Z zamkniętymi oczami - ebook
Z zamkniętymi oczami - ebook
Z zamkniętymi oczami to drugi tom bestsellerowej trylogii kryminalnej Gianrica Carofiglia. Sprawcy przemocy wobec kobiet nie mogą pozostać bezkarni. Chyba, że mowa o szacownym obywatelu, profesorze medycyny, synu jednego z najbardziej ustosunkowanych adwokatów w Bari. Wystarczy jeden fałszywy ruch i kariera prawnika prowadzącego sprawę przeciw niemu zostanie skończona. Mecenas Guido Guerrieri zaryzykował. Został pełnomocnikiem Martiny Fumai, która oskarżyła Gianlucę Scianatica o nękanie fizyczne i psychiczne. Oprócz tajemniczej siostry Claudii, mistrzyni wing-tsun, szefowej schroniska dla ofiar przemocy, Guerrieri jest dla Martiny jedynym wsparciem. Mecenas coraz bardziej angażuje się w tę sprawę, coraz mocniejsza staje się nić sympatii i fascynacji, łącząca go z siostrą Claudią. Akcja nabiera tempa i nikt już nie jest w stanie przewidzieć, jak potoczą się wypadki. Po Świadku mimo woli, pierwszej części trylogii, Carofiglio udowadnia, że nadal jest w świetnej pisarskiej formie, a konstruowania sądowych thrillerów uczyć się mogą od niego nawet Amerykanie.
Spytała mnie, czy dobrze robi, występując z wnioskiem o oskarżenie prywatne. Oczywiście, że nie. To szaleństwo. Nie wyjdziemy z tego cało. Ty, a przede wszystkim ja. Wszystko przez to, że w dzieciństwie naczytałem się komiksów Texa Willera i teraz nie potrafię się wycofać, co byłoby najinteligentniejszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić. Jak właśnie w tym wypadku. Jak zrobili to moi rozsądni koledzy. Nie powiedziałem niczego takiego.
fragment książki
Barwne postaci, nieprzewidywalny splot wypadków i potoczysta narracja, przetykana ciętymi uwagami, nie pozwalają się oderwać od tej książki.
Publishers Weekly
Zniewalająca historia, stworzona przez prokuratora, pogromcę bandytów, który lubi pisać książki. Obnaża słabości systemu prawnego i zarazem obala mit włoskiego macho.
Observer
Druga książka prokuratora Carofiglio jest świeża i dowcipna, choć także nastrojowa i mroczna. Doskonała znajomość systemu prawnego pozwala autorowi na wskazywanie jego słabych stron, zaś Guerrieri, dla którego dobro klientów jest ważniejsze niż zawodowa kariera, jest postacią inteligentną i sympatyczną.
Booklist
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-034-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie ma człowieka, który naprawdę przestałby palić. Palenie można rzucić co najwyżej na chwilę. Na całe dni. Albo miesiące, albo lata. Ale nikt tak naprawdę nie przestaje. Papieros zawsze będzie cię kusić. Niekiedy pojawia się ni stąd, ni zowąd we śnie, nawet pięć lub dziesięć lat po tym, jak „przestałeś”.
Czujesz wówczas, że palce dotykają bibułki, stukasz papierosem o blat biurka i słyszysz cichy, błogi dźwięk; czujesz, że masz w ustach filtr w kolorze ochry; słyszysz trzask zapałki i widzisz żółty płomień, niebieski u spodu.
Czujesz wręcz, jak dym dociera do płuc, patrzysz, jak unosi się nad papierami, książkami, filiżanką kawy.
Wtedy się budzisz. I myślisz, że jeden papieros, tylko jeden, nie zrobi przecież żadnej różnicy. Że mógłbyś go zapalić, bo nadal trzymasz na wszelki wypadek paczkę papierosów w szufladzie biurka albo w jakimś innym miejscu. Potem oczywiście zmieniasz zdanie; bo jeśli zapalisz jednego, zapalisz i drugiego, a potem jeszcze jednego i tak dalej, i tak dalej. Czasami się udaje, czasami nie. Tak czy owak w takich chwilach pojmujesz, że zwrot „przestać palić” to jedynie abstrakcyjne pojęcie. Rzeczywistość jest inna.
W dodatku istnieją sytuacje gorsze od koszmarów sennych.
Nie paliłem już od wielu miesięcy.
Wróciłem właśnie z biura prokuratury krajowej, gdzie przejrzałem akta procesu, w którym miałem wystąpić jako oskarżyciel prywatny. I miałem cholerną ochotę wejść do sklepu tytoniowego, kupić paczkę papierosów, mocnych i ostrych – choćby żółtych MS – i palić je tak długo, aż dym rozsadzi mi płuca.
Wynajęli mnie rodzice dziewczynki zwabionej przez pedofila. Przyszedł przed szkołę, zawołał dziewczynkę i ona z nim poszła. Weszli na klatkę schodową starej kamienicy. Woźna wszystko widziała, ponieważ poszła za nimi. Ten wieprz pocierał członkiem o twarz dziewczynki, która miała zamknięte oczy i milczała.
Woźna zaczęła krzyczeć. Wieprz uciekł, zasłaniając twarz podniesionym kołnierzem płaszcza. Sposób banalny, lecz skuteczny, ponieważ woźna nie zdołała się dobrze przyjrzeć sprawcy.
Kiedy przesłuchano dziewczynkę w obecności psycholożki, okazało się, że incydent ten nie zdarzył się po raz pierwszy. Ani nawet drugi, ani trzeci.
Policjanci dobrze się spisali, zidentyfikowali maniaka, sfotografowali go z ukrycia. Przed budynkiem gminy, gdzie był wzorowym urzędnikiem. Dziewczynka go rozpoznała. Wskazała palcem na zdjęcie, szczękając zębami i odwracając wzrok.
Kiedy policjanci przyszli go aresztować, znaleźli całą kolekcję zdjęć. Jak z koszmaru.
Zdjęć dołączonych do akt, które obejrzałem tamtego ranka.
Miałem ochotę rozwalić komuś pysk. Najchętniej temu wieprzowi. Albo jego adwokatowi. Napisał, że zeznania dziewczynki są ewidentnie niewiarygodne, stanowią bowiem owoc chorobliwych fantazji, typowych dla niektórych osobników w wieku poprzedzającym dojrzewanie płciowe. Naprawdę chętnie skułbym mu pysk. Skułbym też pysk sędziom śledczym, którzy skazali pedofila na areszt domowy. W ich postanowieniu można było przeczytać, że aby podobne groźne zachowania, będące przedmiotem śledztwa, nie powtórzyły się więcej, wystarczy ograniczenie wolności osobistej w postaci aresztu domowego.
Mieli rację. Z technicznego punktu widzenia mieli rację. Dobrze o tym wiedziałem, byłem przecież adwokatem. Ja sam upierałem się wielokrotnie przy takim rozwiązaniu. Ze względu na moich klientów. Złodziei, oszustów, porywaczy, niewypłacalnych dłużników. Również niektórych dilerów.
Ale nie gwałcicieli nieletnich.
Tak czy owak chciałem komuś skuć pysk.
Albo zapalić.
Albo zrobić cokolwiek innego, byle tylko nie wracać do kancelarii i nie musieć zabierać się do roboty.2
Poszedłem jednak do kancelarii i pracowałem aż do późnego popołudnia, nie robiąc przerwy nawet na małą przekąskę. Potem oznajmiłem Marii Teresie, że mam do załatwienia pilną sprawę, i poszedłem do księgarni.
Krążyłem wśród półek aż do godziny zamknięcia i wyszedłem ostatni, kiedy żaluzja była już do połowy opuszczon a, a sprzedawcy ustawili się rzędem koło kasy i spoglądali na mnie wzrokiem, w którym trudno było dopatrzyć się sympatii.
Zadzwoniłem do mieszkania Margherity i zaczekałem, aż mi otworzy.
Miałem wprawdzie klucze, ale niemal nigdy ich nie używałem. Podobnie jak ona, kiedy przychodziła do mnie, dwa piętra niżej.
Każde z nas zachowało swoje mieszkanie, wraz z książkami, plakatami, płytami i całą resztą; niezłym bałaganem, szczególnie u mnie. Ona miała apartament z tarasem, duży i piękny. Utrzymywała w nim porządek. Nie obsesyjnie. Po prostu jak ktoś, kto panuje nad sytuacją. Z nas dwojga nad sytuacją panowała ona, ale mnie to odpowiadało.
W jej mieszkaniu zaszła tylko jedna zmiana. Kupiliśmy ogromne łóżko, największe, jakie można było znaleźć, i ustawiliśmy w jej sypialni. Zająłem kawałek miejsca w szafie i umieściłem tam trochę swoich rzeczy. Potem zająłem półkę w łazience. I to wszystko.
Często zostawałem u Margherity na noc. Ale nie zawsze. Czasami miałem ochotę oglądać długo w nocy telewizję – coraz rzadziej – czasami chciałem poczytać do późna. Czasami ona chciała spać sama. Czasami jedno z nas spotykało się wieczorem z przyjaciółmi. Czasami ona wyjeżdżała w sprawach zawodowych, a ja zostawałem u siebie. Kiedy jej nie było, nigdy nie wchodziłem do jej mieszkania. Brakowało mi jej już po kilku godzinach.
Zadzwoniłem jeszcze raz. W tej samej chwili drzwi się otworzyły.
– Zdenerwowany?
– Głucha?
– Jeśli nie chcesz nic jeść, wystarczy powiedzieć. Nie musisz kręcić ani owijać w bawełnę.
Chciałem coś zjeść, szczególnie że ze środka dochodził przyjemny zapach dopiero co przygotowanego jedzenia. Podniosłem ręce na znak, że się poddaję, i wszedłem do środka.
– Powiedziałam, że możesz wejść?
– Kupiłem ci książkę.
Spojrzała na moje puste ręce, a ja wyjąłem paczuszkę z kieszeni kurtki. Wtedy zamknęła drzwi.
– Co to takiego?
– Konstandinos Kawafis. Poeta grecki. Posłuchaj tego wiersza: Itaka.
Otworzyłem białą książeczkę, usiadłem na kanapie i przeczytałem.
Proś, aby twoja podróż była długa.
Abyś niejednym letnim świtem wpływał
– a jakże wdzięczny i jaki szczęśliwy –
do widzianego po raz pierwszy portu;
i zatrzymywał się w fenickich zatokach
po to, żeby zakupić tam dobre towary,
perłową macicę, koral, ambrę i heban,
także wonne olejki wszelkiego rodzaju,
mocne, drażniące wonności, tak dużo, jak tylko zapragniesz;
abyś odwiedził wiele miast egipskich,
zbierając zapas wiedzy od ludzi uczonych.
Itakę zawsze nosić masz w pamięci.
Przybycie tam to twoje przeznaczenie.
Ale bynajmniej nie spiesz się w wędrówce.
Lepiej jeżeli potrwa długie lata ¹.
Margherita wyjęła mi książkę z ręki. Założywszy stronę palcem, spojrzała na okładkę – żadnej ilustracji, tylko wiersz – przesunęła ręką po gładkim białym kartonie; przeczytała szybko. Potem wróciła do wiersza, który jej przeczytałem, i zobaczyłem, że porusza bezgłośnie wargami.
W końcu znów spojrzała na mnie i pocałowała mnie szybko w policzek.
– OK. Możesz zostać. Umyj ręce. Nastaw płytę i nakryj do stołu. W takiej kolejności.
Umyłem ręce. Nastawiłem Tracy Chapman. Nakryłem do stołu i nalałem sobie kieliszek wina. Miałem jeszcze chęć na papierosa, ale najgorsze już minęło.3
Po kolacji oboje mieliśmy ochotę gdzieś pójść. Zdecydowaliśmy się na lokal otwarty kilka miesięcy temu. Stare magazyny, gdzie można było zjeść, wypić, wziąć książkę albo gazetę, albo jakąś grę. Przede wszystkim była tam malutka sala kinowa, gdzie od północy do świtu wyświetlano stare filmy, jeden po drugim.
Można było przyjść o dowolnej porze, widzów nigdy nie brakowało. Wydawało mi się, że to antidotum na codzienną rutynę. Dzień/praca/czuwanie/ludzie. Noc/dom/odpoczynek/samotność.
Szczególnie sala kinowa była zachwycająca. Mój ideał kina.
Miała około pięćdziesięciu miejsc, wolno było rozmawiać, chodzić, pić. Niekiedy między jednym filmem a drugim podawano spaghetti albo, tuż przed świtem, kawę z mlekiem w dużych filiżankach bez ucha i rogaliki z nutellą.
Następnego ranka nie miałem żadnej rozprawy, więc nie musiałem iść wcześnie spać. Margherita sama decydowała, kiedy pracuje. Ubraliśmy się zatem i wyszliśmy w dobrych humorach.
Zamorskie Magazyny, tak nazywał się lokal. Przyszliśmy trochę po jedenastej i jak zwykle nie brakowało ludzi, chociaż był środek tygodnia. Wiele osób siedzących przy stolikach znałem z widzenia. Przeważnie byli to ci sami ludzie, których widywało się w niektórych lokalach, na niektórych koncertach, niektórych przyjęciach. Mniej więcej tacy jak ja.
Usiłowałem zachować niepozbawiony autoironii dystans wobec tych środowisk – mniej lub bardziej lewicowych, mniej lub bardziej intelektualnych, mniej lub bardziej zamożnych, mniej lub bardziej powyżej trzydziestki, a przed pięćdziesiątką (no cóż, niektórzy mieli więcej niż pięćdziesiąt) – ale bywałem tam nadal. Jak wszyscy.
Pierwszym filmem był Dom gry. Jeden z dziesięciu moich ulubionych. Niezwykła historia, nocna i szalona. Występują psychiatrzy i oszuści.
Do rozpoczęcia projekcji brakowało jeszcze co najmniej trzech kwadransów. Margherita zauważyła przy stoliku dwie znajome i podeszła, aby się z nimi przywitać, a one poprosiły, abyśmy się dosiedli. Znajome Margherity były ze sobą zaręczone i obie nosiły imię Giovanna. Były również do siebie podobne. Obie miały na sobie ubrania w męskim stylu i zachowywały się jak mężczyźni. Zastanowiło mnie, jaki jest podział ról – jeśli w ogóle takie są – w wypadku tej pary. Trenowały w tej samej szkole sztuk walki co Margherita.
– Zostaniecie na filmie? – spytała Margherita.
– Nie, chyba nie. Giovanna musi jutro wcześnie wstać – oznajmiła Giovanna.
– Tak, dopijemy rum i idziemy spać – dodała Giovanna.
Mnie całkowicie ignorowały. To znaczy obie zwrócone były w stronę Margherity, rozmawiały tylko z nią i przysiągłbym, że ich spojrzenia nie były całkiem niewinne.
W pewnym momencie Giovanna spytała Margheritę, czy zapisze się z nimi na kurs spadochronowy.
Jaki znowu kurs spadochronowy?
– Zastanawiam się. Mam wielką ochotę. To jest coś, czego chcę spróbować od dawna. Nie jestem jednak pewna, czy znajdę czas.
Udało mi się wtrącić do rozmowy.
– Wybacz, co to za historia z tym kursem?
– Ach, jeden z ich przyjaciół jest instruktorem spadochronowym. Zapraszał je wielokrotnie na kurs. Wiesz, będą mogły zdobyć licencję. A one zaprosiły mnie.
Zaprosiły ciebie, bo chcą cię przelecieć. Masz zdobyć licencję lesbijki. Tak właśnie: licencję latającej lesbijki.
Nie powiedziałem tego. Oczywiście. My, lewicowi mężczyźni, nie mówimy takich rzeczy. Co najwyżej tak myślimy. A poza tym obie Giovanny wydawały się zdolne do wyrwania mi jaj i zagrania nimi we flippera ze znacznie błahszych powodów.
Milczałem więc, a one rozmawiały dalej o kursie spadochronowym, o tym, jakie to byłoby wspaniałe, że nie potrzeba wcale dużo czasu – dwie godziny w tygodniu na teorię i ćwiczenia – i o tym, że wystarczą trzy skoki, aby zdobyć licencję.
Chętnie wtrąciłbym kilka kąśliwych uwag. Na przykład że licencja spadochronowa jest niezbędnym atrybutem młodej japiszonki na progu nowego tysiąclecia. Tak, z pewnością, to prawdziwe szczęście, że wystarczą trzy skoki, aby zdobyć licencję. Słyszycie, tylko trzy skoki.
Siedziałem jednak cicho i dobrze zrobiłem. Ponieważ odważenie się na skok z samolotu w pustkę, bez lęku, było moim najskrytszym marzeniem. Marzeniem, którego nigdy nie ośmieliłem się nikomu wyjawić i które, wiedziałem to dobrze, od kiedy skończyłem czterdzieści lat, nie miało się nigdy spełnić.
To marzenie brało się z moich dziecięcych lęków i fantazji i przypominało mi o upływie czasu. I o wszystkich innych rzeczach – ważnych i drobnych – które chciałem zrobić i których nie odważyłem się zrobić. Których już nigdy nie miałem odważyć się zrobić.
Udało im się ją przekonać, że znajdzie czas, żeby chodzić na ten kurs. Postanowiły, że spotkają się za dwa dni w siedzibie stowarzyszenia spadochroniarzy sportowych i zapiszą się wszystkie razem, ze zniżką, dzięki przyjacielowi obu Giovann.
– Ja idę obejrzeć film. Zaczyna się za dwie minuty. Ale nie przejmuj się, zostań, jeśli chcesz porozmawiać – oznajmiłem z godnością.
– Nie, nie. Idę z tobą. One i tak już wychodzą.
Obie Giovanny przytaknęły. Jedna z nich ruchem prawdziwego twardziela wychyliła resztę rumu. Pożegnały się z nami – prawdę mówiąc, pożegnały się z Margheritą – i poszły sobie.
Weszliśmy do salki kinowej, kiedy światła już pogasły i zaczynał się film. Zanim poddałem się mrocznej i surrealistycznej atmosferze filmu Davida Mameta, pomyślałem przez moment, jak bardzo bym chciał skoczyć w pustkę z samolotu albo z dużej wysokości.
W pustkę. Bez lęku.4
Chce pan wiedzieć, skąd wziąłem te pieniądze, mecenasie?
Nie chciałem wiedzieć, skąd wziął te pieniądze pan Filippo Abbrescia, zwany Czarnym Puppucciem. Był moim dawnym klientem i zawodowo okradał i oszukiwał towarzystwa ubezpieczeniowe. Chociaż kiedy przesłuchiwali go prokuratorzy, twierdził, że jest murarzem.
Mieliśmy nazajutrz sprawę w sądzie apelacyjnym. O udział w przestępczości zorganizowanej i właśnie o oszustwo. Przyszedł więc zapłacić. Nie chciałem wiedzieć, skąd wziął pieniądze, które za chwilę miał mi wręczyć. Ale mimo to mi wyjaśnił.
– Obstawiłem właściwy numer, panie mecenasie. Na ruletce w Bari. Po raz pierwszy w życiu.
Puppuccio miał dziwną minę. Pomyślałem, że to mina człowieka, który całe życie kradł i teraz nie może uwierzyć, że coś wygrał. Pomyślałem, że on, jak tylu innych, został złodziejem i oszustem, bo wszystkie inne drogi były przed nim zamknięte. Pomyślałem, że wyraźnie kretynieję i robię się żałosny.
Wezwałem więc Marię Teresę i oddałem jej pieniądze, które położył na biurku. Potem rozmawialiśmy o tym, co się wydarzy następnego dnia.
Mamy dwie możliwości, wyjaśniłem mu. Pierwsza to apelacja. W pierwszej instancji dostał cztery lata – mało, pomyślałem, jak na te wszystkie oszustwa, które popełnił – i mogę spróbować uzyskać uniewinnienie. Jeśli jednak wyrok zostanie utrzymany, Czarny Puppuccio wkrótce trafi za kratki. Druga możliwość polega na ugodzie z zastępcą prokuratora generalnego. Na ogół zastępcy prokuratora generalnego – a także sędziowie sądu apelacyjnego – lubią ugody. Wszystko załatwia się bardzo szybko, rozprawa kończy się przed południem i mogą pójść sobie spokojnie do domu albo gdzie im się żywnie podoba.
Prawdę powiedziawszy, również adwokaci lubią ugody w sądzie apelacyjnym. Wszystko załatwia się bardzo szybko i mogą pójść sobie spokojnie do kancelarii albo gdzie im się żywnie podoba. Ale tego nie powiedziałem Puppucciowi.
– A jeśli zdecydujemy się na ugodę, ile mogę dostać, mecenasie?
– No cóż, sądzę, że możemy się zgodzić na dwa i pół roku. Nie będzie to łatwe, ponieważ prokurator jest twardym facetem, ale możemy spróbować.
Kłamałem. Znałem zastępcę prokuratora generalnego, który miał pojawić się nazajutrz na rozprawie. Gotów był zgodzić się na dwa miesiące, żeby tylko mieć z głowy całą sprawę i nie kiwnąć nawet palcem. Nie był, by tak rzec, zbyt pracowity. Ale tego nie mogłem powiedzieć Czarnemu Puppucciowi.
W podobnych przypadkach należało zachować następującą procedurę: powiedzieć, że prokurator jest twardym facetem, obiecać, że spróbuję pójść na ugodę, ale nie będzie to łatwe i niczego nie mogę obiecać, założyć, że kara będzie zdecydowanie wyższa niż ta, której się spodziewałem, porozumieć się co do kary, którą od początku przewidywałem, potwierdzić, że jestem adwokatem godnym zaufania i skutecznym, zainkasować resztę honorarium.
– Dwa i pół roku? Czy warto w takim razie iść na ugodę, mecenasie? To już lepiej zgódźmy się na proces.
– Oczywiście, możemy spróbować – oznajmiłem obojętnie. – Jeśli jednak wyrok czterech lat zostanie utrzymany, wrócisz za kratki. Musisz zdawać sobie z tego sprawę.
Profesjonalne zawieszenie głosu. Po chwili podjąłem:
– Poniżej trzech lat więzienie może zostać próbnie zamienione na pracę na rzecz gminy. Zastanów się.
Teraz on chwilę milczał.
– No, dobrze, mecenasie, ale niech się pan postara, żebym dostał nie więcej niż dwa i pół roku. Przecież nikogo nie zabiłem. Dwa, trzy oszustwa, nic więcej.
Pomyślałem, że oszustw to on ma na sumieniu co najmniej dwieście, chociaż karabinierzy odkryli tylko około piętnastu. Należał również do organizacji przestępczej, która zajmowała się oszustwami na skalę przemysłową. Jego wyciąg z rejestru skazanych był długi. Nie wydawało mi się, bym musiał traktować pana Filippa Abbrescię ze szczególną delikatnością.
– Brawo, Puppuccio. Podpisz teraz specjalne upoważnienie i nie pojawiaj się jutro na rozprawie.
W ten sposób nie będę musiał się wygłupiać i szybko sobie poradzimy z prokuratorem generalnym, pomyślałem.
– Dobrze, panie mecenasie, ale proszę pamiętać: spróbujmy obniżyć karę, ile tylko się da.
– Nie martw się, Puppuccio. Przyjdź jutro po rozprawie do kancelarii. Powiem ci, jak się to wszystko skończyło. A kiedy będziesz przechodził przez sekretariat, weź rachunek.
Zdążył już podnieść się z krzesła, ale nie zamierzał wyjść.
– Panie mecenasie?
– Słucham.
– Panie mecenasie, po co wystawiać rachunek? Musi pan potem od tych pieniędzy zapłacić podatek. Czy to warto? Pamiętam, że na początku, kiedy do pana przychodziłem, nie wystawiał pan rachunków.
Przyjrzałem mu się uważnie. Mówił prawdę. Przez wiele lat większość pieniędzy, które zarabiałem, zarabiałem na czarno. Potem, kiedy wiele się w moim życiu zmieniło, zacząłem się tego wstydzić. Wstydziłem się, że oszukuję fiskusa, więc zacząłem wystawiać rachunki i płacić bardzo wysokie podatki. Byłem jednym z czterech, pięciu najbogatszych adwokatów w Bari. Tak przynajmniej wykazywały zeznania podatkowe.
Nie mogłem opowiedzieć o tym panu Filippowi Abbrescii czyli Czarnemu Puppucciowi. Nie zrozumiałby. Przeciwnie, uznałby, że zwariowałem, i poszukałby sobie innego adwokata. A tego przecież nie chciałem. Był dobrym klientem, w sumie porządnym facetem i w dodatku płacił w terminie. Czasami również pieniędzmi niepochodzącymi z przestępstwa.
– Urząd skarbowy, Puppuccio, urząd skarbowy. Nęka nas ostatnio, nas, adwokatów. Musimy uważać. Czyhają w sąsiedztwie kancelarii, widzą, kiedy klient wychodzi, a potem sprawdzają, czy ma rachunek. Jeśli nie, wchodzą do kancelarii i robią kontrolę. A to oznacza koniec pracy. Wolę nie ryzykować.
Puppuccio odetchnął z ulgą. W sumie byłem tchórzem, ponieważ płaciłem podatki tylko po to, żeby uniknąć większych kłopotów. On by tego nie robił, ale przynajmniej mógł mnie zrozumieć.
Zasalutował po wojskowemu, przytykając dłoń do nieistniejącego daszka. Cześć, mecenasie, czołem, Puppuccio.
Potem odwrócił się i wyszedł.
Kiedy minęła co najmniej minuta i byłem już pewien, że opuścił kancelarię, powiedziałem do siebie głośno:
– Jestem kretynem. Zgoda, jestem kretynem. Czy jakieś prawo tego zabrania? Nie, a więc mogę być kretynem tak długo, jak mi się podoba.
Następnie odchyliłem głowę na oparcie fotela i zapatrzyłem się w nieokreślony punkt na suficie.
Siedziałem tak jakiś czas, aż zadzwonił telefon.5
Maria Teresa odpowiedziała jak zwykle po trzecim dzwonku. Po chwili usłyszałem sygnał wewnętrznej linii.
– O co chodzi?
– Dzwoni inspektor Tancredi z pogotowia policyjnego.
– Przełącz go.
Tancredi był niemal moim przyjacielem. Nie spotykaliśmy się nigdy prywatnie, a mimo to odnosiłem wrażenie, podobnie jak on, że jesteśmy sobie bliscy. Był typem policjanta, na którego chciałbyś się natknąć, gdybyś padł ofiarą przestępstwa; kimś, kogo chciałbyś za wszelką cenę uniknąć, gdybyś sam popełnił przestępstwo. Szczególnie pewne rodzaje przestępstw. Tancredi zajmował się maniakami, gwałcicielami, pedofilami, i tak dalej. Żaden z nich nie był zadowolony, że zajął się nim Tancredi.
– Carmelo, jak się miewasz?
– Cześć, Guido. Miewam się nieźle, mniej więcej. A ty?
Miał niski głos i lekki sycylijski akcent. Słysząc go przez telefon, można by sobie wyobrazić wysokiego, grubego mężczyznę z brzuchem. A mierzył nie więcej niż metr siedemdziesiąt, był chudy, miał nieco przydługie włosy, zawsze w nieładzie, i długie wąsy.
Kiedy już wymieniliśmy grzeczności, powiedział, że musi się ze mną spotkać. W sprawie zawodowej, dodał. Chodzi o jego zawód czy mój? Mój i jego, w pewnym sensie. Chciał przyjść do mnie do kancelarii z pewną osobą. Nie powiedział, kto to taki, a ja nie spytałem. Zaproponowałem, żebyśmy się spotkali po ósmej, kiedy już będę sam. Zgodził się i na tym rozmowa się skończyła.
Przyszli o wpół do dziewiątej. Sekretarka już wyszła, otworzyłem więc drzwi sam.
Tancredi był w towarzystwie kobiety około trzydziestki, może odrobinę starszej. Miała co najmniej metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, włosy związane w koński ogon, wyblakłe dżinsy i podniszczoną kurtkę z czarnej skóry.
Pewnie jakaś koleżanka Tancrediego, pomyślałem, chociaż widziałem ją po raz pierwszy. Typowy męski styl policjantki od drobnych kradzieży albo narkotyków. Musiała narozrabiać i teraz potrzebuje adwokata. Patrząc na nią – na tę twarz kogoś, z kim nie chciałbyś się pokłócić – pomyślałem, że może pobiła jakiegoś podejrzanego albo aresztanta. Zdarza się to czasami na komendzie policji.
Kiedy wprowadziłem ich do mojego gabinetu, Tancredi nas sobie przedstawił:
– Mecenas Guido Guerrieri...
Wyciągnąłem rękę, spodziewając się, że usłyszę coś w rodzaju „agent Iks” albo „inspektor (nie należy nigdy nazywać inspektorką inspektora policji płci żeńskiej, strasznie się z tego powodu wściekają) Igrek”. Ale Tancredi niczego takiego nie powiedział.
– ...a to jest siostra Claudia.
Odwróciłem się w stronę Tancrediego, potem znów przyjrzałem się twarzy kobiety. Na wargach inspektora błąkał się ledwie zauważalny uśmiech, jak gdyby bawiło go moje osłupienie. Ona się nie uśmiechała. Uścisnęła mi rękę bez słowa, patrząc prosto w oczy z dziwnie skupionym wyrazem twarzy. Dopiero wtedy zauważyłem na jej szyi mały drewniany krzyżyk zawieszony na rzemyku.
– Siostra Claudia jest dyrektorką Safe Shelter. Słyszałeś o czymś takim?
Nie słyszałem, więc wyjaśnił mi, co kryje się pod tą nazwą. Siostra Claudia milczała, nie spuszczając ze mnie wzroku. Pachniała delikatnie czymś, czego nie potrafiłem nazwać.
Safe Shelter jest schroniskiem, którego adresu nikt nie zna – adresu nie poznam również i ja – dla kobiet sprzedanych za granicę, odebranych swoim katom, kobiet maltretowanych przez mężów brutali, zmuszonych uciekać z domu, byłych prostytutek, które zdecydowały się współpracować z wymiarem sprawiedliwości.
Kiedy policja czy karabinierzy muszą gdzieś umieścić taką kobietę, wiedzą, że drzwi Safe Shelter są zawsze otwarte. Również w nocy, również w dni świąteczne.
Tancredi mówił, ja potakiwałem, siostra Claudia przyglądała mi się. Zaczynałem odczuwać lekki niepokój.
– W czym mogę państwu pomóc? – Poczułem się jak ostatni idiota. Jak kiedy wymsknie się człowiekowi coś w rodzaju „serwus” albo „Co cię do mnie sprowadza”.
Tancredi nie zwrócił na to uwagi i od razu przeszedł do rzeczy.
– Jest dziewczyna, która pracuje jako wolontariuszka w schronisku prowadzonym przez siostrę Claudię. A raczej pracowała. Teraz nie bardzo nadaje się do pracy. Powiem krótko: jakiś czas temu poznała faceta. Poznała go w trudnym okresie życia, które zresztą tak naprawdę nigdy nie było łatwe. Facet wydał się jej księciem z bajki. Miły, opiekuńczy, zakochany. Bogaty. I przystojny, jak twierdzą kobiety. Jednym słowem: chodzący ideał. Po kilku miesiącach zamieszkali razem. Na szczęście bez ślubu.
Takie historie słyszałem wiele razy, nie tylko z racji mojego zawodu.
Przerwałem więc Tancrediemu:
– Po kilku miesiącach wspólnego życia on się zmienia. Najpierw nie jest już taki miły. Potem zaczyna ją maltretować, początkowo słownie, następnie także fizycznie. Krótko mówiąc, wspólne życie staje się piekłem. Mam rację?
– Mniej więcej. Co się tyczy pierwszej części historii. Może siostra Claudia opowie ci resztę.
Dobry pomysł, pomyślałem. Przestanie wreszcie wpatrywać się we mnie, bo zaczyna mi to już działać na nerwy.
Siostra Claudia miała łagodny kobiecy głos, niemal hipnotyzujący. Kontrastował z jej wyglądem, twarzą, spojrzeniem. Na pewno umie śpiewać, pomyślałem, kiedy zaczęła opowiadać.
– Moim zdaniem nie zmienił się, kiedy zamieszkali razem. Był taki już wcześniej. Przestał tylko udawać, ponieważ sądził, że nie jest to już konieczne. Traktował ją jak swoją własność. Zaczął obrażać, potem bić, potem robił jej rzeczy, o których jeśli zechce, opowie panu sama. Potem czekał na nią w pobliżu jej pracy, przekonany, że ma kochanka. Aby ją przyłapać na gorącym uczynku. Oczywiście wszystko na nic, bo nie było żadnego kochanka. Ale wcale się nie uspokoił. Zrobił się jeszcze gorszy. Kiedy pewnego wieczoru oznajmiła mu, że nie daje już rady i że jeśli on się nie zmieni, odejdzie, pobił ją do krwi.
Przerwała nagle. Z jej twarzy można było wyczytać, że chciałaby być przy tym. Nie po to, żeby się przyglądać.
– Następnego dnia zabrała trochę swoich rzeczy, tyle, ile mogła udźwignąć bez niczyjej pomocy, i przeniosła się do matki, tam, gdzie mieszkała, zanim związała się z tym mężczyzną. Zaczął ją prześladować. Czekał na nią przed pracą. Przed kamienicą, w której mieszkała z matką. Rano. Wieczorem. Chodził za nią. Dzwonił na jej komórkę. Dzwonił do domu. O każdej porze dnia, a przede wszystkim nocy.
– Co mówił?
– Wszystko, co można sobie wyobrazić. Nadto dwukrotnie pobił ją na ulicy. Któregoś ranka znalazła swój samochód cały porysowany śrubokrętem. Pewnego dnia zobaczyła, że jej rower, który trzymała na klatce schodowej, jest rozebrany na części. Oczywiście nie ma dowodów, że zrobił to on. Jednym słowem, jak pan powiedział, mecenasie, jej życie stało się piekłem. Wraz z dziewczynami pracującymi w schronisku próbujemy jej pomóc. Kiedy to tylko możliwe, odprowadzamy ją do pracy, a stamtąd do domu. Przez kilka tygodni mieszkała nawet w schronisku, którego adresu on nie zna, żeby nie mógł jej odnaleźć. Nie jest to jednak żadne rozwiązanie. Nie ma już własnego życia, nie może wyjść wieczorem, nie może iść na spacer, po zakupy do supermarketu, ponieważ boi się, że się na niego natknie. Albo że zajdzie ją od tyłu. I rzeczywiście nigdzie nie wychodzi. Żyje zamknięta w domu jak w więzieniu. On natomiast chodzi sobie po mieście przez nikogo nie niepokojony.
– Czy ta dziewczyna złożyła na niego doniesienie?
Odpowiedział Tancredi.
– Nawet trzy. Jedno na posterunku karabinierów, drugie u nas, na komendzie, i trzecie bezpośrednio w prokuraturze krajowej. To ostatnie zostało na szczęście przekazane Mantovani, która zajęła się sprawą. Przeprowadziła śledztwo, na ile to było możliwe, przesłuchała dziewczynę, zdobyła billingi telefoniczne, zaświadczenia lekarskie i w końcu wniosła o aresztowanie tego bydlaka.
– Za jakie przestępstwo?
– Maltretowanie i przemoc domową kwalifikowaną. Ale to wszystko na nic się nie zdało. Sędzia odrzucił wniosek, mówiąc, że nie wymaga tego dobro sprawy. I tu dochodzimy do najciekawszej części całej historii. Siostra Claudia przyszła tutaj, żeby cię spytać, czy byłbyś gotów podjąć się obrony tej dziewczyny i zostać jej pełnomocnikiem. Już dwaj twoi koledzy odmówili. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć: z tych samych powodów, dla których sędzia odstąpił od aresztowania tego pana.
Poprosiłem, żeby wyrażał się jaśniej. Tancredi wymienił jedynie nazwisko. Poprosiłem, żeby powtórzył, aby się upewnić, czy dobrze zrozumiałem. Kiedy już byłem przekonany, że mówimy o tej samej osobie, gwizdnąłem cicho. Nie powiedziałem ani słowa.
Tancredi opowiedział mi dalszy ciąg. Zastępca prokuratora, Mantovani, zaraz po odrzuceniu wniosku o areszt wniosła o postawienie zarzutu. Mężczyzna dostał wezwanie na rozprawę i poszedł porozmawiać z dziewczyną pod jej domem.
Oznajmił jej, że może składać tyle doniesień, ile tylko zechce, ale i tak nic mu nie zrobi. Ponieważ nikt nie odważy się go ruszyć. I dodał, że na procesie rozszarpie ją na strzępy.
Dlatego właśnie dziewczyna potrzebuje adwokata. Ponieważ się boi, ale nie chce się wycofać.
Tancredi wymienił nazwiska jeszcze dwóch moich kolegów, do których zwróciła się dziewczyna. Jeden oświadczył, że bardzo mu przykro, ale z zasady nie występuje jako oskarżyciel prywatny. Znałem go dobrze i miałem wątpliwości, czy w ogóle zna sens słowa „zasada”.
Drugi powiedział, że ma za dużo pracy i że niestety nie może zająć się tą sprawą. Niestety – akurat!
Wówczas dziewczyna przeraziła się i wpadła w rozpacz. Nie wiedziała, co robić. Porozmawiała z siostrą Claudią, a siostra Claudia porozmawiała z Tancredim. Żeby się poradzić. On wymienił moje nazwisko i przyszli do mnie. Bez dziewczyny. Nawet jej nie wspomnieli o tym spotkaniu, bo gdybym ja również odmówił, siostra Claudia wolałaby, żeby się o tym nie dowiedziała.
I to już wszystko. Nie muszę się godzić, podsumował Tancredi. Jeśli odmówię, zrozumieją. Ale przynajmniej nie będę mówił o zasadach ani o nawale pracy.
Milczenie.
Spojrzałem na siostrę Claudię. Nie wyglądała na kogoś, kto zrozumie. Ani trochę.
Przesunąłem ręką po twarzy, na której pojawił się już zarost. Potem uszczypnąłem się cztery, pięć razy w policzek i znów przesunąłem po nim ręką.
W końcu zrobiłem stanowczą minę i wzruszyłem ramionami. Nie ma problemu, odrzekłem. Jestem adwokatem i jeden klient wart jest drugiego. Już mówiąc to, pomyślałem, że gadam głupstwa.
Wydawało mi się, że na twarzy siostry Claudii pojawił się cień odprężenia. Coś w rodzaju ulgi. Tancredi uśmiechnął się lekko, jak ktoś, kto nigdy nie wątpił, jak to się skończy.
Zostało niewiele do powiedzenia. Dziewczyna będzie musiała przyjść do kancelarii, żeby podpisać pełnomocnictwo. I żebyśmy się mogli poznać, skoro miałem zostać jej adwokatem. Potem pójdę do prokuratora, by zrobić kserokopie akt. Będę musiał szybko je przestudiować. Proces zaczyna się za dwa tygodnie. Poprosiłem siostrę Claudię, aby dała mi numer kontaktowy. Po chwili wahania zapisała mi na kartce numer telefonu komórkowego.
– To jest mój numer. Komórka jest zawsze włączona.
Kiedy wyszli, oparłem się plecami o drzwi i zapatrzyłem w sufit. Sięgnąłem do kieszeni w poszukiwaniu paczki papierosów, ale kieszeń była pusta.6
W zasadzie też powinienem wyjść. Godziny pracy dawno minęły, od rana nawet nie zajrzałem do domu. Chciałem wziąć prysznic i coś zjeść.
A jednak zostałem w kancelarii. Usiadłem przy biurku sekretarki. Zastanawiałem się, a w każdym razie robiłem coś w tym stylu.
Gianluca Scianatico był słynnym durniem. Typowym znanym przedstawicielem tak zwanego eleganckiego Bari. Trochę starszy ode mnie, były faszystowski bojówkarz, pokerzysta. I podobno kokainista.
Był lekarzem i pracował w klinice uniwersyteckiej. Nikt, kto znał pewne środowiska w Bari, nie sądził, by zaszedł tak wysoko – dyplom, specjalizacja, konkurs i tak dalej – dzięki własnym talentom.
Jego ojcem był Ernesto Scianatico, przewodniczący jednego z wydziałów karnych sądu apelacyjnego. Jeden z najbardziej wpływowych ludzi w mieście. Na temat jego samego, jego interesów niezwiązanych z sądownictwem powiedziano już w gruncie rzeczy wszystko. Zawsze szeptem, na korytarzach sądowych albo gdzie indziej. Opowiadano o anonimowych petycjach w związku z całą serią spraw, które pośrednio lub bezpośrednio go dotyczyły. Opowiadano, że niektórzy adwokaci i niektórzy prokuratorzy próbowali złożyć na niego doniesienie.
Wiadomo było, że żadna z tych petycji, anonimowa czy podpisana, nie odniosła najmniejszego skutku. Przewodniczący Scianatico potrafił się zabezpieczyć.
Jednym z najgłupszych pomysłów, jakie mogły przyjść do głowy komuś takiemu jak ja – kto wykonywał zawód karnisty w Bari – było uczynić z niego swego wroga. Mniej więcej połowa procesów po wyroku w pierwszej instancji przechodziła do jego wydziału sądu apelacyjnego. To znaczy mniej więcej połowa moich procesów przechodziła do tego wydziału. Otwiera się przede mną świetlana zawodowa przyszłość, pomyślałem.
– Gratuluję, Guerrieri – powiedziałem głośno, jak zdarzało mi się już w dzieciństwie, kiedy myśli stawały się zbyt natarczywe. – Kolejny raz zrobiłeś wszystko, żeby wpędzić się w kłopoty. Masz już czterdziestkę na karku, ale dalej wpadasz we wszelkie możliwe tarapaty. Brawo.
Posiedziałem tak trochę, martwiąc się. Mój wzrok wędrował po półkach i stojących na nich teczkach.
Potem mi się znudziło.
Zawsze tak jest w moim życiu – wcześniej czy później wszystko mi się nudzi.
Zarówno to, co dobre, jak i to, co złe.
Niemal wszystko.
W każdym razie kiedy już przestałem się martwić, przypomniałem sobie, co opowiadał Tancredi. Na przykład że ten typ po otrzymaniu wezwania do sądu przyszedł pod jej dom. Co takiego powiedział? Ach, tak. Że może składać tyle doniesień, ile tylko zechce, ale i tak nic mu nie zrobi. Nikt nie odważy się go ruszyć.
I tak, kiedy już przestałem się martwić, zacząłem się wściekać. Nie potrzebowałem wiele czasu na zmianę nastroju.
– Pieprzę was, Scianatico. Ojca i syna. Pieprzę was obu. Teraz zobaczymy, czy naprawdę nic ci się nie stanie, dupku – oznajmiłem znów na głos.
Potem powiedziałem sobie, że teraz już naprawdę nadszedł czas, żeby pójść do domu.
Ale tylko tak pomyślałem. Znak, że zamęt w głowie zaczął ustawać.7
Martina Fumai przyszła do kancelarii następnego wieczoru, po siódmej, razem z siostrą Claudią. Maria Teresa wprowadziła je do mojego gabinetu i wskazała dwa krzesła przed biurkiem.
Martina była bardzo ładna, miała krótkie kasztanowe włosy, staranny makijaż, jakąś tajemnicę w spojrzeniu i ruchach. Bardzo chuda. Ta jej chudość miała w sobie coś nienaturalnego, jak gdyby stosowała dietę i nie przerwała jej we właściwym momencie. Pachniała słodkimi perfumami, których użyła może trochę więcej, niż było trzeba.
Mówiła cicho i kiedy tylko usiadła, zapytała, czy może zapalić. Może, oczywiście, że może. Zapaliła więc cienkiego papierosa, którego wyjęła z białej paczki w kwiaty. Nieznanej marki. Rodzaj papierosów, których zawsze nienawidziłem. Miała zapalniczkę z podobizną Betty Boop. Pomyślałem, że musi to coś znaczyć.
Podziękowała mi, że podjąłem się jej obrony. Ja zaś oświadczyłem, że nie ma problemu – tak właśnie, użyłem wyrażenia, którego nie cierpię: nie ma problemu – a następnie wręczyłem jej do podpisania pełnomocnictwo.
Spytała, czy dobrze robi, występując z wnioskiem o oskarżenie z powództwa cywilnego.