Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaginiona kartoteka. Ostatnie dni Lorien - ebook

Data wydania:
14 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zaginiona kartoteka. Ostatnie dni Lorien - ebook

Tutaj, na Lorien, nie ma wojen. Nigdy. Pogoda zawsze jest idealna, a ekosystemy są na tyle zróżnicowane, że każdy może znaleźć miejsce dla siebie. Większa część planety to dziewicze lasy, rajskie plaże i góry z takimi widokami, że aż nie chce się wierzyć oczom. Miast mamy niewiele i jest w nich tyle przestrzeni, że można poruszać się swobodnie, a wskaźnik przestępczości wynosi zero.

Tyle że nic nie jest doskonałe, prawda? Nawet jeśli coś jest, to moim zdaniem „doskonały” równa się „nudny”. A nudy nie znoszę. Zawsze staram się znaleźć jakąś niedoskonałość. I wtedy dopiero robi się fajnie.

Pittacus Lore jest głową Starszyzny Loryjczyków. Posiada moce, o jakich posiadaniu wy marzycie. Potrafi robić rzeczy, o jakich wy możecie tylko pomarzyć. Widział rzeczy, jakich nigdy nie zobaczycie. Od dwunastu lat mieszka na Ziemi, szykując się do wojny, która zdecyduje o losie naszej planety. Nikt nie zna miejsca jego pobytu.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7778-857-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Jesteśmy na Lorien, a Lorien to świat doskonały. Tak przynajmniej się mówi.

I być może to prawda. Loryjski Urząd ds. Eksploracji Międzyplanetarnej od lat wysyła ekipy zwiadowcze na nadające się do zamieszkania planety; dotarliśmy już prawie na wszystkie i okazuje się, że wszędzie jest okropnie.

Na przykład ta, którą nazywają Ziemią: jest zanieczyszczona, przeludniona i panuje tam globalne ocieplenie nasilające się z dnia na dzień. Z tego, co przekazują zwiadowcy, wynika, że nikt nie jest tam szczęśliwy. Ziemianie poświęcają mnóstwo wysiłku na próby wymordowania się nawzajem bez żadnego powodu; pozostały czas zajmuje im uciekanie przed śmiercią z rąk pobratymców.

Wystarczy przejrzeć jakąkolwiek książkę na temat ziemskiej historii – mamy ich trochę w Wielkim Loryjskim Archiwum Informacji – i od razu to widać: jedna bezcelowa wojna goni drugą, równie bezcelową. Aż chciałoby się zawołać: durni Ziemianie, opamiętajcie się wreszcie!

Sęk w tym, że poza Lorien Ziemia jest chyba najlepszą ze wszystkich planet. Bo o Mogadore nawet nie wspomnę. Śmietnik i tyle.

Tutaj, na Lorien, nie ma wojen. Nigdy. Pogoda zawsze jest idealna, a ekosystemy są na tyle zróżnicowane, że każdy może znaleźć miejsce dla siebie. Większa część planety to dziewicze lasy, rajskie plaże i góry z takimi widokami, że aż nie chce się wierzyć oczom. Miast mamy niewiele i jest w nich tyle przestrzeni, że można poruszać się swobodnie, a wskaźnik przestępczości wynosi zero.

Loryjczycy nawet się ze sobą nie kłócą zbyt często.

Bo i o co mają się kłócić? W doskonałym świecie każdy jest przecież szczęśliwy. Zawsze. Wychodzisz na ulicę w stolicy i widzisz dookoła same uśmiechy: banda wesołych zombi.

Tyle że nic nie jest doskonałe, prawda? Nawet jeśli coś jest, to moim zdaniem „doskonały” równa się „nudny”. A nudy nie znoszę. Zawsze staram się znaleźć jakąś niedoskonałość. I wtedy dopiero robi się fajnie.

Jednakże bardzo wiele osób – przede wszystkim moi rodzice – uważa, że jestem wręcz ucieleśnieniem niedoskonałości.

Doprawdy to nie po loryjsku.

W dniu, gdy to wszystko w końcu do mnie dotarło, klub Chimera pękał w szwach. Muzyka grała na cały regulator, powietrze było gęste od potu, a wszyscy – no kto by się spodziewał? – byli zadowoleni i szczerzyli się od ucha do ucha, podskakując, wirując i wpadając na siebie na parkiecie.

Ja też miałem wtedy dobry humor. Przetańczyłem wiele godzin, głównie solo, ale co jakiś czas zdarzyło mi się wpaść na jakąś dziewczynę i poskakać z nią kilka minut; uśmiechy, chichoty, ale wszystko na luzie, żartobliwie, a potem jedno z nas dawało się ponieść muzyce i znikało w tłumie tańczących. Żadnej napinki.

No dobrze, to był naprawdę świetny wieczór.

Zanim opadłem z sił i zapragnąłem odpoczynku, zbliżał się już świt. Czując w mięśniach długie godziny nieustannego ruchu, oparłem się o jedną z kolumn na skraju parkietu. Kiedy podniosłem wzrok, okazało się, że tuż obok stoją Paxton i Teev. Nie znałem ich zbyt dobrze, ale byli stałymi bywalcami Chimery, a i ja zaglądałem tutaj na tyle często, żeby ktoś nas sobie przedstawił, kilka razy zresztą.

– Hej. – Skinąłem im głową, nie mając pewności, czy mnie pamiętają.

– Sandor, mistrzu! – Paxton klepnął moje ramię. – Nie powinieneś już leżeć w łóżeczku?

Zamiast się wkurzyć za te kpiny, byłem zadowolony, że mnie poznał. Paxtona zawsze bawiło, że chociaż, formalnie rzecz biorąc, jestem nieletni, to potrafię wejść do Chimery, kiedy mi się podoba.

Nie mogłem zrozumieć, o co tyle szumu z tą pełnoletniością – w końcu klub służy tylko do tańczenia i słuchania muzyki. Ale na Lorien zasady nie są po to, żeby je łamać.

Paxton był ode mnie starszy raptem o kilka lat, studiował na Uniwersytecie Loryjskim. Teev, jego dziewczyna, pracowała w butiku na Łuku Południowym. Patrząc na nich, myślałem, że kiedyś chciałbym żyć podobnie jak oni. Za dnia przesiadywali w knajpkach, nocami tańczyli do świtu w klubach typu Chimera i nikt się ich o nic nie czepiał.

Właściwie do pełnoletniości nie zostało mi wcale dużo, ale wydawało mi się, że czekam całą wieczność. Miałem serdecznie dość bycia nastolatkiem, chodzenia do szkoły, okazywania posłuszeństwa nauczycielom i życia według zasad ustalonych przez rodziców. Już niedługo nie będę musiał udawać dorosłego: będę dorosły, a moje życie potoczy się tak, jak zechcę.

Obecnie klub Chimera był jedynym miejscem, gdzie mogłem naprawdę być sobą. Tutaj właściwie wszyscy trochę przypominali mnie samego: odlotowe ciuchy, dziwaczne fryzury; każdy robi, co mu się podoba. Nawet na planecie tak doskonałej jak Lorien zawsze trafi się ktoś, kto nie do końca potrafi się odnaleźć. Tacy modele przychodzili do Chimery.

Czasami – ale niezbyt często – można było nawet zobaczyć u kogoś ponurą minę. Nie miało to znaczyć, że ten ktoś jest nieszczęśliwy, nic z tych rzeczy. Robiło się tak po prostu dla zgrywy. Żeby sprawdzić, jak to jest, gdy czoło się marszczy.

Teev przyglądała mi się z rozbawieniem, a Paxton wskazał bransoletkę identyfikacyjną na moim nadgarstku.

– To podobno ma być niezawodne? – zauważył, uśmiechając się drwiąco. – Za każdym razem, gdy cię widzę, wymyślasz nowy sposób, żeby się tutaj wcisnąć.

Bramki w klubie skanują wszystkich wchodzących, głównie po to, żeby żaden niepełnoletni Loryjczyk, na przykład ja, nie dostał się do środka. Kiedyś zakradałem się tylnym wejściem albo kryłem w gęstym tłumie przeciskającym się przez bramkę. Dzisiaj wybrałem bardziej zaawansowany sposób: zmodyfikowałem zapis wieku na bransoletce identyfikacyjnej, aby czytnik zarejestrował, że jestem starszy niż w rzeczywistości. Byłem dumny z siebie, ale ponieważ nie miałem najmniejszego zamiaru zdradzać swoich sekretów, wzruszyłem tylko ramionami i rzuciłem Paxtonowi przebiegłe spojrzenie.

– Bo jestem wielkim elektronikiem i mistrzem tajemnicy.

– Skaner na bramce to jedno, Paxton – odezwała się Teev – ale co z systemem rejestracji nieobecności w jego szkole? Bo chyba chodzisz jeszcze do szkoły? Zmywaj się stąd szybko, bo cię nakryją. Robi się późno.

– Raczej wcześnie – poprawiłem ją, wiedząc, że za kilka minut zaczną wschodzić słońca.

Niemniej Teev miała rację. A właściwie miałaby rację, gdyby nie pewien fakt.

Nad górną wargą Teev widniał pieprzyk, a wysoko na policzku – szkarłatne znamię znikające pod włosami na skroni. Pieprzyk okalała cieniutka wytatuowana kreska zakończona strzałką wskazującą w górę, prosto na znamię. Dziewczyna była niewysoka i na swój sposób ładna, miała w sobie coś niestereotypowego. Była sobą i nie robiła nic, aby to ukryć. Podziwiałem ją za to.

Kusiło mnie, żeby jej powiedzieć, jak poradziłem sobie ze szkolnym systemem rejestracji nieobecności. Poszło mi łatwiej niż ze skanerem w klubie; a może po prostu byłem dobry w te klocki? W każdym razie wystarczyło pożyczyć bransoletkę identyfikacyjną od mojego kumpla Raxa i zainstalować w niej kopię mojej biosygnatury. Od tej pory mogę zrywać się z lekcji, gdy chcę, byle tylko Rax pojawił się w szkole; dziennik klasowy i tak odnotuje moją obecność.

Opracowałem ten podstęp przed kilkoma miesiącami, kiedy coś przeskrobałem i za karę wlepili mi pracę w sekretariacie. Tam właśnie odkryłem błąd w systemie rejestracji nieobecności: skaner nie widzi nadliczbowych uczniów. Dzięki temu Rax i ja możemy przyjść razem do szkoły i nie włączy się żaden alarm. Znakomicie.

– Nie mogę zdradzać swoich sekretów – odparłem, uśmiechając się lekko.

– Łebski dzieciak – powiedział Paxton z podziwem, w którym pobrzmiewała też pogarda.

Zaczerwieniłem się.

– Dzięki – mruknąłem, starając się sprawiać wrażenie, że to po mnie spływa.

Zanim zdołałem wymyślić, co by tu jeszcze powiedzieć, zamarłem w bezruchu. W wejściu do klubu stanął ktoś, kogo znałem. A kogo wolałbym nie znać.

Był to Endym, mój nauczyciel z Akademii Loryjskiej. Wykładał wiedzę o kulturach międzyplanetarnych.

No dobrze, Endym był generalnie całkiem spoko, ze wszystkich nauczycieli chyba tylko jego udało mi się naprawdę polubić. To jednak nie miało wielkiego znaczenia, bo gdyby zobaczył mnie tutaj w klubie, nieletniego ucznia, który nie ma najmniejszych szans zdążyć tego dnia do szkoły, musiałby to zgłosić.

Uśmiechnąłem się szeroko do dwójki moich rozmówców.

– Teev, Paxton, było miło – rzuciłem, wycofując się ostrożnie z pola widzenia Endyma, i pomachawszy im lekko dłonią, zniknąłem w gęstym tłumie na parkiecie.

Ukryłem się pomiędzy tańczącymi i zerknąłem z powrotem w stronę wejścia: do Endyma podszedł jeden ze sprzedawców pracujących w klubie. Nauczyciel wziął od niego ampułkę i wrzucił ją do ust, rozglądając się dookoła, a następnie ruszył przed siebie, w kierunku parkietu. Byłem pewien, że mnie nie zobaczył – na razie – ale szedł prosto w moją stronę.

Cholera jasna, zakląłem w myślach, chowając się za kolumną, żeby zejść mu z oczu.

Chimera to spory klub, ale nie aż tak. Gdybym został tam, gdzie byłem, musiałbym cały czas uważać, żeby nie wpaść na Endyma – a on i tak mógłby mnie zauważyć.

Musiałem wydostać się stąd i to jak najszybciej, dopóki Endym był czymś zajęty. Właśnie zagadał do jakiejś babki na samym środku parkietu i flirtował z nią bezwstydnie, a ona nie przerywała tańca. Przewróciłem oczami. Chimera nagle straciła na atrakcyjności, gdy się okazało, że zagląda tutaj mój nauczyciel.

Mogłem jedynie wycofać się w głąb klubu. Nigdy jeszcze nie widziałem garderoby pod sceną, ale przecież występujący na niej musieli skądś wychodzić. Niestety Endym wybrał sobie najgorsze możliwe miejsce: żeby zejść pod scenę, musiałbym go minąć, a ponadto widział jak na dłoni schody w głębi sali.

Kręciłem się w tę i z powrotem, usiłując nie zwracać uwagi swoim rozgorączkowaniem i szukając sposobu wyjścia z tej opresji. I wtedy zauważyłem, że kilka kroków dalej wciąż stoją Teev i Paxton. Byli moim ratunkiem. Taką przynajmniej miałem nadzieję.

– Co byście powiedzieli – zagadnąłem, przysuwając się do nich z konspiracyjnym uśmiechem przyklejonym do twarzy – gdybym wam zdradził, że tamten facet to mój nauczyciel?

Obejrzeli się na Endyma, potem z powrotem na mnie.

– Ja bym chyba powiedziała, że ten klub schodzi na psy – oznajmiła Teev. – Wpuszczają tutaj… nauczycieli? Od kiedy?

– Masz pecha, stary – zaśmiał się Paxton. – Tak się napracowałeś, żeby tu wejść, a teraz cię zgarną.

– Daj spokój. Zamiast się śmiać, może byś mi pomógł? – zaproponowałem, ale oni spojrzeli tylko po sobie sceptycznie. – Proszę – dodałem, robiąc zakłopotaną minę.

Teev zarzuciła głową i przewróciła oczami, uśmiechając się życzliwie.

– Dobra, mały. Masz załatwione – zgodziła się, poklepując mnie po twarzy. Było to trochę upokarzające, ale co mogłem zrobić? – Zajmiemy się twoim problemem – obiecała. – Spływaj stąd.

Patrzyłem przez chwilę za nimi: Teev i Paxton podeszli do Endyma i kobiety, z którą tańczył, wkręcili się pomiędzy nich i rozdzielili, porywając na parkiet: Teev mojego nauczyciela, a Paxton – jego partnerkę.

Kiedy miałem już pewność, że Endym dał się zbajerować, postanowiłem spróbować szczęścia. Wbiłem się w tłum, pochylając nisko głowę, żeby nikt mnie nie zobaczył.

I prawie mi się udało, gdy nagle ktoś krzyknął:

– Ej!

Obejrzałem się ze strachem, dostrzegając wykrzywioną z gniewu twarz jakiegoś faceta, który przepychał się za mną pomiędzy ludźmi. Mijając go, musiałem niechcący wytrącić mu ampułkę; spadła na podłogę, więc nie był zadowolony.

Bójka na parkiecie była ostatnią rzeczą, której było mi trzeba. Przyspieszyłem kroku i rzuciłem się pod scenę, gdzie w ciemnym kącie wymacałem niewielkie drzwi.

Oczywiście były zamknięte.

– Ej! Ty! – krzyknął facet, któremu wylałem drinka. Był coraz bliżej. – Wymienisz mi tę ampułkę!

Szarpnąłem wściekle za klamkę. Drzwi nie ustąpiły, więc przestałem udawać wyluzowanego i zacząłem walić w nie ramieniem, mając nadzieję, że jeśli wystarczy mi siły, to przy odrobinie szczęścia zdołam je wyważyć.

Facet wciąż się zbliżał i wydzierał. Co za cymbał, przemknęło mi przez głowę. Robić taką awanturę o jednego rozlanego drinka? Coraz więcej oczu odwracało się w moją stronę. Jeszcze chwila i mógłbym wpaść.

Ostatnia próba. Rzuciłem się na drzwi, wkładając w to całą siłę.

Tym razem ustąpiły.2

Pociągnięty ciężarem własnego ciała, przeleciałem przez próg i wpadłem na oślep do pomieszczenia za drzwiami. Poczułem, że grzęznę w warstwach jakiejś tkaniny. W końcu potknąłem się i z głośnym trzaskiem uderzyłem głową w podłogę. Po chwili usłyszałem głos. Ten głos należał do dziewczyny.

– No nie, ale jazda.

Rozciągnięty jak długi, uświadomiłem sobie wreszcie, że wpadłem na stojak z ubraniami. Kobiecymi ubraniami. A teraz leżałem na stosie tych ciuchów. Wyglądało to pewnie tak, jakby zasypał mnie grad kryształków i cekinów.

Nade mną stał jakiś facet w czarnych, połyskujących metalicznie spodniach i koszuli bez kołnierzyka. Wysilał się, żeby zamknąć drzwi, przez które wpadłem.

– No, jazda, że nie wiem – prychnął sarkastycznie. – Uwielbiam, gdy takie szczyle pchają się do garderoby.

Wstałem zakłopotany, starając się pozbierać ubrania, które zrzuciłem ze stojaka. Nie tak wyobrażałem sobie ten wieczór.

– Naprawdę… niezła… jazda – powtórzył pierwszy głos.

Odwróciłem się szybko i zobaczyłem dziewczynę o włosach białych jak łuk elektryczny, siedzącą w kącie na niskim stołku. Była w króciutkich szortach, a nogi miała podciągnięte wysoko. Malowała się właśnie jakąś kredką do makijażu i na jej łydkach wiły się misterne esy-floresy.

– Nie… – jęknąłem głucho.

Pewnie powinienem przeprosić. A przynajmniej wyjaśnić, co tutaj robię. Ale nie mogłem. Byłem porażony tym, kogo widzę.

– Ależ tak… – odparła dziewczyna, nie przerywając malowania.

Pochyliła się, aby obejrzeć z bliska swoje zakrętasy, po czym złożyła usta jak do „u” i dmuchnęła na skórę, susząc tusz.

To nie mogła być ona. A jednak była.

Devektra.

Większości Loryjczyków imię to zapewne nie mówiło zbyt wiele, ale ja nie należę do większości i znałem jej muzykę od dawna. Wtajemniczeni wiedzieli, że Devektra to najbardziej znana artystka wśród loryjskich Gardów. Była uderzająco piękna, jej teksty zadziwiały dojrzałością i mądrością – w gruncie rzeczy była jeszcze dzieciakiem niewiele starszym ode mnie – a podczas występów posługiwała się swoim rzadkim Dziedzictwem pozwalającym tworzyć olśniewające, hipnotyzujące efekty świetlne. Podsumowując, było niemalże pewne, że niedługo zostanie wielką gwiazdą. Osiągnęła już całkiem sporo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: