Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapomnij o tym co było - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Kwiecień 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zapomnij o tym co było - ebook

Chloe ma wszystko – urodę, tytuł miss, pieniądze i narzeczonego. Jednak w dniu ślubu opuszcza ukochanego. Zakłada swój biznes – azyl dla porzuconych psiaków. Pomaga jej w tym Lucas, przystojny weterynarz. Gdy ich przyjaźń znaczy coś więcej, okazuje się, że Lucas został porzucony przez ołtarzem. Chloe zaczyna kłamać…

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-842-0
Rozmiar pliku: 633 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Recenzje

Re­cen­zje ba­wią­cych do roz­pu­ku ksią­żek Ali­ce Clay­ton z sek­sow­nej se­rii Cock­ta­il:

Zapomnij o tym, co było

„Ali­ce Clay­ton jest ge­nial­na! W Za­po­mnij o tym, co było nie bra­ku­je zmy­sło­wo­ści, ero­ty­ki i hu­mo­ru! Po­zy­cja obo­wiąz­ko­wa, któ­rą moż­na czy­tać bez koń­ca” – Emma Cha­se, au­tor­ka be­st­sel­le­ro­wych po­wie­ści wy­da­wa­nych przez „New York Ti­me­sa” i „USA To­day”.

Nie mów mi, co mam robić

„Bra­wa dla Ali­ce Clay­ton! Nie mów mi, co mam ro­bić to za­baw­ne po­łą­cze­nie elek­try­zu­ją­cych spo­rów, osza­ła­mia­ją­ce­go na­pię­cia ero­tycz­ne­go i nie­ziem­skich scen mi­ło­snych. Bo­ha­ter­ka jest peł­ną we­rwy ko­bie­tą (Viv, może się za­przy­jaź­ni­my?), a przy­stoj­ny bi­blio­te­karz uwo­dzi swo­ją nie­po­ha­mo­wa­ną zmy­sło­wo­ścią. Ni­g­dy aż tak nie po­cią­gał mnie hu­ma­ni­sta” – Kre­sley Cole, au­tor­ka be­st­sel­le­ro­wych po­wie­ści wy­da­wa­nych przez „New York Ti­me­sa” i „USA To­day”.

Z tobą się nie nudzę

„Chce­my się nią roz­ko­szo­wać aż do koń­ca: roz­ba­wie­ni, za­ru­mie­nie­ni i po uszy za­ko­cha­ni w tej lek­tu­rze” – Chri­sti­na Lau­ren, duet au­to­rek be­st­sel­le­ro­wych po­wie­ści wy­da­wa­nych przez „New York Ti­me­sa” i „USA To­day”.

„Z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla sie­bie bo­gac­twem dow­ci­pu i du­ży­mi po­kła­da­mi sza­leń­stwa, Ali­ce Clay­ton przed­sta­wia czy­tel­ni­kom in­tym­ną re­la­cję, peł­ną po­czu­cia za­gu­bie­nia, ja­kie od­czu­wa­ją oso­by bu­du­ją­ce po­waż­ne związ­ki. Go­rą­ce i swa­wol­ne sce­ny ero­tycz­ne oraz nie­po­praw­ni przy­ja­cie­le w fan­ta­stycz­ny spo­sób kon­ty­nu­ują wspól­ną po­dróż Wal­l­ban­ge­ra i Dziew­czyn­ki w Ró­żo­wej Pi­żam­ce ku ich szczę­ściu” – „RT Book Re­views”.

„Spędź tro­chę cza­su w to­wa­rzy­stwie tych na­mięt­nych ko­chan­ków – dla za­ba­wy, sek­su i szar­lot­ki” – „He­ro­es and He­art­bre­akers”.

„Świet­na kon­ty­nu­acja Nie da­jesz mi spać. Rów­nie za­baw­na i pod­nie­ca­ją­ca jak pierw­sza część!” – blog „Schme­xy Girl”.

„Dow­cip­na, moc­no ero­tycz­na, ro­man­tycz­na i z od­po­wied­nią dozą dra­ma­ty­zmu. Je­śli jesz­cze nie je­steś wiel­bi­cie­lem Ali­ce, to po prze­czy­ta­niu Z tobą się nie nu­dzę z pew­no­ścią bę­dziesz” – „Love Be­twe­en the She­ets”.

„Wy­bacz­cie, ale mu­szę zła­pać od­dech. Albo dy­szę, albo się śmie­ję – jed­no z dwóch do­pa­da­ło mnie w trak­cie czy­ta­nia Z tobą się nie nu­dzę. Ali­ce Clay­ton ni­g­dy nie za­wo­dzi” – „Book Bum­blings”.

„Si­mon i Ca­ro­li­ne są tak samo uro­czy, za­baw­ni i sek­sow­ni jak po­przed­nio” – „The Rock Stars of Ro­man­ce”.

„Za­baw­ne dia­lo­gi, eks­cen­trycz­ni i przy­ja­ciel­scy bo­ha­te­ro­wie w epi­cen­trum burz­li­we­go ro­man­su…” – „Pe­ace Love Bo­oks”.

„Do­sko­na­ła lek­tu­ra na lato. Świet­nie re­lak­su­je i bawi” – blog „Un­der the Co­vers”.

„Opo­wieść, któ­ra wcią­ga” – „The Re­ading Cafe”.

„Za­pło­nę­łam praw­dzi­wą mi­ło­ścią do tej książ­ki! Świet­na nar­ra­cja, nie­sa­mo­wi­ci bo­ha­te­ro­wie” – „Te­acups and Book Love”.

„Zaj­mu­ją­ca ro­man­tycz­na hi­sto­ria prze­peł­nio­na po­czu­ciem hu­mo­ru, na­mięt­no­ścią i emo­cja­mi” – „Sen­su­al Re­ads”.

Nie dajesz mi spać

„So­czy­sta, se­XXXow­na, nie­sa­mo­wi­ta… UWIEL­BIA­MY ją!” – Pe­rez Hil­ton.

„Kla­sycz­ny ro­mans z wie­lo­ma wy­wo­łu­ją­cy­mi śmiech sce­na­mi i in­te­re­su­ją­cy­mi bo­ha­te­ra­mi” – Jen­ni­fer Probst, au­tor­ka be­st­sel­le­ra Se­ar­ching for Per­fect wy­da­ne­go przez „New York Ti­me­sa”.

„Za­baw­na, fry­wol­na i spro­śna, z głów­nym bo­ha­te­rem, któ­ry spra­wi, że ugną się pod wami ko­la­na. Do­sko­na­ła mie­szan­ka sek­su, ro­man­su i sma­ko­wi­tych wy­pie­ków” – Ru­thie Knox, au­tor­ka be­st­sel­le­ra Abo­ut Last Ni­ght.

„Ali­ce Clay­ton po­now­nie za­ska­ku­je, uwo­dząc praw­dzi­wie ko­bie­cym sek­sa­pi­lem, nie­zrów­na­nym po­czu­ciem hu­mo­ru i hip­no­ty­zu­ją­cym sar­ka­zmem; wy­wo­łu­je śmiech i ru­mie­niec na po­licz­kach oraz nie­od­par­tą chęć do zrzu­ce­nia wszyst­kich ob­ra­zów ze ścian” – blo­ger­ka Brit­ta­ny Gib­bons.

„Cu­dow­nie za­baw­ni bo­ha­te­ro­wie i zna­ko­mi­ta, ero­tycz­na i chwy­ta­ją­ca za ser­ce fa­bu­ła – Nie da­jesz mi spać trze­ba prze­czy­tać. Śmia­łam się. Wzdy­cha­łam, ale głów­nie uśmie­cha­łam się jak wa­riat­ka” – „Tan­gled up in Bo­oks”.

„Na­resz­cie zna­la­zła się ko­bie­ta, któ­ra wie, jak ob­cho­dzić się za­rów­no z męż­czy­zną, jak i ro­bo­tem Kit­chen Aid. Uwio­dła nas chle­bem cu­ki­nio­wym!” – „Cu­rvy Girl Gu­ide”.

„Za­baw­na, sza­lo­na i no­wo­cze­śnie ro­man­tycz­na. Szyb­ka ak­cja i ła­god­nie kre­ślo­na hi­sto­ria przy­pra­wią was o dresz­cze roz­ko­szy…” – „Sme­xy Bo­oks”.

Re­cen­zje ce­nio­nych ksią­żek z se­rii Re­dhe­ad:

Zwa­rio­wa­na i roz­pa­lo­na do czer­wo­no­ści hi­sto­ria mi­ło­sna, któ­ra roz­ba­wi czy­tel­ni­ków do łez” – „RT Book Re­views”.

„Bo­ha­te­ro­wie Ali­ce Clay­ton spra­wia­ją, że śmie­ję się, za­wsty­dzam, krzy­czę i pła­czę” – „Har­le­qu­in Jun­kie”.

„Uwiel­biam Gra­ce i Jac­ka. Jest mię­dzy nimi wspa­nia­ła che­mia. Ich mi­łość roz­pa­la każ­dą stro­nę po­wie­ści” – „Sme­xy Bo­oks”.

„Na­mięt­ny ro­mans, cie­ka­wi bo­ha­te­ro­wie i becz­ka peł­na śmie­chu” – „The Book Vi­xen”.

„Wy­wo­łu­je sal­wy gło­śne­go śmie­chu” – „Smo­king Hot Bo­oks”.Podziękowania

Mam naj­lep­szą pra­cę na świe­cie. Wróć. Moja pra­ca jest na dru­gim miej­scu pod wzglę­dem faj­no­ści. Pierw­sze miej­sce na­le­ży się sta­no­wi­sku ma­sa­ży­sty Ro­ber­ta Pat­tin­so­na… Ale ten te­mat zo­sta­wiam na inny czas. Te­raz zwra­cam się do osób, któ­re po­ma­ga­ją mi w two­rze­niu mo­ich opo­wie­ści. Zwłasz­cza w te dni, kie­dy sło­wa się nie łą­czą, po­mi­mo że głów­ni bo­ha­te­ro­wie już chcą. Wi­dzisz, co wła­śnie na­pi­sa­łam? Dzię­ku­ję wszyst­kim, któ­rzy po­mo­gli mi w po­wsta­niu Za­po­mnij o tym, co było i ca­łej se­rii Cock­ta­il.

Po­ni­żej za­miesz­czam li­stę ofiar. Chy­ba na­oglą­da­łam się Sy­nów Anar­chii…

Ze­spół Gal­le­ry Bo­oks

Nu­ding

Berg­strom

Dwy­er

Hor­ba­che­vsky

Psal­tis

Bur­ke

Ze­spół re­dak­tor­ski

Cole

Probst

Re­isz

Pro­by

Evans

Cha­se

Ze­spół ko­rek­cyj­ny

Roy­er

Ze­spół ds. zdro­wia psy­chicz­ne­go

Ho­gre­be

Ze­spół ds. wspar­cia

Boc­ci

Hobbs

Bil­lings

Ze­spół wiel­bi­cie­li

Stru­ble

Stru­ble

Oster­loh

Tol­pa

Ze­spół mi­ło­ści

Pe­ter

San Die­go, nie prze­sta­waj błysz­czeć

Ali­ce

XOXOWstęp

Uśmie­cha­łam się sze­ro­ko, kie­dy pa­trzy­łam, jak bez ru­sza­nia się z miejsc za­ta­cza­ją wo­kół sie­bie krę­gi. Ona, wy­god­nie usa­do­wio­na na krze­śle, gwał­tow­nie za­re­ago­wa­ła na coś, co po­wie­dział. On od­parł jej rów­nie bo­jo­wo, a to spo­wo­do­wa­ło, że roz­pię­ła ko­lej­ny gu­zik ko­szu­li…

Co za para. Clark, mój ku­zyn, jesz­cze ni­g­dy w ży­ciu tak nie na­rze­kał na dziew­czy­nę. Stąd na­bra­łam stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści, że ta ko­bie­ta do­sko­na­le do nie­go pa­su­je. Vi­vian to, Vi­vian tam­to – przez kil­ka ostat­nich ty­go­dni nie sły­sza­łam nic in­ne­go.

Opar­łam się o blat baru i po­dzi­wia­łam na­mięt­ność, któ­ra iskrzy­ła po­mię­dzy nimi. Z ich ust pa­da­ły nie­przy­ja­zne sło­wa, ale ich cia­ła, choć sami tego nie do­strze­ga­li, już się ko­cha­ły. On się po­chy­lił. Ona tak­że. On przy­mknął oczy, a ona za­ko­ły­sa­ła bio­dra­mi. Pa­da­ły co­raz go­ręt­sze sło­wa, a ich cia­ła były co­raz bar­dziej roz­pa­lo­ne.

Rzad­ko od­czu­wa­łam taki żar na skó­rze. Tak na­praw­dę wszyst­ko w moim cie­le, od ko­stek w górę, ra­czej po­wo­li za­ma­rza­ło. Ale to chy­ba ty­po­we u pa­nien mło­dych, praw­da?

Za mie­siąc wy­cho­dzę za mąż. Po­nie­waż przez kil­ka ty­go­dni by­łam w sza­lo­nym wi­rze przy­go­to­wań do ślu­bu, po­sta­no­wi­łam się roz­pie­ścić i spę­dzić dłu­gi week­end w moim ulu­bio­nym pen­sjo­na­cie w Men­do­ci­no, a przy oka­zji spo­tkać się z uko­cha­nym ku­zy­nem. Czu­łam po­trze­bę ode­rwa­nia się od co­dzien­ne­go ży­cia w San Die­go. Od paru dni cho­dzi­łam na spa­ce­ry po pla­ży, a wie­czo­ra­mi sia­da­łam przy trza­ska­ją­cym ko­min­ku, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie, co jest dla mnie w ży­ciu naj­waż­niej­sze. Słu­cha­łam też, jak Clark opo­wia­da o dziew­czy­nie, któ­ra wstrzą­snę­ła jego świa­tem. Mia­łam wy­pi­sać kart­ki z po­dzię­ko­wa­niem za pre­zen­ty, któ­re już do nas przy­szły, ale bar­dziej po­trze­bo­wa­łam roz­pro­sze­nia, za­pew­nia­ne­go mi przez mo­je­go nie­co sta­ro­świec­kie­go i bez­na­dziej­nie ro­man­tycz­ne­go ku­zy­na oraz jego ewi­dent­ne za­uro­cze­nie nowo przy­by­łą do mia­sta dziew­czy­ną.

Gdy pa­trzy­łam, jak tań­czą wo­kół sie­bie, jak spoj­rze­nie Clar­ka co chwi­la pada na jej naj­wy­raź­niej umyśl­nie od­sło­nię­ty de­kolt, uświa­do­mi­łam so­bie, że tak to po­win­no wy­glą­dać. Jak ta­niec. W przód i w tył. Z iskrą i en­tu­zja­zmem.

Po­mię­dzy mną a męż­czy­zna­mi ni­g­dy tak nie iskrzy­ło. A ob­ser­wu­jąc po­je­dy­nek Vi­vian i Clar­ka, za­pra­gnę­łam tego do­znać. Z tym że stra­ci­łam pew­ność, czy w San Die­go cze­ka na mnie coś ta­kie­go…Rozdział pierwszy

Mie­siąc póź­niej w San Die­go.

Wzno­szę to­ast za naj­pięk­niej­szą dziew­czy­nę na świe­cie. Moją cór­kę, Chloe. A jej wy­bran­ko­wi mó­wię: „Opie­kuj się nią. I pa­mię­taj, znam kogo trze­ba”.

Ob­la­łam się ru­mień­cem, kie­dy tato wy­gła­szał mowę do mnie i mo­je­go na­rze­czo­ne­go, któ­re­mu wła­śnie za­gro­ził przy pięć­dzie­się­ciu oso­bach zgro­ma­dzo­nych na ko­la­cji w wie­czór po­prze­dza­ją­cy nasz ślub. Oczy­wi­ście rzu­cił groź­bę tak, jak jest to przy­ję­te, gdy oj­ciec pan­ny mło­dej chce do­ku­czyć fa­ce­to­wi ma­ją­ce­mu za­miar ode­brać mu jego małą dziew­czyn­kę. Śmia­łam się ra­zem z go­ść­mi, któ­rzy wzno­si­li kie­lisz­ki w na­szą stro­nę.

Mój wy­bra­nek Char­les Pre­ston Sap­ping­ton wstał, uści­snął dłoń mo­je­go taty i przy­jaź­nie po­kle­pał go po ple­cach. Czy zro­bił to sil­niej niż za­zwy­czaj? Ow­szem. Czy groź­ba fak­tycz­nie była tak nie­win­na? Nie.

Tato pu­ścił do mnie oko, kie­dy na­sze spoj­rze­nia się spo­tka­ły. Za­chi­cho­ta­łam gło­śno, przez co moja mama wes­tchnę­ła na całą salę. Wzdy­cha­ła tak czę­sto przy ojcu.

Ucie­szy­łam się, że mogę wró­cić do je­dze­nia. Na­gle po­czu­łam na lę­dź­wiach do­tyk dło­ni Char­le­sa. Po­chy­lił się w moją stro­nę i od nie­chce­nia po­ca­ło­wał mnie w czo­ło.

– Przy­wi­tam się tyl­ko z Nic­ker­so­na­mi. Za­raz wra­cam – szep­nął.

Od­szedł tak szyb­ko, że mój ca­łus po­le­ciał w pu­stą prze­strzeń. Za­uwa­ży­łam, że mama przy­glą­da mi się uważ­nie.

– Może pój­dziesz z nim, ko­cha­nie? – rzu­ci­ła, pa­trząc, jak mój na­rze­czo­ny ga­wę­dzi w od­da­li. Nasz wie­czór przed­ślub­ny, a on so­bie uci­na po­ga­węd­ki.

– Nie­ko­niecz­nie. Ja­dłaś za­pie­kan­kę z kar­czo­chów? Jest prze­pysz­na – po­wie­dzia­łam i ugry­złam ko­lej­ny kęs.

– Skar­bie, czy nie za bar­dzo się ob­ja­dasz? Le­d­wie wbi­jasz się w suk­nię ślub­ną. – Ge­stem we­zwa­ła kel­ne­ra, aby za­brał mój ta­lerz.

Zre­zy­gno­wa­na uśmiech­nę­łam się i tak gło­śno odło­ży­łam wi­de­lec, że mama spoj­rza­ła na mnie z obu­rze­niem.

– Prze­pra­szam – wy­mam­ro­ta­łam, wy­cie­ra­jąc usta ser­wet­ką, któ­rą po­tem rów­no uło­ży­łam na ko­la­nach.

– O, Mar­jo­rie. Daj jej spo­kój. Wy­cho­dzi za mąż! Niech się cie­szy tym wie­czo­rem. Za­nim, no wiesz, klam­ka za­pad­nie – za­żar­to­wał tato.

Par­sk­nę­łam śmie­chem, a mama zro­bi­ła się cała czer­wo­na na twa­rzy.

– Tho­mas, na­praw­dę uwa­żam, że to nie­sto­sow­ne tak jej do­ku­czać, i to dzień przed we­se­lem. A ten to­ast? Co to ma zna­czyć, że znasz kogo trze­ba? I, na li­tość bo­ską, kim niby są te oso­by? Księ­go­wy­mi? Urzę­da­sa­mi?

– O, roz­ch­murz się! To tyl­ko żar­ty. Nic wię­cej – tłu­ma­czył tato, wy­raź­nie roz­ba­wio­ny tą roz­mo­wą.

Sześć lat temu, po dwu­dzie­stu dwóch la­tach cią­głe­go gde­ra­nia, moi ro­dzi­ce się roz­wie­dli. Ojca nic tak nie cie­szy­ło, jak de­ner­wo­wa­nie mamy. A ona za­wsze da­wa­ła się spro­wo­ko­wać.

Ale tego wie­czo­ru za­sko­czy­ła nas obo­je, bo po pro­stu wsta­ła od sto­łu.

– Chloe, do­łącz do Char­le­sa. Po­win­naś ra­zem z nim za­ba­wiać go­ści – zbesz­ta­ła mnie i nie pa­trząc na tatę, od­da­li­ła się. Pięk­na i peł­na wdzię­ku, przy­kład­na mat­ka pan­ny mło­dej, sta­ran­nie dba­ła o to, aby kel­ne­rzy krą­ży­li po sali i każ­dy z go­ści zo­stał na­le­ży­cie ob­słu­żo­ny. Za­cho­wy­wa­ła się jak per­fek­cyj­na go­spo­dy­ni. Przy­pusz­czam, że to mia­ła być moja rola. Ale szcze­rze? Mia­łam ocho­tę na do­kład­kę nie­ziem­skiej za­pie­kan­ki z kar­czo­chów.

Wbi­łam wzrok w ta­lerz ojca, a on z uśmie­chem pod­su­nął go w moją stro­nę. Od­wza­jem­ni­łam uśmiech i szyb­ko zja­dłam za­pie­kan­kę.

– I jak? Go­to­wa na ju­trzej­szy dzień? – spy­tał, ob­ser­wu­jąc salę.

Uprzej­mo­ści, prze­cha­dza­nie się mię­dzy go­ść­mi, do­stoj­ne, tłu­mio­ne śmie­chy wy­peł­nia­ły po­miesz­cze­nie. Pięć­dzie­się­cio­ro na­szych naj­bliż­szych przy­ja­ciół i człon­ków ro­dzi­ny. A to tyl­ko ko­la­cja przed­ślub­na. Na ślub, któ­ry od­bę­dzie się w jed­nym z na­je­le­gant­szych klu­bów zrze­sza­ją­cych śmie­tan­kę to­wa­rzy­ską San Die­go, za­pro­si­li­śmy czte­ry­sta (czte­ry­sta!) osób z pra­wie ca­łe­go sta­nu. Do klu­bu na­le­że­li­śmy od lat, ale po roz­wo­dzie mama ja­sno dała do zro­zu­mie­nia, że człon­ko­stwo na­le­ża­ło się jej na wy­łącz­ność. Z tym że oj­ciec zmu­szo­ny był do opła­ca­nia rocz­nych skła­dek. Ta­kie ali­men­ty.

– Chy­ba – od­po­wie­dzia­łam, gło­śno ode­tchnąw­szy. Za­sta­na­wia­łam się, dla­cze­go za każ­dym ra­zem, gdy ktoś mnie pyta o ślub, wzdy­cha­łam.

Oj­ciec za­uwa­żył to.

– Có­recz­ko? – za­py­tał zmar­twio­nym to­nem.

– Bę­dzie le­piej, jak pój­dę po­roz­ma­wiać z Nic­ker­so­na­mi – stwier­dzi­łam, zwłasz­cza że mama rzu­ci­ła mi gniew­ne spoj­rze­nie z dru­gie­go koń­ca sali. Ro­bi­ła to z do­bro­ci. Było nie było, to moje przed­ślub­ne przy­ję­cie. Po­win­nam się cie­szyć gra­tu­la­cja­mi, któ­re do­sta­wa­łam. Cały czas po­wta­rza­łam to so­bie w du­chu, kie­dy szłam od sto­li­ka na śro­dek sali, gdzie stał mój wy­bra­nek i wy­cią­gał do mnie dłoń. Na­ło­ży­łam ma­skę szczę­ścia i spo­ko­ju, dzię­ki któ­rej nie­speł­na dwa lata temu zdo­by­łam ty­tuł Miss Gol­den Sta­te. Char­les, naj­przy­stoj­niej­szy męż­czy­zna, ja­kie­go znam, uśmie­chał się do mnie. Przy­bra­łam tak samo ro­ze­śmia­ny wy­raz twarz jak on, kie­dy ob­jął mnie ra­mie­niem i ła­god­nie wcią­gnął w roz­mo­wę.

Uśmiech. Ski­nie­nie gło­wą. Uśmiech. Ski­nie­nie. Śmiech. Ski­nie­nie. Wes­tchnie­nie.

Po tym, jak w koń­cu po­da­no kawę i za­koń­czo­no wzno­sze­nie przy­dłu­gich to­a­stów (ja­kim cu­dem ju­tro kto­kol­wiek bę­dzie w sta­nie po­wie­dzieć choć sło­wo, sko­ro już dziś wy­rzu­ci­li z sie­bie tak oka­za­łe prze­mo­wy?), a go­ście za­czę­li się kie­ro­wać po­wo­li do wyj­ścia, prze­ży­łam strasz­ną chwi­lę. Mama za­cho­wy­wa­ła się jak pro­fe­sjo­na­list­ka. Uśmie­cha­ła się sze­ro­ko i po­ta­ki­wa­ła każ­de­mu, kto gra­tu­lo­wał jej pięk­nej cór­ki, chwa­lił wie­czór i stwier­dzał, że je­ste­śmy cu­dow­ną parą. Grrr. Była w tym świet­na.

Nie mia­łam jej na­tu­ral­ne­go wdzię­ku, ale po­tra­fi­łam go do­sko­na­le uda­wać. Wra­ca­jąc do sed­na: moje uśmie­cha­nie się. Wcze­śniej tego wie­czo­ru uśmie­cha­łam się i po­ta­ki­wa­łam w trak­cie pół­go­dzin­nej dys­ku­sji, któ­ra to­czy­ła się na te­mat tego, kto świad­czył naj­lep­sze usłu­gi ogrod­ni­cze w oko­li­cy. Że trze­ba utrzy­my­wać traw­ni­ki w jak naj­lep­szym sta­nie, na­wet w cza­sie su­szy. Uśmie­cha­łam się też, kie­dy pani Snod­grass roz­wo­dzi­ła się nad nie­przy­zwo­itą książ­ką, o któ­rej wszy­scy mó­wi­li, ale nikt nie chciał się przy­znać, że ją czy­tał, choć wiem, że każ­da ko­bie­ta, któ­ra była na tym przy­ję­ciu, zro­bi­ła to. Uśmiech nie scho­dził mi z twa­rzy na­wet wte­dy, gdy pan Pe­ter­son zro­bił nam wy­kład na te­mat nie­le­gal­nych imi­gran­tów, cho­ciaż do­brze wiem, że sam za­trud­niał nia­nię na czar­no. Na­praw­dę czu­łam się jak la­lecz­ka z gło­wą na sprę­ży­nie. Ale przy­po­mnia­łam so­bie wszyst­kie za­sa­dy do­brych ma­nier, któ­re po­zna­łam na kon­kur­sach pięk­no­ści, i na nowo mo­głam bez koń­ca się uśmie­chać i po­ta­ki­wać. By­łam w sta­nie try­skać sym­pa­tią i wy­glą­dać przy tym na rze­czy­wi­ście za­in­te­re­so­wa­ną. I cały czas po­zo­sta­wać uro­czą.

Tym­cza­sem w środ­ku nie czu­łam się pięk­na. Za­sta­na­wia­łam się, co by się sta­ło, gdy­bym wsko­czy­ła na stół i za­czę­ła krzy­czeć. Jak za­re­ago­wa­li­by go­ście? By­li­by za­sko­cze­ni? Prze­ra­że­ni? Roz­ba­wie­ni? Jak szyb­ko ka­za­no by mi zejść ze sto­łu? I po ja­kim cza­sie każ­dy wró­cił­by do swo­jej kawy?

Z my­ślo­we­go cha­osu wy­rwa­ła mnie mama, któ­ra ro­bi­ła dru­gie okrą­że­nie sali.

– Ko­cha­nie, pań­stwo Snod­gras­so­wie już się zbie­ra­ją. Bądź grzecz­ną dziew­czy­ną i po­dzię­kuj im za przyj­ście.

– Do­brze, mamo. – Uśmiech­nę­łam się i ski­nę­łam gło­wą. Gest ten wy­mie­rzy­łam w stro­nę mo­je­go przy­stoj­ne­go na­rze­czo­ne­go, któ­ry do­tarł do pań­stwa Snod­gras­sów przede mną.

W koń­cu zo­sta­li­śmy z Char­le­sem sami przed re­stau­ra­cją. Za­nim Kop­ciu­szek wsią­dzie do eks­klu­zyw­nej ka­ro­cy, musi po­wie­dzieć „do­bra­noc” przy­stoj­ne­mu księ­ciu.

– Pod­eks­cy­to­wa­na ju­trem? – spy­tał, obej­mu­jąc mnie sil­ny­mi ra­mio­na­mi. Pra­co­wał nad siłą rąk i ca­łej resz­ty cia­ła, spę­dza­jąc go­dzi­ny na pły­wa­niu, bie­ga­niu, grze w te­ni­sa, ra­cqu­et­bal­la i oczy­wi­ście gol­fa. Za­pa­lo­ny gol­fi­sta. Za­chę­cał mnie do tego spor­tu, więc się na­uczy­łam. Oczy­wi­ście, że tak. Ech.

– Bar­dzo – wy­mam­ro­ta­łam, z gło­wą wtu­lo­ną w jego pierś. Po­czu­łam za­pach wody ko­loń­skiej. To był odu­rza­ją­cy za­pach.

– Wspo­mnia­łem Nan­cy Nic­ker­son, że chcia­ła­byś zo­stać wo­lon­ta­riusz­ką, jak wró­ci­my z po­dró­ży. Jest prze­wod­ni­czą­cą or­ga­ni­za­cji, któ­ra dzia­ła w nowo po­wsta­łym od­dzia­le pe­dia­trycz­nym. Zgło­si­łem cię.

– Cóż, do­brze. Ale nie wiem, ile cza­su będę mia­ła. Szpi­tal wła­śnie do­stał nowe psy do do­go­te­ra­pii i po­trzeb­na im po­moc przy…

– Chloe, kot­ku. Już o tym roz­ma­wia­li­śmy. Re­ali­zo­wa­nie two­je­go celu z kon­kur­su pięk­no­ści, cha­ry­ta­tyw­na do­go­te­ra­pia, to świet­ny po­mysł, ale nie bie­rzesz już udzia­łu w kon­kur­sach. Usta­li­li­śmy, że pora zro­bić ko­lej­ny krok i za­jąć się ja­kimś no­wym pro­jek­tem, praw­da?

– Ale Char­les, wspie­ram tę or­ga­ni­za­cję od li­ceum. Ni­g­dy nie ro­bi­łam tego ze wzglę­du na kon­kur­sy pięk­no­ści. Za­wsze po­trze­bo­wa­li po­mo­cy i uwa­żam, że…

– Nie.

– Yyy. Co? – spy­ta­łam, marsz­cząc czo­ło i pa­trząc Char­le­so­wi w twarz.

Char­les Pre­ston Sap­ping­ton był wy­so­ki. Przy­stoj­ny. Ide­al­ny. Przed­sta­wi­ła nas so­bie moja mama, któ­ra ceni so­bie do­sko­na­ło­ści. Był ad­wo­ka­tem. Żył z pro­wa­dze­nia spo­rów, dla­te­go ni­g­dy nie pró­bo­wa­łam się wda­wać z nim w dys­ku­sje. Nie­ła­two dys­ku­to­wać z naj­bar­dziej wy­ga­da­nym ad­wo­ka­tem w ca­łej Ka­li­for­nii. Wiem, że nim jest, bo gło­si to wi­szą­ca nad jego biur­kiem ta­blicz­ka. Dla­te­go rzad­ko kie­dy pró­bo­wa­łam. Jed­nak­że…

– Czy wła­śnie po­wie­dzia­łeś „nie”?

– Tak.

– Ze­chcesz wy­ja­śnić dla­cze­go? – po­wie­dzia­łam i od­su­nę­łam się tro­chę od nie­go, kie­dy pró­bo­wał przy­tu­lić mnie moc­niej.

– Nie w tej chwi­li.

– Ale…

– Kot­ku, jest póź­no. Mamy dużo cza­su na ob­ga­da­nie tego typu spraw. A w tej chwi­li? Po­sta­raj się wy­spać, abyś ju­tro była olśnie­wa­ją­co pięk­na dla mnie – stwier­dził ko­ją­cym to­nem. – Wiesz, że nie mogę się do­cze­kać ju­tra? A to, co bę­dzie po­tem? Mie­siąc mio­do­wy. Kot­ku. Naj­lep­sza część ślu­bu.

Prze­su­nął dło­nie po mo­ich ple­cach i przy­ci­snął mnie moc­niej do sie­bie. Wes­tchnę­łam i po­ha­mo­wa­łam się od uwag. Sku­pi­łam się na klesz­czach, któ­re co­raz moc­niej za­ci­ska­ły moją ta­lię. Mam na my­śli jego ręce.

– Dwa ty­go­dnie na Ta­hi­ti. Pry­wat­ny bun­ga­low. Bi­ki­ni. Albo i nie – szep­tał i prze­su­nął dło­nie ni­żej, aż zła­pał mnie za pupę.

– Char­les! Ktoś może nas zo­ba­czyć! – za­pro­te­sto­wa­łam i ro­zej­rza­łam się do­oko­ła. Ro­ze­śmiał się, za­kła­da­jąc, że to ko­niec z tego typu sprze­ci­wem. W koń­cu ju­tro wy­cho­dzę za mąż. Ech.

– Kot­ku, wy­śpij się. Ju­tro będę cze­kał na cie­bie przed oł­ta­rzem. Bę­dziesz wy­glą­da­ła cu­dow­nie. Wy­po­wie­my kil­ka słów, wsu­nie­my na pal­ce ob­rącz­ki i cała bę­dziesz moja. Brzmi obie­cu­ją­co? – po­wie­dział lek­ko wi­bru­ją­cym gło­sem. Kil­ka razy ob­ró­cił się ze mną do­oko­ła wła­snej osi, a po­tem po­sta­wił mnie na zie­mi i otwo­rzył drzwi li­mu­zy­ny.

– Mhm. – Tyle uda­ło mi się z sie­bie wy­do­być, bo wi­ro­wa­ło mi tro­chę w gło­wie od tego krę­ce­nia.

– Tu je­ste­ście! Char­les, zmy­kaj. Ju­tro bę­dzie cała two­ja, ale dziś jesz­cze na­le­ży do mnie – wy­krzyk­nę­ła moja mama, któ­ra wła­śnie sta­nę­ła obok mnie, z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy.

– Tak, mat­ko Pat­ter­son – od­po­wie­dział Char­les, wie­dząc, jak bar­dzo mama nie lu­bi­ła, gdy ją tak na­zy­wał.

Wbrew so­bie za­chi­cho­ta­łam, przez co mama zro­bi­ła gniew­ną minę.

– Po­wiedz „do­bra­noc” Char­le­so­wi – roz­ka­za­ła zde­cy­do­wa­nym to­nem i tym ra­zem ko­men­tarz do­ty­czą­cy zwro­tu „mat­ko Pat­ter­son” za­cho­wa­ła dla sie­bie.

– Do­bra­noc, Char­les – po­wtó­rzy­łam ni­czym echo i po­ca­ło­wa­łam go w czo­ło.

– Do­bra­noc, moje pa­nie. Do zo­ba­cze­nia ju­tro – od­parł, wsa­dza­jąc nas do li­mu­zy­ny przy ci­chym sze­le­ście je­dwa­biu i sa­ty­ny.

W dro­dze spod re­stau­ra­cji do domu słu­cha­łam pa­pla­ni­ny mamy. W tym miej­scu miesz­ka­łam od stu­diów.

Dom ro­dzi­ców. Żeń­ski aka­de­mik. Dom ro­dzi­ców. Dom męża? Ech.

Po go­dzi­nie by­łam już w po­ko­ju, któ­ry był moją sy­pial­nią od siód­me­go roku ży­cia. Łóż­ko z bal­da­chi­mem. Pom­po­ny. Ko­ro­ny. Szar­fy. Sta­tu­et­ki. Je­stem dziew­czy­ną star­tu­ją­cą w kon­kur­sach pięk­no­ści, praw­da? Wy­stu­dio­wa­ne ge­sty to moja spe­cjal­ność.

Le­ża­łam zwi­nię­ta w kłę­bek na po­ście­li. Nie mo­głam zła­pać od­de­chu, a ser­ce biło mi znacz­nie szyb­ciej niż za­zwy­czaj. Chy­ba de­ner­wo­wa­łam się ju­trem. Ślu­bem z Char­le­sem. Tym, że sta­nę się pa­nią Sap­ping­ton i wszyst­kim in­nym, co się z tym wią­za­ło.

Po­pa­trzy­łam na zdję­cie, któ­re sta­ło na noc­nej szaf­ce. Było zro­bio­ne tego wie­czo­ru, kie­dy Char­les mi się oświad­czył. Pier­ścio­nek błysz­czał rów­nie ja­sno na fo­to­gra­fii, jak na moim pal­cu. To naj­więk­szy bry­lant, jaki wi­dzia­łam. Był onie­śmie­la­ją­co duży. Zsu­nę­łam pier­ścio­nek z pal­ca i odło­ży­łam na szaf­kę, obok zdję­cia.

Spo­tka­łam Char­le­sa nie­ca­ły rok temu. Za­rę­czy­li­śmy się do­kład­nie, co do dnia, pięć mie­się­cy póź­niej. Czy­ste sza­leń­stwo, de­li­kat­nie mó­wiąc. A Char­les był naj­bar­dziej uło­żo­nym sza­leń­stwem, ja­kie moż­na so­bie wy­obra­zić. Ani pół zmierz­wio­ne­go wło­ska, żad­nej pla­my po je­dze­niu na kra­wa­cie czy ka­wał­ka szpi­na­ku na zę­bach. Szpi­nak ni­g­dy by się nie od­wa­żył.

Za to nie­je­den li­stek szpi­na­ku bar­dzo chciał­by przy­lgnąć do nie­go. Char­les Pre­ston Sap­ping­ton był do­brze zna­nym ka­wa­le­rem i wszyst­kie ko­bie­ty od San Die­go po San­ta Bar­ba­rę od lat pró­bo­wa­ły go usi­dlić. Każ­da pan­na, so­czy­sta jak ten szpi­nak, by­ła­by nie­zmier­nie szczę­śli­wa, gdy­by uda­ło się jej przy­kle­ić do jego drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go. Wie­le ma­łych dziew­czy­nek sły­sza­ło od swo­ich mam pięk­ną baj­kę. Wy­so­ki. Przy­stoj­ny. Bo­ga­ty. Z do­brej ro­dzi­ny. Jak bę­dziesz ro­bi­ła, co każe ma­mu­sia, to wej­dziesz do tej kra­iny cza­rów.

Zo­sta­łam Miss Gol­den Sta­te. Moje ra­do­sne i bez­tro­skie ży­cie po raz ostat­ni zo­sta­nie uko­ro­no­wa­ne – tym ra­zem mał­żeń­stwem z Char­le­sem. We­lon był już go­to­wy i mo­głam spo­koj­nie za­paść w sen wy­mu­ska­nej, pięk­nej pan­ny mło­dej. W gar­dle dła­wił mnie nie­my krzyk.

Z ta­ki­mi ko­ją­cy­mi my­śla­mi – czy­taj: skraj­nym prze­ra­że­niem – wy­łą­czy­łam świa­tło.

Ob­rót w lewo. Sia­dam. Ob­rót w pra­wo. Sia­dam. Ob­rót. Siad. Łzy.

Pa­trząc wstecz, przy­znam, że nie do­strze­głam jed­nej szcze­gól­nej rze­czy, któ­ra prze­chy­li­ła sza­lę i ka­za­ła mi od­wo­łać ślub. Wiem jed­nak, że w mo­men­cie, kie­dy rano po­sta­wi­łam sto­py na pod­ło­dze, czu­łam, że coś jest nie tak. I nie cho­dzi­ło tyl­ko o to, że od trze­ciej rano bur­cza­ło mi i prze­le­wa­ło się w brzu­chu. Za dużo za­pie­kan­ki z kar­czo­chów? Ni­g­dy tego nie od­gad­nę.

Pra­wie przez całe ży­cie każ­de­go ran­ka ja­dłam owsian­kę. Płat­ki owsia­ne gór­skie, odro­bi­na sło­dzi­ku, świe­że owo­ce (bo­rów­ki, któ­re naj­chęt­niej do­da­wa­ła mama, bo an­ty­ok­sy­dan­ty są na­szy­mi przy­ja­ciół­mi) i tyl­ko tro­chę od­tłusz­czo­ne­go mle­ka. Ale kie­dy dziś, po­włó­cząc no­ga­mi, we­szłam do kuch­ni, zo­ba­czy­łam coś, cze­go ni­g­dy wcze­śniej nie do­strze­ga­łam.

Pącz­ki.

Praw­dzi­we. Pięk­ne. Słod­kie. Tłu­ste. Pięk­ne. Pącz­ki.

Z praw­dzi­wym cu­krem i tłusz­czem.

Ro­zej­rza­łam się do­oko­ła, aby się upew­nić, czy na pew­no je­stem u sie­bie w domu. Moja mi­ska na owsian­kę, pod­kład­ka i sztuć­ce były uło­żo­ne z dba­ło­ścią na sto­le, jak każ­de­go dnia. W garn­ku dy­mi­ła od­po­wied­nia por­cja owsian­ki, go­to­wa do zje­dze­nia. Mlecz­nik z do­kład­nie od­mie­rzo­ną po­ło­wą szklan­ki sza­ra­we­go, wod­ni­ste­go, od­tłusz­czo­ne­go cze­goś, co le­d­wie przy­po­mi­na­ło mle­ko, stał obok mi­secz­ki na owsian­kę.

Czy wspo­mi­na­łam o pącz­kach?

My­li­łam się jed­nak, mó­wiąc, że nie wiem, co tego ran­ka prze­chy­li­ło sza­lę. To pącz­ki spra­wi­ły, że zmie­ni­łam kie­ru­nek.

Raz jesz­cze ro­zej­rza­łam się wo­ko­ło, chcąc mieć pew­ność, że po­peł­nię ten die­te­tycz­ny grzech śmier­tel­ny bez świad­ków, i po­de­szłam do pa­te­ry. Przy­glą­da­łam się pącz­kom uło­żo­nym w wy­so­ki stos, bę­dą­cy sma­ko­wi­tą de­ko­ra­cją. Cu­kier­ni­cze cu­deń­ka, mię­ciut­kie sma­ko­ły­ki, sło­dziut­cy i tłu­ściut­cy za­bój­cy diet. Wy­bra­łam jed­ne­go, le­pią­ce­go się od po­le­wy cze­ko­la­do­wej. Było to cał­ko­wi­te za­prze­cze­nie wszyst­kich sto­so­wa­nych prze­ze mnie ku­ra­cji od­chu­dza­ją­cych.

By­łam szczu­pła. Dzię­ki ge­nom i ka­li­for­nij­skie­mu sty­lo­wi ży­cia. Jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych zo­sta­łam Miss Gol­den Sta­te, był mój wy­gląd – pre­zen­to­wa­łam się jak dziew­czy­na z pio­sen­ki Be­ach Boy­sów I wish they all co­uld be Ca­li­for­nia Girl. Dłu­gie blond wło­sy. Opa­lo­na. Wy­so­ka. Nie mia­łam zbyt du­żych krą­gło­ści, ale za to by­łam do­brze wy­rzeź­bio­na i sil­na od bie­ga­nia, gry w te­ni­sa, ćwi­cze­nia jogi i pi­la­te­su. Od dziec­ka mia­łam wbi­ja­ne do gło­wy, że chu­de jest lep­sze. Na po­par­cie tych nauk ni­g­dy na­wet je­den pą­czek nie zo­stał wnie­sio­ny do tego domu. Oczy­wi­ście od cza­su do cza­su ja­da­łam je, kie­dy zo­sta­wa­łam na noc u zna­jo­mych. A gdy skoń­czy­łam szes­na­ście lat, za­uwa­ży­łam, że pra­wo jaz­dy i nie­wiel­kie pie­nią­dze za­ro­bio­ne na pil­no­wa­niu dzie­ci umoż­li­wia­ły je­dze­nie wszyst­kie­go, co za­owo­co­wa­ło tym, że przy­ty­łam pięć kilo i do­sta­łam od mamy su­ro­wy wy­kład na te­mat zdro­wia i kon­dy­cji fi­zycz­nej. Za­ka­za­ła mi też pil­no­wa­nia dzie­ci. Ale szcze­rze przy­znam, że kie­dy spu­ści­ła mnie z oka, po­zwa­la­łam so­bie cza­sem na małą przy­jem­ność.

Ale – po­wtó­rzę – ni­g­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łam pącz­ka w na­szym domu. Ani w mo­jej dło­ni. Ani w ustach. A tym bar­dziej… dwóch pącz­ków.

Gdy się za­bie­ra­łam do trze­cie­go pącz­ka, do kuch­ni we­szła mama z Ter­ran­cem, któ­ry zaj­mo­wał się or­ga­ni­za­cją ślu­bu. Z pi­sku, któ­ry wy­do­był się z jej ust, moż­na było wy­wnio­sko­wać, że zo­ba­czy­ła mnie z za­krwa­wio­nym no­żem w ręce, a nie z nie­win­ną droż­dżów­ką.

– Chloe, pącz­ki są dla po­ma­gie­rów – po­wie­dzia­ła ci­cho.

Szcze­rze mó­wiąc, wo­la­łam, jak pisz­cza­ła. Jej szept ozna­czał za­gro­że­nie. Mama nie za­uwa­ży­ła, że Ter­ran­ce skrzy­wił się na sło­wo „po­ma­gier”, ale w tej chwi­li mia­łam to gdzieś. Niech każ­dy dba o sie­bie.

Nor­mal­nie skar­co­na Chloe przy­tak­nę­ła­by, odło­ży­ła­by pącz­ka z prze­pra­sza­ją­cym wy­ra­zem twa­rzy i ci­chut­ko wy­szła­by z po­miesz­cze­nia. Wie­dzia­ła­by, że ta nie­roz­trop­ność bę­dzie za­pa­mię­ta­na i wy­ko­rzy­sta­na w przy­szło­ści, jak zwy­kle w naj­mniej spo­dzie­wa­nym mo­men­cie. By­łam do­ro­słą ko­bie­tą, któ­ra na­dal do­sta­wa­ła burę od mamy, kie­dy ta uwa­ża­ła za ko­niecz­ne udzie­la­nie jej. Z upły­wem lat zno­si­łam te po­ga­dan­ki z ro­sną­cym roz­ba­wie­niem, ale to, jak bar­dzo mama kon­tro­lo­wa­ła w ostat­nim cza­sie moje ży­cie – na co zresz­tą sama jej po­zwo­li­łam – sta­wa­ło się nie­zno­śne.

Do­brze wiem, że usły­szę sło­wa kry­ty­ki, kie­dy będę wcią­ga­ła brzuch moc­niej niż za­zwy­czaj, aby wło­żyć suk­nię ślub­ną. Bez wzglę­du na kon­se­kwen­cje, po­sta­no­wi­łam wy­zna­czyć gra­ni­cę tłu­ściut­kim, okrą­glut­kim pącz­kiem.

We­pcha­łam do ust spo­ry ka­wa­łek nie­biań­skiej roz­ko­szy, po­gry­złam, zro­bi­łam gło­śny wdech no­sem i wsu­nę­łam po­zo­sta­łą część pącz­ka do buzi. A po­tem sze­ro­ko się uśmiech­nę­łam. Od środ­ka roz­no­si­ły mnie ka­lo­rie i dwa­dzie­ścia czte­ry lata tłu­mio­ne­go „chrzań się, mamo”. Wy­bu­cho­wa mie­szan­ka. Prze­łknę­łam kęsy i nie od­ry­wa­jąc spoj­rze­nia od mamy, ze spo­ko­jem ob­li­za­łam pal­ce.

Jak za­wsze za­cho­wa­ła zim­ną krew.

– Ter­ran­ce, czy bę­dziesz tak uprzej­my i przy­go­tu­jesz wszyst­ko w sa­lo­nie? Przy­pusz­czam, że nie­ba­wem po­ja­wi się fry­zjer i chcia­ła­bym mieć pew­ność, że wszyst­ko jest tak, jak po­win­no – po­wie­dzia­ła i ni­czym kró­lo­wa prze­chy­li­ła gło­wę.

Ter­ran­ce uśmiech­nął się do mnie nie­znacz­nie, wziął so­bie pącz­ka i po­szedł tam, do­kąd mu ka­za­no.

Zo­sta­łam sam na sam z mat­ką.

– Chloe, je­stem prze­ko­na­na, że nie chcia­łaś za­cho­wać się tak nie­grzecz­nie. Co po­my­śli nasz or­ga­ni­za­tor ślu­bu? Pięk­na pan­na mło­da opy­cha się pącz­ka­mi na parę go­dzin przed wło­że­niem suk­ni ślub­nej, do ubra­nia któ­rej przy­go­to­wy­wa­li­śmy jej cia­ło ca­ły­mi mie­sią­ca­mi? Bę­dzie­my mieć dużo szczę­ścia, je­śli gu­zi­ki się nie ro­zej­dą.

Wy­rwa­ło mi się ci­che, ale pro­wo­ku­ją­ce bek­nię­cie.

Mama spoj­rza­ła na blat i wes­tchnę­ła. Do­tar­ło wte­dy do mnie, że był to je­dy­ny szcze­ry wy­raz emo­cji w sto­sun­ku do mo­jej oso­by. Je­śli aku­rat nie wy­wie­ra­ła na mnie na­ci­sku, to wzdy­cha­ła. Ro­bi­ła to tak­że, kie­dy mnie nie uci­sza­ła albo gdy nie wy­ty­ka­ła mi wszyst­kich, naj­drob­niej­szych błę­dów.

Ko­cham moją mamę, ale z całą pew­no­ścią nie za­wsze da­wa­ła się lu­bić.

– Chloe? – Prze­sta­ła wzdy­chać.

– Co?

– Czy w taki spo­sób mło­da ko­bie­ta od­po­wia­da mat­ce na py­ta­nie?

Od­ru­cho­wo wy­pro­sto­wa­łam się, wcią­gnę­łam brzuch, wy­pię­łam pierś do przo­du i usta­wi­łam gło­wę w pio­nie. W koń­cu to wła­ści­wa po­sta­wa cia­ła świad­czy o moim do­brym wy­cho­wa­niu.

– Mamo, prze­pra­szam, że za­cho­wa­łam się nie­uprzej­mie. Na pew­no wej­dę w moją ślicz­ną suk­nię ślub­ną.

Ze sku­pie­niem ma­lu­ją­cym się na jej ład­nej twa­rzy i z pre­cy­zyj­nie uło­żo­ną fry­zu­rą przy­glą­da­ła mi się uważ­nie, aż w koń­cu kiw­nę­ła gło­wą.

– Idź prze­pro­sić Ter­ran­ce’a, ko­cha­nie, i pro­szę, nie jedz już nic, do­pó­ki twój świe­żo po­ślu­bio­ny mąż nie za­ofe­ru­je ci tor­tu we­sel­ne­go. To bę­dzie cu­dow­ny dzień. Tak bar­dzo się cie­szę two­im szczę­ściem.

Ru­szy­ła do drzwi pro­wa­dzą­cych do ogro­du, gdzie ogrod­nik jak za­wsze psuł jej kom­po­zy­cje z be­go­nii.

– Na sto­li­ku noc­nym po­ło­żę ci ta­blet­ki od­wad­nia­ją­ce, ko­cha­nie. Może po­mo­gą na opu­chli­znę wo­kół two­ich ko­stek – rzu­ci­ła przez ra­mię.

Wło­ży­łam spo­ro ener­gii w po­ha­mo­wa­nie się przed sko­pa­niem cze­go­kol­wiek mo­imi rze­ko­mo spuch­nię­ty­mi sto­pa­mi. Gdy­bym tyl­ko mo­gła unieść moje wiel­kie, sło­nio­we nogi. Roz­luź­ni­łam cia­ło, zli­za­łam zdra­dziec­ką resz­tę lu­kru z ką­ci­ka ust, a na­stęp­nie po­szłam do Ter­ran­ce’a oraz po­zo­sta­łych „po­ma­gie­rów”.

– No wiesz – mó­wił Ter­ran­ce – wi­dzia­łem już wszyst­ko. Mat­ki pa­nien mło­dych wda­ją­ce się w kar­czem­ne awan­tu­ry z mat­ka­mi pa­nów mło­dych. Pa­nów mło­dych, któ­rzy upi­ja­li się na we­se­lu tak, że wpa­da­li na tor­ty we­sel­ne. Raz na­wet by­łem świad­kiem, jak oj­ciec pan­ny mło­dej do­bie­rał się do druż­by.

Eki­pa wi­za­ży­stów dzia­ła­ła peł­ną parą. Ktoś na­krę­cał mi wło­sy, ktoś inny ma­lo­wał pa­znok­cie. Jesz­cze inna oso­ba na­kła­da­ła mi ma­ki­jaż, a ktoś po­pra­wiał mój pe­di­cu­re. W tle le­cia­ła po­god­na mu­zy­ka, a ra­do­sne druh­ny tań­czy­ły i po­pi­ja­ły szam­pa­na z so­kiem. Cały dom prze­obra­ził się w Cen­tra­lę Szczę­śli­we­go Za­mąż­pój­ścia i co chwi­la wy­bu­chał żeń­skim chi­cho­tem. Tym­cza­sem ja, wo­kół któ­rej to­czy­ło się całe to ba­rasz­ko­wa­nie, by­łam bli­ska łez. Wy­glą­da­ło na to, że nikt nie zwró­cił na ten fakt uwa­gi. Druh­ny były mo­imi wie­lo­let­ni­mi przy­ja­ciół­ka­mi, z któ­ry­mi kie­dyś wie­le mnie łą­czy­ło, ale od kie­dy za­czę­łam się zbli­żać do tej we­sel­nej prze­pa­ści, od­da­la­ły­śmy się od sie­bie co­raz bar­dziej. Pa­trząc na ich do­sko­na­łe twa­rze, uświa­do­mi­łam so­bie, że nie za­le­ży mi na nich. Żad­na z przy­ja­ció­łek nie za­uwa­ży­ła, że je­stem w pod­łym na­stro­ju. Za to do­strzegł to or­ga­ni­za­tor ślu­bu.

– Wi­dzia­łem też wie­le zde­ner­wo­wa­nych i wy­stra­szo­nych pa­nien mło­dych – cią­gnął Ter­ran­ce, po­chy­la­jąc się przede mną i wci­ska­jąc mię­dzy spe­cja­li­stów od pa­znok­ci i wi­za­ży­stę. – To jak? Po­wiedz mi, co się dzie­je?

Ter­ran­ce miał pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i wspa­nia­le pre­zen­to­wał się w wy­so­kich bu­tach. Je­stem pew­na, że mia­ły pod­wyż­szo­ny ob­cas. Do tego kar­me­lo­wa kar­na­cja, dre­dy i nie­sa­mo­wi­ta oso­bo­wość. Przez ostat­nie dzie­sięć lat zaj­mo­wał się pla­no­wa­niem ślu­bów dla ka­wa­le­rów z wyż­szych sfer i de­biu­tan­tek na kon­kur­sach pięk­no­ści w tej czę­ści Ka­li­for­nii. On je­dy­ny wy­słu­chał mo­ich wi­zji ślub­nych i po­mi­mo że w koń­cu pod­da­łam się woli mamy, Ter­ran­ce cały czas był po mo­jej stro­nie. Mia­łam wra­że­nie, że do­strze­ga rze­czy, któ­rych inni nie wi­dzą albo nie chcą wi­dzieć. Te­raz spo­strzegł, że do oczu na­pły­wa­ją mi łzy i że nie mają związ­ku z przy­kle­jo­ny­mi przed chwi­lą sztucz­ny­mi rzę­sa­mi.

Od kie­dy wsta­łam z łóż­ka, czu­łam okrop­ny cię­żar w żo­łąd­ku. I to nie z ner­wów. Od czwar­te­go roku ży­cia bio­rę udział w kon­ku­rach pięk­no­ści i po­tra­fię ra­dzić so­bie z tre­mą. Z każ­dą go­dzi­ną cię­żar się na­si­lał i za­czy­nał od­dzia­ły­wać na całe moje cia­ło. Dzwo­ni­ło mi w uszach. W pal­cach u rąk i stóp czu­łam mro­wie­nie. Ję­zyk mi sko­ło­wa­ciał, a do oczu na­pły­nę­ły łzy. Mia­łam przy­spie­szo­ne tęt­no i wil­got­ne dło­nie. Na usta ci­snę­ły mi się sło­wa, któ­re do­słow­nie chcia­ły się wy­rwać z krta­ni.

Prze­ra­ża­ją­ce sło­wa. Ta­kie jak „nie” i „prze­rwij­cie”. Oraz „po­waż­nie, prze­rwij­cie to”.

Ale to tyl­ko ner­wy zwią­za­ne ze ślu­bem, praw­da? Od oko­ło mie­sią­ca za­glą­da­łam w wy­ima­gi­no­wa­ne oczy stra­chu, któ­ry te­raz był bar­dzo re­al­ny. I miał oczy sze­ro­ko otwar­te. Ale to nor­mal­ne, praw­da? Prze­cież całe moje cia­ło nie mo­gło się ku­lić w so­bie, aby mnie chro­nić, aby oka­zać praw­dzi­wą wąt­pli­wość i przejść do dzia­ła­nia… Praw­da?

– Chy­ba po­trze­bu­ję się wy­ci­szyć – uda­ło mi się po­wie­dzieć, po­wstrzy­mu­jąc te inne sło­wa. Pra­wie nie od­dy­cha­łam.

Kasz­lę. Od­dy­cham. Kasz­lę. Od­dy­cham. Pro­szę, od­dy­chaj. Kulę się w so­bie.

Ter­ran­ce po­pa­trzył na mnie po­now­nie i ka­zał zmyć się eki­pie ko­sme­tycz­nej. Druh­ny wy­szły w opa­rach szam­pa­na. Szyb­ko upię­to po­zo­sta­łe loki i zo­sta­łam sama.

Wspar­łam gło­wę na dło­niach i po pro­stu za­łka­łam. Tak jak się to robi w dniu ślu­bu, praw­da? Nie­do­brze. Wszyst­ko wy­da­wa­ło mi się nie­wła­ści­we. To już nie było zde­ner­wo­wa­nie. Wpa­dłam w pa­ni­kę, któ­ra po­trze­bo­wa­ła miej­sca, aby się roz­prze­strze­nić i do­pu­ścić do gło­su to, co się ko­tło­wa­ło we mnie.

Do po­ko­ju we­szła mama.

– Ze­chcesz wy­ja­śnić mi, dla­cze­go pięć dru­hen, dwóch spe­cja­li­stów od pa­znok­ci i wi­za­ży­sta po­pi­ja­ją w tej chwi­li szam­pa­na z so­kiem po­ma­rań­czo­wym na ta­ra­sie?

I tak sie­dząc w oto­cze­niu ob­fi­tych kry­no­lin i pięk­na, w koń­cu wy­rzu­ci­łam z sie­bie sło­wa, któ­re du­si­łam cały dzień.

– Nie chcę wy­cho­dzić za Char­le­sa.

Mie­li­ście kie­dyś wra­że­nie, że sło­wa za­wi­sły w po­wie­trzu? Sły­sza­łam, jak od­bi­ja­ją się echem w cał­ko­wi­tej ci­szy. Unio­słam gło­wę i zo­ba­czy­łam sto­py w czó­łen­kach bez pal­ców. Jed­na z nich z wście­kło­ścią ude­rza­ła o drew­nia­ne klep­ki pod­ło­gi. Wi­dzia­łam opa­lo­ne i zgrab­ne nogi, z ko­la­na­mi, na któ­rych po­ja­wi­ły się pierw­sze ozna­ki zmarsz­czek. Do­strze­głam też lnia­ną spód­ni­cę w ko­lo­rze zła­ma­nej bie­li, wią­za­ną brzo­skwi­nio­wą ko­szu­lę, szla­chet­ne ka­mie­nie na pal­cach, szmin­kę Cha­nel (Ro­uge Coco Shi­ne, a nie byle co) i sze­ro­ko otwar­te zie­lo­ne oczy, któ­rych ko­lor po­głę­bia­ła złość.

– Mło­da damo. Chy­ba się prze­sły­sza­łam – stwier­dzi­ła mama, a na jej twa­rzy po raz pierw­szy po­ka­za­ła się tro­ska.

Mia­ła zwią­zek z tym, jak się czu­ję? Czy może zmar­twi­ła się, że po­psu­ję jej ten do­sko­na­ły dzień? Mogę ob­sta­wić w ciem­no, że cho­dzi­ło o to dru­gie.

– Nie chcę wy­cho­dzić za Char­le­sa Pre­sto­na Sap­ping­to­na. – Och, po­czu­łam się cał­kiem do­brze.

Wes­tchnie­nie.

– Chloe, po­wiesz mi, o co cho­dzi? – spy­ta­ła mama.

Po­wtó­rzy­łam to, co po­wie­dzia­łam, wkła­da­jąc w moją wy­po­wiedź jesz­cze wię­cej uczu­cia.

– Nie chcę wy­cho­dzić za Char­le­sa Pre­sto­na Sap­ping­to­na! Ani dziś, ani w ża­den inny dzień.

Moje cia­ło od razu za­re­ago­wa­ło na te sło­wa. Wy­pro­sto­wał mi się krę­go­słup, jak­by zdję­to z nie­go cię­żar, a gło­wa uno­si­ła się lek­ko, jak­by ją…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: