Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zapiski na paczce papierosów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapiski na paczce papierosów - ebook

Życie towarzyskie, polityczne i uczuciowe. Historia przez małe i duże „h”. Iwaszkiewicz, Brandys, Pilch, Chmielewska, Wałęsa, o. Rydzyk, Kaczmarski, internowanie i chlanie, IPN, SB, PiS, UE i wiele innych skrótowców. Dzięki Pawlakowi zaglądamy za kulisy życia literackiego PRL-u i współczesnej Polski, poznajemy codzienność stanu wojennego, towarzyszymy autorowi w jego politycznych i pisarskich bojach, a także razem z chłopakami z podwórka z lat 70. obalamy z gwinta winówę, przypalając sportem 3,50 paczka.

Możesz przerwać lekturę w każdej chwili, jednak jej nie porzucisz, zostaje ciekawość, niedosyt, jak w udanej miłości, gdzie nie ma miejsca na nudę. – Krystyna Kofta

Z Pawlakiem jest jak z puszką orzeszków. Otwierasz, zaczynasz, a potem już się nie możesz oderwać. – Jacek Fedorowicz

Wszyscy mamy jakieś wspomnienia, ale rzadko kto opowiada je tak lekko, z tak piękną nutą autoironii. – Zbigniew Hołdys

Po tej małej, wielkiej książce, jaką są Zapiski, uprawianie patetycznej polityki historycznej na poważnie będzie w Polsce baaardzo trudne. – Piotr Bratkowski

Skrzący się kolorami obraz polskiej inteligencji. – Andrzej Saramonowicz

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-239-4
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czy umiałem

Połowa lat 90. Siedziałem na tarasie kawiarenki przy Ordynackiej z dużo młodszą, ale za to piękną kobietą. Ona o coś pytała, ja odpowiadałem, jak to w kawiarni. Sączyliśmy kawę, paliliśmy papierosy. Było upalnie, nawet najmniejszego podmuchu. Mijali nas spoceni przechodnie, my rzucaliśmy na nich leniwe spojrzenia. Jednym słowem miło było. Drugim słowem ciekawie było. Po którejś z moich odpowiedzi piękna kobieta się lekko zdenerwowała.

– Antek, tak nie można – powiedziała stanowczym tonem i sięgnęła po następnego papierosa. – Ludzie z twojego pokolenia wszystko obracają w anegdotę. Tak nie da się żyć.

Ale przecież anegdota nie musi być unikiem. Czasami jest pigułką rzeczywistości, metaforą, przypowieścią.

W połowie lat 70. byłem tak zwanym młodym poetą. Pisałem wiersze, felietony, artykuły. Całkiem nieźle się zapowiadałem. W tamtym czasie w wierszu trochę starszego kolegi Adama Zagajewskiego przeczytałem frazę: „Czy umiałem przeżyć zrozumieć i zapamiętać rzeczy które mnie spotkały”. I ta fraza mnie poraziła. Stała się dla mnie czymś w rodzaju życiowego motta.

Miałem w życiu szczęście, bo udało mi się poznać wielu wspaniałych ludzi. A także bywałem – czasami świadomie, czasami przypadkiem – w miejscach, w których działy się rzeczy niezwykłe i ciekawe. Nie tylko dla mnie.

Starałem się przejść przez życie tak, by jak najwięcej przeżyć, zrozumieć i zapamiętać. Czasami mi to wychodziło, czasami nie, jak to w życiu. A że większość moich zapamiętań i zrozumień dotyczy rzeczy raczej zabawnych? To kwestia temperamentu. Ja po prostu tak mam.

Antoni PawlakI

Lata 90. Dzwoni do mnie pisarz Janusz Anderman.

– Antek, zapisz sobie mój nowy adres...

– A gdzie się przeprowadziłeś?

– Na Gdańską.

– O, fajnie, tam miło jest.

– Miło, mój drogi, to jest w sklepie monopolowym.

to noc drżącymi opuszkami palców

zdjęła mi z twarzy lepką gazę snu

pytając cicho: Antku – czy będę żyła?

chwytając się różnych sposobów

próbowałem przekonać ją że tak

i gdy spokojnie wtulała się w sen

kątem oka dostrzegłem

nieuchronnie zbliżający się świt

To było wtedy, gdy umarła Alicja. W październiku 1976 roku. Wtedy zawalił się świat.

Byłem w wojsku. Ona w szpitalu z ostrą białaczką. Ja od wielu miesięcy i ona od wielu miesięcy. Ja miałem nadzieję, że wojsko kiedyś się skończy. Ona nadziei nie miała. Kiedy była u mnie w jednostce ostatni raz, próbowała mi to powiedzieć. Nie chciałem słuchać. Jakbym bał się, że to, co wypowiedziane, na pewno się stanie.

I stało się. Dostałem krótką przepustkę. Rano pojawił się u mnie Maciek Grzywaczewski. Próbował udawać, że spotkaliśmy się tak po prostu. Że zwyczajnie wpadł.

Wpadł i został. Kiedy wychodziłem z domu, szedł ze mną. Wszędzie. Po pewnym czasie miałem dosyć.

– Maciek, daj mi spokój. Chcę pobyć sam.

– Mogę iść parę kroków za tobą. Będziesz wtedy miał złudne poczucie samotności. Ale sam nie zostaniesz. Nie pozwolę, byś zrobił coś głupiego. Będę cię pilnował. Będę chodził za tobą jak ubek.

Miałem wtedy różne głupie myśli. Bo ona odeszła. A ja wiedziałem, że tam, gdzie poszła, nic nie ma – żadnego zmartwychwstania, żadnego ciał obcowania, żadnego żywota wiecznego. I żadnego amen.

W czasie solidarnościowego karnawału siedziałem z Andrzejem Kijowskim w kawiarni Związku Literatów Polskich. Przysiadł się Janusz Anderman.

– Dlaczego ty się podpisujesz Andrzej Tadeusz?

– Żeby się od ojca odróżnić.

– Jak ty się chcesz od ojca odróżnić, to podpisuj się z małej litery.

To była dobra rada.

Inauguracja roku szkolnego 1972/73 w Pomaturalnej Szkole Budownictwa Ogólnego w Gdańsku. Uczniowie ustawieni na boisku w karne czworoboki. Przy mikrofonie lekko chwiejący się dyrektor.

– Droga młodzieży, mam dla was bardzo smutną wiadomość. Otóż według najnowszych badań budowlańców prześcignęli kolejarze. W spożyciu alkoholu nas prześcignęli. I w was, droga młodzieży, nasza nadzieja. Nadzieja, że uratujecie nadszarpnięty honor budowlańców.

Późne lata 70. Siedzimy w większym gronie w kawiarni Związku Literatów Polskich przy Krakowskim Przedmieściu. Podchodzi Janusz Anderman.

– Bardzo przepraszam, czy ewentualnie mógłbym sobie zabrać to puste krzesło?

– To krzesło, złociutki, nie jest puste – odrzekła surowo Alicja Sternowa. – Tu mianowicie siedzi Seweryn Pollak.

– Pollak? A to przepraszam, nie zabieram. – Janusz ukłonił się grzecznie. – Nie jestem antysemitą.

Pisarz Mieczysław Abramowicz o młodości.

– Ja ich rozumiem. Poniekąd. Jak miałem dwadzieścia parę lat, to nosiłem taką przypinkę z hasłem „Nie ufaj ludziom po trzydziestce”. I mi się to bardzo podobało. Jak miałem dwadzieścia dziewięć lat, przypinałem ją sobie coraz rzadziej, nie wiem dlaczego. A jak skończyłem trzydziestkę, imaginuj sobie, gdzieś mi się toto zapodziało.

Kilka lat temu widziałem w telewizji rozmowę z Krzysztofem Mazurem, dyrektorem więzienia w Siedlcach. Inteligentny nadzwyczaj dziennikarz zadał dociekliwe pytanie:

– Jak to jest siedzieć w więzieniu?

Krzysztof z kamienną miną:

– Wie pan, to jest jak z awokado. Nie da się opowiedzieć, jak smakuje, trzeba spróbować.

Jeśli jesteś dobrym Polakiem, wypełnij tę ankietę.

Czy byłeś kapusiem w PRL?

tak nie

(niepotrzebne skreślić)

Czy masz skłonności pedofilskie?

tak nie

(niepotrzebne skreślić)

Czy jesteś gejem lub lesbijką?

tak nie

(niepotrzebne skreślić)

Czy czciłeś ojca swego i matkę swoją?

tak nie

(niepotrzebne skreślić)

Czy niepotrzebne skreślasz?

tak nie

(niepotrzebne skreślić)

W początkach lat 90. postanowiliśmy wydać maleńki dodatek primaaprilisowy do „Gazety Wyborczej”. Siedzieliśmy w mieszkaniu Jacka Rakowieckiego. Był na pewno Julek Rawicz, nie pamiętam kto jeszcze. Bawiliśmy się, wymyślając absurdalne ogłoszenia drobne. Najbardziej rozbawiły nas dwa anonse Julka. Porozumienie Centrum, taki pra-PiS, szło wówczas z hasłem przyspieszenia. Julek zaproponował: „Jesteśmy zdecydowanie przeciwko przyspieszeniu – kelnerzy”, „Nie chcemy przyspieszania – kobiety polskie”.

Jeśli czegoś nie pamiętam, niech to ktoś uzupełni. Na przykład Jacek Rakowiecki.

W latach 90. Janusz Atlas wydał książkę Atlas towarzyski. Taka inteligentna, ekshibicjonistyczna autoanaliza PRL-owskiego oportunisty. Napisałem o niej obszerny tekst w „Gazecie Wyborczej”, w której wtedy pracowałem.

Kilka dni później na peronie Dworca Centralnego zauważyłem pijanego Atlasa. Pomyślałem: dobrze, że się nie znamy, bo dostałbym po ryju. Ale on zakolami ruszył w moim kierunku. Chwiejąc się, wycelował spust palca wskazującego w moją pierś.

– Antoni Pawlak, prawda?

– Zaiste.

– Janusz Atlas. Pan napisał recenzję mojej książki. Czytałem, czytałem. To bardzo inteligentna analiza. Wnikliwa. Taka wiwisekcja oportunisty. Czyli mnie. Ma pan rację, całe życie lizałem dupę czerwonemu. Do bólu języka lizałem. A swoją drogą, jak się panu pracuje w „Trybunie Ludu”?

Bardzo późnego wieczoru Jurek Jachowicz, wówczas dziennikarz śledczy „Gazety Wyborczej”, wpada do drukarni z wielką sensacją, którą oczywiście od razu trzeba dać. No to daliśmy. Już po wszystkim, trochę z nudów, a trochę ze zmęczenia, zagadnąłem Jurka.

– Słuchaj, ty znasz wszystkich w MSW, to może byś mi załatwił stanowisko dyrektora departamentu do spraw zwalczania nierządu?

– Najmniejszy problem. Naprawdę chcesz? – Jurek się uśmiechnął. – Ale po co ci to? Zarabiałbyś mniej niż w „Gazecie”.

– Wiesz, pieniądze nie są najważniejsze. A w MSW to, po pierwsze, byłby taki miks przyjemnego z pożytecznym. A po wtóre, miałbym samochód służbowy. Zawsze chciałem.

– No to jest problem. – Jurek się zasępił. – Dyrektorowi departamentu nie przysługuje samochód służbowy...

No i nie zostałem figurą w MSW.

Jaworze, obóz internowanych dla tak zwanych intelektualistów. Filozof, profesor Stefan Amsterdamski, wraca z rozmowy wychowawczej z komendantem ośrodka kapitanem Ostrowskim.

– Zrugał mnie jak uczniaka za to, że nie zgasiłem światła o dwudziestej drugiej – opowiada. – Wyobraża pan sobie? Plutonowy Kulik doniósł...

– Kawał chuja z tego Kulika.

– Tak sobie pomyślałem, że może skorzystam z propozycji Rakowskiego i pojadę na emigrację? Wyobraża pan sobie: zima w Nowym Jorku, ja w ciepłym mieszkanku na Manhattanie czytam sobie Łysenkę. Taka idylla. Wchodzi plutonowy Kulik i krzyczy: „Już po dwudziestej drugiej, gasić światło!”. A ja spokojnie, nie odrywając oczu od książki, mówię cicho, ale dobitnie: „Spierdalaj”.

W styczniu lub lutym 1980 roku redakcja kwartalnika „Puls” przyznała Marianowi Brandysowi nagrodę za Koniec świata szwoleżerów. W kilku zjawiliśmy się u pana Mariana i jego żony, znakomitej aktorki Haliny Mikołajskiej, by ją wręczyć. U Brandysów był akurat reżyser teatralny Maciej Prus.

Siedzimy, gadamy, pijemy kolejne koniaczki.

Pisarz Janusz Anderman nachyla się do mnie i szepcze:

– Zauważyłeś, że po każdej kolejce pieprzony Prus wychodzi z pokoju? Idź sprawdź, gdzie on idzie i co tam, kurwa, robi.

Po następnej kolejce wysunąłem się za Prusem. Przedpokój pusty. Wiedziony kobiecą intuicją zajrzałem do kuchni. A tam Prus siedzi na taborecie i grzebie w lodówce. Na mój widok uśmiechnął się słodko.

– Zobacz, mam tu butelkę ginu. Chcesz szklaneczkę?

Chciałem. Okazało się, że po każdym kusztyczku koniaku on w kuchni poprawiał szklaneczką ginu. Miał zdrowie.

Rok 1978. Jedziemy z Januszem Andermanem autostopem do Łodzi na zebranie redakcji niezależnego (i nieregularnego) kwartalnika kulturalnego „Puls”. Upał niemiłosierny, nagrzana furgonetka marki Żuk, do tego telepiący nas obu gigantyczny kac.

– Antek – szepce Janusz zgruchotanym głosem. – Jak ci ktoś zaproponuje alkohol, to wiedz jedno. To nie jest dobry człowiek.

Profesora Stefana Amsterdamskiego poznałem w obozie w Jaworzu. Za oknem zima, „do domu daleko i przyszłość niepewna”. Amsterdamski uśmiecha się do siebie.

– Coś miłego się panu roi?

– Miłego? Raczej zabawnego. Też była zima, też taka pogoda. Sesja egzaminacyjna, czekam na spóźniającego się studenta. W końcu wpada zziajany i rzuca: „Mam zdawać egzamin, gdzie znajdę tego Amstermęskiego?”.II

– Antek, ten znany chirurg to twój krewny? – pyta poeta Jacek Bierezin.

– A jak się nazywa?

– Pawlak.

– A to nie.

Piotrek Bałtroczyk, satyryk, kabareciarz, reklamuje specyfik na kaca. Można powiedzieć – właściwy człowiek na właściwym miejscu.

To brzmi jak żart, a nie jest.

Rok 2015. Z okazji piętnastolecia Instytutu Pamięci Narodowej gdański oddział tej wesołej instytucji zorganizował galę bokserską pod hasłem „Nigdy przed przemocą nie ugniemy szyi”. Odbyło się toto na historycznym terenie Stoczni Gdańskiej i „w oprawie historycznej wokół postaci Anny Walentynowicz” (cokolwiek to znaczy). Mogliśmy zobaczyć cztery walki w formule White Collar Boxing. A pięściarze wychodzili na ring w takt pieśni Kaczmarskiego i Gintrowskiego.

Głupiej nie można? Można – w tej materii moje zaufanie do IPN-u jest nieograniczone.

Włodek, nawalony jak tupolew, położył mi dłonie na ramionach.

– Antek, jesteś zajebiście mądrym facetem. Za-je-bi-ście. Tylko, kurwa, brzydki jesteś.

W październiku 1986 roku na warszawskim Mokotowie odbył się wielki bankiet. Bo i okazja ku temu była godna – czterdziestolecie istnienia Adama Michnika. Bankiet zorganizowano w domu wynajmowanym przez Michaela Kaufmana, korespondenta „New York Timesa” w Polsce. Wybór nie był przypadkowy – dom amerykańskiego korespondenta to miejsce, w którym niekoniecznie można się spodziewać ubeckiego wkroczu.

W rogu wielkiego salonu rozlokował się bar. Na znak gospodarza jeden z barmanów rzucił od niechcenia w przestrzeń: „Co nalać?”. Rzuciliśmy się hurmem. Byłem prawie pierwszy. Prawie, bo wyprzedził mnie spragniony łyka whisky Marek Kossakowski. Po kilku minutach bar niepokojąco zaświecił pustkami.

Barman spojrzał na nas z zaskoczeniem.

– Panowie i panie, że zacytuję Ogniem i mieczem Sienkiewicza: „Bar wzięty!”.

Bywali kiedyś i wśród barmanów erudyci.

W latach 90. młodzi poeci zorganizowali sobie mały spęd w Chorzowie. Na imprezę zaprosili trzech starców: Christiana Skrzyposzka, Piotrka Bratkowskiego – poetę, krytyka literackiego, publicystę, i mnie.

Po wieczornej alkoholowej zgęstce wróciłem do dzielonego z Piotrem pokoju hotelowego. Siedzieliśmy na niewygodnych krzesłach i paliliśmy ostatniego przed snem papierosa.

– Wiesz, Piotrek, ten młody K. jakiś, kurde, dziwny. Wziął mnie na bok i powiedział, że rodzice kazali mu przeczytać moją Książeczkę wojskową. I że do dziś jest za to rodzicom bardzo wdzięczny, bo to wielka literatura.

– Jaja sobie robisz?

– Dlaczego?

– Bo on przyssał się też do mnie. I poczęstował mnie dokładnie takim samym tekstem: że rodzice zaskarbili sobie jego dozgonną wdzięczność, bo kazali mu przeczytać moją książkę W stanie wolnym...

– Oj, posiadł młody trudną sztukę włażenia w dupę.

– Posiadł. Daleko w życiu zajdzie.

Zaszedł.

Zadanie dla historyków – zbadać, jak naprawdę miał na imię Tadeusz Mazowiecki. Podaję trop. W obozie internowanych w Jaworzu Wojtek Brojer dostał paczkę od rodziny. Między innymi puszkę z jakimś mięsem. Oderwał z niej papierową etykietę i nakleił na drzwiach pokoju Mazowieckiego. I mogliśmy przeczytać wizytówkę: Baton Mazowiecki.

Kilka lat temu rolety sobie wymarzyłem. Zadzwoniłem do firmy, facet przyjechał, wymierzył, dogadaliśmy się co do ceny. Patrząc na jego pieczątkę, kusiło mnie, by zapytać o coś chyba intymnego. A jak mnie kusi, to ulegam.

– Nazywa się pan Zbigniew Bujak?

– Tak, a co?

– Nic, tylko sobie myślę, że w stanie wojennym to musiał mieć pan przejebane...

– Ech... – Machnął z rezygnacją ręką.

Pod koniec lat 70. mój kolega, gdy się dowiedział, że nigdy nie byłem na meczu bokserskim, zaciągnął mnie na Torwar na turniej imienia Feliksa Stamma. Krew tryskała obficie, co nie jest bez znaczenia, jako że siedzieliśmy blisko ringu. W pewnym momencie spiker zapowiedział walkę Polaka z zawodnikiem z ZSRR. Panowie wyszli na ring. W ciszy pełnej napięcia i oczekiwania z trybun rozległ się tubalny okrzyk: „Zabij, chuja, za Katyń!”.

Patriotyzm i świadomość historyczna – te pojęcia były dla nas, Polaków, zawsze żywe.

Był rok 2010, zbliżały się wybory prezydenckie. W Gdańsku była jakaś duża impreza kulturalna. Staliśmy na papierosie z poetą i dyrektorem wydziału kultury we Wrocławiu Jarosławem Brodą.

– Jarek, a od was z Wrocławia znowu startuje na prezydenta ten dziwak.

– Kogo masz na myśli tak dokładnie?

– Jak to kogo? Kornela Morawieckiego przecież.

– A, dziękuję ci, Antku. To mój teść.

Przed świętami do internowanych w Białołęce dotarły pierwsze paczki. W naszej celi trafiło na przyszłego wiceministra finansów Stefana Kawalca. Rozpakowywał ją długo i z nabożeństwem.

– Boże, herbata! Prawdziwa herbata!

Był to naprawdę genialny prezent, bo to, co nam do tej pory dawano do picia, było okropne w smaku. A Stefan był koneserem herbaty, więc cieszył się jak dziecko. Zarządził gotowanie wody buzałą (dla niezorientowanych: to taka więzienna grzałka wykonana z dwóch żyletek oddzielonych zapałkami i podłączonych przewodami do prądu). I zaproponował herbatę wszystkim z celi.

Po kilku łykach Wojtek, działacz Solidarności z warszawskich tramwajów, dostał rozwolnienia. Nie dało się tego ukryć, bo kibel znajdował się w rogu celi, zasłonięty tylko brudną kotarą.

Po dwudziestu minutach Wojtek wyszedł zza zasłony.

– Przepraszam, ale ja nigdy nie piłem herbaty – rzucił.

– Jak to nie piłeś? – Stefan był wyraźnie zaskoczony. – A co ty, Wojtku, pijesz tak normalnie, do śniadania na przykład?

– Piwko se piję.

Poranek poetycki Kazika Brakonieckiego, poety, eseisty, krytyka, podczas Zjazdu Młodych Pisarzy Wybrzeża w Wieżycy, późne lata 70. Kazik odkłada maszynopisy i czeka na nasz głos, nasz wyrok niekoniecznie ostateczny.

– Kaziu, każda metafora, nawet najbardziej odleciana, musi mieć jakąś wewnętrzną logikę. A u ciebie jest kilka takich, których najzwyczajniej nie rozumiem. O, tu mam wynotowane... Na przykład „dwugarbna huśtawka potylicy”... Albo „cmokający otwór we mnie”... Nie rozumiem...

– Bo my, Antku, operujemy na różnych poziomach świadomości. Ja na wyższym.

– Aha.

W 2006 roku prezydent Lech Kaczyński przyznał odznaczenia państwowe twórcom i współpracownikom KOR-u. Z tej okazji w Pałacu Prezydenckim odbył się miły bankiet.

Pod koniec imprezy rozmawiałem w rogu sali z profesorem Ireneuszem Krzemińskim. Nagle lekkie zamieszanie – przez salę idzie brat prezydenta w otoczeniu ochroniarzy. Przylgnęliśmy z Irkiem do ściany. Ale pan Jarosław zatrzymał się przy nas i wyciągnął rękę.

– Dzień dobry, panie profesorze – zagadał grzecznie do Irka. Rzucił ku niemu kilka miłych słów, a na koniec życzył sukcesów w pracy naukowej.

Potem wyciągnął dłoń do mnie.

– Tobie, Antek, też wszystkiego najlepszego.

Zamurowało mnie. Nie miałem pojęcia, żeśmy się kiedyś poznali. Do dziś męczy mnie pytanie: kiedy i gdzie? A przede wszystkim: po co?

W drugiej połowie lat 70. ubecy starali się uprzykrzyć życie członkom KOR-u. W ramach tej akcji nękano telefonami Halinę Mikołajską i jej męża Mariana Brandysa. To nie były miłe telefony – pogróżki, inwektywy.

Któregoś dnia w mieszkaniu Brandysów na Marszałkowskiej siedzieli nad herbatą pan Marian i Jerzy Markuszewski. Zadzwonił telefon. Pan Marian odbiera, przez chwilę słucha, blednie. Jurek Markuszewski domyślił się, co to za telefon, i wyrwał gospodarzowi słuchawkę.

– Bardzo pana przepraszam, ale czy ma pan może czas?

– No – padło po pełnej zdumienia chwili – mam.

– To jak pan ma czas, to niech pan nauczy swoją babcię szczać do butelki – zaproponował delikatnie Jurek.

Anonimowe telefony na jakiś czas umilkły.

W 1981 roku pracowałem w Komisji Kultury Regionu Mazowsze NSZZ Solidarność. Przed rocznicą powstania warszawskiego zastanawialiśmy się nad naszymi niezależnymi obchodami. Teresa Bogucka, wiceprzewodnicząca Komisji Kultury „S” Regionu Mazowsze, złapała jednego z naszych ekspertów – aktorkę i reżyserkę Irenę Byrską.

– Pani Ireno, jak najlepiej byłoby zorganizować obchody powstania warszawskiego?

– Jak to jak? – Uśmiechnęła się pani Irena. – Wywołać.

Późną jesienią 1986 roku wpadł do mnie Robert Tekieli.

– Antek, znasz szefów krakowskiej Oficyny Literackiej? Daj mi namiary. Wymyśliłem pismo literackie i szukam wydawcy.

Nie dałem namiarów, bo konspiracja jednak. Ale po tygodniu byłem w Krakowie i skontaktowałem Roberta z szefostwem wydawnictwa. Szefostwo, czyli Ewa Rakowiecka i Henio Karkosza, wysłuchali Roberta i umówili się na kontakt za kilka dni, żeby sprawę przemyśleć.

– Antek, my zupełnie nie znamy tych ludzi. To może być fajne pismo, ale też może to być kompletne gówno – powiedział lekko stropiony Henio.

– Ale może warto zaryzykować?

– Okej, Antosiu – zdecydowała Ewa (ona zawsze decydowała). – Wejdziemy w to. Ale pod warunkiem, że ty będziesz kimś w rodzaju nadzorcy. Dla nich nadzorcą, a dla nas gwarantem jakości.

Zgodziłem się. Kilka miesięcy później ukazało się nowe czasopismo literackie „bruLion”.

Mały bankiecik w Gdańsku przy Wrocławskiej. Podchodzi do mnie Ernest Bryll – poeta, pisarz, dramaturg, autor tekstów piosenek, dziennikarz, tłumacz, krytyk filmowy. Uff... Dyskretnie pokazuje jednego z moich przyjaciół, też poetę.

– Antek, on naprawdę ożenił się z poetką?

– Tak, to całkiem dobra poetka.

– To błąd. Żona poety jest od tego, by przepisywać jego wiersze na maszynie i domem się zająć. Mówię ci...III

We wczesnych latach 90. wymyśliliśmy w „Gazecie”, by podczas wakacji nawiązać do starej tradycji i puścić powieść kryminalną w odcinkach. A ściślej to chyba Staszek Turnau taką myśl rzucił. Ale myśmy – czyli cała reszta – ją ochoczo podchwycili. Nie miała to być jakaś zwykła, banalna powieść kryminalna. Chodziło nam o taką, w której czytelnicy po każdym odcinku nadsyłają swoje sugestie dotyczące rozwoju akcji. Wybór autora był prosty – to może być tylko królowa polskiego kryminału Joanna Chmielewska.

Po omówieniu pomysłu przyszedł czas na ustalenie szczegółów. Tych najważniejszych.

– Pani Joanno – zacząłem delikatnie. – Jaką by pani chciała umowę?

– Taką, żeby z tego było te parę groszy.

– No tak, ale o dzieło czy umowę zlecenie?

– Mnie wszystko jedno. Jest jakaś różnica?

– W wysokości podatku.

– A to mnie nie dotyczy.

– Jak nie dotyczy?

– No nie dotyczy, bo ja nie płacę podatków. I co mi zrobią?

– Zamknąć panią mogą.

– To niech zamykają, będę miała święty spokój. Byle tylko do celi dali maszynę do pisania.

Przeglądałem spis dań w stołówce i natrafiłem na „placek cygański”. Jak to? A gdzie poprawność polityczna? A gdzie szacunek dla drugiego człowieka? Przecież to danie powinno nazywać się „placek romski”. Albo „placek etniczny”. Kiedy próbowałem podzielić się tą myślą z panią serwującą potrawy, nie spotkałem się ze zbyt wielkim zrozumieniem.

– Tak rano, a on nawalony jak stodoła – wyszeptała niecierpliwie.

Jeśli chodzi o poprawność polityczną, jesteśmy chyba sto lat za Afroamerykanami.

W radiu trąbią, że słodkie gazowane napoje mogą powodować otyłość, choroby przeróżne, a nawet śmierć. Dla mnie to pośmiertne zwycięstwo Adama Ważyka – „Wróg podsuwa ci Coca-Cola”.

Pod koniec lat 80. wymyśliliśmy z Jankiem Śpiewakiem i Irkiem Krzemińskim, że wydamy monograficzny numer miesięcznika „Powściągliwość i Praca”, poświęcony młodzieżowej kontestacji końca lat 60. Cenzura najbardziej przypięła się do tekstu Krzemińskiego o hipisach. Jako że byłem sekretarzem redakcji miesięcznika pod tym niesamowitym tytułem, to na mnie spadły telefoniczne negocjacje z urzędnikiem z ulicy Mysiej.

Cenzor czepiał się tekstu strasznie. Bzdury wygadywał takie, że trochę mi już nie starczało argumentów. W końcu chwyciłem się jak brzytwy argumentu dość demagogicznego.

– Widzi pan, ale autor, pan Krzemiński, nie tylko jest socjologiem, on także był uczestnikiem tych wydarzeń...

– Co mi tu pan, panie redaktorze, będzie głowę zawracał – odrzekł z irytacją cenzor. – Przecież ja też byłem hipisem.

Jakiś czas temu w głównym wydaniu Wiadomości, czyli współczesnego Dziennika Telewizyjnego, nadano materiał o piosence Czerwonych Gitar Biały krzyż. Mądrala jakiś z IPN-u perorował: „Krzysztof Klenczon podszedł komunistyczną cenzurę, ta piosenka to w rzeczywistości hołd dla żołnierzy wyklętych”.

Na naszych oczach tworzy się legendę, która zatacza coraz szersze kręgi. A przecież to fikcja. Końcówka lat 60. to apogeum walki Mieczysława Moczara o władzę. Jego frakcja, tak zwani „partyzanci”, pod nacjonalistycznymi hasłami starała się kupić środowiska kombatantów. Także, co było nowością, tych z AK. W przeciwieństwie do „twardego członu” PZPR-u, który utożsamiany był z armią polską powstałą w ZSRR, „partyzanci” odwoływali się do etosu krajowych partyzantów.

Piosenka Klenczona doskonale wpisywała się w ten nurt.

Tylko w polu biały krzyż

nie pamięta już, kto pod nim śpi.

Nie twierdzę, że autor tekstu – Janusz Kondratowicz – był moczarowcem. Wykorzystał koniunkturę. I tyle.

Ale ta legenda jest żywa – to oczywiście była, jest i będzie pieśń o żołnierzach wyklętych. Wszystko jest o żołnierzach wyklętych – pieśni, poematy, obrazy, filmy, myśli i modlitwy nasze. Dziś żołnierzy wyklętych wypada nosić. Taka moda.

W 1983 roku zniecierpliwiony prymas Józef Glemp odsunął księdza Stanisława Małkowskiego od „pracy duszpasterskiej i ewangelizacyjnej” w archidiecezji warszawskiej i przeniósł go do posługi na Wólce Węglowej. Dla niewarszawiaków – Wólka Węglowa to taki wielki cmentarz jest.

Stasia spotkałem późnym wieczorem w tramwaju, co mknął po szynach ulicą Puławską.

– Chyba trochę kiepsko z tą Wólką, co?

– Co ty, fajnie. Dwa, trzy pogrzeby dziennie i spokój.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: