Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakupoholiczka i siostra - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zakupoholiczka i siostra - ebook

Co to za podróż dookoła świata podczas miesiąca miodowego, jeśli nie można kupić osobliwej pamiątki i przywieźć jej do domu? Na przykład dwudziestu jedwabnych sukni znalezionych w Hongkongu. Albo ręcznie rzeźbionego stołu (z dziesięcioma krzesłami) ze Sri Lanki. I ogromnych drewnianych żyraf z Malawi.

Becky i Luke właśnie wrócili z podróży poślubnej. Świeżo upieczony mąż zakupoholiczki jest wściekły. Pamiątki, które zajęły aż dwie ciężarówki, teraz zaśmiecają ich poddasze, a rachunki za nie są horrendalnie wysokie. Luke nalega, by Becky zaczęła oszczędzać. Nie to jest jednak najgorsze. Suze, dotychczas jej najlepsza przyjaciółka, pod nieobecność Rebeki znalazła sobie nową przyjaciółkę…

Becky jest przygnębiona. Na szczęście rodzice szybko poprawiają jej humor, przekazując wspaniałą wieść: ma siostrę, która zaginęła dawno temu. Zakupoholiczka jest zachwycona takim obrotem sprawy! Siostra na pewno będzie jej bratnią duszą. Będą razem chodzić na zakupy, robić manicure… Jakież jest jej zdziwienie, gdy spotykając Jessicę po raz pierwszy, dowiaduje się, że siostra nienawidzi zakupów!

„Najśmieszniejsza z dotychczasowych powieści”. Sunday Express

„Fani nie będą rozczarowani”. Closer Magazine

„Kinsella jest jedną z najzabawniejszych współczesnych pisarek”. The Times

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-186-8
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Dziękuję za przeogromne wsparcie Lindzie Evans, Patrickowi Plonkingtonowi-Smythe’owi, Larry’emu Finlayowi, Laurze Sherlock i wszystkim wspaniałym ludziom z Transworld; cudownej Aramincie Whitley i Nicki Kennedy, Celii Hayley, Lucindzie Cook i Samowi Edenborough. Specjalne podziękowanie niech zechcą przyjąć ode mnie Joy Terekiev i Chiara Scaglioni za niesłychanie ciepłe przyjęcie w Mediolanie.

Jak zawsze dziękuję członkom zespołu: Henry’emu za wszystko, Freddy’emu i Hugonowi za propozycje, abym zamiast tego pisała o piratach (może następnym razem).

Ogromne podziękowanie należy się moim rodzicom za to, że zgarniali mnie z ulic do domu, tak bym mogła dokończyć pisanie tej książki…

SŁOWNIK

MIĘDZYNARODOWYCH DIALEKTÓW

PLEMIENNYCH

ANEKS

(Następujące wyrażenia nie zostały ujęte w słowniku)

PLEMIĘ NAMI-NAMI Z NOWEJ GWINEI str. 67

fraa („frar”): starszy członek plemienia; patriarcha

mopi („mopi”): niewielka chochla do nakładania ryżu bądź innego pożywienia

kuppowac („kupować”): wymieniać towary na pieniądze lub biżuterię. Pojęcie nieznane w plemieniu do czasu przybycia na wyspę w 2002 r. Brytyjki Rebekki Brandon (z domu Bloomwood).

KRÓLEWSKI INSTYTUT ARCHEOLOGII W KAIRZE

El Cherifeen Street 31, Kair

Sz.P.

Rebecca Brandon

c/o Hotel Nile Hilton

Tahrir Square

Kair

Szanowna Pani!

Niezmiernie cieszy mnie fakt, iż jest Pani zadowolona z pobytu w Egipcie i że odczuwa Pani głęboką więź z mieszkańcami naszego kraju. To rzeczywiście bardzo możliwe, iż w Pani żyłach płynie egipska krew.

Wyrażam także zadowolenie z powodu Pani zainteresowania organizowaną w naszym muzeum wystawą biżuterii. Odpowiadając jednak na Pani pytanie, muszę z przykrością poinformować, że ten „mały słodki pierścionek” nie jest na sprzedaż. W przeszłości należał do królowej Sobekneferu z XII dynastii i, zapewniam Panią, bardzo by nam go brakowało.

Życzę udanych wakacji w naszym kraju.

Z poważaniem

Khaled Samir

(dyrektor)

PRZESYŁKI MORSKIE BREITLING

TOWER HOUSE

CANARY WHARF

LONDYN El4 5HG

wiadomość nadana faksem

do:
Rebecca Brandon

Hotel Four Seasons

Sydney

Australia

od:
Denise O’Connor

koordynator Pionu Obsługi Klienta

Szanowna Pani!

Z przykrością Panią informujemy, że „rzeźbiona w piaskowcu syrena” z Bondi Beach uległa podczas transportu rozkruszeniu.

Jeśli wolno nam przypomnieć, nie udzieliliśmy gwarancji na bezpieczny transport i byliśmy przeciwni wysyłaniu tego przedmiotu drogą morską.

Z poważaniem

Denise O’Connor,

koordynator Pionu Obsługi Klienta

ALASKIJSKIE PRZYGODY SA

SKRYTKA POCZTOWA 80034

CHUGIAK

ALASKA

wiadomość nadana faksem

do:
Rebecca Brandon

c/o Hotel Biały Niedźwiedź

Chugiak

od:
Dave Crockerdale

Alaskijskie Przygody

Szanowna Pani!

Na wstępie pragnę podziękować Pani za list.

Gorąco namawiamy Panią do zrezygnowania z pomysłu wysłania do Wielkiej Brytanii sześciu psów husky wraz z saniami.

Owszem, psy husky to wspaniałe zwierzęta i przyznaję, że zainteresował mnie Pani pomysł, iż mogłyby one częściowo rozwiązać problem zanieczyszczenia w miastach. Nie sądzę jednak, by władze wydały zezwolenie na dopuszczenie do ruchu w Londynie psich zaprzęgów, nawet gdyby Pani rzeczywiście doczepiła do sań kółka i stosowną tablicę rejestracyjną.

Mam nadzieję, że Pani podróż poślubna jest udana.

Z najlepszymi życzeniami

Dave Crockerdale,

kierownik ds. transportu1

W porządku. Dam sobie radę. To naprawdę nic trudnego.

Muszę tylko przejąć kontrolę nad tą bardziej uduchowioną częścią mnie, a wtedy doznam oświecenia i zacznę promieniować białym światłem.

Łatwizna.

Dyskretnie przesuwam się na macie do jogi, by siedzieć twarzą do słońca, i opuszczam ramiączka topu. Nie widzę powodu, dla którego nie mogłabym osiągnąć stanu absolutnej nirwany i jednocześnie równomiernie się opalić.

Znajduję się na Sri Lance w kurorcie Błękitne Wzgórza i Duchowe Oświecenie, a widok z miejsca, w którym siedzę, jest naprawdę niezwykły. Przede mną, na stokach wzgórz, rozciągają się plantacje herbaty, które zlewają się w jedną całość z błękitnym niebem. W oddali dostrzegam odzianych w jaskrawe stroje ludzi zbierających herbatę, a jeśli lekko odwrócę głowę, hen, hen daleko widzę majestatycznie kroczącego słonia.

A kiedy jeszcze bardziej odwrócę głowę, widzę Luke’a. Mojego męża. Jest ubrany w krótko obcięte lniane spodnie i sfatygowaną koszulkę, ma zamknięte oczy i siedzi po turecku na niebieskiej macie.

Wiem. To po prostu niewiarygodne. Przez dziesięć miesięcy naszej podróży poślubnej zupełnie się zmienił. Zniknął dawny, zapracowany Luke. Znikły garnitury. Teraz jest opalony i szczupły, ma długie, rozjaśnione słońcem włosy, a kilka pasm dał sobie spleść w cienkie warkoczyki na Bondi Beach. Nadgarstek oplata mu bransoletka przyjaźni, którą kupił w Masai Mara, a w uchu ma malutkie srebrne kółko.

Luke Brandon z kolczykiem! Luke Brandon siedzi po turecku!

Jakby wyczuwając moje spojrzenie, otwiera oczy i uśmiecha się do mnie, a ja w odpowiedzi posyłam mu równie promienny uśmiech. Jesteśmy dziesięć miesięcy po ślubie i ani razu się nie kłóciliśmy.

No, może tylko czasami, ale naprawdę rzadko.

– Siddhasana – mówi nasz nauczyciel jogi Chandra, a ja posłusznie kładę prawą stopę na lewym udzie. – Oczyśćcie wasze umysły ze wszystkich nieistotnych myśli.

Jasna sprawa. Oczyścić umysł. Skoncentrować się.

Nie chcę się chwalić, ale oczyszczanie umysłu nie sprawia mi żadnego problemu. Nie rozumiem, jak niektórym może się to wydawać trudne!

Chyba jestem wprost stworzona do jogi. Przebywamy w tym kurorcie dopiero od pięciu dni, a już potrafię siedzieć w pozycji kwiatu lotosu – i w ogóle! Zastanawiam się nawet, czy po powrocie do domu nie zostać instruktorką jogi.

Mogłabym nawet wejść w spółkę z Trudie Styler. O Boże, tak! Wypromowałybyśmy całą linię strojów do jogi: wszystkie byłyby w łagodnych odcieniach szarości i bieli, z niewielkim logo…

– Skupcie się na oddychaniu – mówi właśnie Chandra. No tak. Oddychanie.

Wdech… wydech. Wdech… wydech. Wdech…

Jejku, moje paznokcie wyglądają po prostu cudnie. Dałam je sobie pomalować w spa – różowe motylki na białym tle. A czułki to malutkie, połyskujące diamenciki. Są takie słodkie. Tyle że jeden zdążył mi już odpaść. Będę musiała nakleić nowy…

– Becky.

Głos Chandry sprawia, że podskakuję. Stoi przede mną i przeszywa mnie tym swoim świdrującym spojrzeniem. Jest jednocześnie łagodne i wszechwiedzące, jakby mój mentor potrafił przeniknąć do cudzych myśli.

– Bardzo dobrze ci idzie – stwierdza. – Masz piękną duszę. – Niemal podskakuję z radości. Ja, Rebecca Brandon z domu Bloomwood, mam piękną duszę! Wiedziałam!

– Twoja dusza jest ponad tym światem – dodaje łagodnym głosem, a ja wpatruję się w niego jak zahipnotyzowana.

– Dobra doczesne nic dla mnie nie znaczą – mówię bez tchu. – Liczy się tylko joga.

– Odnalazłaś własną ścieżkę. – Chandra się uśmiecha.

Z miejsca, w którym siedzi Luke, dobiega jakieś dziwne parsknięcie. Odwracam się i widzę, że przygląda się nam z rozbawieniem.

Tak myślałam, że on nie podchodzi do tego poważnie.

– Bardzo przepraszam, ale to prywatna rozmowa pomiędzy mną a moim guru – rzucam z rozdrażnieniem.

W gruncie rzeczy to nie powinno mnie jednak dziwić. Uprzedzono nas o tym pierwszego dnia kursu jogi. Podobno kiedy jeden z partnerów osiąga wyższe duchowe oświecenie, drugi może zareagować sceptycyzmem, a nawet zazdrością.

– Wkrótce będziesz chodzić po rozżarzonych węglach.

Chandra wskazuje z uśmiechem na rozrzucony stosik tlących się, pokrytych popiołem węgli, a reszta grupy reaguje nerwowym śmiechem.

Dziś wieczorem on i kilkoro najlepszych uczniów zamierzają zademonstrować pozostałym chodzenie po węglach. Coś takiego jest celem nas wszystkich. Podobno kiedy osiągnie się stan wielkiej szczęśliwości, wtedy nie czuje się żaru węgli. W ogóle nie czuje się bólu!

Mam cichą nadzieję, że zadziała to także wtedy, gdy będę nosić piętnastocentymetrowe szpilki.

Chandra poprawia ułożenie moich ramion i odchodzi, a ja zamykam oczy i pozwalam, by promienie słońca ogrzewały mi twarz. Siedząc na tym zboczu, czuję się taka czysta i spokojna. Nie tylko Luke zmienił się w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy. Ja też. Dojrzałam. Moje priorytety się zmieniły. W gruncie rzeczy stałam się zupełnie inną osobą. Spójrzcie tylko, jak ćwiczę jogę w kurorcie poświęconym duchowemu oświeceniu. Moi dawni znajomi pewnie w ogóle by mnie nie poznali!

Zgodnie z instrukcjami wszyscy przyjmujemy pozycję vajrasana. Z miejsca, gdzie siedzę, widzę, jak do Chandry podchodzi starszy mężczyzna z przewieszonymi przez ramię dwiema torbami z tkaniny przypominającej dywanik. W trakcie krótkiej rozmowy Chandra potrząsa kilkakrotnie głową, a następnie staruszek oddala się powoli w górę gęsto porośniętego krzakami zbocza. Kiedy jest już wystarczająco daleko, Chandra odwraca się do grupy, przewracając oczami.

– To handlarz. Pytał, czy ktoś z was jest zainteresowany kamieniami szlachetnymi. Naszyjnikami, tanimi bransoletkami. Powiedziałem mu, że wasze umysły są skupione na ważniejszych sprawach.

Kilka siedzących obok mnie osób potrząsa z niedowierzaniem głowami. Kobieta z długimi rudymi włosami wygląda na wręcz oburzoną.

– Nie widział, że jesteśmy w samym środku medytacji? – pyta.

– On nie rozumie waszego duchowego oddania. – Chandra przygląda się nam z powagą. – Tak samo będzie w przypadku innych ludzi. Nie zrozumieją, że medytacja stanowi pokarm dla waszej duszy. Niepotrzebna jest wam… bransoletka z szafirów!

Kilka osób kiwa z uznaniem głowami.

– Wisiorek z akwamarynem na platynowym łańcuszku – kontynuuje kpiąco Chandra. – Jak coś takiego można porównać z promieniowaniem wewnętrznego oświecenia?

Akwamaryn?

O kurczę. Ciekawe, ile…

To znaczy wcale mnie to nie interesuje. W żadnym wypadku. Chodzi jedynie o to, że kiedyś oglądałam akwamaryny na wystawie u jubilera. Tylko i wyłącznie z czystej ciekawości.

Moje spojrzenie wędruje ku oddalającej się sylwetce staruszka.

– Powtarzał w kółko: trzykaratowe, pięciokaratowe. Wszystko za pół ceny. – Chandra potrząsa głową. – Ja mu na to, że moi uczniowie nie są zainteresowani takimi bzdurami.

Za pół ceny? Pięciokaratowe akwamaryny za pół ceny?

Spokojnie. Chandra ma rację. To oczywiste, że nie w głowie mi głupie akwamaryny. Obchodzi mnie jedynie duchowe oświecenie.

A poza tym staruszka już prawie nie widać. Stanowi niewielką plamkę na szczycie wzgórza. Za chwilę zniknie zupełnie.

– A teraz pozycja halasana. Becky, zademonstrujesz ją nam?

– Naturalnie.

Uśmiecham się do Chandry i szykuję się do przyjęcia na macie odpowiedniej pozycji.

Ale coś nie gra. Nie przepełnia mnie zadowolenie. Nie odczuwam spokoju. Wzbiera we mnie naprawdę dziwne uczucie, które usuwa na bok wszystko inne. Staje się coraz silniejsze…

I nagle nie jestem w stanie dłużej go tłumić. Zanim zdaję sobie sprawę z tego, co robię, biegnę boso tak szybko, jak tylko mogę, w górę zbocza, w kierunku oddalającej się postaci. Mam uczucie, jakby rozrywało mi płuca, szczypią mnie stopy, a słońce pada prosto na niczym nieosłoniętą głowę. Zatrzymuję się dopiero na szczycie wzgórza. Rozglądam się, ciężko przy tym dysząc.

Nie mogę w to uwierzyć. Nie ma go. Rozglądam się na wszystkie strony, ale nigdzie nie widzę tego staruszka.

Wreszcie odwracam się z przygnębieniem i zaczynam schodzić na dół do reszty grupy. Kiedy zbliżam się do nich, widzę, że wszyscy coś wołają i machają do mnie. O Boże! Narobiłam sobie kłopotów?

– Udało ci się! – krzyczy ruda. – Udało ci się!

– Co się udało?

– Biegłaś po rozżarzonych węglach! Udało ci się, Becky!

Że co?

Patrzę na stopy i oczom nie wierzę. Są ubrudzone szarym popiołem! Oszołomiona spoglądam na węgle. Między nimi wyraźnie rysują się ślady stóp.

O mój Boże! O mój Boże! Biegłam po węglach! Biegłam po rozgrzanych, żarzących się węglach! Udało mi się!

– Ale… ale nawet tego nie zauważyłam! – mówię zaszokowana. – W ogóle nie piekło mnie w stopy!

– Jak to zrobiłaś? – pyta niecierpliwie rudowłosa. – Co wtedy wypełniało twoje myśli?

– Mogę odpowiedzieć. – Chandra podchodzi bliżej z uśmiechem na ustach. – Becky osiągnęła najwyższy stopień karmicznej ekstazy. Koncentrowała się na jednym celu, jednym jedynym obrazie, i dzięki temu jej ciało osiągnęło nieziemski stan.

Wszyscy wybałuszają na mnie oczy, jakbym nagle zmieniła się w dalajlamę.

– To nic takiego, naprawdę – mówię ze skromnym uśmiechem. – Po prostu… no wiecie. Duchowe oświecenie.

– Czy możesz opisać to, co miałaś przed oczami? – dopytuje się podekscytowana ruda.

– Czy to było białe? – pyta ktoś inny.

– Niezupełnie białe… – odpowiadam.

– A może takie lśniące i niebieskozielone? – rozbrzmiewa z tyłu głos Luke’a.

Wbijam w niego przenikliwie wzrok. Patrzy na mnie, a na jego twarzy maluje się powaga.

– Nie pamiętam – odpowiadam z godnością. – Kolor nie był ważny.

– Czy miałaś wrażenie, jakby… – Wygląda to tak, jakby Luke intensywnie się zastanawiał nad doborem odpowiednich słów. – Jakby coś przyciągało cię do siebie łańcuchami?

– Bardzo dobre porównanie – wtrąca z zadowoleniem Chandra.

– Nie – odpowiadam krótko. – Prawdę mówiąc, myślę, że aby to zrozumieć, musiałbyś mieć większą świadomość swojej duchowości.

– Jasne. – Luke z powagą kiwa głową.

– Musisz być bardzo dumny. – Chandra uśmiecha się do niego promiennie. – Czy to nie najbardziej niesamowita rzecz, jaką kiedykolwiek uczyniła twoja żona?

Przez chwilę panuje cisza. Luke przenosi spojrzenie ze mnie na żarzące się węgle, następnie na milczącą grupę i wreszcie na rozpromienioną twarz Chandry.

– Proszę mi wierzyć – mówi – to jeszcze nic.

Po zajęciach wszyscy kierują się na taras, gdzie na tacy czekają zimne napoje. Ja jednak dalej medytuję na macie, by pokazać, jak bardzo jestem oddana wyższym celom. Zamykam oczy i częściowo koncentruję się na białym świetle mojego wewnętrznego ja, a częściowo wyobrażam sobie, jak biegnę po rozżarzonych węglach na oczach Trudie i Stinga, którzy z podziwem biją mi brawo. Moją twarz nagle przesłania cień.

– Witaj, uduchowiona istoto – odzywa się Luke, a ja otwieram oczy.

Stoi przede mną i w wyciągniętej dłoni trzyma szklankę soku.

– Jesteś po prostu zazdrosny, ponieważ nie masz pięknej duszy – odparowuję i niby to mimochodem odgarniam włosy, by odsłonić czerwoną kropkę na czole.

– Szaleńczo – przyznaje. – Napij się.

Siada obok i podaje mi szklankę. Pociągam łyk przepysznego, lodowato zimnego soku z marakui i oboje patrzymy przed siebie na wzgórza i unoszącą się w oddali mgłę.

– Wiesz, naprawdę mogłabym zamieszkać na Sri Lance – oświadczam z westchnieniem. – To prawdziwy raj na ziemi. Pogoda… krajobrazy… wszyscy ludzie są tacy mili…

– To samo mówiłaś w Indiach – stwierdza Luke. – I w Australii – dodaje, gdy otwieram usta. – I w Amsterdamie.

Boże, Amsterdam. Zupełnie zapomniałam, że tam byliśmy. To było po Paryżu. A może przed?

No tak. To tam zjadłam mnóstwo tych dziwnych ciasteczek i omal nie wpadłam do kanału.

Pociągam następny łyk soku i wracam myślami do minionych dziesięciu miesięcy. Byliśmy w tak wielu krajach, że trochę trudno wszystko sobie od razu przypomnieć. Mam wrażenie, jakby w mojej głowie przewijał się zamazany film, w którym co jakiś czas coś staje się wyraźne. Nurkowanie z błękitnymi rybami na Wielkiej Rafie Koralowej… piramidy w Egipcie… safari ze słoniami w Tanzanii… kupowanie jedwabiu w Hongkongu… suk ze złotem w Maroku… fantastyczny outlet Ralpha Laurena w Utah…

Jejku! Naprawdę dużo przeżyliśmy. Wydaję pełne szczęścia westchnienie i pociągam następny łyk soku.

– Zapomniałem ci powiedzieć. – Luke pokazuje mi kilka kopert. – Przyszła poczta z Anglii.

Prostuję się podekscytowana.

– „Vogue”! – wykrzykuję, gdy dostrzegam błyszczącą okładkę specjalnego wydania dla prenumeratorów. – O, spójrz! Na okładce jest torebka Angel!

Czekam na reakcję – ale twarz Luke’a pozostaje bez wyrazu. Jestem nieco sfrustrowana. Jak on może? W zeszłym miesiącu przeczytałam mu na głos cały artykuł o torebkach Angel, pokazałam mu zdjęcia i w ogóle.

Wiem, że to nasza podróż poślubna. Ale czasami żałuję, że Luke nie jest dziewczyną.

– No, wiesz przecież! – mówię. – Torebki Angel! Najbardziej niesamowite, najmodniejsze torebki od czasów… od czasów…

Och, nie będę sobie zawracać głowy wyjaśnieniami. Zamiast tego przyglądam się pożądliwie zdjęciu torebki. Jest wykonana z miękkiej jasnobrązowej skóry cielęcej, a na jej przodzie widnieje piękny, ręcznie malowany anioł, pod którym małe diamenciki układają się w imię „Gabriel”. Jest sześć różnych aniołów, a wszystkie sławy dosłownie biją się o nie. W Harrodsie torebki wyprzedawane są na pniu. „Święty fenomen” – głosi podpis pod zdjęciem.

Jestem tak podekscytowana, że ledwie słyszę głos Luke’a, który podaje mi następną kopertę.

– Guzi – mówi chyba.

– Słucham? – Oszołomiona podnoszę głowę.

– Mówiłem, że jest do ciebie jeszcze jeden list – powtarza cierpliwie. – Od Suze.

– Od Suze?

Upuszczam „Vogue’a” i wyszarpuję mu z dłoni kopertę. Suze to moja najlepsza przyjaciółka. Bardzo się za nią stęskniłam.

Kremowa koperta jest gruba, a na jej odwrotnej stronie widnieje herb z łacińskim mottem. Wciąż zapominam, jak bardzo wielkopańska jest Suze. Na święta Bożego Narodzenia wysłała kartkę z widokiem szkockiego zamku jej męża Tarquina, a w środku widniał napis: „Od państwa Cleath-Stuart”. (Tyle że ledwo to można było odczytać, gdyż ich roczny synek Ernie upstrzył napis czerwonymi i niebieskimi odciskami paluszków).

Rozrywam kopertę. Ze środka wypada sztywna karta.

– To zaproszenie! – wykrzykuję. – Na chrzest bliźniąt.

Przyglądam się eleganckim, pełnym zawijasów literom i lekko ściska mi się serce. Wilfrid i Clementine Cleath-Stuart. Suze urodziła dwójkę kolejnych dzieci, a ja ich jeszcze nawet nie widziałam. Mają już prawie cztery miesiące. Ciekawe, jak wyglądają. Ciekawe, jak radzi sobie Suze. Tak wiele się wydarzyło podczas naszej nieobecności.

Odwracam kartę i widzę, że Suze nagryzmoliła kilka zdań.

Wiem, że nie będziecie mogli przybyć, ale pomyślałam sobie, że mimo to chcielibyście otrzymać zaproszenie… Mam nadzieję, że nadal świetnie się bawicie! Całuję mocno, Suze.

PS Ernie jest zachwycony chińskim kostiumem, bardzo dziękujemy!!!

– To za dwa tygodnie – mówię, pokazując zaproszenie. – Naprawdę szkoda. Nie damy rady tam pojechać.

– Nie – przyznaje. – Nie damy.

Przez chwilę panuje cisza. Luke patrzy mi w oczy.

– To znaczy… Jeszcze nie jesteś gotowa do powrotu, prawda? – pyta mimochodem.

– Nie! – odpowiadam natychmiast. – Oczywiście, że nie!

Nasza podróż trwa dopiero dziesięć miesięcy, a zaplanowaliśmy sobie, że nie będzie nas co najmniej rok. Poza tym oboje połknęliśmy bakcyla podróży. Staliśmy się nomadami, którzy nie obrastają mchem. Może już nigdy nie uda nam się wrócić do normalnego życia, tak jak żeglarzom, którzy nie potrafią żyć na lądzie.

Wkładam zaproszenie z powrotem do koperty i pociągam łyk soku. Ciekawe, co słychać u mamy i taty. Z nimi także ostatnio rzadko się kontaktuję. Ciekawe, jak tacie poszło w turnieju golfowym.

A mały Ernie z pewnością już chodzi. Jestem jego matką chrzestną, a jeszcze tego nie widziałam.

Nieważne. Zdobywam za to wspaniałe doświadczenia.

– Musimy się zastanowić nad dalszym etapem podróży – mówi Luke, odchylając się i opierając na łokciach. – Kiedy już skończymy kurs jogi. Wcześniej rozmawialiśmy o Malezji.

– Tak – mówię po chwili milczenia.

To pewnie przez ten upał, ale na myśl o Malezji jakoś nie jestem w stanie wykrzesać z siebie zbyt wiele entuzjazmu.

– A może wrócimy do Indonezji? Tym razem do części północnej?

– Mhm – odpowiadam niezobowiązująco. – O, patrz, małpa.

Nie mogę uwierzyć, że z taką obojętnością reaguję na widok małp. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam pawiany w Kenii, byłam tak podekscytowana, że wypstrykałam jakieś sześć klisz. A teraz tylko: „O, patrz, małpa”.

– A może do Nepalu… albo z powrotem do Tajlandii…

– Albo moglibyśmy wrócić.

Cisza.

Bardzo dziwne. Wcale nie miałam zamiaru tego mówić. To przecież jasne, że jeszcze nie wracamy. Nie minął nawet rok!

Luke prostuje się i patrzy na mnie.

– Wrócić?

– Nie! – odpowiadam ze śmiechem. – Tylko żartowałam! – Waham się. – Chociaż…

Przez chwilę panuje cisza.

– Może… nie musimy podróżować przez cały rok – odzywam się ostrożnie. – Jeśli nie chcemy.

Luke przeczesuje dłonią włosy, a małe paciorki przy warkoczykach postukują o siebie.

– Jesteśmy gotowi do powrotu?

– Nie wiem. – Ogarnia mnie lekki niepokój. – Jak myślisz?

Ledwie jestem w stanie uwierzyć, że w ogóle poruszamy temat powrotu do domu. No bo przecież spójrzcie tylko na nas! Moje włosy są przesuszone i rozjaśnione słońcem, mam na stopach malunki z henny, a porządnych butów nie nosiłam już od miesięcy.

Widzę oczami wyobraźni, jak idę londyńską ulicą w płaszczu i pantoflach. Błyszczących szpilkach od LK Bennetta. I z dopasowaną kolorystycznie torebką.

Nagle ogarnia mnie tak silna fala tęsknoty, że niemal chce mi się płakać.

– Chyba mam dość odległych zakątków świata. – Spoglądam na Luke’a. – Jestem gotowa na powrót do prawdziwego życia.

– Ja też. – Ujmuje moją dłoń i splata swoje palce z moimi. – Tak naprawdę to jestem gotowy już od jakiegoś czasu.

– Nic mi o tym nie mówiłeś! – Patrzę na niego ze zdumieniem.

– Nie chciałem ci psuć zabawy. Ale jak najbardziej jestem gotowy.

– I dalej byś podróżował… tylko dla mnie? – pytam wzruszona.

– No cóż, nie można tego nazwać jakimś szczególnym poświęceniem. – Przygląda mi się z cierpką miną. – Raczej nie koczujemy, prawda?

Moje policzki robią się lekko różowe. Kiedy rozpoczynaliśmy naszą podróż, oświadczyłam, że chcę, abyśmy byli prawdziwymi podróżnikami, tak jak w filmie Niebiańska plaża, i spali tylko w małych szałasach.

To było, zanim spędziłam noc w małym szałasie.

– Kiedy więc mówimy „powrót”… – Luke robi pauzę – …mamy na myśli Londyn?

Patrzy na mnie pytająco.

O Boże! Oto nadszedł czas na podjęcie decyzji.

Przez dziesięć miesięcy rozmawialiśmy o tym, gdzie powinniśmy osiąść po powrocie z podróży poślubnej. Wcześniej Luke i ja mieszkaliśmy w Nowym Jorku i bardzo mi się tam podobało. Ale trochę wtedy tęskniłam za domem. A teraz firma Luke’a planuje ekspansję w Europie i dlatego jest taki podekscytowany. Wolałby więc wrócić do Londynu – przynajmniej na jakiś czas.

Mnie to odpowiada… tyle że nie będę miała pracy. Przed ślubem pracowałam jako osobista asystentka klientek w Barneys, w Nowym Jorku. Uwielbiałam tę pracę.

Ale mniejsza o to. Poszukam sobie czegoś nowego. Może nawet lepszego!

– Londyn – odpowiadam zdecydowanie i podnoszę wzrok. – Więc… uda nam się zdążyć na chrzest maluchów?

– Jeśli tylko chcesz.

Luke uśmiecha się, a mnie ogarnia fala radosnego podniecenia. Jedziemy na chrzciny! Znowu zobaczę Suze! I mamę, i tatę! Po niemal roku! Tak się ucieszą na nasz widok. Będziemy mieli tyle do opowiedzenia!

Wyobrażam sobie, jak bryluję na proszonych kolacjach, a wokół mnie gromadzą się znajomi i przyjaciele, słuchając z przejęciem opowieści o dalekich krajach i egzotycznych przygodach. Będę niczym Marco Polo lub ktoś w tym rodzaju! Następnie otworzę kufer i zademonstruję rzadkie i cenne skarby… wszyscy westchną z podziwem…

– Lepiej ich zawiadommy – oświadcza Luke, wstając z ziemi.

– Nie, zaczekaj. – Chwytam go za spodnie. – Mam pomysł. Zróbmy im niespodziankę! Zaskoczmy wszystkich!

– Zaskoczmy? – Wyraźnie ma wątpliwości. – Becky, jesteś pewna, że to dobry pomysł?

– Wspaniały! Wszyscy uwielbiają niespodzianki!

– Ale…

– Wszyscy uwielbiają niespodzianki – powtarzam pewnym siebie głosem. – Zaufaj mi.

Wracamy do hotelu przez ogrody – na myśl o wyjeździe czuję jednak małe ukłucie żalu. Tutaj jest tak pięknie. Wszędzie stoją bungalowy z drewna tekowego, fruwają niezwykłe ptaki, a idąc w dół strumienia, dociera się do prawdziwego wodospadu! Przechodzimy obok warsztatu rzeźbiarskiego, gdzie można oglądać rękodzielników przy pracy. Zatrzymuję się na chwilę i wdycham cudowny zapach drewna.

– Pani Brandon! – Przy wejściu pojawia się właściciel warsztatu, Vijay.

Do diaska! Że też musiałam się na niego natknąć!

– Przepraszam, Vijay! – mówię natychmiast. – Trochę się spieszę. Zajrzę do ciebie później… Chodź, Luke!

– Żaden problem! – Mężczyzna uśmiecha się promiennie i wyciera ręce w fartuch. – Chciałem tylko powiedzieć, że stół jest już gotowy.

Cholera.

Luke powoli odwraca się do mnie.

– Stół? – pyta.

– Stół do jadalni – wyjaśnia radośnie Vijay. – I dziesięć krzeseł. Pokażę państwu!

Pstryka palcami i wywrzaskuje kilka poleceń. Ku memu przerażeniu ze środka wychodzi ośmiu mężczyzn, niosąc na ramionach wielki rzeźbiony stół z drewna tekowego.

Kurczę blade. Jest ciut większy, niż go zapamiętałam.

Na twarzy Luke’a maluje się osłupienie.

– Przynieście krzesła! – nakazuje Vijay. – Ustawcie je porządnie!

– Śliczny, prawda? – pytam radośnie.

– Zamówiłaś stół i dziesięć krzeseł… nie mówiąc mi o tym? – pyta Luke, wybałuszając oczy na wynoszone z warsztatu krzesła.

No dobra. Nie mam w tym przypadku zbyt wielkiego wyboru.

– To… mój ślubny prezent dla ciebie! – oznajmiam, doznając nagłego olśnienia. – Niespodzianka! Wszystkiego najlepszego z okazji ślubu, kochanie! – Składam na jego policzku pocałunek i uśmiecham się z nadzieją.

– Becky, ty już mi dałaś prezent ślubny – odpowiada, krzyżując ramiona. – Zresztą ślub wzięliśmy dość dawno temu.

– Ja… czekałam na właściwy moment! – Zniżam głos, tak by Vijay mnie nie słyszał. – Wiesz, to naprawdę nie jest aż takie drogie…

– Becky, nie chodzi o pieniądze, ale o przestrzeń! Ten stół to prawdziwe monstrum!

– Wcale nie jest taki duży. A poza tym – dodaję szybko, nie dopuszczając go do głosu – potrzebny jest nam porządny stół! Każde małżeństwo potrzebuje takiego stołu. – Rozkładam szeroko ramiona. – Czymże jest małżeństwo, jeśli nie siadaniem na koniec dnia przy stole i dzieleniem się problemami? Czymże jest małżeństwo, jeśli nie wspólnym siedzeniem przy porządnym drewnianym stole i… i posilaniem się pożywnym gulaszem?

– Pożywnym gulaszem? – powtarza Luke. – A kto będzie gotował ten pożywny gulasz, jeśli wolno spytać?

– Możemy go kupować w Waitrose – wyjaśniam. Podchodzę do stołu i patrzę z powagą na Luke’a. – Dobrze się zastanów. Już nigdy nie będziemy na Sri Lance i nigdy nie złożymy zamówienia autentycznym tutejszym rękodzielnikom. To naprawdę wyjątkowa okazja. No, a poza tym ten stół jest podpisany!

Wskazuję na bok stołu. A tam, w otoczeniu kwiatków, widnieją przepięknie wyrzeźbione słowa: „Luke i Rebecca, Sri Lanka, 2003”.

Luke przejeżdża dłonią po blacie. Sprawdza, jak ciężkie jest krzesło. Widzę, że mięknie. Wtem podnosi głowę, marszcząc czoło.

– Becky, czy kupiłaś coś jeszcze, o czym mi nie powiedziałaś?

Mój żołądek fika nerwowego koziołka. Staram się opanować, udając, że uważnie się przyglądam jednemu z rzeźbionych kwiatów.

– Oczywiście, że nie! – odpowiadam wreszcie. – Chyba że… no wiesz, może jedynie jakąś małą pamiątkę tu i tam.

– Na przykład co?

– Nie pamiętam! – wykrzykuję. – To przecież dziesięć miesięcy, na litość boską! – Ponownie odwracam się do stołu. – Daj spokój, Luke. Jestem pewna, że ci się podoba. Możemy urządzać fantastyczne przyjęcia… no i to będzie nasza pamiątka rodzinna! Możemy ją przekazać dzieciom…

Nagle zakłopotana urywam. Przez chwilę nie jestem w stanie spojrzeć Luke’owi w oczy.

Kilka miesięcy temu przeprowadziliśmy długą, poważną rozmowę i wspólnie zdecydowaliśmy, że chcielibyśmy zacząć starać się o dziecko. Ale jak na razie… nie wychodzi.

To jeszcze wcale nie koniec świata. Uda nam się. Oczywiście, że się uda.

– No dobrze – ustępuje Luke, a jego głos nieco łagodnieje. – Przekonałaś mnie. – Poklepuje stół, po czym zerka na zegarek. – Wyślę e-maila do biura. Napiszę im o zmianie planów. – Posyła mi lekko kpiące spojrzenie. – Chyba nie myślałaś, że otworzę drzwi do sali konferencyjnej i zawołam: „Niespodzianka, wróciłem!”.

– Oczywiście, że nie! – ripostuję i na chwilę zamieram.

Szczerze mówiąc, tak to sobie właśnie wyobrażałam. Tyle że ja też bym tam wtedy z nim była – z butelką szampana.

– Nie jestem taka głupia – dodaję z miażdżącą pogardą w głosie.

– Świetnie. – Uśmiecha się do mnie szeroko. – Zaraz wrócę, a ty może zamówisz sobie w tym czasie coś do picia, dobrze?

Kiedy siedzę przy stoliku na zacienionym tarasie, próbuję sobie przypomnieć wszystkie rzeczy, które kupiłam i wysłałam do domu bez informowania o tym Luke’a.

To znaczy wcale mnie nie obleciał strach ani nic z tych rzeczy. Przecież nie nakupowałam zbyt wiele. Prawda?

O Boże! Zamykam oczy, usiłując sobie przypomnieć wszystkie zakupy.

Drewniane żyrafy w Malawi. Te, o których Luke powiedział, że są za duże. Przecież to absurd! Będą wyglądać odjazdowo! Wszyscy je będą podziwiać!

No i te wspaniałe płótna batikowe na Bali. Naprawdę chciałam mu o nich powiedzieć… ale jakoś nigdy nie było stosownej okazji.

I dwadzieścia szlafroków z chińskiego jedwabiu.

W porządku, może się wydawać, że dwadzieścia to dużo. Ale to naprawdę była wyjątkowa okazja! Luke nie mógł po prostu zrozumieć, że jeśli teraz kupimy dwadzieścia, wystarczą nam do końca życia i okażą się prawdziwą inwestycją. Jak na kogoś, kto pracuje w PR-ze sektora finansowego, czasem naprawdę nic nie kuma.

Wymknęłam się więc z powrotem do sklepu i jednak je kupiłam, no i wysłałam do domu.

Prawda jest taka, że dzięki firmom kurierskim wszystko staje się proste. Nie trzeba niczego ze sobą taszczyć – pokazuje się tylko palcem i już. „Proszę wysłać to. I to. I to”. Daje się tylko kartę i gotowe. Luke nie musi tego w ogóle widzieć…

Może powinnam prowadzić spis.

Nieważne, wszystko w porządku. Jestem tego pewna.

A poza tym przyda się nam kilka pamiątek, prawda? Jaki jest sens jeździć po świecie i wracać z pustymi rękami? No właśnie.

Widzę, jak przez taras przechodzi Chandra. Macham do niego przyjaźnie.

– Świetnie sobie dzisiaj radziłaś, Becky! – mówi, podchodząc do stolika. – Chciałbym ci w związku z tym coś zaproponować. Za dwa tygodnie rozpoczynam kurs zaawansowanej medytacji. Uczestniczą w nim głównie mnisi i długoletni jogini… ale czuję, że jesteś wystarczająco zaangażowana, by do nas dołączyć. Interesowałoby cię to?

– Oczywiście! – Robię pełną żalu minę. – Ale nie mogę. Luke i ja wracamy do domu!

– Do domu? – pyta ze zdumieniem Chandra. – Ale… ale tak świetnie sobie radzisz. Chyba nie porzucisz teraz ścieżki jogi?

– O nie – odpowiadam uspokajająco. – Proszę się nie martwić. Kupię sobie kasetę.

Kiedy Chandra odchodzi, wygląda na lekko oszołomionego. Tak właściwie wcale mnie to nie dziwi. Pewnie nie miał pojęcia, że można kupić kasety z jogą. I dam sobie uciąć rękę, że nie słyszał o Geri Halliwell.

Pojawia się kelner. Zamawiam koktajl z mango i papai, co w menu nosi nazwę Nektaru Szczęścia. No cóż, pasuje jak ulał. Oto jestem na słonecznej wyspie podczas podróży poślubnej i wkrótce znowu zobaczę tych, których kocham. Wszystko układa się doskonale!

Podnoszę głowę i widzę, że do stolika zbliża się Luke, trzymając w dłoni palmtopa. Czy to moja wyobraźnia, czy rzeczywiście idzie szybszym niż zwykle krokiem i wygląda na wyjątkowo ożywionego?

– Załatwione – mówi. – Rozmawiałem z biurem.

– Wszystko w porządku?

– W jak najlepszym. – Przepełnia go z trudem powstrzymywana energia. – Wszystko idzie doskonale. Prawdę mówiąc, chcę się umówić na kilka spotkań pod koniec tego tygodnia.

– To szybko! – mówię ze zdumieniem.

O rety! Wcześniej sądziłam, że co najmniej tydzień zabierze nam ogólne pozbieranie się do kupy.

– Ale wiem, ile dla ciebie znaczą te zajęcia jogi – dodaje. – Proponuję więc, abyś tu została i je kontynuowała, a dołączysz do mnie później… i wtedy razem wrócimy do Londynu.

– Gdzie więc masz te spotkania? – pytam zdezorientowana.

– We Włoszech.

Pojawia się kelner z moim Nektarem Szczęścia, a Luke zamawia dla siebie piwo.

– Ale ja nie chcę się z tobą rozstawać! – mówię, gdy tylko kelner się oddala. – To nasza podróż poślubna!

– Spędziliśmy razem dziesięć miesięcy… – zauważa łagodnie Luke.

– Wiem. Ale mimo to… – Przełykam ze smutkiem łyk Nektaru Szczęścia. – A gdzie konkretnie we Włoszech?

– W żadnym ciekawym miejscu – odpowiada po chwili milczenia. – To jakieś… miasto na północy. Bardzo nudne. Lepiej tu zostań i ciesz się słońcem.

– No cóż… – Rozglądam się i czuję się rozdarta. Tu rzeczywiście jest przepięknie. – Jak się nazywa to miasto?

Cisza.

– Mediolan – odpowiada wreszcie z niechęcią Luke.

– Mediolan? – Z podekscytowania niemal spadam z krzesła. – Jedziesz do Mediolanu? Nigdy nie byłam w Mediolanie! Bardzo chciałabym tam pojechać!

– Coś ty! – Luke’owi udaje się zachować kamienną twarz. – Poważnie?

– Tak! Jak najbardziej! Chcę jechać!

Jak mógł pomyśleć, że nie chciałabym jechać do Mediolanu? Od zawsze o tym marzyłam!

– No dobrze. – Potrząsa z żalem głową. – Chyba oszalałem, ale zgadzam się.

Zadowolona opieram się na krześle i pociągam wielki łyk Nektaru Szczęścia. Ta podróż poślubna coraz bardziej mi się podoba!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: