Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zatoka cieni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 czerwca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zatoka cieni - ebook

Marlene Adamski z nieznanych powodów skacze z balkonu swojego domu. Uchodzi z upadku z życiem, lecz od tej pory nie mówi. Ani słowa. Psychoterapeutka Ina Bertholdy nie potrafi wyjaśnić zachowania sześćdziesięciodwuletniej żony piekarza. Ponieważ sprawa nie daje jej spokoju, jedzie do meklemburskiej wioski Prerow, by odwiedzić pacjentkę. Wydaje się, że Marlene jest otoczona troskliwą opieką, lecz postawa jej męża wprawia Inę w zdumienie. Mężczyzna nawet na chwilę nie zostawia żony sam na sam z psychoterapeutką. Robi wszystko, by uniemożliwić kobietom rozmowę.

Czternaście miesięcy wcześniej w kuchni Adamskich zbiera się przy stole osobliwe towarzystwo. Zgromadzeni planują coś potwornego…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-601-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Rozłączyłam się i przez chwilę stałam bez ruchu na środku pokoju. W ciągu ostatnich trzydziestu minut w moją duszę kropla po kropli sączyło się poczucie grozy i przerażenia, ale doszło ono do głosu dopiero teraz, kiedy skończyłam rozmowę.

Tylu zabitych. Nie naraz, lecz po kolei, jeden po drugim. Nie znałam żadnej z ofiar, więc w świecie przepełnionym makabrycznymi informacjami była to w sumie tylko jedna z wielu tragedii. Ale nie dla mnie.

Czułam, że kryje się w tej historii coś wyjątkowo potwornego, lecz nie umiałam tego opisać. Co takiego było w tej zbrodni, że tak mną wstrząsnęła? Czy tylko liczba ofiar? Pamiętam, że już wcześniej czytałam o tej sprawie, ale z jakiegoś powodu wypadła mi z głowy. A teraz, w ten cudowny, jasny wiosenny poranek, w czasie tej rozmowy telefonicznej, owa zbrodnia stała się częścią mojego życia.

Właśnie zamierzałam usiąść do pracy, lecz zmieniłam plany i postanowiłam się wybrać na spacer. Po tym telefonie nie mogłam tak po prostu zająć się rzeczami, które sobie zaplanowałam na ten dzień. Musiałam przemyśleć wiele spraw, inaczej nie mogłabym spokojnie pracować.

Morze i niebo mieniły się różnymi odcieniami błękitu, a na tym cudownym tle kołysało się kilkoro amatorów wodnych sportów. Na nadmorskiej promenadzie ktoś grał na harmonii, poznałam piosenki Edith Piaf i Adriana Celentana. Beztroscy urlopowicze przechadzali się, mijając muzyka.

Nagle uświadomiłam sobie, co mnie w tej zbrodni tak przeraziło, i poczułam, że właśnie dlatego muszę o niej napisać.

Każde zabójstwo, o którym słyszymy, przejmuje nas grozą. Wyobrażamy sobie sprawcę – włamywacza, który przypadkiem zabija emeryta w jego altanie, przestępcę seksualnego, który czyha na kobiety i dzieci, brutalnego młodego mężczyznę, który napada na nas na dworcu. Boimy się, że ta przemoc wedrze się w nasze uporządkowane, zwyczajne życie.

A co, jeśli śmierć zakrada się do naszego domu niczym wilk w owczej skórze? Jeśli zabójca mieszka za rogiem i jest częścią naszego życia? Jeśli od czasu do czasu ściskamy jego dłoń, a nawet darzymy go szczerą sympatią?

Najstraszliwsze w zbrodni, o której się właśnie dowiedziałam, było to, że dotknęła zupełnie normalnych, przeciętnych ludzi. I że tak powoli – by nie powiedzieć: majestatycznie – zataczała coraz szerszy krąg. Przestępstwo to stopniowo zamieniło się w wir, który pochłaniał wszystko, co znalazło się w jego zasięgu, po cichu niosąc śmierć i zniszczenie – aż było za późno, aż jego siła stała się zbyt wielka, by się jej oprzeć.

Darss– właściwie Fischland-Darss-Zingst, ale w skrócie po prostu Darss. Miałam z tego półwyspu same dobre wspomnienia, a kiedy nieco ponad rok temu wróciłam tu po blisko dziesięciu latach nieobecności, odniosłam wrażenie, że nic się nie zmieniło. Po drodze zatrzymywałam się od czasu do czasu, by popatrzeć na surferów, jeźdźców galopujących konno po plaży, samotnego poszukiwacza bursztynu kopiącego dół w piasku. Morze było wzburzone, na horyzoncie kłębiły się chmury, a opadająca zeń kurtyna deszczu sunęła z południa na północ, lecz nad spokojną taflą laguny, którą w okolicy Ahrenshoop oddziela od morza zaledwie kilometr lądu, zalegała łagodna, brzoskwiniowa poświata. Byłam zauroczona kontrastem między wodami laguny i morza. Tutaj błogi spokój, leniwie dryfujące żaglówki, stare przystanie, falujące trzciny, cisza, z drugiej zaś strony powyginane od wiatru sosny, urwiska, zalewane spienioną wodą mola.

Może to zabrzmi naiwnie, ale pomyślałam, że to niemożliwe, by w takim miejscu popełniono zbrodnię, a już na pewno nie mógł jej, jak sądziłam, dokonać nikt z miejscowych. Mieszkańcy półwyspu to ludzie spokojni, zrównoważeni, skromni, lecz pewni siebie. Kradzież samochodu czy włamanie – owszem, to może się zdarzyć, podobnie jak pijani turyści łamiący malwy lub załatwiający się w przydomowych ogródkach, ale zabójstwo? Okoliczni mieszkańcy wydawali mi się raczej ofiarami niż przestępcami, gdyż w ślad za pierwszymi turystami i przywiezioną przez nich namiastką bogactwa na półwysep ściągnęli bogacze z całych Niemiec, którzy zaczęli kupować tu domy, co z kolei zwabiło złodziei. Nic zatem dziwnego, że pytanie o to, czy owa fala turystów i nowych mieszkańców przyniosła miejscowym więcej korzyści czy raczej kłopotów, stanowiło przedmiot niekończących się dyskusji w knajpach, na festynach i na chodnikach. W czasach, gdy nie ma wielkich skandali – w końcu dziś za skandal uważa się dużo mniej występków niż jeszcze trzydzieści lat temu – niewiele spraw było w stanie wywołać ożywienie w tutejszych wioskach.

Życie tutaj toczyło się zwykłym rytmem: najpierw ptaki ciągnęły z południa na północ, potem zakwitały ogrody, pojawiały się rybitwy, które zaczynały wić gniazda w urwiskach, i pierwsze żagle na wodzie, zrazu pojedyncze, a z czasem coraz liczniejsze, później plaże wypełniały się śmiechem dzieci, restauracje gośćmi, a drogi rodzinami odbywającymi rowerowe wycieczki. Mijały jednak tygodnie i w końcu światło zaczynało blednąć, ptaki wracały z północy na południe, plaża pustoszała, znad morza nadciągał chłodny wiatr… Naturalna kolej rzeczy…

Oczywiście jako pisarka i psycholożka powinnam była zdawać sobie sprawę, że nawet w tak spokojnej okolicy może się zdarzyć zbrodnia, lecz mimo to wydawało mi się, że do takich dramatów dochodzi raczej w obskurnych blokach wielkiego miasta czy ciemnych zakamarkach stacji metra.

Przez jakiś czas błąkałam się jeszcze po okolicy, rozmyślając, jak to się dzieje, że człowiek, po którym znajomi i przyjaciele nigdy by się tego nie spodziewali, nagle próbuje się zabić.

Od tego się bowiem wszystko zaczęło – przynajmniej dla mnie. Bo w rzeczywistości cała ta historia miała swój początek dużo wcześniej.1

Wrzesień

Ta sprawa różniła się od innych. Oto zdrowa, zrównoważona kobieta siedzi przy kawie na balkonie swojego domu, spoglądając na połyskujące w popołudniowym świetle wody laguny, i nagle, zdałoby się zupełnie bez powodu, wstaje, wspina się na barierkę i rzuca w dół. Jakimś cudem wychodzi z upadku cało, lecz od tej pory nie odzywa się ani słowem.

Dla Iny taka sytuacja była czymś zupełnie nowym. Do tej pory za każdą próbą samobójczą, z którą miała do czynienia, kryła się jakaś historia. Czasem, aby wydobyć ją na światło dzienne, wystarczyło pacjenta lekko trącić, a natychmiast zaczynał się z niego wylewać potok słów, pełen wyrzutów wobec męża czy żony, rodziców, przyjaciół, życia. Inni dzielili się swoimi przeżyciami po kawałku, z wahaniem ważąc każde słowo, jakby zależało od niego życie, milknąc na długie minuty i połykając łzy. Jeszcze inni uważali psychoterapeutkę za swego nieprzyjaciela. Ci odpowiadali wrogo i sarkastycznie albo kazali Inie iść do diabła, by po chwili znów ją przywołać – i znowu zrugać. Wszyscy jednak w taki czy inny sposób, mniej lub bardziej wylewnie mówili o małych i wielkich dramatach, które sprawiły, że znaleźli się w rostockiej klinice. W miejscu, w którym jak nigdzie indziej spotykały się śmiertelne znużenie i głód życia.

Marlene Adamski była inna. Milczała jak dziecko, które doświadczyło przerażającej traumy – tyle że Marlene Adamski miała sześćdziesiąt dwa lata i do tej pory nic, ale to nic nie wskazywało na to, by miała jakiekolwiek kłopoty, a tym bardziej by przeżyła jakąś wielką traumę.

Ina bezskutecznie szukała w dokumentacji medycznej czegoś, co wyjaśniłoby ów cień kryjący się w oczach tajemniczej pacjentki. Pani Adamski wspólnie z mężem prowadziła na półwyspie Darss dobrze prosperującą piekarnię, miała dom z czystą hipoteką, była w świetnej formie fizycznej, a w jej karcie próżno było szukać śladu jakichkolwiek problemów psychicznych. To ostatnie, ma się rozumieć, samo w sobie o niczym nie świadczyło, gdyż myśli samobójcze rzadko wynikają z oczywistych, łatwych do rozpoznania zaburzeń. Ich źródłem są raczej samotność, monotonia, stres czy niemożność wyrwania się z sytuacji, którą człowiek subiektywnie postrzega jako beznadziejną i bez wyjścia.

Lecz Ina nie znalazła również takich punktów zaczepienia. Jej pacjentka zbierała pieniądze dla syryjskich uchodźców, śpiewała w parafialnym chórze. Owszem – Adamscy nie mieli dzieci, jednak w trakcie dwutygodniowego pobytu w położonej na obrzeżach Rostocku klinice psychiatrycznej niedoszłą samobójczynię odwiedziło mnóstwo ludzi. Jej niezliczone przyjaciółki i kuzynki w trakcie rozmów z Iną zgodnie twierdziły, że w okolicy nie ma nikogo, kto bardziej od Marlene angażowałby się w życie lokalnej – i nie tylko – społeczności. Pani Adamski była też dobrym duchem miejscowej piekarni – znała wszystkich klientów po imieniu i każdego serdecznie witała, z uśmiechem ściskając mu dłoń.

Jedyną zagadką pozostawało jej życie rodzinne, o którym Ina nie zdołała się dowiedzieć zbyt wiele. Widziała tylko, że Gerd, mąż Marlene, otacza żonę czułą opieką, i chociaż wydawał się człowiekiem, który w ostatniej kolejności szukałby winy w sobie, terapeutka miała wrażenie, że jego troska jest autentyczna.

Jednym słowem: nie było żadnego punktu zaczepienia, który pozwalałby zrozumieć, dlaczego pacjentka targnęła się na swoje życie. Ina stanęła przed prawdziwą zagadką. Fakt, że podopieczna z nią nie rozmawiała, uniemożliwiał odkrycie kierujących niedoszłą samobójczynią pobudek, a ponieważ Marlene Adamski miała zostać wkrótce wypisana, terapeutka była gotowa zrezygnować z poszukiwań odpowiedzi na dręczące ją pytania i zająć się innymi pacjentami. W kolejce czekały już na nią ofiary przemocy, wypadków albo mobbingu, ludzie zniszczeni przez stres i wypalenie zawodowe, uzależnieni od narkotyków, pacjenci z guzami mózgu lub chorobami serca. A jednak milcząca kobieta z ciemnymi kręgami pod oczami nie dawała psycholożce spokoju.

Przecież właśnie dlatego pół roku wcześniej Ina zamieniła Schwerin na klinikę w Rostocku. Chciała mieć więcej czasu dla swych podopiecznych. Wcześniej, spotykając się z umieszczoną na jej oddziale niedoszłą samobójczynią, musiała się zadowolić zapewnieniami w stylu „Więcej tego nie zrobię” i po kilku minutach szła do następnego pacjenta. A rok później znów spotykała dawną podopieczną. Gorzej, gdy jej nie spotykała, bo przy drugiej próbie pacjentka miała więcej „szczęścia” niż za pierwszym razem. Ina nie wiedziała, ile było takich przypadków, lecz ta niewiedza bynajmniej nie zdejmowała z jej ramion przytłaczającego ciężaru. Tu, w Rostocku, miała przynajmniej poczucie, że robi dla swoich pacjentów wszystko, co w jej mocy, zwłaszcza że pracowała w klinice tylko przez dwa dni w tygodniu, w pozostałe zaś przyjmowała w prywatnym gabinecie w Ahrenshoop, dzięki czemu mogła się opiekować pacjentami dłużej, niż to zwykle bywa. Tylko w przypadku Marlene Adamski natrafiła na głaz.

Ina uważała, że milczenie żony piekarza stanowi bardziej świadomy wybór pacjentki aniżeli skutek szoku, i liczyła, że przy odrobinie cierpliwości zdoła przezwyciężyć opór niedoszłej samobójczyni. Marlene bowiem, choć się nie odzywała, była w pełni świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Reagowała na ruch, dźwięki i ludzi, którzy wchodzili do jej pokoju. Zaciskała usta, gdy nie smakował jej szpitalny posiłek, i odwzajemniała uściski. Tylko uśmiechu Ina nie widywała na jej twarzy. Ujrzała go tylko raz, gdy próbując zyskać zaufanie pacjentki, opowiedziała jej o swojej miłości do morza, a szczególnie do Darss. Wtedy Marlene spojrzała na terapeutkę z rozrzewnieniem, jakby ta obudziła w niej wspomnienie dawnego szczęścia, a Ina poczuła, że mogłyby znaleźć wspólny język.

Na przeszkodzie stanął jednak Gerd Adamski.

– Damy sobie radę – powiedział piekarz, odebrawszy żonę po wypisie. Fizyczne rany Marlene Adamski co prawda się zagoiły, ale niedoszła samobójczyni nie stała jeszcze pewnie na nogach, toteż mąż troskliwie odprowadził ją do swojego audi. Chociaż mżyło, Ina wyszła z nimi na parking.

Pan Adamski zatrzasnął drzwi od strony pasażera i obchodząc auto, powiedział cichym, zduszonym głosem:

– Marlene za ciężko pracowała. Piekarnia, chór, dom… Za dużo wzięła na swoje barki. Nie miała chwili dla siebie.

– Możliwe – odparła Ina. – Ale ludzie zwykle nie skaczą z balkonu tylko dlatego, że mają przepełniony kalendarz. To może być katalizator, ale nie przyczyna. Dlatego zalecałabym pańskiej żonie kontynuację psychoterapii. Mój gabinet w Ahrenshoop jest jedynym na całym półwyspie, ale jeśli woleliby państwo skorzystać z pomocy kogoś innego, zapisałam kilka adresów moich kolegów w Rostocku.

Gerd Adamski wyciągnął rękę na pożegnanie. Niekształtna i włochata dłoń po pięćdziesięciu latach zagniatania ciasta była bardzo silna, lecz jej mocny uścisk wcale nie okazał się nieprzyjemny.

– Dziękuję, pani doktor. Jestem naprawdę bardzo wdzięczny, że zajęła się pani Marlene, ale teraz już sobie poradzimy. Trochę uwagi i troski…

– Troska wystarczy w ogrodzie, by naprostować skrzywione drzewka – odrzekła Ina nieco zniecierpliwiona, lecz po chwili łagodnym tonem postanowiła stonować wymowę swych słów. – Oczywiście pańska troska jest bardzo ważna, ale muszę raz jeszcze podkreślić, że proces rekonwalescencji dopiero się zaczyna. To, że pańska żona nie mówi, jest najlepszym, aczkolwiek nie jedynym, tego dowodem.

– Z tym też sobie poradzimy – powiedział Gerd Adamski z niezachwianą pewnością siebie, po czym uprzedzając odpowiedź Iny, dodał: – Pani doktor, wiem, że chce pani dla Marlene jak najlepiej, ale naprawdę, damy sobie radę. Jest pani psychologiem i mówi mi o motywach, psychoterapii i tego typu rzeczach, ale my jesteśmy prostymi, ciężko pracującymi ludźmi. Piekarzami. Rozumie pani?

Powiedział to w taki sposób, jakby każdy piekarz musiał raz w życiu spróbować się zabić, a jeśli przeżył, był już do końca życia odporny na samobójcze myśli – zupełnie jak po przebyciu świnki. Oczywiście Ina nie po raz pierwszy spotkała się z niechęcią do psychologów i psychoterapii. Z własnego doświadczenia wiedziała, że z jednej strony przejawiają ją ludzie sukcesu, którzy uważają, że wezmą się w garść bez niczyjej pomocy, z drugiej zaś – ci, którzy sądzą, że terapia jest dobra dla mięczaków. Granica między tymi dwiema kategoriami była płynna, lecz Gerd Adamski bez dwóch zdań zaliczał się do tej drugiej grupy.

Chcąc nie chcąc, terapeutka pozwoliła zatem Marlene odejść i chociaż chwilami wciąż ją wspominała, z czasem całkowicie pochłonęli ją nowi pacjenci.

Potem jednak zdarzyło się coś dziwnego: w ciągu dwóch dni Ina odebrała kilka głuchych telefonów. Kiedy podnosiła słuchawkę, nikt się nie odzywał, ale nie było też słychać głośnego oddechu ani dyszenia, a po kilku sekundach dzwoniący się rozłączał.

W końcu, kierowana przeczuciem, spytała:

– Pani Adamski? Marlene?

Ponieważ tym razem połączenie nie zostało od razu przerwane, psycholożka postanowiła odwiedzić Marlene i przekonać ją, by ta zgodziła się na prywatną terapię. Chciała pomóc swojej dawnej pacjentce, a zarazem miała nadzieję, że spotkania z milczącą samobójczynią będą odskocznią od monotonnych zajęć w klinice i poszerzą jej zawodowe horyzonty.

Jak się miało wkrótce okazać, ta decyzja raz na zawsze zmieniła życie Iny.

***

Ina mieszkała na Darss od ponad roku, lecz aby trafić do domu Adamskich, musiała kilka razy pytać miejscowych o drogę. W końcu, raczej przypadkiem niż dzięki otrzymanym instrukcjom czy wskazaniom GPS-u, dotarła do maleńkiej osady o nazwie Wieck.

Gdy dojechała do końca wąskiej, obsadzonej krzewami asfaltowej szosy, wspaniały widok natychmiast wynagrodził jej trudy podróży. Po jednej stronie drogi pod ogromną kopułą nieba rozpościerała się dziewicza łąka. Kilka skarłowaciałych drzew, miliony falujących na wietrze traw i blade słońce za postrzępionymi chmurami. Niby nic takiego, ale widok dosłownie zapierał dech w piersi. Ina poczuła na twarzy chłodną bryzę i ogarnęła ją pokusa, by się dosłownie zanurzyć w tym cudownym krajobrazie. Po drugiej stronie szosy wąska ścieżka wiodła ku oddalonej o jakieś trzydzieści metrów laguny. Cienki woal mgły unosił się z wody i niespiesznie sunął w dal. Powietrze smakowało solą i pachniało świeżo rozkopaną ziemią.

Dom państwa Adamskich również stanowił prawdziwe cudo. Kryta strzechą bladoniebieska piętrowa chata otoczona była murkiem z polnych kamieni, a krzewy róż w ogródku sprawiały, że całość wyglądała jak na obrazku. W domu spokojnie mogłaby się pomieścić sześcioosobowa rodzina, lecz Ina wiedziała, że Gerd i Marlene Adamscy mieszkają sami. Dopiero później psychoterapeutka dowiedziała się, że kiedy w 1991 roku małżonkowie kupili tę chatę, była ona w dość opłakanym stanie, lecz nowi właściciele stopniowo zdołali ją odnowić, dodając pewne elementy, które nie do końca pasują do takiej budowli – na przykład balkon.

W 1991 roku Marlene miała mniej więcej tyle lat, co Ina obecnie, czyli zbliżała się do czterdziestki, i prawdopodobnie nie pożegnała się jeszcze z marzeniami o posiadaniu licznej rodziny. A może to wcale nie wielkość domu zdecydowała o jego zakupie, tylko jego malownicze położenie lub po prostu atrakcyjna cena?

Terapeutka zadzwoniła kilka razy do drzwi, lecz nikt nie odpowiedział. Poczuła się zawiedziona, gdyż zadała sobie sporo trudu, by się spotkać z Marlene, z drugiej jednak strony pomyślała, że może jej dawna podopieczna wróciła do pracy w piekarni, co stanowiłoby dobry znak.

Po chwili jednak Ina dostrzegła gospodynię – Marlene siedziała na tym samym balkonie, z którego kilka tygodni wcześniej skoczyła.

– Marlene? To ja, Ina Bartholdy.

– Czego pani chce?

To były pierwsze słowa, jakie terapeutka usłyszała z ust swej pacjentki. Głos Marlene brzmiał nieco głucho i szorstko i nie pasował do emanującej serdecznym, matczynym ciepłem postaci, którą Ina w głębi duszy uznawała za niemal archetypiczny wzorzec piekarzowej.

– Wiem, że przyjeżdżam bez zapowiedzi – odparła psycholożka wymijająco. – Byłam przypadkiem w okolicy i pomyślałam, że panią odwiedzę.

Ściśle rzecz biorąc, nie było to kłamstwo, gdyż Ina faktycznie miała tego dnia coś jeszcze do załatwienia w pobliżu Wieck. Zamierzała właśnie poprosić Marlene, by ta ją wpuściła do środka, gdy gospodyni wstała i znikła w domu.

I to by było tyle, jeśli chodzi o psychoterapię, pomyślała Ina, lecz po chwili rozległo się buczenie elektrycznego zamka. Terapeutka weszła do środka.

W chacie było dość chłodno, a nade wszystko niewiarygodnie cicho. Wszystkie okna były zamknięte i przez grube mury do środka nie docierał nawet śpiew ptaków. Nie było też słychać tykania zegara.

– Marlene?

Ina zajrzała do salonu, a potem do kuchni i dopiero wtedy zrozumiała, że gospodyni czeka na nią na górze.

Krętymi schodami weszła na piętro i zobaczyła otwarte na oścież drzwi sypialni. Marlene, odwrócona plecami, siedziała na balkonie. Na okrągłym stoliku, tak jak tamtego feralnego dnia, znów stały kawa i ciasto, a spojrzenie niedoszłej samobójczyni błądziło po roziskrzonych wodach laguny, po których bezgłośnie sunęły żaglówki. Wrześniowe słońce rozświetlało skrytą za ciemnymi okularami twarz gospodyni.

Ina spokojnie rozejrzała się po sypialni, która, podobnie jak reszta domu, została urządzona nieco staromodnie, ale bardzo schludnie. Dębowe sprzęty – komoda z lustrem, pusty stojak na garnitur i drewniane łóżko, przy którym leżał mały dywanik – choć od dawna nieodnawiane, były bardzo zadbane. Całość utrzymano w beżowo-brązowej tonacji. Psycholożka szukała czegoś niezwykłego, jakiejś ekstrawaganckiej lampy, azjatyckiego zegara, oprawionego w ramki dziecinnego obrazka, lecz niczego takiego nie dostrzegła – ani tutaj, ani w sieni, ani w salonie, ani na schodach. Ściany wydawały się niemal gołe – tylko tu i ówdzie pojawiał się jakiś drukowany obrazek z kwiatami czy pejzażyk. Ina pomyślała, że w porównaniu z tym, jak wspaniale dom prezentuje się z zewnątrz, wnętrza wyglądają bardzo przeciętnie – ot, zwykła wiejska chata.

Terapeutka wyszła na balkon i oparłszy się obiema rękoma o balustradę, dyskretnie spojrzała w dół. Czy można się zabić, skacząc z pierwszego piętra? Może próba samobójcza Marlene była tylko formą demonstracji, wołania o pomoc? Może pani Adamski należy do tej kategorii ludzi, którzy nagrywają stosowną wiadomość na poczcie głosowej czwórki przyjaciół, a potem zażywają pokaźną, acz nie śmiertelną dawkę środków nasennych, podświadomie licząc, że ktoś ich w ostatniej chwili znajdzie i uratuje? Tego typu myśli często nawiedzały Inę, gdy przeglądała akta swojej milczącej pacjentki, lecz na miejscu okazało się, że sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Skacząc z tego balkonu, z pewnością można było się zabić. Parter był wyjątkowo wysoki, grunt z tej strony gwałtownie opadał, a w dole ciągnął się murek. Upadek z siedmiu metrów na gołe kamienie mógł się skończyć dużo gorzej niż tylko zwichnięciem ramienia, wstrząsem mózgu i kilkoma guzami. Mimo to wciąż bez odpowiedzi pozostawało zasadnicze pytanie: Czy podjęta przez Marlene próba samobójcza była rozpaczliwym wołaniem o pomoc, czy też biedaczka faktycznie nie widziała innego wyjścia?

– Czasami zdarzają się chwile, kiedy nie mamy już sił i nie wiemy, co zrobić – odezwała się cicho Ina. – I wtedy poddajemy się impulsowi. Poruszamy lekko kierownicą i uderzamy czołowo w pędzącą z naprzeciwka ciężarówkę, skaczemy pod wjeżdżający na dworzec pociąg… Nie planowaliśmy tego. Jechaliśmy do pracy lub po zakupy, gdy nagle…

Terapeutka umilkła i spojrzała na swoją dawną pacjentkę. Chociaż Marlene miała na twarzy okulary przeciwsłoneczne, widać było, że wpatruje się w Inę.

– Czy tak właśnie było z panią? – spytała psycholożka.

Czyżby pani Adamski obudziła się pewnego dnia i ni z tego, ni z owego uznała, że jej życie nie ma sensu? Że mąż, dom, kilkoro znajomych i piekarnia to za mało? Czyżby padła ofiarą chwilowego nastroju? Wahania hormonów?

Na twarzy Marlene tańczył refleks światła odbitego od wykopanego w ogrodzie małego stawu. Żółta plamka drgała na jej wysokim czole, zaczesanych do tyłu jasnych, lekko posiwiałych włosach, obwisłych policzkach, otoczonych zmarszczkami ustach i miękkiej, krągłej brodzie. Ina czekała na jedno słowo, które dałoby jej jakiś punkt zaczepienia. Choćby skinienie głową, drgnienie warg. Ale nic takiego nie nastąpiło. Jedynym ruchomym elementem na twarzy gospodyni była plama światła.

Terapeutka wiedziała, że musi przełamać milczenie pacjentki. Tylko jak? Czuła, że fakt, iż pani Adamski wpuściła ją do środka, musi coś znaczyć.

– W ostatnich dniach odbierałam głuche telefony. Podejrzewam, że to była pani. Mam rację?

Marlene, niemal nie poruszając ustami, rozchyliła lekko wargi i Ina odniosła wrażenie, że w wąskiej ciemnej szparce między nimi zaczyna się z trudem formować słowo.

Nie rozległ się jednak żaden dźwięk.

Terapeutka odczekała jeszcze chwilę, wsłuchując się w szum wiatru i radosne ćwierkanie ptaków.

– Dlaczego tak trudno się pani przede mną otworzyć?

Usta Marlene znowu się rozchyliły, jakby gotując się do wypowiedzenia pierwszego słowa. Ina pomyślała, że granica między milczeniem a mową jest dla niedoszłej samobójczyni niczym przyprawiająca o zawrót głowy przepaść – wystarczył krok, by ją pokonać, lecz Marlene nie była go w stanie zrobić. Może w jej oczach to, co czekało na nią po drugiej stronie, nie było warte wysiłku? A może było tak przerażające, że aby się wyrwać z milczenia, musiałaby się zdobyć na prawdziwy heroizm? Chociaż Ina praktycznie nie znała swojej pacjentki, czuła, że Marlene ma w sobie dość odwagi, by to zrobić. Świadczyły o tym jej oczy, które nigdy nie patrzyły na świat zalęknione – ani wtedy, gdy otworzyła je, odzyskawszy w klinice przytomność, ani potem, gdy terapeutka zaczęła jej zadawać trudne pytania.

***

Również historia życia pani Adamski świadczyła o tym, że kobiecie tej nie brak odwagi. Odwiedzające ją w szpitalu kuzynki opowiedziały Inie o tym, jak dziewiętnastoletnia Marlene wplątała się w Dreźnie w romans z radzieckim żołnierzem. W tamtych czasach w NRD używano w odniesieniu do takich historii określenia „wplątać się”, a radziecki kapral nie uchodził za zbyt dobrą partię, zwłaszcza gdy dziewczyna wybierała się na studia nauczycielskie. Ponieważ przyszła studentka zupełnie jawnie prowadzała się z młodym żołnierzem, ludzie obrzucali ją wyzwiskami. Niektórzy otwierali nawet specjalnie okna, by nazwać ją dziwką, po czym z trzaskiem je zamykali. W końcu któregoś dnia mężczyzna, dla którego poświęciła swe dobre imię i zaryzykowała przyszłość, znikł. Marlene nigdy więcej o nim nie słyszała. Rok później znowu się zakochała, ale i ten wybranek nie przypadł do gustu jej drobnomieszczańskim rodzicom. Mimo to dziewczyna, nie zważając na sprzeciw najbliższych – oraz urzędników ministerstwa oświaty – przerwała studia i wyszła za mąż za meklemburskiego piekarza.

– Wie pani, że wszystko, co od niej usłyszę, zostanie między nami – powiedziała Ina, próbując ośmielić pacjentkę.

Wargi Marlene rozchyliły się nieco szerzej i być może w końcu udałoby jej się przełamać wewnętrzny opór, gdyby w tym samym momencie nie rozległ się trzask zamykanych drzwi, a zaraz potem głos wołającego ją męża. Niedoszła samobójczyni natychmiast zamknęła się w sobie.

Kilka sekund później Gerd Adamski wszedł do sypialni i zmierzywszy Inę ponurym wzrokiem, wyraźnie dał jej do zrozumienia, co sądzi o tej niezapowiedzianej wizycie. Czując na sobie lodowate spojrzenie, terapeutka poczuła się jak bokser, który przed walką patrzy w oczy swemu przeciwnikowi.

– Dzień dobry, pani doktor, co za niespodzianka. – Głos piekarza brzmiał zaskakująco miękko. – Co panią do nas sprowadza?

– Dzień dobry, panie Adamski. Chciałam się tylko upewnić, że z pańską żoną wszystko w porządku.

– Jak pani widzi. Żona czuje się dużo lepiej.

– Cóż, w takim razie… Czy mogłabym z panem zamienić dwa słowa? Jeśli można, na osobności.

– Prawdę mówiąc, chciałem zaproponować to samo. Proszę tędy.

Skrywając swą irytację za maską przesadnej uprzejmości, gospodarz przepuścił Inę w drzwiach i wyciągnąwszy rękę, wskazał drogę na dół. Zmierzając w kierunku schodów, terapeutka spostrzegła otwarte drzwi do innego pokoju, które wcześniej umknęły jej uwadze. Zauważyła, że meble stojące w środku są nowiusieńkie i bardzo eleganckie, ale piętrzą się na nich talerze, torebki po chipsach i mnóstwo części elektronicznych. Czyżby w domu był ktoś jeszcze?, pomyślała.

– Proszę, pani doktor – ponaglił Inę gospodarz, a jego potężny brzuch znalazł się tak blisko niej, że niemal ją zepchnął ze schodów.

Terapeutka zeszła na dół i skierowała się do salonu, w którym jak zauważyła, panował względny porządek, choć tu i ówdzie zalegała warstwa kurzu. Gdy tylko zostali z gospodarzem sami, Gerd Adamski natychmiast zrzucił maskę grzeczności.

– Jeśli chodzi o pani niezapowiedzianą wizytę, to muszę powiedzieć, że wcale mi się to nie podoba – stwierdził.

– Czy gdybym się zapowiedziała, pozwoliłby mi pan porozmawiać z żoną?

– Powiem otwarcie: nie. I mam ku temu powody.

– Zechce mi je pan wyjawić?

– Nie muszę.

– Oczywiście. Chciałabym jednak zrozumieć pański punkt widzenia.

– Nie mam nic więcej do powiedzenia.

– Panie Adamski, zakładam, że chce pan, by żona wróciła do pełni sił. A jeśli tak, to nie rozumiem, dlaczego nie zgadza się pan na to, abym ją odwiedzała. Przecież w niczym jej nie zaszkodzę.

– Za pozwoleniem, w tej kwestii mam odmienne zdanie. Zrobiliśmy duże postępy, bez pani pomocy.

– Na czym polegają te postępy? – spytała Ina, starając się zachować spokojny, rzeczowy ton.

– Rozmawialiśmy i Marlene obiecała mi, że nigdy więcej tego nie zrobi.

– Aha – westchnęła terapeutka.

Miała ochotę wyjaśnić swemu rozmówcy, że w takich przypadkach obietnica pacjenta jest warta tyle, co słowo dane sędziemu przez recydywistę, lecz uznała, że złośliwości i polemiczny ton tylko wzmogą niechęć piekarza.

– Panie Adamski, od dawna pracuję w zawodzie i przez lata zebrałam wiele doświadczeń, które pozwalają mi dostrzec rzeczy nie dla każdego widoczne.

– Za to ja znam swoją żonę lepiej niż ktokolwiek na świecie.

– Oczywiście. Proszę jednak zauważyć, że pańska żona już raz zrobiła coś, czego pan nie przewidział. Coś, czego pan nie mógł przewidzieć. To, co dręczy pańską żonę, tkwi tak głęboko, że nie da się tego dostrzec gołym okiem ani wydobyć w krótkiej rozmowie. Dlatego chciałabym pana prosić o podpisanie tego dokumentu. Dzięki temu mogłabym objąć pańską żonę terapią na koszt kasy chorych.

Gerd Adamski wziął dokument w obie dłonie i odsuwając go nieco od oczu, spokojnie przeczytał jego zawartość. Ina doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że piekarz nigdy go nie podpisze. On również o tym wiedział, lecz męska duma kazała mu odegrać to przedstawienie – nie tylko przed Iną, ale również przed samym sobą. Musiał pokazać, że wszystko starannie rozważył i że to do niego należy ostatnie słowo. Że wie najlepiej, co dobre dla niego i – co w sumie na jedno wychodzi – dla jego żony. Ina nie miała wątpliwości, że to Gerd Adamski zarządza rodzinnym interesem, a taka rola wymaga przestrzegania ściśle określonych procedur, stąd cały ten teatr.

– Nie podpiszę tego. Pani ma swoje metody, a my mamy swoją.

– Na czym ta metoda polega? – spytała Ina.

Piekarz z ciężkim westchnieniem wstał z niskiej sofy.

– Nie musimy się pani tłumaczyć.

Ina chciała właśnie zapytać, kogo piekarz ma na myśli, mówiąc „my”, gdy w salonie zjawiła się Marlene. Nie patrząc ani na terapeutkę, ani na swego męża, sięgnęła po leżący na stole dokument, podpisała go i zanim ktokolwiek z obecnych zdążył otworzyć usta, wróciła na górę. Ina natychmiast chwyciła kartkę i zostawiwszy gospodarza w salonie, podążyła za swą pacjentką, lecz kiedy dotarła na piętro, drzwi sypialni były zamknięte.

Wizyta dobiegła końca, przynajmniej tego dnia.2

Wrzesień

Ina uśmiechała się przez całą drogę z Wieck do Zingst, gdzie miała do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Nuciła coś pod nosem, jak to czasem czynimy w piękny majowy dzień, gdy po miesiącach chłodu znów czujemy na skórze ciepłe promienie słońca. W rzeczywistości jednak lato się właśnie kończyło. Co prawda pogoda dopisywała i niektórzy sobie wmawiali, że jeszcze przez kilka tygodni będzie ciepło, lecz topniejący z dnia na dzień tłum turystów, coraz bardziej opustoszałe plaże i ścieżki oraz coraz czerwieńsze zachody słońca wyraźnie już zapowiadały to, co miało wkrótce nastąpić. Na myśl o jesiennych chłodach Ina poczuła dreszcz, lecz tego dnia nic nie było w stanie popsuć jej dobrego nastroju.

Przed Prerow wyprzedził ją jakiś oldtimer – jeden z tych przypominających rakietę kabrioletów – prowadzony przez mężczyznę z rozwianym szalem i skórzanymi rękawiczkami, któremu jak to zwykle bywa, towarzyszyła pasażerka w chuście à la Grace Kelly. Na kufrze widniała tabliczka: „Zlot zabytkowych aut w Zingst”, a pod spodem aktualna data – impreza miała się odbyć w tę sobotę.

Dokładnie jak rok temu, pomyślała z uśmiechem Ina. Z tą różnicą, że wtedy minął ją stary motocykl z koszem. Ponieważ nie miała nic lepszego do roboty, spontanicznie ruszyła za nim i pojechała na zlot. To była jedna z najlepszych decyzji w jej życiu – a na pewno od bardzo, bardzo dawna.

Wtedy bowiem poznała Bobby’ego. Nie do wiary, jak ten czas leci, pomyślała. Nigdy bym nie powiedziała, że minęło już dwanaście miesięcy.

Im bliżej była Zingst, tym więcej otaczało ją horchów, aston martinów, bugatti, a nawet trabantów. W swoim renault z 2010 roku czuła się jak intruz, dlatego i tym razem zaparkowała z dala od łąki, na której zebrały się motoryzacyjne dinozaury. Oczywiście było kilka garbusów, również cabrio, lecz dostrzegła tylko jeden bladobłękitny egzemplarz z białym składanym dachem. Dzięki temu szybko zlokalizowała Bobby’ego, który klęcząc, w skupieniu wycierał dekle od felg, choć te były tak czyste, że można by z nich spokojnie jeść. Nie zauważył Iny, która przez kilka chwil stała, przeglądając się w lśniącej masce, aż w końcu chrząknęła i powiedziała:

– Kiedy byłam nastolatką, marzyłam o tym, by przemierzyć garbusem całą Route 66, od Chicago do Los Angeles.

Dokładnie rok wcześniej wypowiedziała te same słowa, a gdy Bobby podniósł głowę i uśmiechnął się, pokazując plamkę oleju i dołeczki w policzkach, z miejsca się w nim zakochała.

Ku wielkiej radości Iny jej ukochany zrozumiał aluzję i również zrobił dokładnie to, co tamtego dnia: wstał i wyciągnął do niej dłoń. Dobiegał trzydziestki, więc był o dziesięć lat młodszy od Iny, i miał wysportowaną, choć niezbyt atletyczną sylwetkę oraz sięgające ramion popielate włosy. Ponieważ jak na mężczyznę był niezbyt wysoki, a Ina jak na kobietę dość postawna, patrzyli sobie prosto w oczy.

– Route 66? I co, udało ci się?

– Niestety nie.

– A co byś powiedziała na przejażdżkę meklemburskimi alejami?

– Hmm… Teraz? Ale pan… to znaczy… nie chcesz zostać na zlocie?

– Człowiek żyje, kiedy oddycha, samochód, kiedy jeździ.

– Filozof.

– Ciekawe, ktoś już mi to kiedyś powiedział. Filozof-mechanik. Wtedy pracowałem jeszcze w warsztacie. No, chodź. Ten żuczek nie gryzie.

Parsknęli śmiechem i pocałowali się, kończąc to małe przedstawienie. Ina nigdy nie powiedziała Bobby’emu, że tamtego dnia zatrzymała się przy jego aucie, bo marząc o podróży drogą numer 66, zawsze miała przed oczami bladoniebieskiego garbusa cabrio z białym dachem. Z początku zataiła ten szczegół, żeby nie pomyślał, że bardziej niż na niego zwróciła uwagę na auto – co zresztą nie było prawdą – a potem już o tym nie myślała.

Często za to myślała o tym, że gdyby nie jej dziewczęce marzenia, nigdy by nie poznała tego cudownego mężczyzny.

Widząc, jak Bobby sadowi się za kierownicą, spojrzała zdumiona.

– Nie musimy robić wszystkiego dokładnie tak jak rok temu. To był taki żart.

– Dlaczego nie? Chodź, przejedziemy się.

Prawdę mówiąc, Ina wolała podziwiać garbusa, niż nim jeździć. Z zewnątrz auto lśniło w promieniach słońca niczym górskie jezioro, lecz w środku wyglądało tak, jakby od dwudziestu lat stało nieużywane w garażu. Na szczęście była to tylko zabawka na lato i na co dzień Bobby jeździł praktycznym polo.

Chcąc włączyć radio, Ina ostrożnie dotknęła pokrętła. Obawiała się, że może się doń przykleić, ale w życiu nie przyszłoby jej do głowy, że gałka zwyczajnie odpadnie.

– Ojej – jęknęła, patrząc na kawałek plastiku, który został jej w dłoni.

– Nie martw się, połóż tutaj. Jeśli chodzi o muzykę, to mam coś lepszego – powiedział Bobby, wyjmując z kieszeni dżinsów smartfona i podłączając go do gniazdka na desce rozdzielczej.

Po chwili rozległ się cudowny głos Elli Fitzgerald. Bobby zawsze powtarzał, że do przejażdżki garbusem najlepiej pasuje muzyka z lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych.

Kiedy zjeżdżali z łąki, Ina czuła na sobie wzrok innych obecnych na zlocie kobiet. Znała to specyficzne spojrzenie. Między nią a Bobbym była wyraźna różnica wieku – widoczna tym bardziej, że on wyglądał kilka lat młodziej, niż wskazywała metryka, ona zaś, ze swym upodobaniem do klasycznej elegancji, wydawała się kilka lat starsza. Inie nie przeszkadzały te spojrzenia, ale je dostrzegała i była pewna, że Bobby również je zauważał.

Pojechali nad lagunę, a stamtąd wąskimi drogami i cudownymi alejami w głąb Meklemburgii. Dzień był słoneczny, ale ponieważ jechali z odkrytym dachem, Inie wkrótce zrobiło się chłodno, toteż Bobby podał jej swój sweter z kapturem. Sam był ubrany w szorty i podkoszulek, ale najwyraźniej nie było mu zimno. Jego długie blond włosy falowały na wietrze tak samo jak czarne włosy Iny.

Przez chwilę milczeli, wsłuchani w wiatr i głos wielkiej Elli.

– Chodzi o pracę, prawda? – spytał w końcu Bobby.

Ina westchnęła w duchu, gdyż miała nadzieję, że jej przyjaciel niczego nie zauważył. Starała się ściśle oddzielać pracę od życia prywatnego, co w jej profesji jest szczególnie ważne, ponieważ trudno żyć, dźwigając na barkach brzemię cudzego cierpienia.

– Przepraszam.

– Nie ma za co. Powiedz lepiej, o czym myślisz.

– Jest pewna kobieta – odpowiedziała Ina i zaraz się zawahała. Nie lubiła rozmawiać z Bobbym o swoich pacjentach. Kiedy się z nim spotykała, nie chciała być psychologiem, tylko po prostu kobietą.

– Aha, jest pewna kobieta… Rozumiem, to wszystko wyjaśnia – zażartował Bobby.

Ina walnęła go w ramię.

– Nie bądź bezczelny. Po prostu nie zwykłam rozmawiać o takich sprawach.

– Ja, zanim cię poznałem, nie zwykłem dwa razy w tygodniu sprzątać swojej kuchni, ale jakoś przywykłem. No więc? Co takiego szczególnego jest w tej kobiecie, że zaprosiłaś ją na naszą przejażdżkę?

Ina zebrała się w sobie i opowiedziała Bobby’emu o Marlene Adamski, oczywiście nie podając jej nazwiska ani adresu.

– To dla mnie trudna sprawa. W swoim gabinecie mogę się zajmować pacjentami przez dłuższy czas, ale w klinice towarzyszę im tylko przez kilka dni czy tygodni. Można powiedzieć, że przeprowadzam ludzi z powrotem na drugą stronę, z kliniki do normalnego życia. Jeśli trzeba, oddaję ich potem w ręce swoich kolegów, ale do tej pory miałam szczęście i szybko sama dochodziłam do sedna problemu.

– A w przypadku tej kobiety jest inaczej.

– Właśnie. Znajomi, którzy ją odwiedzali w szpitalu, zgodnie zapewniali, że byli w szoku, kiedy się dowiedzieli, że próbowała sobie odebrać życie. Nie miała żadnych powodów, by to zrobić. A przecież kiedy człowiek ma depresję, prędzej czy później ktoś to zauważa. Poza tym była zbyt aktywna jak na kogoś z depresją. Gdybyś wiedział, jak ta kobieta angażowała się w przeróżne akcje… Prawdziwa matka Teresa.

– Nie możesz jej przycisnąć?

– Jesteś cudowny… – Ina uśmiechnęła się i położyła dłoń na nagim kolanie Bobby’ego. – Jak sobie to wyobrażasz? Ludzie przychodzą do mnie porozmawiać, nie na przesłuchanie.

– A gdybyś jej dała kwestionariusz? Zaznacz, dlaczego chciałaś się zabić: a) nie mam kablówki, b) moje życie sprowadza się do tequili, c) mąż nie chce się ze mną kochać, d) nie układa nam się w łóżku, e)…

– Daj spokój, Bobby. Nie żartuj sobie – przerwała mu Ina, mimowolnie się uśmiechając. Jego poczucie humoru było zaraźliwe i nie potrafiła mu się długo opierać. Zresztą wcale nie chciała.

– Oczywiście można zaznaczyć kilka odpowiedzi – kontynuował Bobby jakby nigdy nic. – Moim zdaniem brak seksu i kablówki to prawdziwe piekło. A kiedy jeszcze się skończy alkohol…

– Przestań – krzyknęła Ina, zanosząc się śmiechem.

– Hej, jestem facetem psycholożki, wiem, o czym mówię. Jesteś po prostu zazdrosna, bo sama nie wpadłaś na pomysł z kwestionariuszem.

Ina oparła głowę na ramieniu Bobby’ego. Facet psycholożki, ładnie powiedziane, pomyślała. Nie pobrali się, nawet o tym nie rozmawiali. Dla niego instytucja małżeństwa nie miała żadnego znaczenia, a ona nie chciała naciskać. Być może pewną rolę odgrywała również różnica wieku. Ina niechętnie się do tego przyznawała, ale sama jeszcze nie do końca się z tym faktem oswoiła. Bobby był pełen młodzieńczej energii, czasem wręcz rozbrykany. Za kilka miesięcy miał skończyć trzydzieści lat – a ona czterdzieści. Może to tylko liczby, a może nie. Tak czy siak godzina spędzona w jego towarzystwie, w kabriolecie czy gdziekolwiek indziej, dawała jej siłę na cały tydzień. Nie najgorszy fundament dla związku, stwierdziła w duchu.

***

Dwa dni później, w drodze do domu Adamskich, przypomniała sobie żartobliwy pomysł z kwestionariuszem. Oczywiście coś takiego nie wchodziło w grę. Kablówka i tequila, myślałby kto! Mimo to dobrze było spojrzeć na sprawę z dystansem i myśląc o propozycji Bobby’ego, Ina przez całą drogę mimowolnie się uśmiechała. Gdy jednak dotarła na miejsce, ponownie uświadomiła sobie, jak trudne ją czeka zadanie.

Nacisnęła dzwonek przy drzwiach i po chwili zza domu dobiegł głos Marlene:

– Tutaj, w ogrodzie.

Gospodyni spoczywała na leżaku w pozycji półsiedzącej, wpatrując się tępo w pniak pozostały po wyciętej brzozie. Kiedy Ina podeszła bliżej, pacjentka spojrzała na nią, lecz terapeutka nie dostrzegła na jej twarzy żadnej reakcji. Zupełnie jakby Marlene zobaczyła zabłąkanego kosa. Już po chwili jej uwagę znowu pochłonął pieniek.

Ta kobieta była prawdziwą zagadką – do tego stopnia, że Ina nie miała nawet pojęcia, czy jest tu mile widziana, czy wręcz przeciwnie.

Terapeutka bez słowa wzięła jedno z ogrodowych krzeseł i usiadła pomiędzy Marlene a przedmiotem jej zainteresowania.

– Myślę, że powinnyśmy dzisiaj porozmawiać o czymś, co sprawi pani przyjemność. Proszę zaproponować temat.

Gospodyni spojrzała ze zdziwieniem na swą rozmówczynię, co Ina uznała za mały sukces.

– Proszę – dodała zachęcająco psycholożka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: