Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wyzwolona. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyzwolona. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 298 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ II

WAR­SZA­WA

Re­dak­cya Ad­mint­stra­cya Wa­rec­ka 14.

1907

Äîçïîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, 16 Àïðåëÿ 1900 ãîäà

I.

. II.

Ślub ko­ściel­ny Cień­skich, bę­dą­cy do­peł­nie­niem ich ślu­bu cy­wil­ne­go, od­był się w ci­cho­ści i zgo­ła nie­znacz­nie. Na­wet w ho­te­li­ku pani Pleu­ry nic o nim nie wie­dzia­no, a usu­nię­te z przed drzwi krze­sło nie zwró­ci­ło na sie­bie ni­czy­jej uwa­gi.

Mio­do­we mie­sią­ce, któ­re przy­pa­dły na czas fe­ryi, po­sta­no­wi­li mał­żon­ko­wie spę­dzić nad mo­rzem, w miej­sco­wo­ści ci­chej i nie dro­giej. Obu tych wa­run­ków do­ma­ga­ła się Wan­da. Ci­sza po­trzeb­na była jej ner­wom, a ta­niość – pew­ne­mu punk­to­wi ho­no­ru, któ­ry na­ka­zy­wał jej nie być mę­żo­wi swe­mu cię­ża­rem.

Cień­ski był wpraw­dzie czło­wie­kiem za­moż­nym, i żo­nie swej mogł był po­zwa­lać na pew­ne „fan­ta­zyę,” Wan­da jed­nak, jak we wszyst­kiem, tak i w mał­żeń­stwie, była za zu­peł­ną rów­no­ścią praw, a więc i–obo­wiąz­ków.

I ona zresz­tą bied­ną nie była. Po­pio­łek przed śmier­cią nie tyl­ko da­ro­wał jej dług, ale nad­to uczy­nił ją spad­ko­bier­czy­nią swej ca­łej, dość znacz­nej sche­dy. Do od­bio­ru jej po­trzeb­ne były jesz­cze pew­ne for­mal­no­ści; w każ­dym ra­zie za­pis ten zdej­mo­wał z ser­ca Wan­dy naj­więk­szą tro­skę, za­pew­nia­jąc moż­ność dal­sze­go swo­bod­ne­go kształ­ce­nia się. Pod tym wzglę­dem mał­żeń­stwo z Cień­skim nic w jej ży­ciu nie zmie­nia­ło.

Cień­ski pro­po­no­wał wy­je­chać do kra­ju, od­wie­dzić ro­dzi­ców i zna­jo­mych, ale Wan­da od­rzu­ci­ła pro­po­zy­cyę jed­nem sło­wem:

– Za­wcze­śnie…

Po­je­cha­li prze­to nad mo­rze.

Miej­sco­wość była jak­by umyśl­nie dla za­ko­cha­nych stwo­rzo­na. Są na świe­cie ta­kie uro­cze, za­cisz­ne kąty, nad któ­ry­mi zda­je się uno­sić uśmiech i bło­go­sła­wień­stwo Boga. Wszyst­ko tam mówi o mar­no­ści za­bie­gów ludz­kich, zro­dzo­nych przez py­chę, chci­wość, am­bi­cyę i inne uczu­cia po­zio­me, któ­rych je­dy­nym przed­sta­wi­cie­lem i wo­jow­ni­kiem w przy­ro­dzie, jest – czło­wiek. Wszyst­ko jed­no­cze­śnie za­chę­ca i na­wo­łu­je do zjed­no­cze­nia się w mi­ło­ści.

Po­wie­wy wia­tru były tu piesz­czo­ta­mi, szum fal – mu­zy­ką; nie­bo mia­ło raz po­do­bień­stwo do krysz­ta­ło­we­go dzwo­nu, kie­dy­in­dziej – do ko­ta­ry z nie­bie­skie­go je­dwa­biu, roz­pię­tej nad ło­żem no­wo­żeń­ców.

Wszyst­kie kwia­ty cu­dow­nie pach­nia­ły, wszyst­kie pta­ki dzwo­ni­ły jak dzwon­ki; wszy­scy lu­dzie mie­li na twa­rzy uśmiech.

Do po­etycz­no­ści tego za­kąt­ka przy­czy­nia­ło się w stop­niu wy­so­kim, że nie był on miej­scem mod­nych scha­dzek tak zwa­ne­go „to­wa­rzy­stwa.” Pięk­no­ści i po­wa­gi przy­ro­dy nie za­mą­cał tu nie­zno­śny sno­bizm, któ­ry z mod­nych miejsc ką­pie­lo­wych czy­ni jak­by dal­szy ciąg bul­wa­rów, klu­bów, sa­lo­nów, bu­du­arów, gieł­dy, te­atru–ca­łem jed­nem sło­wem, błysz­czą­cej nę­dzy ży­cia ziem­skie­go.

Cień­scy za­miesz­ka­li w pro­stym dom­ku ry­bac­kim, któ­ry zresz­tą był schlud­ny, wy­god­ny i tak ład­ny, że się na­pra­szał pod pę­dzel. Mie­li tu ob­fi­tość do­bre­go mle­ka, ryb mor­skich i ja­rzyn; mie­li wi­dok na mo­rze, któ­re­go szum do snu ich ko­ły­sał, mie­li ką­piel o sto kro­ków le­d­wie od domu, mie­li wresz­cie bez­miar ci­szy, któ­rą prócz mo­rza prze­ry­wa­ły tyl­ko rzew­ne pio­sen­ki mło­dej ry­bacz­ki tę­sk­nią­cej za nie­obec­nym mę­żem.

Garst­ka osób, któ­re tu rów­no­cze­śnie z nimi zdro­wia i wy­tchnie­nia szu­ka­ły, na wiel­kiej prze­strze­ni roz­pro­szo­na, tak w nią wsią­kła, że się obec­no­ści jej pra­wie wca­le nie czu­ło.

Każ­dy żył swo­im dwo­rem i sam so­bie mu­siał wy­star­czać. Każ­dy też do­świad­czał złu­dze­nia, że ze­rwa­ły się wszyst­kie nici wią­żą­ce go ze świa­tem. Jest wie­lu ta­kich, któ­rym myśl la nie by­ła­by ta­jem­ną; tacy jed­nak do ustro­nia tego nie za­glą­da­li.

Po ran­nej, obo­wiąz­ko­wej ką­pie­li, to­wa­rzy­stwo tu­tej­sze roz­pry­ski­wa­ło się na wrszyst­kie stro­ny, sta­jąc się je­dy­nem w swo­im ro­dza­ju spo­łe­czeń­stwem – sa­mot­ni­ków. Tak jed­nak rze­czy się ukła­da­ły, że pra­wie każ­dy sa­mot­nik miał swo­ją sa­mot­ni­cę. Te pary sa­mot­ne i nig­dy z in­ne­mi nie łą­czą­ce się, błą­dzi­ły przez cały dzień, a gdy księ­życ świe­cił, to i przez noc całą, po wy­brze­żu, mię­dzy ska­ła­mi i po wy­dmach, rzad­ki­mi chwa­sta­mi po­ro­słych, lub też, przy spo­koj­nem mo­rzu, ko­ły­sa­ły się w ło­dziach ua fali.

Jed­ne z nich za­ba­wia­ły się ma­lar­stwem, inne–ry­bo­łó­stwem, inne jesz­cze–her­bo­ry­za­cyą. Ale to były tyl­ko do­dat­ki. Za­ję­cie głów­ne po­le­ga­ło na pa­trze­niu so­bie w oczy, ści­ska­niu się za ręce, obej­mo­wa­niu się za szy­ję i ca­ło­wa­niu. Wszyst­ko to­tem swo­bod­niej i otwar­ciej mo­gło być upra­wia­ne, że ko­chan­ków pod­pa­try­wa­ły tyl­ko mewy, uno­szą­ce się wy­so­ko z pi­skiem ża­ło­snym.

Miej­sce to było jak­by jed­ną wiel­ką „ko-chal­nią.”

W po­wie­trzu uno­si­ła się tu ja­kaś od­ręb­na woń mi­ło­ści, od­bie­ra­ją­ca hart, spra­wia­ją­ca za­wrót i upo­je­nie. Za­ło­my skał, mcha­mi ak­sa­mit­ny­mi wy­sła­ne, cie­ni­ste i chłod­ne gro­ty, wklę­sło­ści do­lin peł­ne kwia­tów o za­pa­chu odu­rza­ją­cym, ustron­ne la­ski, któ­rych al­ko­wia­nej ci­szy na­wot świer­got ptac­twa nie prze­ry­wał szep­ta­ły bez prze­rwy ku­szą­co:

– Ko­chaj­cie… ko­chaj­cie… ko­chaj­cie…

Aże­by, ży­jąc w tej at­mos­fe­rze ognia, nie roz­grzać się i nie za­pło­nąć; trze­ba było być chy­ba na­peł­nio­ną „zim­ny­mi hu­mo­ra­mi” sa­la­man­drą.

Ra­nek był prze­ślicz­ny. Roz­sy­pał on tyle barwr po nie­bie, zie­mi i wo­dzie, że świat cały po­ły­ski­wał tę­czo­wo, jak kon­cha mor­ska.

Mo­rze w nie­któ­rych miej­scach kar­bo­wa­ło się drob­niut­kie­mi fa­la­mi, każ­da zaś fala zda­wa­ła się in­nym mi­go­tać ko­lo­rem; gdzie­in­dziej, mia­ło gład­kość i cięż­kość oli­wy. Na nie­bie wi­dać było jak­by od­bi­cie mo­rza. Tak samo stro­iło się ono w drob­ne, tę­czo­wo po­ły­sku­ją­ce chmur­ki, i tak samo po­ły­ski­wa­ło gdzie­nieg­dzie pła­ta­mi zu­peł­nie gład­kie­go błę­ki­tu.

W dali peł­za­ły po wo­dzie mgły ró­żo­we, li­lio­wo, zło­ci­ste, za­kry­wa­jąc cał­ko­wi­cie li­nię ho­ry­zon­tu. Nie było wi­dać gdzie koń­czy się mo­rze, a za­czy­na nie­bo. Dwie te po­tę­gi zle­wa­ły się ra­zem, tak, że zda­wa­ło się iż pły­nąc w kie­run­ku mgieł owych, po pew­nym sie za­pły­nie się do Boga.

Za­raz po ką­pie­li i śnia­da­niu, Wan­da po­pły­nę­ła z mę­żem na mo­rze. Czy­ni­ła to czę­sto i z po­ra­dy le­ka­rza i z wła­sne­go upodo­ba­nia. Przy spo­koj­nej fali, po­wol­ne ko­ły­sa­nie się w ło­dzi wpro­wa­dza­ło ją w ro­dza­ju pół­snu, nad­zwy­czaj do­bro­czyn­ne­go, gdyż zwal­nia­ją­ce­go od my­śle­nia. Zmę­czo­ny jej mózg po­żą­dał i po­trze­bo­wał ta­kie­go od­po­czyn­ku.

Ale tego ran­ka było coś w po­wie­trzu, na zie­mi i na wo­dzie, co nie da­wa­ło jej za­paść w zwy­kłe odrę­twie­nie. Czu­ła się nie­spo­koj­ną i pod­nie­co­ną. Draż­nił ją le­ni­wy ruch ło­dzi, draż­ni­ło ner­wo­we rzu­ca­nie się Cień­skie­go, draż­ni­ły oczy prze­woź­ni­ka, wpa­tru­ją­ce­go się ko­lej­no to w nią, to w jej ro­wa­rzy­sza.

Prze­woź­nik sta­ry, wy­słu­żo­ny ry­bak, z twa­rzą po­kry­tą zmarszcz­ka­mi i od słoń­ca pra­wie czar­ną, po­god­ny zresz­tą i uśmiech­nię­ty jak wszy­scy miesz­kań­cy tego ustro­nia, przy­glą­dał się Cień­skim z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy, w któ­rym Wan­da do­pa­try­wa­ła się – szy­der­stwa.

Może było to jed­no ze złu­dzeń, ja­kim ła­two ule­ga­ją lu­dzie zde­ner­wo­wa­ni; co­kol­wiek-bądź Cień­scy two­rzy­li parę, któ­ra w do­świad­czo­nym ry­ba­ku ła­two mo­gła była obu­dzić zdzi­wie­nie. Czu­ła to do­brze Wan­da, dziś zaś czu­ła le­piej, niż kie­dy­kol­wiek.

Nie! nie byli oni taką parą mał­żeń­ską, jak inne, a ra­czej byli taką, jak żad­na inna. Wan­da my­śla­ła o tem dużo w ostat­nich dniach, i przy­szła do wnio­sków, któ­re ją za­smu­ci­ły.

Nie była ona nig­dy i nie chcia­ła być uczu­cio­wą. Tak zwa­ne „ser­ce” peł­ni­ło w niej za­wsze rolę czyn­ni­ka dru­go­rzęd­ne­go. Jed­nak gdy po­rów­ny­wa­ła to, co w teo­ryi zna­ne jej było o mi­ło­ści, z tem, co pod tem imie­niem przy­nio­sło jej ży­cie, nie mo­gła oprzeć się uczu­ciom wiel­kiej go­ry­czy.

– Jed­no z dwoj­ga – my­śla­ła.–Albo cały świat gra ko­me­dya i na­zy­wa szkło bry­lan­tem albo też mnie jed­nej od losu za­miast bry­lan­ta… szkło się do­sta­ło.

Prze­chy­la­ła się na­prze­mian ku jed­ne­mu lub dru­gie­mu przy­pusz­cze­niu. Po­ję­cie mi­ło­ści było dla niej do­tąd czemś nie­po­chwyt­nem. Mia­ła do­pie­ro jej prze­czu­cie. Ale nie chcia­ła przy­znać się do tego ani przed in­ny­mi, ani przed sobą.

Cień­skie­go lu­bi­ła. Było jej z nim le­piej, niż bez nie­go. Ro­zu­mia­ła jed­nak, że ten sto­su­nek nie jest ni­czem in­nem, jak ko­le­żeń­stwem.

Wy­star­cza­ło jej to zu­peł­nie w Pa­ry­żu, wrśród zwy­kłe­go bie­gu ży­cia stu­denc­kie­go. Ale tu, zda­la od ksią­żek, sta­rych pro­fe­so­rów i mo­zol­nej, jed­no­staj­nej pra­cy, otwo­rzy­ły jej się oczy na wie­le rze­czy daw­niej nie ro­zu­mia­nych. Od­ga­dła, że w sto­sun­ku po­mię­dzy męż­czy­zną i ko­bie­tą, poza ko­le­żeń­stwem i poza przy­jaź­nią, ist­ni ej">ist­niej e jesz­cze coś sto­kroć go­ręt­sze­go i sto­kroć słod­sze­go…

Siła nie na wy­le­zie­nie war­to­ści tego x; nie mo­gła jed­nak okre­ślić go in­a­czej, jak przez dru­gą, nie­wia­do­mą.

Tyle wi­dy­wa­ła tu par młod­szych i star­szych, mał­żeń­skich i niby-mał­żeń­skich! Żad­na nie była po­dob­na do tej, któ­rą two­rzy­ła ona z Cień­skim. W oczach tych wszyst­kich ko­biet i tych wszyst­kich męż­czyzn, błysz­czał ja­kiś szcze­gól­ny ogień, któ­re­go nie mia­ły oczy ani jej, atti jej męża. Czyż­by po­sia­da­li oni ja­kiś ro­dzaj mą­dro­ści dla niej nie­do­stęp­ny?

Z nie­któ­ry­mi mia­ła spo­sob­ność roz­ma­wia­nia, i prze­ko­na­ła się, że pod wzglę­dem umy­sło­wym są pra­wie pro­stacz­ka­mi. Dla więk­szo­ści, wyż­sza ma­te­ma­ty­ka obcą była na­wet z na­zwi­ska. Ja­kiż stąd wnio­sek? Ten chy­ba, że przy niz­kim po­zio­mie na­uko­wym, bra­li oni chi­me­rę za rze­czy­wi­stość i ba­wi­li się jak dzie­ci, albo jak lu­dzie bez kul­tu­ry, złu­dze­niem, na­zwa­nem przez sie­bie „mi­ło­ścią.”

– Je­śli jed­nak to złu­dze­nie czy­ni­ło ich szczę­śli­wy­mi–szep­tał w du­szy Wan­dy głos nie – śmia­ły – to czyż ich pro­sto­ta nie była wię­cej war­ta od wy­so­kiej wie­dzy?

Gło­so­wi temu Wan­da nie da­wa­ła ucha. Owszem, tłu­mi­ła go, jak­by był gło­sem sza­tań­skim. Cały gmach jej umy­sło­wo­ści spie­rał się na prze­ko­na­niu, że tyl­ko wie­dza dać może czło­wie­ko­wi szczę­ście praw­dzi­we.

Wszyst­ko to two­rzy­ło ja­kiś szcze­gól­ny wę­zeł, nad któ­re­go roz­pla­ta­niem da­rem­nie się si­li­ła…

Tro­ski te i nie­po­ko­je, kry­ją­ca się zwy­kle w mro­kach, opa­dły ją te­raz w bia­ły dzień, jak sta­do kru­ków, i czar­ne­mi skrzy­dła­mi słoń­ce jej za­kry­ły. Po­chy­li­ła gło­wę i oczy przy­mknę­ła.

Zbu­dził ją śmiech gło­śny, we­so­ły.

W od­le­gło­ści kil­ku­dzie­się­ciu kru­ków, prze­pły­wa­ła bar­ka, wio­zą­ca mło­dą parę, nie­daw­no nad mo­rze przy­by­łą.

Ko­bie­ta le­ża­ła na spo­dzie bar­ki, wy­sła­nej du­żym ko­bier­cem, za­rzu­ciw­szy ręce na szy­ję po­chy­lo­ne­go nad nią męż­czy­zny. Obo­je pa­trzy­li so­bie w oczy z nie­cla­ją­eym się opi­sać wy­ra­zem roz­kosz­ne­go upo­je­nia, i śpie­wa­li na całe gar­dło ja­kąś pio­sen­kę mi­ło­sną. Na ław­ce przy nich le­ża­ły kwia­ty, po­ma­rań­cze i bu­tel­ka z wi­nem.

Fala, jak­by przyj­mu­jąc udział w we­so­ło­ści tej pary, pod­rzu­ca­ła fi­glar­nie bar­kę do tak­tu pio­sen­ki; ptac­two mor­skie le­cia­ło za nimi z krzy­kiem roz­gło­śnym; słoń­ce ob­rzu­ca­ło ich ich bar­kę sno­pa­mi zło­tych iskier.

Prze­pły­nę­li, nie wi­dząc Cień­skich. Nie doj­rze­li­by może i naj­więk­sze­go okrę­tu! Św cały i ludz­kość cała za­my­ka­ła się dla nich. W dwóch po­ję­ciach i w dwóch sło­wach: ja i ty.

Wan­dę ukłu­ło coś w samo ser­ce, nic nie od­po­wia­da­jąc na py­ta­nia Cień­skie­go, któ­ry stał się na­gle roz­mow­nym, ka­za­ła prze­woź­ni­ko­wi pły­nąć z po­wro­tem.

– Wie­cie? Ja już da­li­bóg nie wy­trzy­mam dłu­żej w tej dziu­rze. Mam już po­tąd (po­ka­zał na gar­dło) tego mo­rza, tego pia­sku i tych tre­lów ry­bac­kich. Wściec się tu moż­na, jak ho­nor ko­cham! Ani dzien­ni­ków, ani bi­blio­te­ki, ani na­wet ja­kie­go ta­kie­go mu­zeum. My­śla­łem że choć ka­mie­nie dru­idycz­ne znaj­dę, ale i tego na­wet nie wi­dać w tym ką­cie prze­klę­tym!….

Cień­ski, z wy­pie­ka­mi na drob­nej twa­rzy, bie­gał po nie­wiel­kiej izbie, po­trą­ca­jąc pro­ste sprzę­ty z bia­łe­go drze­wa i cią­gnąc za sobą to w tę, to w dru­gą stro­nę, ob­ło­czek dymu z pa­pie­ro­sa.

Wan­da słu­cha­ła go w mil­cze­niu, sku­lo­na apa­tycz­nie na niz­kim, sło­mą wy­pla­ta­nym stoł­ku. I ona trzy­ma­ła w ustach pa­pie­ros. Od pew­ne­go cza­su przy­wy­kła do pa­le­nia, czę­ścią z nu­dów, czę­ścią dla umyśl­ne­go nar­ko­ty­zo­wa­nia się.

– Jed­nak­że–ode­zwa­ła się po chwi­li sen­nym gło­sem – jest tu dość lu­dzi, bar­dzo za­do­wo­lo­nych i z miej­sca z po­by­tu w niem…

– Al­boż to lu­dzie! – rzu­cił ze wzgar­dą

Cień­ski.

– Nie go­ry­le prze­cię… – za­uwa­ży­ła po­wo­li.

– W każ­dym ra­zie coś po­śred­nie­go po­mię­dzy czło­wie­kiem a mał­pą. Ja­cyś urzęd­ni­cy, kup­cy, ma­la­rze…

Wan­da nic nie od­rze­kła.

– Jaka szko­da, że­ście do­tąd jesz­cze nie po­zna­li Nie­tsche­go–cią­gnął Cień­ski.– Za­raz za po­wro­tem dam wam jego dzie­ła do prze­czy­ta­nia.

Nie prze­sta­wa­li mó­wić do sie­bie „wy,” uwa­ża­jąc, że ta for­ma stwier­dza wrza­jem­ny sza­cu­nek mał­żon­ków.

– Sły­sza­łem coś o jego teo­ryi „nad­lu­dzi”–wtrą­ci­ła Wan­da, ota­cza­jąc się dy­mem.

– Pysz­na, bo­ska­te­orya! Bo jed­no zdw­roj­ga: albo ist­nie­je po­stęp i do­sko­na­le­nie się ludz­ko­ści przez ro­zum, albo–sto­imy i za­wsze stać be dzie­my w miej­scu. W ostat­nim wy­pad­ku je­ste­śmy tyl­ko tro­chę do­sko­nal­szą od­mia­ną małp; w pierw­szym–mu­si­my uznać ga­tun­ko­wą róż­ni­cę po­mię­dzy ludź­mi ro­zum­ny­mi a głup­ca­mi. Po­nie­waż ostat­ni ob­ra­zi­li­by się, gdy­by ich za­li­czo­no do go­ry­lów i szym­pan­sów, (mo­że­by go­ry­le i szym­pan­sy rów­nież były o to ob­ra­żo­ne), więc po­zo­sta­wia­jąc głup­com ty­tuł lu­dzi, mu­sie­li ro­zum­ni na­zwać – się in­a­czej. Stąd to po­wsta­ła na­zwa Ucb­cr­mensch, nie tyl­ko głę­bo­ko, ale i dow­cip­nie wy­my­ślo­na przez Nit­sche­go.

Sen­ne do­tąd oczy Wan­dy za­mi­go­ta­ły. – W tem jest dużo racy i–za­uwa­ży­ła, co­kol­wiek się oży­wia­jąc.

Cień­ski za­trzy­mał się, bęb­niąc ner­wo­wo pal­ca­mi po sto­le.

– Po­my­śl­cie – pra­wił ze wzra­sta­ją­cym za­pa­łem–czy ist­nie­je ja­ka­kol­wiek łącz­ność po­mię­dzy nami a nimi? My ży­je­my mó­zgiem, or­ga­nem naj­szla­chet­niej­szym; oni cel i mo­tor ży­cia umie­ści­li w żo­łąd­ku. Nie sąż to gą­sie­ni­ce, ła­żą­ce po drze­wie ży­cia po to tyl­ko, aby li­ście na niem ob­że­rać? Nie sąż to pod­rzęd­ne ro­dza­je stwo­rzeń, za­ję­te wy­łącz­nie ak­cyą roz­rod­czą?

Wan­da słu­cha­ła z wiel­ką uwa­gą.

– Jed­nak–za­uwa­ży­ła-oni szczę­śliw­si są od nas.

Cień­ski zmarsz­czył się tak sil­nie, że aż mu bi­no­kle z ma­łe­go nosa spa­dły. Po­tem za­śmiał się pi­skli­wie.

– Być może – rzekł wresz­cie, du­sząc się od tłu­mio­nej ucie­chy.–Ale nie­szczę­śliw­sze­mi jesz­cze od nich są wie­prze i osły.

Te­raz i po ustach Wan­dy – któ­ra zresz­tą nig­dy się nie śmia­ła – prze­mknął wy­raz we­wnętrz­ne­go za­do­wo­le­nia.

Cień­ski pro­stym i pro­stac­kim ar­gu­men­tem przy­wró­cił jej spo­kój, za któ­rym od daw­na już da­rem­nie go­ni­ła. Hy­dra zwąt­pień, w ostat­nich cza­sach mózg jej szar­pią­ca, otrzy­ma­ła praw­dzi­we ude­rze­nie pał­ką w łeb. Za­bi­ta, czy tyl­ko ogłu­szo­na, wy­pu­ści­ła ją w każ­dym ra­zie ze swych szpon ty­gry­sich.

Wy­je­cha­li, nie cze­ka­jąc koń­ca se­zo­nu. Jemu było tam dusz­no, jej za prze­stron­nie. Wo­bec tego mo­rza, tych skał, tego nie­ba i tych pro­stych, tak do­sko­na­le do przy­ro­dy tam­tej­szej przy­sto­so­wa­nych lu­dzi, czu­li się obo­je za­nad­to – cu­dzo­ziem­ca­mi.

Fe­rye upły­wa­ły do­pie­ro za kil­ka ty­go­dni, wra­ca­li więc do Pa­ry­ża „rze­mien­nym dy­sz­lem,” za­trzy­mu­jąc się po ty­go­dniu w każ­dem z miast więk­szych; a do nie­któ­rych umyśl­nie zba­cza­jąc.

Wła­ści­wej żył­ki ty­ru­stow­skiej żad­ne z nich w so­bie nie mia­ło. Oso­bli­wo­ściom przy­ro­dy i ar­cy­two­rom sztu­ki Cień­ski przy­glą­da! się wzro­kiem zim­nym, nie zdra­dza­ją­cym prze­lot­nej na­wet cie­ka­wo­ści, zdu­mie­wa­ją­ce ogro­mem – na­iw­no­ści. Jak więk­szość lu­dzi, zbyt wy­łącz­nie i zbyt wcze­śnie na­ukom ści­słym od­da­nych, nie od­czu­wa­li oni pięk­na i ce­nić go wła­ści­wie nie umie­li.

Mimo cią­głej zmia­ny miej­sca i ob­fi­to­ści co­raz no­wych wra­żeń, do­ku­cza­ła oboj­gu nuda. Ta­ili ją wza­jem j przed sobą, krę­po­wa­ni pew­ne­go ro­dza­ju wsty­dliw­ro­ścią, wła­ści­wą wszyst­kim mło­dym, na­wet w tak nie­zwy­kły spo­sób sko­ja­rzo­nym mał­żeń­stwom.

Bez­po­śred­nią przy­czy­ną nudy była ści­sła umy­sło­wa dy­eta, na jaką ska­za­li ich le­ka­rze przed wy­jaz­dem. I mę­żo­wi, i żo­nie za­bro­nio­no jak naj­su­ro­wiej pro­wa­dzić stu­dya na­ukow­re, czy­tać uczo­ne dzie­ła–my­śleć na­wet o spe­cy­al-no­ściach, któ­rym się po­świę­ca­li.

Dość dziw­ny był to za­kaz dla mał­żon­ków, uda­ją­cych się w po­dróż po­ślub­ną, wi­docz­nie jed­nak nie przed­sta­wia­li oni do­sta­tecz­nej pew­no­ści, że sami so­bie wy­star­czą…

Pa­ryz­cy le­ka­rze by­wa­ją do­myśl­ni, a za­ra­zem i po­my­sło­wi. Aby za­bez­pie­czyć się, że za­le­ce­nia ich będą wy­peł­nio­ne, straż nad żoną po­wie­rzy­li mę­żo­wi, a nad mę­żem żo­nie.

Jesz­cze w Pa­ry­żu mał­żon­ko­wie prze­trzą­snę­li na­wza­jem swo­je wa­liz­ki po­dróż­ne, przy­czem Wan­da skon­fi­sko­wa­ła Ci em­skie­mu gru­be dzie­ło o sta­ro­żyt­no­ściach as­sy­ryj­skich, on zaś za­pła­cił jej za to wy­rzu­ce­niem ukry­tych mię­dzy suk­nia­mi „biu­le­ty­nów” Aka­de­mii nauk.

Pew­ne­go razu, na czwar­ty czy pią­ty dzień po przy­by­ciu do pew­ne­go du­że­go mia­sta, któ­re­go oso­bli­wo­ści już zwie­dzi­li, Cień­ski rzekł do żony:

– Uprze­dzić wras mu­szę, że dziś nie będę mogł to­wa­rzy­szyć wam w wy­ciecz­kach na mia­sto. Na­wet obiad bądź­cie ła­ska­wi zjeść bo ze mnie. Pew­ne drob­ne, oso­bi­ste spra­wy zmti-sza­ją mnie do wcze­śniej­sze­go wyj­ścia z domu. – To dziw­nel – za­wo­ła­ła Wan­da pra­wie… z ra­do­ścią – wła­śnie i ja o toż samo pro­sić was mia­łem. Mu­szą za­ła­twić kil­ka „bab­skich” in­te­re­sów, przy któ­rych współ­udział wasz był­by zu­peł­nie zby­tecz­ny.

– Więc do wi­dze­nia. Wró­cę przed wie­czo­rem.

– I ja za­pew­ne nie wcze­śniej.

Po­da­li so­bie ręce. Cień­ski wy­biegł z ner­wo­wym po­śpie­chem. Moż­na by­ło­by są­dzić, że mu prze­pię­ła skrzy­dła-mi­łość wia­ro­łom­na.

Już za­pa­la­no gaz, gdy mał­żon­ko­wie we­szli pra­wie jed­no­cze­śnie, ze stron prze­ciw­nych, na we­ren­dę ka­wiar­ni ho­te­lo­wej. Każ­de mia­ło w ręku spo­rą pacz­kę.

Przy­wi­ta­li się po ko­le­żeń­sku i usie­dli przy jed­nym sto­li­ku. Żad­ne­mu przez myśl na­wet nie prze­szło wy­stą­pić z za­py­ta­niem:

– Skąd wra­casz?–co nie­siesz?

Obu­stron­ne po­sza­no­wa­nie swo­bo­dy było pierw­szem przy­ka­za­niem ich ka­te­chi­zmu mał­żeń­skie­go.

Po krót­kiej, obo­jęt­nej roz­mo­wie i prze­rzu­ca­niu dzien­ni­ków wie­czor­nych, prze­szli do ho­te­lu, gdzie zaj­mo­wa­li dość duży po­kój z al­ko­wą. W po­ko­ju sy­piał mąż, w al­ko­wie za­sta­wio­nej pa­raw­ra­nem żona.

Wan­dzie pil­no było tego wie­czo­ra do spo­czyn­ku. Pra­wie za­raz po po­wro­cie, po­wie­dzia­ła Cień­skie­mu „do­bra­noc” i wśli­zgnę­ła się do swej sy­pial­ni, nie za­po­mniaw­szy za­brać ze sobą przy­nie­sio­nej z mia­sta pacz­ki.

Po chwi­li, była już w łóż­ku, za­kry­ta zu­peł­nie roz­su­nię­tym na całą sze­ro­kość pa­ra­wa­nem. Świe­cę po­sta­wi­ła przy so­bie na moc­nym sto­licz­ku i szyb­ko, z dziw­ną ja­kąś po­żą­dli­wo­ścią jęła od­wi­jać pacz­kę.

W pacz­ce były książ­ki.

Po­chwy­ci­ła le­żą­cą na wierz­chu, pod­nio­sła do oczu i… od­rzu­ci­ła na sto­lik, skrzy­wiw­szy się gniew­nie. Na­stęp­nie zro­bi­ła to samo z dru­gą i trze­cią.

Ścią­gnę­ła brwi, po­my­śla­ła chwi­lę i rze­kła, uno­sząc się na po­ście­li:

– Czy już śpi­cie?

– Co zno­wu! –od­parł chło­pię­cym gło­sem Cień­ski – Jesz­czem na­wet ostat­nie­go pa­pie­ro­sa nie wy­pa­lił. Czy wam co po­dać?

– Tak. Po­daj­cie mi z ła­ski swej – moją pacz­kę.

– Wzię­li­ście ją ze sobą do al­ko­wy. Wzię­łam, ale nie swo­ją.

– Jak­to?

– Otwo­rzyw­szy, prze­ko­na­łem się, że to wa­sza pacz­ka.

Na­stą­pi­ła dość dłu­ga chwi­la mil­cze­nia. Cień­ski wi­docz­nie za­kło­po­ta­ny, nie wie­dział co mó­wić. Pa­lił szyb­ko pa­pie­ro­sa oraz wy­do­by­wał i cho­wał ze­ga­rek, wca­le nań zresz­tą nie pa­trząc.

– I cóż ta pacz­ka?–spy­ta­no z poza pa­ra­wa­na.

– Pacz­ka?… Nie wiem o ja­kiej pacz­ce mó­wi­cie?

– O tej, któ­rą z mia­sta przy­nio­słam.

– A… a co jest w tej pacz­ce?

Na to za­py­ta­nie, któ­re jak­by mi­mo­wol­nie wy­rwa­ło się z ust mó­wią­ce­go, od­po­wie­dzia­no gło­sem pod­nie­sio­nym i wy­ra­ża­ją­cym nie­sły­cha­ne zdzi­wie­nie:

– Co to zna­czy, pa­nie Cień­ski? Skąd ta in­da­ga­cya?

Wy­bacz­cie…– bąk­nął nie­śmia­ło mąż Wan­dy, z krze­sła wsta­jąc.–Ale sko­ro wam już wia­do­mo co mie­ści­ło się w mo­jej pacz­ce, więc… zda­wa­ło mi się… wy­obra­ża­łem so­bie… że… że…

Wan­da prze­cię­ła krót­ko te do­wo­dze­nia.

– Ja do wa­szej pacz­ki zaj­rza­łem nie­umyśl­nie–rze­kła gło­sem nie tyle gniew­nym, co na gniew si­lą­cym się.

Cień­ski, zmil­czaw­szy, za­brał się do szu­ka­nia pacz­ki, i nie bez trud­no­ści zna­la.l ją na fo­te­lu, pod po­rzu­co­nem nie­dba­le okry­ciem żony. Wy­cią­ga­jąc, bez zbyt­nie­go po­śpie­chu, ob­ma­cał ją do­kład­nie pal­ca­mi i prze­ko­nał się, że za­wie­ra–książ­ki.

Nie mogł po­wstrzy­mać ci­che­go, Me­fi­sto-wego śmiesz­ku.

Śmie­szek ten brzmiał jesz­cze w jego gło­sie, gdy zbli­żyw­szy się do pa­ra­wa­nu, mó­wił:

– Pro­szę was. oto pacz­ka…

Po­nad pa­ra­wa­nem uka­za­ły się ob­na­żo­ne poza ło­kieć ręce–kształt­ne, choć sła­bo jesz­cze roz­wi­nię­te ręce mło­dej ko­bie­ty, od któ­rych atła­so­wo gład­kiej skó­ry świec od­bi­ja­ło się po­ły­skli­wie.

Cień­ski emu przy­po­mnia­ły się z fre­sków egip­skich na­gie ra­mio­na mło­dych ka­pła­nek, śpie­wa­ją­cych hymn do wscho­dzą­ce­go słoń­ca przy mu­zy­ce harf…

Przy­po­mnie­nie to roz­ma­rzy­ło go na chwi­lę–o ile w ogól­no­ści mogą roz­ma­rzać się ucze­ni i eru­dy­cyi tego, co on, ka­li­bru.

– Nie dzi­wię się wa­szej po­mył­ce–do­dał, wrę­cza­jąc pacz­kę, a śmie­szek sza­tań­ski nie prze­sta­wał sy­czeć w jego gło­sie.

– Dla­cze­go? – spy­ta­ła Wan­da, już o wie­le ła­god­niej.

– Pacz­ki tak są do sie­bie po­dob­ne…

– Z wierz­chu.

– I we środ­ku.

Na gniew nie było już miej­sca. Zro­zu­mia­ła to Wan­da i rze­kła żar­to­bli­wie:

– Win­ni­śmy obo­je-–mu­si­my więc na­wza­jem udzie­lić so­bie roz­grze­sze­nia.

Cień­ski za­śmiał się cien­ko.

– To i le­piej!–rzekł. – Te­raz już każ­de bę­dzie mo­gło czy­tać, po mu­ze­ach ła­zić, ze spe­cya-li­sta­mi ga­dać i stu­dy­ować – ile się zmie­ści. A przy­znaj­cie, że bez tego wszyst­kie­go było nam oboj­gu dy­ablo nud­no…

– Przy­zna­ję. Oto wa­sza pacz­ka. Rób­cie z nią, co się wam po­do­ba. Ja za­bie­ram się do swych skar­bów. Mam tu zwłasz­cza jed­ną świe­żu­teń­ką roz­pra­wę, któ­ra mnie cią­gnie jak ma­gnes. „O ka­mie­niach spa­dłych z księ­ży­ca”– po­my­śl­cie tyl­ko!

W ta­kim ra­zie: do­bra­noc.

– Do­bra­noc.

Dłu­go w noc pa­li­ło się świa­tło u mło­dych mał­żon­ków. Na­za­jutrz pra­wie do po­łu­dnia drzwi ich po­ko­ju były za­mknię­te.

Służ­ba ho­te­lo­wa prze­cho­dzi­ła mimo tych drzwi na pal­cach, za­mie­nia­jąc zna­czą­ce uśmie­chy…

Ko­le­dzy i ko­le­żan­ki oboj­ga Cień­skich za­ję­li się usła­niem wy­god­ne­go „gniazd­ka” dla mło­dej pary pod­czas jej swo­bod­ne­go bu­ja­nia po pro­win­cyi. Po­zo­sta­wio­na przez mał­żon­ków, a dość znacz­na, jak na sto­sun­ki stu­denc­kie suma, zna­ko­mi­cie za­da­nie to uła­twi­ła.

Wy­na­ję­to miesz­ka­nie w po­bli­żu Ob­ser­wa-to­ry­um, gdyż Wan­da ko­niecz­nie tego so­bie ży­czy­ła, Były tam trzy po­ko­iki, przed­po­kój, i ja­kaś nie­okre­ślo­ne­go prze­zna­cze­nia ko­mór­ka. Kuch­ni nie było, gdyż Cień­scy po­sta­no­wi­li po daw­ne­mu sto­ło­wać sie na mie­ście.

Z trzech po­ko­ików, je­den prze­zna­czo­no na pra­cow­nię pana, dru­gi na pra­cow­nię pani; trze­ci, le­żą­cy w po­środ­ku, sta­no­wił miej­sce neu­tral­ne i słu­żyć miał za sa­lo­nik do wspól­nych ida­nek i do przyj­mo­wa­nia go­ści. Ko­mór­kę za­ję­ła sta­le ugo­dzo­na po­słu­gacz­ka.

Dzię­ki dra­pe­ry­om z prze­róż­nych ciem­nych i ja­snych kre­to­nów, oraz kwia­tom, któ­re w Pa­ry­żu są bar­dzo ta­nie, miesz­kan­ko przy­bra­ło po­zór stroj­ny i wre­so­ły. Sa­lo­nik zy­skał ozdo­bę z wy­na­ję­te­go pia­ni­na.

Uwzględ­nio­ne też zo­sta­ły i spe­cy­al­ne upodo­ba­nia mał­żon­ków. W po­ko­ju Wan­dy, ko­le­żan­ki za­wie­si­ły wiel­ką i kosz­tow­ną fo­to­gra­fię nie­ba, świe­żo wy­ko­na­ną po­łą­czo­nem sta­ra­niem kil­ku in­sty­tu­cyj na­uko­wych. Pra­cow­mię Cień­skie­go przy­ozdo­bił po­są­żek Bud­dy, któ­ry po oczysz­cze­niu z ku­rzu i od­zło­ce­niu, za­jął miej­sce na przy­go­to­wa­nym umyśl­nie trój­no­gu z czar­ne­go drze­wa.

Pew­ne­go wie­czo­ru, gdy przy­go­to­wa­nia były już na ukoń­cze­niu, dwaj po­słań­cy miej­scy przy­nie­śli na ręcz­nem no­si­dle duży ob­raz. Miał on być „za­mó­wio­ny przez samą pa­nią.” Nie wda­jąc się w dłuż­sze do­cho­dze­nia, ob­raz przy­ję­to i za­wie­szo­no w sa­lo­ni­ku nad pia­ni­nem. Po­sia­dał on ramy z kom­bi­na­cyi czar­ne­go i go­rą­co zło­te­go plu­szu, przed­sta­wiał zaś coś środ­ku­ją­ce­go po­mię­dzy ma­jo­ne­zem z ho­ma­ra, wy­bu­chem wul­ka­nu i nagą ko­bie­tą.

Cień­scy po­wró­ci­li wcze­śniej, niż się ich spo­dzie­wa­no. Jesz­cze nie mi­nę­ła cał­ko­wi­cie ka­ni­ku­ła, gdy zja­wi­li się w Pa­ry­żu, otrzą­sa­jąc z obu­wia proch po­dróż­ny, a wy­sta­wia­jąc się na gor­szą odeń ku­rza­wę prze­lud­nio­ne­go mia­sta.

Pod­nie­ce­nie ner­wo­we nie opu­ści­ło ani Wan­dy, ani Cień­skie­go. Obej­rze­li prze­lot­nie swe „gniazd­ko,” roz­go­ści­li się w niem szyb­ko i nie­dba­le, jak­by to była izba ho­te­lo­wa, i rzu­ci­li sie na­tych­miast bez pa­mię­ci w od­męt stu­dy­ów i roz­praw na­uko­wych.

Spe­cy­al­no­ści ich nie mia­ły po­mię­dzy sobą żad­nych punk­tów stycz­nych, po­cią­gnę­ły ich prze­to od razu w stro­ny prze­ciw­ne. Za­le­d­wie sta­nę­li na bru­ku pa­ry­skim, ro­ze­szły się ich my­śli, uczu­cia i dą­że­nia. Ro­ze­szły się na­wet po­nie­kąd i ścież­ki ich ży­cia.

Przez pierw­sze trzy dni nie za­mie­ni­li pra­wie ani jed­ne­go sło­wa.

Czwar­te­go dnia w po­rze ran­nej, od­wie­dził mło­dych mał­żon­ków zna­jo­my le­karz–ten sam, co wy­pra­wił ich nad mo­rze i ka­zał na ści­słą dy-etę umy­sło­wą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: