Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zabójca mimo woli - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Marzec 2008
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zabójca mimo woli - ebook

Przełożeni major Kamieńskiej doceniają jej profesjonalizm i tzw. szósty zmysł. Nic zatem dziwnego, że postawili przed nią wyjątkowo trudne zadanie - ma zapobiec planowanemu morderstwu. I co ciekawe, nie chodzi tu wcale o uratowanie życia przyszłej ofierze! W śledztwie pomaga Anastazji zaprzyjaźniony mafioso. Korzystając ze wsparcia, nie przypuszcza, że pozostanie jego dłużniczką do końca życia. Niejako przy okazji przyjdzie Kamieńskiej rozwiązać inną zagadkę. Kim jest nowa przyjaciółka jej przyrodniego brata: czarującą, bezinteresowną i bezgranicznie zakochaną w nim dziewczyną czy sprytną oszustką i manipulatorką? Intrygująca fabuła, która składa się z kilku równolegle prowadzonych wątków, pozwala spojrzeć na te same wydarzenia oczami zarówno przestępców, jak i ścigających ich milicjantów. Nietuzinkowe postacie, a wśród nich kryminalista z lingwistycznym zacięciem, ożywiają obyczajowe tło opowiadanej historii. Do tego spora doza humoru, bo, jak powiada Kamieńska, „poczucie humoru to filozofia człowieka, który doszedł do skraju przepaści, zajrzał w nią ostrożnie i po cichutku zawrócił”.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-232-3
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

1

Czarna sukienka leżała na zgrabnej figurze jak ulał, korzystnie podkreślając ładny biust i szczupłą talię.

– No jak? – Nastia zrobiła wymyślny piruet, przy czym w wysokim do bioder rozcięciu uwodzicielsko mignęła noga w cielistej pończosze.

– Dech wprost zapiera! – odparł z zachwytem Losza Czistiakow, przez długie lata przyzwyczajony do oglądania swojej przyjaciółki przeważnie w dżinsach, swetrach i adidasach. – A tobie samej się podoba?

– Bardzo, dziękuję ci, słoneczko.

– Chciałem ci sprawić przyjemność. W końcu takie wydarzenie...

Nastia, okręcająca się przed lustrem, zatrzymała się i podejrzliwie popatrzyła na Loszę.

– Jakie wydarzenie?

– Pierwszy raz zgodziłaś się pojechać ze mną na bankiet. Przyznaj, to przecież coś znaczy.

Nastia zachmurzyła się niezadowolona.

– Coś ty, chcesz, żebym pojechała w... w tym?

– No tak. Kupiłem tę sukienkę specjalnie na dzisiejszy wieczór.

– Loszeńka, kochanie – zaczęła błagać – ja się w niej zamęczę. Cały wieczór spędzić w pantoflach na szpilkach, trzymać się prosto, nie móc usiąść wygodnie, tak jak się ma ochotę – nie zniosę tego. Może jednak włożę spodnie i wygodne buty?

– Asia, ale to przecież bankiet! – oburzył się Czistiakow. – Jakie spodnie? Zwariowałaś?

– Obiecuję, spodnie będą najlepszej marki, wprost od Cardina. I wezmę najszykowniejszy sweter. No co, Loszyk?

Czule objęła Loszę i potarła nosem o jego ramię. Losza w rozpaczy machnął ręką i odwrócił się.

– Tak się starałem... – powiedział przygnębiony. – Biegałem po sklepach, szukałem tej cholernej sukienki, marzyłem, że ją włożysz. Chciałem, żeby była koniecznie czarna, przecież lubisz ten kolor. I co teraz? Wszystko na darmo?

Patrząc na jego zasmuconą twarz, Nastia poczuła wyrzuty sumienia. Faktycznie starał się, chciał zrobić jej prezent, a ona... Ale z drugiej strony, cały wieczór w sukience za sześćset dolarów i pantoflach na wysokich obcasach, gdy bolą plecy i puchną nogi – to nie najmilsza perspektywa.

– A co tam – zdecydowała się nagle – może rzeczywiście raz w życiu wyjść między ludzi, wyglądając przyzwoicie? Zrobię sobie fryzurę, twarz. I naprzód.

Losza chwycił ją w objęcia i zawirował po pokoju.

– Aśka, będziesz na tym spędzie najpiękniejsza! Wszyscy faceci poumierają z zazdrości!

Stojąc pod gorącym prysznicem i wcierając szampon w długie jasne włosy, Nastia Kamieńska myślała o tym, że jej poświęcenie nie jest znowu takie wielkie, zważywszy na to, ile dobrego zrobił dla niej Czistiakow przez lata, które spędzili razem. Losza pielęgnował ją w chorobie, taszczył torby z zakupami, podawał smaczne kolacje, potulnie znosił jej zdecydowaną niechęć do oficjalnego uregulowania ich stosunków, cierpliwie przeczekiwał ataki złego nastroju. Czy naprawdę nie zasłużył tym wszystkim na prawo pojawienia się, choćby raz, na bankiecie ze swoją przyjaciółką, o której tyle lat słyszą wszyscy jego koledzy, ale której nigdy nie widzieli?! Zaczęto już coraz częściej z niego żartować: „Czemu tak ukrywasz przed nami swoją milicyjną damę? Może trafiła ci się kulawa albo garbata?” Oczywiście, to by było efektowne: młody uczony, profesor, błyskotliwy matematyk, laureat międzynarodowych nagród, pojawia się na bankiecie pod rączkę z oszałamiającą blondynką! Na tę myśl Nastia parsknęła, potem nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Ona jest przecież niepozorną szarą myszką o bladej, niewyrazistej twarzy i tylko Loszka ze swoją wzruszającą bezgraniczną miłością widzi w niej piękność. Chociaż gdyby się przyłożyła i zrobiła porządny makijaż, może się stać bardzo ładna, nawet piękna, bo figury może jej pozazdrościć niejedna modelka, tak że w czarnej sukience za sześćset dolarów...

– Asia – rozległ się zza drzwi głos Loszy – telefonuje Gordiejew. Będziesz rozmawiać czy powiedzieć, że oddzwonisz później?

Wiktor Aleksiejewicz Gordiejew był szefem Nasti i jego telefon w sobotę nie wróżył nic dobrego. Błysnęła jej tchórzliwa myśl, że jest pilnie potrzebna w pracy, co pomoże jej kolejny raz wykręcić się od znienawidzonej imprezy, jaką wydawał się nie tylko nadchodzący bankiet, ale i w ogóle wszelkie towarzyskie spędy.

– Przynieś telefon tutaj! – krzyknęła.

Losza uchylił drzwi, wpuszczając do wypełnionej parą łazienki strumień chłodnego powietrza, i podał jej aparat.

– Nastazjo, chyba znowu zepsuję ci weekend – rozległ się w słuchawce głos Gordiejewa. – Słyszałaś już o wspólnym orzeczeniu kolegium MSW i Prokuratury Generalnej o słabej wykrywalności zabójstw?

– Oczywiście, nawet je czytałam.

Ulokowała się jak najwygodniej, żeby podstawić ćmiący krzyż prosto pod strumień gorącej wody.

– No więc polecono nam pilnie przygotować raport analityczny na temat niewyjaśnionych zabójstw za ostatnie pięć lat. Zadanie jasne?

– Już jaśniej nie można – odparła z westchnieniem. – A termin?

– Jak to się mówi, na wczoraj. Ile potrzebujesz czasu?

– No – Nastia zawahała się – gdybym nie robiła nic innego, to jakiś tydzień.

– Też coś! – fuknął Gordiejew. – Akurat ci pozwolę nie robić nic innego przez cały tydzień. Zróbmy tak. Raport będziesz przygotowywać tak długo, jak długo trzeba, ale żeby to był towar, którego się nie powstydzimy. A przed „górą” ja sam będę się tłumaczyć, jeśli zaczną nas popędzać. Tylko zbytnio nie przeciągaj, umowa stoi?

– Dziękuję, Wiktorze Aleksiejewiczu. Postaram się.

Otuliwszy się ciepłym szlafrokiem i zawinąwszy mokre włosy w ręcznik, Nastia wyszła z łazienki. I od razu zobaczyła stojącego w korytarzu Loszę z zaniepokojoną miną i smutnym spojrzeniem.

– Znowu? – zapytał z rezygnacją.

Przytaknęła w milczeniu, wewnętrznie rozdarta między współczuciem dla niego a rozpaczliwą niechęcią pójścia na bankiet. Współczucie w końcu zwyciężyło.

– Proponuję rozwiązanie kompromisowe – powiedziała. – Jedziemy na bankiet, w drodze powrotnej zajeżdżamy do ciebie do domu, zabieramy twój komputer i na razie instalujemy go tutaj. Na parę tygodni, nie więcej. Jeżeli będę miała komputer, zrobię raport o wiele szybciej, a bez musiałabym brać się do pracy natychmiast.

– Ale co ja zrobię bez komputera?... – stropił się Losza.

– Wybieraj: albo dwa tygodnie bez komputera, albo dzisiaj beze mnie na bankiecie.

– A mogę te dwa tygodnie pomieszkać tutaj i pracować na komputerze w ciągu dnia, kiedy ciebie nie będzie?

– Oczywiście, słoneczko. Przy okazji będziesz chodzić do sklepu i gotować mi obiadki.

– Aśka, jesteś wręcz nieprzyzwoicie interesowna. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego do tej pory nie przestałem cię kochać.

– Dlatego, że jesteś leniwy. Zakochać się można w ciągu sekundy, łatwo i zwyczajnie, ale przestać kochać – to ponad ludzkie siły. Dlaczego nieodwzajemniona miłość zamienia się w tragedię? Dlatego, że niektórych nie stać na taki wysiłek.

Ulokowała się w kuchni, włączyła suszarkę i zaczęła suszyć włosy.

– Pomyśl tylko, jaka to męka – zdawać sobie sprawę, że twoja miłość komuś przeszkadza, czyni go nieszczęśliwym, zaczynasz wtedy wyrywać ją z siebie na siłę, z mięsem, przez co z każdym dniem kochasz coraz mocniej i czujesz, że tracisz rozum...

Podniosła głos, policzki jej się zaróżowiły, oczy z bladoszarych stały się błękitne. Nastia zrozumiała, że za bardzo ją poniosło. Przypomniała sobie własny dawno zapomniany ból i zaczęła mówić o nim na głos, do tego jeszcze przy Loszy. „Nieczuła świnia” – złajała się w myślach. Ale było już za późno. Losza też sobie przypomniał i z pewnością było mu jeszcze bardziej przykro.

– Zaparzę kawę – powiedział sztucznie obojętnym tonem i sięgnął do szafy po młynek.

Nastia z przesadną dokładnością suszyła włosy, Losza równie starannie, przestrzegając wszystkich subtelności procedury, odprawiał czary nad kawą. Rozmawiać nie mieli ochoty, wszystko i tak było jasne.

– Jak myślisz, jakie kolczyki lepiej założyć do twojej sukienki? – zapytała ostrożnie Nastia, gdy kawa została wypita, włosy wysuszone i był najwyższy czas powiedzieć choć cokolwiek, aby ostatecznie nie ugrzęznąć w niezręcznej sytuacji.

– Decyduj sama – powściągliwie odparł Losza, unikając jej wzroku.

No tak, przejął się – pomyślała Nastia. – Natura poskąpiła mi delikatności, to fakt. Jak mogłam się tak zachować! Najpierw nie chciałam włożyć sukienki, teraz jeszcze ta idiotyczna rozmowa... I akurat tego dnia, gdy organizowane przez niego międzynarodowe sympozjum, przedsięwzięcie, któremu poświęcił tyle sił i nerwów, odniosło sukces. Wszem wobec ogłoszono go twórcą nowej szkoły naukowej, którą dzisiaj reprezentują jego liczni uczniowie, przyznano mu kolejną nieprawdopodobnie prestiżową nagrodę, nadano tytuł członka jakiejś akademii... Boże, nawet nie pamiętam, co to za akademia. Zachowuję się niedopuszczalnie. Trzeba za wszelką cenę ratować sytuację.

Ratowanie sytuacji zajęło prawie godzinę, toteż ubierać się i doprowadzać do porządku Nastia musiała z rekordową szybkością. Spostrzegła się dopiero w przedpokoju, biorąc torebkę i rzucając do lustra ostatnie krytyczne spojrzenie.

– A oczy!

– Co oczy? – Nie od razu zrozumiał Czistiakow, który po miłosnych igraszkach bywał zwykle trochę ogłupiały.

– Zapomniałam włożyć soczewki – wyjaśniła Nastia, pędem rzucając się do łazienki i wyjmując pojemnik z zielonymi szkłami kontaktowymi. – Kolczyki są przecież ze szmaragdami, więc i oczy powinny być odpowiednie. Makijaż zrobiłam pod zielone oczy, a nie nużąco bezbarwne. Zaraz, Loszeńka, poczekaj jeszcze pół minutki.

Wyszła z łazienki, błyskając zielonymi kocimi oczami, wytworna i elegancka, z włosami upiętymi nad karkiem w wymyślny węzeł. Tak, Nastia Kamieńska była teraz bardzo ładna. Wiedziała, że za pół godziny zaczną piec i swędzieć pokryte cieniami powieki, za godzinę spuchną i nieznośnie rozbolą nogi, uwięzione w wąskich modnych pantoflach, a za dwie godziny pojawi się i z każdą minutą zacznie rosnąć wrażenie, że w oczy ktoś nasypał jej piasku, uprzednio nasączając go kwasem siarkowym albo jeszcze jakimś innym paskudztwem, ponieważ szmaragdowozielone soczewki prawie nie przepuszczały powietrza. Wieczór będzie męczący, ale Losza zasłużył na swoje święto, i będzie je miał.

2

Liza wyłączyła żelazko i z zadowoleniem obejrzała wyprasowane ubrania. Teraz na bluzkach nie było ani jednej fałdki.

– Mamo, jaką bluzkę włożysz? – krzyknęła.

Do kuchni weszła Elena w długim szlafroku i wybrzydzając, zaczęła przeglądać bluzki, starannie rozwieszone na oparciach krzeseł. Jej kształtna, dość pełna figura zupełnie nie harmonizowała z mizerną, pokrytą przedwczesnymi zmarszczkami twarzą i dziwnie znieruchomiałymi wyblakłymi oczami, należącymi, zdawałoby się, do na wpółobłąkanej staruchy. Wybrała złocistą bluzkę z grubej bawełny, z długimi rękawami i haftem na kołnierzyku.

– Resztę powieś do szafy – poleciła córce, wychodząc z kuchni.

Liza w milczeniu wzruszyła ramionami, złożyła deskę do prasowania i ostrożnie zebrawszy bluzki, żeby ich nie pognieść, zaczęła je wieszać w szafie. Nie pochwalała wyboru matki. Bluzka z haftem była szykowna, a to oznaczało, że Elena mimo wszystko nie uważa dzisiejszego dnia za zwykły sobotni dzień.

– Dzisiaj jest druga rocznica naszego pierwszego święta – uroczyście oznajmiła rano, otwierając puszkę czerwonego kawioru i smarując kanapki na śniadanie. – Mam nadzieję, że i następne święto nie da na siebie czekać.

Liza zauważyła, jak przy tych słowach ojciec drgnął i pobladł. W głębi duszy zgadzała się z matką, ale dla ojca takie rozmowy były zawsze nieprzyjemne, i dziewczyna szczerze mu współczuła. Oczywiście, matka ma rację we wszystkim, jej żądania są absolutnie słuszne, i ojciec ściśle je spełnia. Ale Elena powinna jednak być delikatniejsza i liczyć się z tym, że męża rani taka demonstracyjna poza. Teraz oto matka wybrała na wieczór strojną bluzkę, i jeżeli na śniadanie był kawior, to na kolację – niezawodnie coś świątecznego, żeby nikt w rodzinie nie zapomniał o tej „drugiej rocznicy”. Może mama nawet będzie się uśmiechać i ojciec położy się spać w jej pokoju, a nie w gabinecie, jak zwykle.

– Liza, wietrzyłaś dzisiaj pokój Andriuszy? – rozległ się głos Eleny.

– Tak, mamo.

– I kurz wytarłaś?

– Tak, wszystko zrobiłam, nie martw się.

– Wychodzę – oznajmiła Elena, zaglądając do kuchni, gdzie córka myła naczynia. – Wstąpię do chrzestnej, zapalę świeczkę z okazji święta. Niedługo wrócę.

– Ode mnie też zapal, dobrze?

Gdy za matką zatrzasnęły się drzwi, Liza odeszła od zlewu z niedomytymi naczyniami, nie zakręcając wody, pospiesznie wytarła mokre ręce ręcznikiem, otworzyła okno i wyjęła z kieszeni papierosy. Matka kategorycznie zabraniała palenia w mieszkaniu, ale ubierać się i wychodzić na schody Liza nie miała ochoty. Chociaż było już grubo po dwunastej, chodziła po domu w piżamie, nieumyta i nieuczesana. Mój Boże, co się porobiło z jej życiem! Ma już dwadzieścia pięć lat i ani ciekawej pracy, ani miłości, ani przyjaciół. W jej sercu jest tylko bezgraniczna nienawiść i nieukojone pragnienie zemsty. I gorzki żal z powodu niespełnionych marzeń, związanych z bratem. Ach, Andriusza, Andriuszeńka...

Liza rzuciła do popielniczki niedopalony papieros i gorzko zaszlochała.

3

Igor Jerochin lubił moskiewskie metro. Ale jeszcze bardziej lubił je w godzinach szczytu, ponieważ nieprzerwany i chaotyczny strumień ludzi prawie wykluczał możliwość natknięcia się na kogoś znajomego, a gdyby nawet coś takiego się zdarzyło, to zgubienie się w tłumie i zniknięcie nie stanowiłoby najmniejszego problemu.

Zajął wyznaczone miejsce, z którego dobrze widoczna była ławka obok schodów prowadzących do przejścia na drugą stację. Przy tej ławce powinno się właśnie odbyć spotkanie, które zajmie raptem kilka sekund i przyniesie pół miliona dolarów. Jego, Igora, udział wyniesie zaledwie dwadzieścia tysięcy z tego pół miliona, ale to sprawiedliwe i suma też niemała, zwłaszcza że to bynajmniej nie pierwsze spotkanie i, jeśli Bóg pozwoli, nie ostatnie. Lepiej, jak to się mówi, czterdzieści razy po razie, niż ani razu czterdzieści razy.

Do spotkania pozostawało jeszcze kilka minut, i Igor jak zwykle rozejrzał się po zatłoczonym pasażerami peronie. Przy kolumnie naprzeciwko zobaczył chłopaka z rozmyślnie obojętnym wyrazem twarzy, jeszcze jeden przesuwał się w tłumie wzdłuż peronu. Wszyscy na miejscu, skonstatował, zaraz pojawi się Artiom, a za chwilę Johnny. W ogóle to imię amerykańskiego kontrahenta było Igorowi nieznane, ale ponieważ na spotkanie za każdym razem przychodzili różni ludzie, w myślach nazywał ich wspólnym imieniem Johnny.

Pomimo tłumu Artioma zobaczył z daleka. Ubrany w nierzucający się w oczy jasnobrązowy płaszcz, jakie noszą tysiące moskwian, Artiom bez pośpiechu podszedł do ławki, postawił na niej neseser, otworzył go i zaczął czegoś szukać. Niezręczny ruch – i zawartość nesesera znalazła się na ziemi. Artiom schylił się niezgrabnie i zaczął zbierać rozsypane długopisy, jakieś dokumenty w cienkich plastikowych teczkach i inne śmieci. Miał poparzoną lewą rękę, więc nie wyjął jej z kieszeni, żeby nie zwracać uwagi brzydkim grubym opatrunkiem. Jakiś mężczyzna, przechodząc obok, schylił się i podał Artiomowi zapalniczkę, która potoczyła się w bok. Artiom uprzejmie się uśmiechnął i kiwnął głową. Koniec. Spotkanie się odbyło.

I w tym momencie nastąpiło coś nieoczekiwanego. Akurat w chwili kontaktu obok Artioma i Johnny’ego zatrzymała się jakaś dziewczyna i dosłownie wlepiła oczy w ich ręce, a potem powoli przesunęła wzrok na twarz Artioma. Igor sprężył się. Dziewczyna poszła dalej, ale Artiom zrobił ledwo dostrzegalny gest, i Jerochin zrozumiał, że dziewczynę zauważono. Powoli, jak gdyby mimochodem, oderwał się od murku, na którym opierał się łokciami, i podążył za nią.

Dziewczyna wjechała schodami i ruszyła przejściem na drugą stację. Igor szedł z tyłu, nie tracąc jej z pola widzenia. Kątem oka zobaczył z boku Surika, który w czasie spotkania przechadzał się wzdłuż peronu. To znaczy, że Artiom był poważnie zaniepokojony i na wszelki wypadek wysłał za dziewczyną drugiego człowieka. Dziewczyna szła szybko, ale spokojnie, nie oglądając się. Gdy zeszła z ruchomych schodów i skręciła na peron, akurat nadjechał pociąg, ale z jakiegoś powodu nie wsiadła do niego, tylko zatrzymała się i zaczęła grzebać w torebce. Pociąg odjechał, i Igor zauważył, że, oprócz dziewczyny, Surika i jego samego na pustym peronie stoi jeszcze jeden typ. Ten typ od razu się Jerochinowi nie spodobał. Blady, ciemnowłosy, z napiętą twarzą i z książką w rękach, stał dosyć daleko od dziewczyny i uważnie ją obserwował.

Peron błyskawicznie zapełnił się ludźmi i podejrzany typ zaczął się z wolna zbliżać do dziewczyny, starając się nie rzucać jej w oczy. Podjechał następny pociąg, i gdy dziewczyna razem z tłumem pasażerów wsiadała do wagonu, mężczyzna z książką przysunął się do niej z tyłu bardzo blisko. Dziewczyna obejrzała się i coś krótko mu powiedziała. Twarz przy tym miała zmienioną z wściekłości. Mężczyzna wszedł razem z nią do wagonu i jął się przeciskać w prawo, w stronę drugich drzwi, a dziewczyna stanęła w kącie, wyjęła notatnik, długopis i zaczęła coś szybko zapisywać, od czasu do czasu rzucając złe spojrzenia na mężczyznę z książką. Igor obejrzał się i zobaczywszy wspólnika, skinął do niego dyskretnie. Podejrzany typ wysiadł na następnym przystanku i Surik udał się za nim, a Jerochin został w wagonie z dziewczyną.

Ciekawa historia, rozmyślał, przyglądając jej się z boku. Pracuje nie sama, ale razem z tym molem książkowym. Miłośnik książek naruszył najwidoczniej instrukcję, podszedł do niej za blisko, pewnie chciał coś powiedzieć, a ona wyjaśniła mu, że nie ma racji. Ostra sztuka, nie ma co mówić, wygląda na to, że on jej podlega. I co ona tam zapisuje? Dobra, zorientujemy się. Ciekawe, czy jest gliną, czy nie. Jeżeli nie, oznacza to, że konkurencja nie próżnuje. Też chce wcisnąć swój towar amerykańskim Johnnym, ale znaleźć takich Johnnych niełatwo. Artiomowi to się udało, ale przecież od tego właśnie jest Artiom – łebski gość i obce języki zna jak własny. A konkurencja nie zna, nie ma szans poznać cwaniaków Johnnych, więc próbuje wymacać nasze kontakty. Niedoczekanie ich!

Dziewczyna wysiadła na stacji Tagańska-Radialna, zjechała schodami, podeszła do dyżurującego w metrze milicjanta. Powiedziała mu kilka słów i wręczyła skrawek papieru, który wyrwała z notesu jeszcze w wagonie. Igor zdrętwiał. Czyżby jednak glina? Milicjant wsunął kartkę do kieszeni i kiwnął leniwie głową.

Jerochin wyszedł za dziewczyną na ulicę. Dziewczyna obejrzała się i pobiegła do stojącego przy chodniku samochodu. Igor zapamiętał numer, wrócił do metra i rzucił się do automatu.

– Odjechała samochodem, ale przedtem przekazała milicjantowi jakąś kartkę – zakomunikował. – Był z nią jeszcze jakiś facet, kazałem Surikowi mieć go na oku.

– Kartkę zdobądź za wszelką cenę – usłyszał w odpowiedzi. – Rób co chcesz, ale zdobądź ją, póki nie poszła dalej.

Stojąc obok kasy, Igor obserwował milicjanta i zastanawiał się, jak zdobyć tę przeklętą kartkę. Milicjant stał spokojnie, wyglądało na to, że na razie nie zamierza gdzieś biec i przekazywać informacji. Pewno ktoś do niego przyjdzie po kartkę. Trzeba się pospieszyć, dopóki to się nie stało. Co robić? Może podejść do niego i udać atak serca? Oprzeć się o niego, unieruchomić i wyciągnąć kartkę z kieszeni? Nie, nie da rady. Do tego trzeba być profesjonalnym „doliniarzem”, kieszonkowcem, mieć wprawę. A Igor takiej wprawy nie miał. Co by tu jeszcze wymyślić? Podać się za adresata kartki? Ryzykowne. Może nie trafić „w ton”, i tylko pogorszy sprawę. A może prościej? Chłopak, sądząc z gębusi, jest całkiem zielony, niedoświadczony i niekumaty. Czyli biedny. Co może wykroić z mizernej pensji gliniarza? Proszę, jakie różowe policzki, pewnie golić się zaczął zaledwie przedwczoraj. Jakieś pięćset dolarów Igor ze sobą ma, ten szczawik nie oprze się takiej sumie.

Igor szybko wyszedł na ulicę i rozejrzał się. Tuż przy metrze zaczynało się ogrodzenie jakiejś budowy. Brama, naturalnie, była zamknięta, ale bez trudu odnalazł oderwaną deskę – przejście na zamkniętą posesję. Wrócił do metra i pospiesznie podszedł do młodego milicjanta.

– Panie władzo – zaczął ze wzburzeniem – tam na budowie chyba kogoś mordują. A na ulicy ani jednego milicjanta. Proszę, niech pan ze mną idzie.

Milicjant uwierzył od razu, Igor nawet się nie spodziewał, że wszystko tak łatwo pójdzie, i był gotów długo go przekonywać.

– Gdzie? – zapytał milicjant, spoglądając na solidną kłódkę na żelaznej bramie.

– Tam jest deska oderwana, można się przedostać – Igor pokazał ręką na prawo i pociągnął go za rękaw.

Milicjant pierwszy przedostał się na teren budowy i gdy barczysty Jerochin, przecisnąwszy się przez szczelinę, znalazł się obok niego, obejrzał się zaskoczony.

– Nikogo tutaj nie ma, pewno się panu wydawało.

– Pan posłucha. – Igor bez zbędnych słów wyjął z kieszeni portfel i wyciągnął z niego pięć studolarowych banknotów. – To dla pana.

– Za co? – osłupiał milicjant, ale jego wzrok nagle stał się czujny.

– Masz w kieszeni kartkę. Oddaj mi ją, i nigdy mnie nie widziałeś. Pasuje?

– Obywatelu! – Głos milicjanta momentalnie stał się donośny i ostry. – Proszę pokazać dokumenty.

– Coś ty, człowieku! To jest pięćset dolarów. Rozumiesz chociaż, co to takiego? Gdzie tyle zarobisz w ciągu pięciu minut? Nikt się nigdy nie dowie, a ty będziesz miał w kieszeni pół miliona rubli. Masz, trzymaj! Dawaj kartkę i po sprawie.

Igor już widział, że nic z tego nie będzie, ale ciągle jeszcze próbował ratować sytuację, przycisnąć chłopaka, nie dać mu oprzytomnieć, ogłuszyć niebywałą sumą, skusić lekkim zarobkiem. Nie mógł dopuścić myśli, że przez upór jakiegoś chłopaczka straci swoje pieniądze. Pieniądze jak dla niego ogromne, dwa razy w miesiącu – po dwadzieścia tysięcy zielonych. Ale będzie jeszcze gorzej, jeśli nie wykona zadania, bo jego udział jest jednym z najmniejszych, i ci, którzy dwa razy w miesiącu otrzymują dziesięć razy więcej, błędu mu nie wybaczą.

– Chodźmy, obywatelu – powiedział milicjant surowo i w jego ręce nie wiadomo skąd znalazł się pistolet.

– Źle robisz! Jeszcze będziesz żałować – spokojnie odrzekł Jerochin, obracając się do niego plecami i wyciągając rękę w stronę kołyszącej się na gwoździach deski, żeby przedostać się na zewnątrz.

To był jeden ze słynnych numerów Jegora Jerochina. Moment – i pistolet sierżanta był już jego.

– Jeszcze raz proponuję, parszywa kartka za pięćset dolarów – powiedział groźnie, przycisnąwszy lufę do milicyjnego munduru tuż koło serca. Chłopak był przyparty do płotu, potężna ręka Igora trzymała go za gardło. Spróbował się wyrwać i w tej sekundzie tuż obok budowy zahuczał ciągnik.

Niech cię diabli – w rozpaczy pomyślał Jerochin i pociągnął za spust. Wystrzału nikt nie usłyszał.

Zręcznie przeszukał kieszenie leżącego na ziemi gliniarza i wyjął kartkę. Na złożonym na cztery arkusiku papieru w kratkę było napisane:

„Mężczyzna około 35–38 lat, wzrost mniej więcej 180 cm, jasnobrązowy płaszcz, lewą rękę trzyma w kieszeni”.

A więc dziewczyna namierzyła Artioma. Dobrze, że ta kartka nie poszła dalej.

Igor starannie wytarł pistolet chusteczką do nosa, wyjętą z kieszeni zabitego, i trzymając za lufę, wsunął mu do ręki.

4

Suren Udunian – przyjaciele nazywali go po prostu Surik – otworzył szeroko swoje niezwykłe oczy, nadające jego twarzy wyraz dziecięcej naiwności.

– Przecież nie zamierzałem go zabijać – powiedział tonem skrzywdzonego dziecka. – Może on wcale nie umarł, tylko stracił przytomność.

– Sam powiedziałeś, że facet się przekręcił – zaprzeczył z niezadowoleniem Artiom Rieznikow, machinalnie gładząc bandaż na lewej ręce. Oparzona wrzątkiem dłoń ciągle jeszcze bolała, ale starał się nie zwracać uwagi na ból.

– No, tak mi się wydawało – obojętnie powiedział Surik, jeszcze szerzej otwierając migdałowe oczy o długich, gęstych rzęsach, niemal sięgających ładnie zarysowanych brwi. – Nie jestem lekarzem, mogłem się w końcu pomylić. Pulsu chyba nie było.

– Chyba, chyba – kpiąco powtórzył Artiom. – To jak, mocno mu przyłożyłeś?

– Nawet go nie biłem. Na co mi? Normalka: podszedłem z tyłu, schwyciłem za gardło jedną ręką, drugą włożyłem do kieszeni i podciąłem mu nogi. Wszystko cicho i bez dźwięku, sprawdzony chwyt. A on jakoś dziwnie zaszlochał i wymiękł. Kto go tam wie, może nie umarł.

Surik powoli opuścił powieki, jakby zgasił bijące z oczu łagodne światło, dzięki któremu jego twarz wydawała się niewinna i dobra. Wargi się zacisnęły, wyraźniej zaznaczyły się zmarszczki w kącikach ust. Teraz przed Artiomem siedział cyniczny i bezlitosny zabójca.

– Zabrałeś mu coś?

– Na co mi? – nie podnosząc oczu, powtórzył Surik swój ulubiony zwrot. – Miejsce dobre, spokojne, dookoła ani żywego ducha, ciemno, późno. Dokumenty szybko sfotografowałem i odłożyłem na miejsce.

– Zostawiłeś jakieś ślady?

– Nie jestem dzieckiem. – Rzęsy znowu podskoczyły do góry, promienne jasne oczy popatrzyły z urazą.

– Dobra. Jest coś ciekawego w dokumentach?

– Berkowicz Stanisław Nikołajewicz, urodzony w 1957 roku, moskwianin, kawaler, kierownik laboratorium w jakimś cwanym biurze konstrukcyjnym. Jakieś metale kolorowe, za cholerę nie zrozumiesz!

– Ty frajerze – ze złością wycedził Artiom. – Nie mogłeś zapamiętać?

– Na co mi? – Surik beznamiętnie wzruszył ramionami. – Zdjęcia ci przyniosłem, sam przeczytasz.

– Dawaj. – Artiom wyciągnął rękę.

– Czuj się!

– A czego chcesz?

– Przeprosin, Artiomsan – zaciągnął Surik wstrętnym, obłudnym głosikiem, celowo przesadzając z akcentem.

– Za co? – zdumiał się Artiom.

– Za frajera, Artiomsan, za frajera. Dostaję od ciebie pieniądze za pracę, a nie za wysłuchiwanie obelg. Za obelgi zapłata według oddzielnego cennika.

Rzęsy Surika opadły w dół i znowu Artiom miał przed sobą straszną, zimną twarz.

Siedzący na prawo od Surika Igor Jerochin w milczeniu jadł swój szaszłyk, z ciekawością obserwując rozmówców. Od razu widać, że Artiom to palant, w zonie nie był, kibla nie wąchał, a kolesiów też przez całe życie miał „czyściutkich”. Nie wolno się wyzywać od frajerów, to niebezpieczne, za frajera można słono zapłacić. Surik od razu zareagował, całe szczęście, że potrafi się opanować, siedzi spokojnie, uśmiecha się. Inny na jego miejscu już by się zerwał, stół przewrócił, wyciągnął nóż i ryknął: „Zapłacisz mi za frajera!”

Igor zrozumiał, że czas wkroczyć. Artiom najwidoczniej nie czai bazy, a Surik się nie wycofa: co prawda wie, że Artiom nie zna złodziejskiego kodeksu, ale honor uderzył mu do głowy. Jerochin gwałtownie podniósł rękę, przywołując kelnera.

– Proszę zamienić dwie porcje, już ostygły.

– Tak jest – odparł kelner. – Panu też przynieść?

– Szaszłyka nie chcę. Niech pan poda coś lekkiego, rybę albo jarzyny.

– Już niosę. – Kelner ruszył prawie biegiem, aby zrealizować zamówienie. Ci trzej byli stałymi klientami, spełniał ich wszystkie zachcianki, bo pozostawiane napiwki były ogromne.

Igor spojrzał na zegarek.

– Surik, sprawdź przy wejściu, powinien tam czekać jeden gość.

Udunian wstał bez słowa i poszedł przez całą salę do wyjścia. Rieznikow odprowadził go zamyślonym wzrokiem i odwrócił się do Igora.

– Co powiesz?

– Wypada przeprosić, Artiom. Frajerami w zonie nazywa się „zeszmaconych”.

– Kogo? – nie zrozumiał Rieznikow.

– Takich, których „zeszmacono”. Czyli zgwałcono. To bardzo poważna zniewaga. Surik teraz powinien albo przyznać, że to prawda, albo zmyć hańbę krwią. Trzeciego wyjścia nie ma. Przecież nie chcesz, żeby krwią udowadniał, że nie masz racji, prawda? Nawiasem mówiąc, twoją krwią – rzeczowo wyjaśnił Jerochin, kończąc szaszłyk i odsuwając talerz.

– Ale macie zwyczaje. – Artiom pokiwał głową, krzywiąc się lekko z bólu w poparzonej ręce. – Ale tutaj przecież nie zona...

– No właśnie – przytaknął Igor. – Dlatego Surik jest gotów zażegnać konflikt, jeśli tylko przeprosisz.

Wrócił Surik, bez słowa położył przed Igorem złożoną kartkę papieru i wciąż milcząc, zajął swoje miejsce, wyczekująco spoglądając na Rieznikowa swoimi jasnymi oczami.

– Wybacz, Surenie Szalikojewiczu – rzekł pojednawczo Artiom. – Powiedziałem to z głupoty, bez złej intencji, nie chciałem cię obrazić. Igor mi wyjaśnił, że okropnie cię znieważyłem, więc wycofuję swoje słowa. Jeszcze raz proszę o wybaczenie.

Spoko gość – pomyślał z zadowoleniem Igor. Rieznikow coraz bardziej mu się podobał. Facet ma konkretny cel i zmierza do niego spokojnie i metodycznie, ściśle według harmonogramu, zachowując środki ostrożności, ale bez przesady, i na drodze do tego celu nie traci sił na to, żeby udowadniać komuś swoją rację i unosić się honorem. Spokojnie, uprzejmie i z godnością przeprosił zasmarkanego gnojka, chociaż Surik do pięt mu nie dorasta.

Wysłuchawszy przeprosin, Surik uśmiechnął się lekko, wyjął z kieszeni kopertę i położył na stole przed Artiomem. Ten szybko przejrzał zdjęcia, zachmurzył się, ale nic nie powiedział.

– A ty co masz? – odwrócił się do Igora, wskazując oczami przyniesioną przez Surika kartkę.

– Informacje o właścicielu samochodu, którym odjechała dziewczyna.

– Zobaczmy więc, co mamy. W chwili spotkania namierza nas jakaś kobieta, pracująca w parze z mężczyzną, który kieruje laboratorium w interesującej nas dziedzinie nauki i techniki. Kobieta notuje mój rysopis i przekazuje go milicjantowi, który z głupoty, niedbalstwa lub dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności nikomu kartki nie oddaje. Tego milicjanta już nie ma – rzucił szybkie spojrzenie na Jerochina. – Kierownik laboratorium Berkowicz – pod znakiem zapytania. Wyślę kogoś pod jego adres, niech wyjaśni, czy żyje. Pozostaje kobieta, o której niczego nie wiemy, ale możemy spróbować znaleźć ją przez właściciela samochodu, którym odjechała. Sądząc ze wszystkiego, rzeczywiście pojawiła się konkurencja, to znaczy ludzie, którzy mają taki sam towar jak my. Chcą go dobrze ulokować, ale nie wiedzą, gdzie i jak znaleźć kupca, toteż próbują wyśledzić nas i naszych kontrahentów, żeby wydać nas glinom i zająć nasze miejsce. Ta kobieta pracuje albo dla nich, albo dla glin, albo dla jednych i drugich jednocześnie. Gliniarze też chcą jeść, niewykluczone, że działają ręka w rękę z naszą konkurencją. Nas usuną, a potem będą się dzielić zyskami ze sprzedaży. Logiczne?

Artiom mówił niespiesznie, starannie budując zdania i wypowiadając je do końca, nie urywając w środku, nie gubiąc, jak to często się zdarza, orzeczeń i używając właściwych przypadków. Igor i Surik słuchali go, nie przerywając; zawsze z ciekawością śledzili tok myśli Artioma, gdy na ich oczach oddzielne fakty układały się w precyzyjny i zrozumiały obraz. Chociaż Artiom nie jest z ferajny, głowę ma nie od parady.

– Uwzględniając to, że na naszym koncie jest teraz milicjant, a możliwe, że i Berkowicz, proponuję na jakiś czas się przyczaić. Mam nadzieję, że klienci odniosą się do naszych kłopotów ze zrozumieniem. Od dzisiaj całą uwagę należy skoncentrować na tej kobiecie z metra, żeby się dowiedzieć, kto jest naszym konkurentem. A potem zdecydujemy, co dalej.Rozdział 2

1

Nastia Kamieńska z ciekawością przyglądała się swemu gościowi. Coś podobnego, myślała, skoro przyrodni braciszek raczył się u niej pojawić, to na pewno tylko dlatego, że wdepnął w jakąś podejrzaną historię. Zdaje się, że kieruje spółką akcyjną, jest bodajże prezesem, więc to jeden z młodych biznesmenów. Pewnie uwikłał się w jakieś nieczyste sprawki typu niespłacony kredyt albo szantaż.

Rodzice Nasti rozwiedli się, gdy skończyła zaledwie rok. Nowego męża matki szczerze i gorąco pokochała, nazywała tatą, ze swoim rodzonym ojcem od czasu do czasu kontaktowała się telefonicznie, a spotykała dość rzadko. Gdy ojcu z drugiego małżeństwa urodził się syn Sasza, Nastia miała osiem lat, żadnego zainteresowania bratem nie wykazywała i nigdy go nie widziała, pytała o niego ojca wyłącznie z uprzejmości. I nagle dzisiaj zadzwonił i poprosił o spotkanie.

Wysoki, szczupły blondyn z nijaką, mało wyrazistą twarzą, jasnymi oczami i rudawymi wąsami, ubrany w drogi trzyczęściowy garnitur, wyglądał na pewnego siebie człowieka sukcesu. A przy tym bogatego. Nasti szkoda było dla niego czasu, już dwa tygodnie ślęczała nad analizą niewyjaśnionych zabójstw, robota szła nierówno, coraz to utykając, i wizyta krewnego wydawała się jej nie w porę i z góry irytowała. Wiedziała jednak, że odmówić nie można: zapewne naprawdę potrzebował pomocy. Mimo wszystko to brat, chociaż w połowie.

– Ależ jesteśmy do siebie podobni – rzekła z uśmiechem, starając się zatrzeć zakłopotanie pierwszych minut. – Pewnie oboje wdaliśmy się w ojca. Ty, co prawda, jesteś młodszy. Skończyłeś już dwadzieścia sześć lat?

– W ubiegłym miesiącu – przytaknął Aleksander.

– Żonaty?

– Tak, już wkrótce cztery lata.

– Masz dzieci?

– Dziewczynkę, Katię – powiedział tkliwie, i od razu stało się jasne, że bardzo kocha swoją Katieńkę.

– Sasza, wybacz, ale krucho u mnie z czasem, więc przejdźmy od razu do rzeczy, dobrze? – zaproponowała Nastia bez ogródek, uznając, że wystarczy już tych uprzejmości.

– Tak, oczywiście, oczywiście.

Sasza nagle zamilkł, najwidoczniej nie wiedząc, jak zacząć. Jego palce nerwowo przebiegły po krawacie, zatrzymały się na guzikach marynarki i znieruchomiały.

– A więc jakie masz problemy?

– Mam dziewczynę – wypalił nagle.

– I co?

– Wydaje mi się, że nie wszystko z nią porządku.

– W jakim sensie? – Nastia się zachmurzyła, przygotowana na wysłuchanie jakiegoś ckliwego głupstwa, niemającego żadnego związku z milicyjnymi sprawami.

– Lepiej zacznę od samego początku. Poznaliśmy się mniej więcej dwa miesiące temu. A w ostatnim czasie znajomi, u których razem bywaliśmy, zaczęli mieć nieprzyjemności. Boję się, że to przez nią.

– Nie, przyjacielu, od początku zacząć ci się nie udało – uśmiechnęła się Nastia. – Może ja spróbuję. Twoja dziewczyna ma jakieś imię?

– Dasza. Sundijewa – uściślił.

– Wiek?

– Dziewiętnaście lat. Wkrótce skończy dwadzieścia.

– Czym się zajmuje?

– Jest ekspedientką w sklepie „Orion”, w dziale konfekcji damskiej. I studiuje w Instytucie Humanistycznym. Chce zostać wizażystką.

– No proszę! – mruknęła Nastia. – Bardzo modna specjalność. Gdzie ją poznałeś?

– W sklepie. Kupowałem kostium dla żony...

– Banalne aż do bólu – skomentowała. – I co było dalej?

– Normalnie. Zaprosiłem ją na obiad, na drugi dzień – na kolację...

– No tak, a na trzeci dzień – wspólne przebudzenie i śniadanie. Od razu zacząłeś z nią odwiedzać swoich przyjaciół?

– Skądże, jakoś tak po dwóch, trzech tygodniach.

– A dlaczego nie od razu? – zainteresowała się Nastia, włączając czajnik i otwierając puszkę z kawą.

– Czekałem, chciałem mieć pewność, że za dzień, dwa to się nie skończy. Nie lubię, gdy moi przyjaciele mówią, że rzuciła mnie kolejna ślicznotka.

– A ona jest ślicznotką? – spytała Nastia, rozcinając paczkę z herbatnikami. Za ścianą, w pokoju, słychać było brzęczenie włączonej drukarki. Loszka zajął komputer, pracuje, a ona traci czas na jakieś bzdury. Proszę, proszę, nie lubi, kiedy go ładne dziewczyny rzucają! Nie trzeba się wdawać w amory, to i dziewczyny nie będą wystawiać do wiatru.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: