Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zatrzymaj sie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zatrzymaj sie - ebook

Na podstawie książki powstał film z Penélope Cruz, w Polsce znany jako Namiętność.

„Piękna proza napisana szorstkim językiem z napięciem rodem z najlepszych thrillerów”. Independent

„Psychologiczne studium namiętności, upadku i poczucia winy”. Financial Times

Wybitny chirurg zostaje wezwany do szpitala, gdzie trwa operacja jego córki Angeli. Dziewczyna uległa poważnemu wypadkowi. Timoteo czeka na korytarzu i w swej bezsilności myśli o romansie, który miał w roku urodzin córki. Historia rozpoczęła się w czasie podróży do domku na plaży, w którym czekała jego idealna żona Elsa. Kiedy psuje się samochód, Timoteo idzie szukać mechanika w obskurnych przedmieściach. Tam poznaje biedną, wręcz odpychającą kobietę o imieniu Italia. Ta znajomość budzi w nim dotąd nieznane emocje i zachowanie, a do głosu dochodzi rozczarowanie stabilnym życiem. Poddaje się temu i wpada w spiralę nakręcającej się obsesji. Gdy życie i zdrowie Angeli wisi na włosku, jego własne, jak w soczewce, ukazuje mu moment prawdziwego życia.

„Mocna i zapadająca w pamięć historia”. Panorama

„Ekscytująca”. New York Times

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-475-3
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie zatrzymałaś się na czerwonym świetle. Mknęłaś jak na skrzydłach w tej swojej kurtce ze sztucznego futra jak z sierści wilka, ze słuchawkami walkmana na uszach. Wcześniej padało i znowu miało padać. W górze, nad koronami platanów i nad antenami na dachach, krążyły stada szpaków, przesłaniając szare jak popiół światło: te ciemne plamy, płynne smugi skrzydeł i jazgotu wciąż zmieniały kształt, zderzały się miękko ze sobą, rozdzielały się i rozpraszały, by po chwili na nowo się połączyć. Na dole ludzie osłaniali sobie głowy gazetami albo chociaż dłońmi, żeby uniknąć ptasich nieczystości spadających z nieba na asfalt pokryty mokrymi liśćmi i wydzielających mdły, dokuczliwy zapach, od którego każdy chciał być jak najdalej.

Nadjechałaś pustą aleją i rozpędzona wpadłaś na skrzyżowanie. Mogło ci się udać, ten samochód mógł cię wyminąć. Ale asfalt był śliski, pokryty odchodami przelatujących ptaków jak tłustawym błotem. Koła auta poślizgnęły się, niewiele, odrobinę, ale to wystarczyło, żeby samochód otarł się o twój skuter. Wyleciałaś w górę, w stronę szpaków, i zaraz opadłaś na dół, na zanieczyszczony przez nie asfalt, a razem z tobą spadł twój szkolny plecak ozdobiony naklejkami. Dwa zeszyty wyleciały na chodnik, wpadły do kałuży, do brudnej wody. Kask potoczył się po jezdni jak pusta czaszka, nie zapięłaś go pod brodą. Ktoś zaraz do ciebie podbiegł. Miałaś otwarte oczy, brudne usta, wybite przednie zęby. Twarz otarła się o asfalt, ciemne okruchy wbite w policzki wyglądały jak męski zarost. Muzyka umilkła, słuchawki walkmana zaplątały ci się we włosy. Z auta wyskoczył kierowca, nawet nie zatrzasnął drzwi i podbiegł do ciebie. Zobaczył, że masz rozbite czoło, i sięgnął do kieszeni po telefon. Wyszarpnął go, ale telefon wypadł mu z ręki. Jakiś chłopiec go podniósł i to on zadzwonił po pogotowie. Ruch na jezdni już się zatrzymał. Samochód stał w poprzek na torach, tramwaj nie mógł jechać dalej. Motorniczy wysiadł, wyszło też wielu pasażerów, wszyscy podchodzili do ciebie. Obcy, nieznani ludzie nie odwracali od ciebie wzroku, nie zostawiali cię w spokoju. Z twoich ust wydostało się ciche westchnienie i plamka różowej śliny, ale świadomość już cię opuściła. Na jezdni stłoczyły się samochody, karetka długo nie nadjeżdżała. Ale tobie już się nie spieszyło. Tkwiłaś nieruchomo w tej swojej kurtce jak ptak zatrzymany w locie.

Potem karetka wiozła cię na sygnale i przedzierała się między samochodami, spychając je do krawężników wzdłuż całej nadrzecznej alei. Butelka z płynem fizjologicznym kołysała się nad twoją głową, a czyjaś ręka naciskała i rozluźniała błękitny balonik, żeby ci pompować powietrze do płuc. Na izbie przyjęć zajęła się tobą lekarka od reanimacji, ucisnęła ci palcem szyję między szczęką a kością gnykową, to czułe miejsce reagujące na ból. Zareagowałaś za słabo. Lekarka otarła ci gazą krew płynącą z czoła. Sprawdziła źrenice: były nieruchome i nierównej wielkości. Oddech miałaś zwolniony. Wsunęli ci do ust rurkę Guedela, żeby wydobyć język cofnięty w głąb, a potem umieścili w nich cewnik zasysający. Usunęli z nich krew, resztki asfaltu, śluz i wybite zęby. Założonym na palec klipsem zmierzyli ci poziom oksyhemoglobiny: był za niski, tylko osiemdziesiąt pięć. Od razu podłączyli cię do przyrządów. Końcówka laryngoskopu wślizgnęła ci się do ust z chłodnym lśnieniem. Wszedł pielęgniarz, popychając przed sobą wózek z kardiomonitorem, włożył wtyczkę do kontaktu, ale aparat nie włączył się. Uderzył go lekko, z boku, i monitor się rozświetlił. Podciągnęli ci koszulkę, umieścili na piersi przyssawki elektrod. Musiałaś chwilę czekać, bo sala z tomografem była zajęta, a potem wsunęli cię do tunelu. Uraz nastąpił w strefie skroniowej. Lekarka, która zajmowała się twoją reanimacją, poprosiła przez szklaną przegrodę radiologa, żeby zrobił ci zdjęcia przekrojowe raz jeszcze, w bliższych odstępach. Pozwoliło to ustalić głębokość i rozległość krwiaka na zewnątrz mózgu. Jeśli gdzieś utworzył się dodatkowy krwiak śródoponowy, to jeszcze nie był widoczny. Ale nie wstrzyknęli ci dożylnie kontrastu, bali się powikłań nerkowych. Od razu zadzwonili na trzecie piętro, żeby przygotowano salę operacyjną. Lekarka spytała:

– Kto ma dyżur na neurochirurgii?

Zaczęli cię przygotowywać do zabiegu operacyjnego. Pielęgniarka ostrożnie cię rozebrała, nożycami przecinając na tobie bieliznę. Nie wiedzieli, jak zawiadomić rodzinę. Spodziewali się, że znajdą przy tobie jakiś dokument, ale nic takiego w kieszeniach nie miałaś. Przejrzeli twój plecak i w nim znaleźli dzienniczek szkolny. Lekarka przeczytała nazwisko, potem imię. Zatrzymała się dłużej przy nazwisku i dopiero po chwili rzuciła okiem na twoje imię. Zalała ją fala gorąca, nie mogła nabrać głębiej powietrza, jakby jakiś nieuważnie połknięty kęs utknął jej w tchawicy. Wtedy odstąpiła od swojej oschłej, rzeczowej roli i przyjrzała się twojej twarzy nie jak lekarka, lecz jak kobieta. Wpatrywała się w twoje opuchłe rysy z nadzieją, że zniknie ten przerażający domysł, który już się w niej pojawił. Ale ty, Angela, jesteś do mnie podobna i ona, Ada, nie mogła tego nie dostrzec. Pielęgniarka goliła ci głowę, włosy spadały na posadzkę. Ada wyciągnęła rękę w stronę tych twoich kasztanowych kosmyków.

– Ostrożnie – wyszeptała – postaraj się ostrożnie…

Potem, już na sali reanimacyjnej, podeszła do dyżurnego neurochirurga.

– Ta dziewczyna, którą nam przed chwilą przywieźli…

– Nie włożyłaś maseczki, musimy stąd wyjść.

Przeszli z aseptycznego pomieszczenia, gdzie nie mogą wchodzić krewni i gdzie chorzy leżą nago pod maskami tlenowymi, do pokoju, w którym pielęgniarka przygotowywała cię do operacji. Neurochirurg popatrzył na monitor, na wykres elektrokardiogramu i ciśnienia.

– Za wysokie – powiedział. – Wykluczyliście obrażenia klatki piersiowej i jamy brzusznej?

Potem spojrzał przelotnie na ciebie. I nagle, szybkim ruchem palców przesunął ci w górę powieki.

– I co? – spytała Ada.

Nie odpowiedział jej, zwrócił się do pielęgniarki:

– Sala operacyjna gotowa?

– Prawie.

Ada nalegała:

– Jest do niego podobna? Jak myślisz?

Neurochirurg odwrócił się, sięgnął po kliszę z badania tomograficznego i podniósł ją w stronę wpadającego przez okno światła.

– Krwiak jest między mózgiem a oponą…

Ada zaciskała nerwowo ręce.

– Jest do niego podobna, prawda?

– …ale może też być drugi, śródoponowy.

Na dworze padało. Ada szła łącznikiem między izbą przyjęć a pawilonem internistyki: trzymała ręce założone przed sobą, była w żakiecie z krótkimi rękawami i w sandałach z zielonej gumy, które nie wydawały żadnego odgłosu. Nie wsiadła do windy, żeby wjechać prosto na chirurgię, skierowała się w stronę schodów. Czuła, że potrzebuje ruchu, chciała coś zrobić. Znam ją od dwudziestu pięciu lat. Zanim się ożeniłem, przez jakiś czas kręciłem się koło niej, nie tyle poważnie, co dla zabawy. Otworzyła drzwi. W pokoju lekarzy był tylko pielęgniarz, zbierał puste filiżanki po kawie. Wzięła z pojemnika czepek i maseczkę, w pośpiechu je włożyła i weszła na salę operacyjną.

Zobaczyłem ją dopiero po chwili, kiedy podniosłem wzrok na instrumentariuszkę, żeby jej podać zacisk. Pomyślałem, że to dziwne widzieć Adę tutaj, bo przebywa stale na reanimacji i spotykamy się dość rzadko, najczęściej w barze w podziemiach. Ale nie zastanawiałem się, dlaczego tu się znalazła, i nawet się z nią nie przywitałem, nie skinąłem jej głową, tylko zdjąłem następny zacisk i podałem instrumentariuszce. Ada czekała, kiedy już nie będę miał rąk zajętych operacją.

– Muszę panu coś powiedzieć, panie profesorze – szepnęła mi.

Instrumentariuszka wyjmowała płaską igłę ze sterylnego opakowania, dobrze pamiętam, że właśnie rozległ się szelest rozdzieranego papieru podklejonego folią, kiedy spojrzałem Adzie w oczy. Stała bardzo blisko mnie, ale wcześniej tego nie zauważyłem. Zobaczyłem wielkie oczy, nieumalowane, lśniące migotliwie gdzieś w głębi. Zanim przeszła na reanimację, zajmowała się anestezją, była jedną z najlepszych specjalistek w szpitalu, podawała podtlenek azotu wielu moim pacjentom. Nieraz widziałem, że nawet w chwilach wielkiego napięcia nie ulega emocjom, i dlatego myślałem o niej z uznaniem, bo dobrze wiem, ile wysiłku musiało ją to kosztować, żeby w takich okolicznościach zostawiać na boku siebie, odgradzać się od siebie samej zielonym lekarskim fartuchem.

– Porozmawiamy później – powiedziałem.

– Nie, nie, to bardzo pilne, panie profesorze…

Głos miała zmieniony, przebijała z niego jakaś dziwna przewaga nade mną. Chyba jeszcze nic nie przychodziło mi do głowy, ale od razu zaczęły mi ciążyć ręce. Instrumentariuszka podawała mi igły do wyboru. Nigdy nie zostawiałem zabiegu niedokończonego. Ścisnąłem sobie mocno rękę i stwierdziłem, że reaguję na to z opóźnieniem. Miałem właśnie zaszywać tkankę mięśniową na brzuchu. Cofnąłem się o krok, odsunąłem od stołu operacyjnego i wpadłem na kogoś, kto stał za mną.

– Dokończ to – rzuciłem asystentowi.

Instrumentariuszka podsunęła mu pojemnik z igłami.

Usłyszałem chrzęst metalu, potem pojemnik uderzył o dłoń w lateksowej rękawicy, dotarł do mnie wyraźnie ten przytłumiony odgłos. Wszyscy na sali popatrzyli w tym momencie na Adę.

Wyszliśmy, drzwi sali zamknęły się cicho i szczelnie za naszymi plecami. Stanęliśmy naprzeciw siebie w pokoju, gdzie przygotowuje się pacjentów do anestezji.

– O co chodzi?

Ada była zdyszana, falowały jej piersi pod żakietem, krótkie rękawy odsłaniały zmarznięte, poznaczone ciemniejszymi plamami ramiona.

– Przywieźli nam dziewczynę, panie profesorze, z urazem czaszki…

Odruchowo, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zdjąłem rękawice.

– I to dlatego…?

– Znalazłam przy niej dzienniczek… Tam jest pańskie nazwisko.

Podniosłem rękę, zerwałem z twarzy maseczkę. W głosie Ady już nie było stanowczości, wyczerpała się jej odwaga. Była tylko prośba o pomoc, cierpliwa i bezgłośna.

– Jak pana córka ma na imię?

Chyba pochyliłem się nad nią, żeby widzieć ją z bliska, żeby w głębi jej oczu dopatrzyć się imienia, które nie byłoby twoje.

– Angela – wyszeptałem. Mówiłem w stronę tych oczu i zobaczyłem, że źrenice Ady gwałtownie się rozszerzają.

Zbiegłem schodami, przebiegłem w deszczu przez dziedziniec, biegłem dalej, nie zważając, że rozpędzona karetka zahamowała dwa kroki przede mną, wbiegłem przez szklane drzwi do izby przyjęć, przebiegłem przez pokój pielęgniarzy, wbiegłem do sali, gdzie ktoś ze złamaną nogą głośno krzyczał, wbiegłem do następnej, pustej i nieposprzątanej. Zatrzymałem się. Na posadzce leżały twoje włosy. Twoje kasztanowe, wijące się włosy były zamiecione na kupkę razem z zakrwawioną gazą.

W jednej chwili rozsypuję się, zmieniam się w popiół, który żyje, idzie dalej przed siebie. Wchodzę na salę reanimacji, przybliżam się do szklanej ścianki. Ty jesteś tam, za szybą, z ogoloną głową, podłączona do aparatury, z jasnymi plastrami na obrzękłej i posiniaczonej twarzy. To na pewno ty. Przechodzę przez szklane drzwi i staję przy tobie. Jestem zwyczajnym ojcem, biednym ojcem, na którego zwaliło się cierpienie, mam wyschnięte usta, zimny pot oblewa mnie całego, po nasadę włosów. Wyczuwam w sobie coś, z czym nie można się pogodzić, co zgęstniało we mnie i tworzy mgliste przedpiekle, co jest samym osłupieniem. Tkwię w tym zamroczeniu, w tym zatorze bólu. Zamykam oczy, bo nie umiem tej udręki znieść. Ciebie nie ma tutaj, mówię sobie, jesteś teraz w szkole. Kiedy otworzę oczy, już cię tu nie zobaczę. Zobaczę inną dziewczynę, mniejsza z tym jaką, jedną z tylu dziewczyn na świecie. Tylko nie ciebie, Angela. Otwieram oczy i widzę ciebie. Jedną z tylu dziewczyn na świecie.

W kącie stoi pojemnik z napisem „Odpadki septyczne”. Tam moje miejsce. Muszę tam wrzucić tę moją część, która we mnie jest człowiekiem. To konieczne, to jedyna rzecz, jaką mogę zrobić. Muszę patrzeć na ciebie tak, jakbyś nie miała ze mną nic wspólnego. Jedna z elektrod zachodzi bez potrzeby na twój sutek, odrywam ją i przymocowuję, jak trzeba. Patrzę na monitor: tętno pięćdziesiąt cztery. Po chwili mniej: pięćdziesiąt dwa. Podnoszę ci powieki, źrenice masz nierówne, prawa jest bardziej rozwarta, uraz endokraniczny nastąpił w tej półkuli. Trzeba cię operować bezzwłocznie, żeby mózg mógł funkcjonować normalnie, żeby jego masa, przesunięta przez krwiak, napierająca teraz mocno, nieustępliwie na kość czaszki, nie pozbawiała cię z każdą chwilą jakiejś cząstki ciebie samej. Odwracam się do Ady:

– Daliście jej kortyzon?

– Tak, profesorze, daliśmy także osłonę gastryczną.

– Są inne obrażenia?

– Podejrzewamy pęknięcie śledziony.

– Hemoglobina?

– Dwanaście.

– Kto jest na neurochirurgii?

– Ja. Dzisiaj ja jestem. Cześć, Timoteo.

Alfredo kładzie mi rękę na ramieniu, fartuch ma jeszcze rozpięty, mokrą twarz, mokre włosy.

– Dzwoniła po mnie Ada, wróciłem. Chwilę wcześniej stąd wyszedłem, jechałem już do domu.

Alfredo jest najlepszym specjalistą na swoim oddziale, ale nie cieszy się należnym uznaniem, bo zachowuje się nierówno, zdarzają mu się dni, kiedy wszystkich unika, jego zalety za mało rzucają się w oczy; pozostaje w cieniu ordynatora i traci pewność siebie, kiedy tamten patrzy mu na ręce. Dawniej dawałem mu dobre rady, lecz mnie nie słuchał; ma wielki talent, ale nie ma równie wielkiego charakteru. Rozwiódł się, słyszałem, że ma dorosłego syna, chyba w twoim wieku. Dziś był już po dyżurze, mógł się wykręcić, żaden chirurg nie lubi operować krewnych kolegi. A jednak od razu wezwał taksówkę, a potem z niej wyskoczył w ulicznym korku i biegł w deszczu między samochodami, żeby znaleźć się tu jak najprędzej. Nie wiem, czy zdobyłbym się na takie poświęcenie.

– Wszystko gotowe? – pyta Alfredo.

– Gotowe – odpowiada pielęgniarka.

– Jedziemy, nie ma na co czekać.

Ada podchodzi do ciebie, odłącza cię od respiratora i podłącza pod balonik Ambu, żeby można cię było przewieźć. Ruszają z tobą od razu, widzę, jak twoje ramię osuwa się z wózka, kiedy wwożą cię do windy, i jak Ada się pochyla, żeby ułożyć je na powrót przy tobie.

Zostaję z Alfredem, siadamy w pokoju przygotowawczym przy salce reanimacyjnej. Alfredo zapala światło w diafanoskopie, kładzie twoją kliszę i wpatruje się w nią z bardzo bliska. Skupia się na jednym punkcie, marszczy czoło, unosi brwi, patrzy z napiętą uwagą. Wiem, co to znaczy szukać w takiej radiograficznej mgławicy choćby nikłego śladu czegoś, co może się okazać pomocne.

– Popatrz – mówi – główny krwiak jest tutaj, tuż nad oponą, dostanę się tam z łatwością… Trzeba sprawdzić, czy mózg nie ucierpiał, tego nie umiem przewidzieć. Jest też jakiś mały punkt tutaj, gdzieś głębiej, nie wiem, co to takiego, może drugi wylew, śródoponowy…

Wpatrujemy się obaj w to sine rozświetlenie, które zza naszych pleców rzuca na ekran twój mózg. I obaj wiemy, że nie wolno nam kłamać.

– Mogły się już zacząć komplikacje – mówię cicho – mogło dojść do niedokrwienia.

– Muszę otworzyć czaszkę, dopiero wtedy coś zrozumiemy.

– Ona ma piętnaście lat.

– Tym lepiej, ma silne serce.

– Wcale nie jest silna, to jeszcze dziecko.

Pochylam się, opieram łokcie na kolanach i płaczę, nie próbuję się opanować, zakrywam sobie rękami mokrą twarz.

– Umrze, prawda? Ma głowę pełną krwi, obaj to wiemy.

– Gówno wiemy, Timoteo.

Ukląkł przy mnie, chwycił mnie za ramiona, mocno mną potrząsa. Może w ten sposób chce potrząsnąć także sobą.

– Zaraz się tam dostanę i zobaczymy. Muszę usunąć krwiak, mózg zacznie działać normalnie i zobaczymy, co będzie.

Podnosi się.

– Wejdziesz ze mną na salę, co?

Przeciągam ręką pod nosem, ocieram sobie oczy i wstaję. Na owłosieniu zostaje lśniąca smuga łez.

– Nie, nie wejdę z tobą, nic o mózgu nie wiem, nie pamiętam, na nic ci się nie przydam…

Alfredo patrzy na mnie w skupieniu, spojrzenie ma nieugięte, wie, że nie kłamię.

W windzie już nie rozmawiamy, patrzymy na cyfry wyświetlające mijane piętra. Rozchodzimy się bez słowa, nawet się nie obejmujemy. Po paru krokach jestem już w pokoju lekarskim, siadam na krześle. Alfredo tymczasem przygotowuje się za ścianą do operacji. Mogę śledzić w myślach jego ruchy, ten rytuał, który tak dobrze znam. Teraz zanurza ręce po łokcie w wielkiej stalowej umywalce, odpakowuje sterylną gąbkę, mogę wyczuć zapach amoniaku… Pielęgniarka podsuwa mu kawałki gazy, żeby sobie osuszył ręce. Instrumentariuszka wkłada mu fartuch. Panuje już to szczególne milczenie, jakby obok siebie stali ludzie, którzy nagle utracili zdolność mowy. Przez otwarte drzwi widzę znajomego pielęgniarza, przechodzi, zaczepiamy o siebie wzrokiem, ale on odwraca spojrzenie, patrzy w dół, pod nogi. W drzwiach pojawia się Ada. Ta dobrze mi znana Ada, która nigdy nie wyszła za mąż, która mieszka na parterze i na jej ogródek ciągle spada bielizna z wyższych pięter.

– Zaczynamy. Nie chce pan wejść? Na pewno?

– Nie, nie chcę.

– Może panu w czymś pomóc?

– Nie, nie, w niczym.

Potakuje ze zrozumieniem głową, stara się uśmiechnąć.

– Ada, chcę pani coś powiedzieć – mówię i zatrzymuję ją w drzwiach.

Wraca i patrzy mi prosto w oczy.

– Proszę mówić.

– Gdyby się to stało, niech pani każe wszystkim wyjść i zanim mnie pani zawoła, niech pani odłączy respirator, wyjmie igły, usunie wszystko i zasłoni to miejsce… Proszę oddać mi ją taką, jaka była.

Alfredo już przeszedł przez strefę sterylną i wkroczył na salę operacyjną z podniesionymi rękami; podchodzi do niego asystent i wkłada mu rękawice. Ty już leżysz pod lampą. A mnie teraz czeka najtrudniejsze zadanie: muszę powiadomić twoją matkę. Dziś rano, jak wiesz, wyleciała do Londynu, miała przeprowadzić z kimś wywiad, chyba z jakimś ministrem, była tym bardzo przejęta. Taksówka, która ją wiozła na lotnisko, wyjechała z naszej bramy tuż przed tobą. Słyszałem, jak rano sprzeczałyście się w łazience. W sobotę wróciłaś później, niż obiecałaś, kwadrans po północy, a to twoje spóźnienie o piętnaście minut bardzo ją rozgoryczyło. Są rzeczy, których nie toleruje, nie znosi niesłowności, ponieważ uważa, że to zanadto zakłóca jej spokój. Jest zawsze dla ciebie wyrozumiała, chociaż narzuca ci te rygory, które są jej potrzebne, ale które, możesz mi wierzyć, dość jej ciążą. Wiem, że nie robisz nic niestosownego, spotykasz się pod zamkniętą szkołą z koleżankami i kolegami, i tyle. Rozmawiacie w ciemności, na zimnie, obejmujecie się, macie na sobie te swetry z za długimi rękawami, które naciągacie na dłonie. I tak tam stoicie, pod ścianą oszpeconą napisami i pod wielkim graffiti w górze. Zawsze pozwalałem ci robić, co chciałaś, mam do ciebie zaufanie, mam zaufanie nawet do twoich błędów. Znam cię taką, jaką jesteś w domu, znam cię też z tych krótkich i rzadkich chwil, kiedy jesteśmy sami, ale nie wiem, jaka jesteś z innymi. Wiem, że masz dobre serce i w swoich wspaniałych przyjaźniach dajesz z siebie wszystko. To piękne, to są te uniesienia, dla których warto żyć. Lecz twoja matka myśli inaczej, uważa, że za mało się uczysz, że za dużo czasu marnujesz i może nie zdasz do następnej klasy.

Czasami idziecie parę ulic dalej i schodzicie do pubu na rogu, do tego kąta poniżej chodnika, gdzie ciemno od dymu. Kiedyś tam zajrzałem, z góry, przez niskie okienko, i widziałem, jak się śmiejecie, obejmujecie i zgniatacie w popielniczkach niedopałki. Byłem przyzwoicie ubranym, starszym panem na samotnej nocnej przechadzce, a wy sterczeliście tam, za zakratowanymi oknami, przy których zatrzymują się psy, żeby je obwąchiwać. Byliście tak bardzo młodzi i tak ciasno stłoczeni. Jesteście przepiękni, Angela, to chciałbym ci powiedzieć. Przepiękni. Podglądałem was, chociaż trochę się tego wstydziłem. Patrzyłem na was z takim zaciekawieniem, z jakim dorośli patrzą na dziecko odpakowujące prezent. Bo przecież właśnie odpakowywaliście dar życia w tym zadymionym pubie.

Rozmawiałem z moją sekretarką. Już zdążyła zawiadomić lotnisko Heathrow. Wyjdzie po Elsę hostessa, odbierze ją prosto z samolotu i zaprowadzi do osobnej salki, żeby jej wyjaśnić, co się stało. Ze zgrozą myślę, że jest teraz w powietrzu, gdzieś w górze, że siedzi z gazetami na kolanach i o niczym nie wie. Sądzi, że tu, na dole, nie dzieje się nic złego, córeczko. Wolałbym, żeby jej lot trwał i trwał, żeby nie musiała w końcu wylądować na ziemi. Może w tej chwili patrzy na obłoki, na ten, co przesuwa się przez słońce i trochę je odsłania, tak że lśniąca smuga światła wchodzi przez okienko i pada jej na twarz. Pewnie czyta artykuł któregoś z kolegów i go sobie komentuje, poruszając nieznacznie ustami. Znam na pamięć jej bezwiedne gesty, wiem, że uczucia rysują się jej na twarzy jak na ekranie. Wiele razy siedzieliśmy w samolocie obok siebie. Znam zmarszczki na jej szyi, znam tę małą fałdkę pod brodą, którą widać, kiedy pochyla głowę i czyta, znam zmęczenie, które pojawia się w jej oczach, wiem, że wtedy zdejmuje okulary, zamyka powieki i odchyla do tyłu głowę. Pewnie teraz stewardesa podsuwa jej tacę zjedzeniem; Elsa odmówi w doskonałej angielszczyźnie, poprosi: Just a black coffee, i będzie czekać, żeby jak najszybciej ulotnił się zapach tego anonimowego, sterylnego posiłku. Twoja matka zawsze stoi nogami na ziemi, nawet kiedy jest w powietrzu. Może teraz odwróciła się w stronę okienka, może zaciągnęła zasłonkę i zechce pół godziny odpocząć. Będzie myśleć o tym, co dobrze by było jeszcze dziś zrobić, bo na pewno zechce znaleźć trochę czasu, żeby pójść do centrum na zakupy. Ostatnio przywiozła ci to piękne poncho, pamiętasz? No, dzisiaj może nic ci nie kupi, może jeszcze jest na ciebie zła… Co poczuje, kiedy hostessa na lotnisku podejdzie tylko do niej? Ugną się pod nią nogi? Z jaką twarzą będzie w roztargnieniu patrzeć na przepływający przed nią międzynarodowy tłum? Poczuje się zagubiona? Na pewno się postarzeje, Angela, w jednej chwili zrobi się całkiem stara. Tak bardzo cię kocha. Jest kobietą dzisiejszą, wyzwoloną, ważne są dla niej więzi społeczne, wszystkiego tego się nauczyła, ale nie wie, co to cierpienie. Myśli, że wie, ale nie wie. Jest tam, w górze, w chmurach i jeszcze nie wie, czym jest to, co dzieje się tu, na dole. Nie wie, jak to okrutnie dopada człowieka, jak go przeszywa, choć człowiek nie rozumie, co w nim zostało przeszyte. Wie tylko, że nie ma już niczego. Ta próżnia wsysa w siebie wszystko z niesłychaną szybkością jak wir, wsysa twoje szuflady, sukienki, fotografie, podpaski higieniczne, długopisy, płyty kompaktowe, zapachy; wsysa nawet całą twoją przeszłość: twoje narodziny, pieluszki, niańki, twoje rękawki do pływania. Wszystko, co twoje, przepada. Elsa tam, na lotnisku, zostanie ogołocona ze wszystkiego. Pozostanie jej samo życie, spustoszone jak wielki plac, jak pusta torebka na ramieniu. Może podbiegnie do okna, przez które widać odlatujące samoloty, może oprze czoło o tę przegrodę oddzielającą ją od nieba albo uderzy o nią głową, bo stanie się jak zwierzę wyrzucone przez powódź na brzeg rzeki.

Moja sekretarka rozmawiała z dyrektorem lotniska. Zapewnił ją, że zachowają jak największą ostrożność, zrobią wszystko, żeby jej nie przerazić. Reszta już została ustalona: wróci pierwszym samolotem, jakiś należący do British Airlines odlatuje zaraz po jej przylocie. Reszta już została ustalona: posadzą ją w spokojnym kącie, przyniosą herbatę, podsuną telefon. Ja swój telefon komórkowy trzymam włączony w kieszeni, sprawdziłem baterię, jest naładowana dostatecznie, na trzy kreski, nie wyłączy się. Będę kłamał. Będę wmawiał Elsie, że to nic poważnego, a ona oczywiście mi nie uwierzy. Pomyśli, że nie żyjesz. Ale postaram się, żeby moje zapewnienia wypadły jednak przekonująco. Ty, Angela, nosisz pierścionek na kciuku, nie zauważyłem tego. Ada z trudem ci go zdjęła, mam go w kieszeni, próbowałem włożyć na mój kciuk, lecz to niemożliwe, teraz próbuję, czy nie wcisnę go na palec środkowy i może to mi się uda. Ale ty nie umieraj, Angela, nie umieraj, zanim Elsa nie wyląduje. Nie pozwól, żeby twoja dusza przebijała się przez obłoki, kiedy ona tak ufnie na nie patrzy. Nie przecinaj toru jej lotu, córeczko, zostań z nami. Zatrzymaj się.

Zimno mi, wciąż mam na sobie tylko ten dres, w którym byłem na sali operacyjnej, pewnie trzeba by się przebrać, ale ubranie zostało tam, na moim oddziale, w metalowej szafce z nazwiskiem. Powiesiłem starannie marynarkę na koszuli, portmonetkę i kluczyki od auta włożyłem do górnej szufladki i zamknąłem szafkę na kłódkę. Kiedy to było? Trzy godziny temu, może niecałe trzy. Trzy godziny temu byłem takim samym człowiekiem jak wszyscy. Jakże podstępne jest cierpienie, jak szybko nas sobie podporządkowuje. Jest jak żrący kwas, który rozpuszcza wszystko do dna. Opieram łokcie na kolanach. Przez szczeliny żaluzji widać fragment pawilonu onkologii. W tym pokoju, gdzie teraz jestem, nigdy nie przebywałem dłużej, czasami zatrzymywałem się tu na chwilę. Siedzę na kanapie ze skaju, przed sobą mam niski stolik i dwa puste krzesła. Widzę, że w zielonej lastrikowej posadzce tkwią wtopione ciemne kamienne okruchy, które mienią mi się w oczach, ruchliwe jak wirusy pod mikroskopem. Wszystko mi mówi, że nieświadomie spodziewałem się tej tragedii.

Dzielą nas teraz, Angela, korytarz, dwoje drzwi i ten twój brak świadomości. Czy taką odległość można ubłagać? Może będzie dla nas łaskawa jak ksiądz w konfesjonale, może pozwoli mi dotrzeć do ciebie i poprosić, żebyś mnie, córeczko, wysłuchała. Od razu, tutaj, na tej migotliwej posadzce.

Jestem chirurgiem, nauczyłem się oddzielać w ludziach zdrowe części od chorych, ocaliłem niejedno życie. Ale nie ocaliłem swego.

Od piętnastu lat żyjemy obok siebie. Znasz mój zapach, odgłos moich kroków, wiesz, jak uważnie dotykam rzeczy, w jak wyważony sposób mówię, poznałaś trochę jaśniejszych cech mego charakteru, poznałaś też te ciemniejsze, te tak dalece odpychające, że niczym ich nie można usprawiedliwić. Nie wiem, co o mnie sądzisz, mogę się tylko tego domyślać. Pewnie uważasz, że jestem odpowiedzialnym ojcem, że nie brak mi poczucia humoru i błyskotliwej ironii, ale stwierdzasz, że żyję zanadto na uboczu. Tylko z matką wiążą cię głębokie uczucia, czasami burzliwe, ale zawsze gorące. Ja w waszym związku jestem jak męski garnitur wiszący w szafie. Najwięcej o mnie mówi wam nie tyle moja osoba, co moja nieobecność w domu, moje książki, mój płaszcz w przedpokoju. Nie wiem, jaką opowieść ułożyłyście sobie o mnie, miałyście tylko te dane, jakich wam dostarczałem. Ty, Angela, jak twoja matka, lepiej się czułaś z tym, że nie ma mnie przy tobie, bo gdybyś mnie przy sobie miała, pewnie by ci to ciążyło. Wiele razy, kiedy rano wychodziłem z domu, miałem wrażenie, że to wy popychacie mnie w stronę drzwi, wy obie, wasza zdwojona energia, że chcecie się mnie pozbyć, żebym wam nie przeszkadzał. Podoba mi się, że wasz związek jest tak naturalny, patrzę na was z uśmiechem, wy dwie zawsze chroniłyście mnie po części przede mną samym. Ja nigdy nie czułem się „naturalny”, ciągle się o to starałem, ale nic mi z tych starań nie wychodziło, bo już samo narzucanie sobie starań o naturalność jest porażką. Więc pogodziłem się z tą figurą, w jaką zmieniłyście moją osobę, jakbyście wycięły sobie sylwetkę z papieru. Przyjąłem rolę wiecznego gościa we własnym domu. Nie raziło mnie nawet to, że służąca w deszczowe dni ustawiała pod moją nieobecność stojak z bielizną przy kaloryferze w moim gabinecie. Kiedy po powrocie siadałem w fotelu i ten stojak przeszkadzał mi wyciągnąć dobrze nogi, przerywałem czytanie, kładłem książkę na kolanach i przypatrywałem się waszej bieliźnie. Miałem wrażenie, że te wasze mokre rzeczy są dla mnie towarzystwem lepszym i bliższym niż wy, ponieważ tę delikatną i czystą bieliznę otaczała aura nostalgii, aura mojej tęsknoty za wami, a także za samym sobą, aura mojej nieobecności wśród was. Wiem, Angela, że przez te wszystkie lata, kiedy cię całowałem czy obejmowałem, wypadało to niezręcznie i sztucznie. Czułem wtedy, że jesteś napięta i zniecierpliwiona, że może nawet sprawiam ci tym przykrość. Takie gesty nie były ci potrzebne, i tyle. Wystarczyło ci wiedzieć, że jestem, że możesz patrzeć na mnie z daleka, jak podróżny na innego podróżnego stojącego za oknem mijanego pociągu i niewyraźnie rysującego się za szybą. Jesteś dziewczynką wrażliwą i pogodną, ale twój nastrój często nagle się zmienia, stajesz się opryskliwa, nie panujesz nad sobą. Zawsze podejrzewałem, że to ja się przyczyniam do twego dziwnego rozdrażnienia, po którym jesteś zgaszona i trochę smutna.

Angela, ty przesłaniasz puste krzesło, puste nie z twojej winy. Także we mnie stoi puste krzesło. Patrzę na nie, mogę sobie wyobrazić jego oparcie, jego nogi, czekam i wydaje mi się, że coś słyszę. Że odzywa się nadzieja. Znam jej głos, odzywała się lękliwie w tylu ciałach moich pacjentów, pojawiała w ich oczach, wypełniała salę operacyjną, ile razy moje decyzje wpływały na bieg czyjegoś życia. Łudzę siebie, ale dobrze wiem, czego się po tym złudzeniu spodziewam. Patrząc teraz na okruchy posadzki migocące jak sadza, jak zmierzchające cienie, łudzę się, że na tym pustym krześle usiądzie choćby na mgnienie tamta kobieta, że pojawi się przede mną nie tyle jej postać, co jej litość dla mnie. Widzę jej czółenka w ciemnym kolorze wina, jej nogi bez pończoch, jej wysokie czoło. Już tu jest, zjawiła się, żeby mi przypomnieć, że jestem człowiekiem krzywdzącym innych, naznaczającym nieszczęściem kochane osoby. Ty tej kobiety nie znasz, przemknęła przez moje życie, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, przemknęła, ale pozostawiła po sobie ślad trwały jak skamielina. Chciałbym teraz być przy tobie, Angela, znaleźć się w tym przedpieklu podłączonych do ciebie przewodów, gdzie otwierają ci czaszkę i dostają się do twojej głowy, bo chciałbym ci o tej kobiecie opowiedzieć.Dom nad morzem został zbudowany w latach pięćdziesiątych, był piętrowy i nowoczesny, bez upiększeń. Jaśmin pachniał odurzająco na pergoli przed kuchnią, obok rosła wielka palma. Innych drzew nie było; ogród miał ogrodzenie z niskich żelaznych prętów, skorodowanych morską solą. Przy najmniejszym wietrze chwiało się i skrzeczało jak mewy wystraszone niepogodą. Ogród wychodził wprost na plażę, brzeg morski przy domu był dość odludny, publiczne kąpieliska zaczynały się dalej, za ujściem rzeki, za wielkimi platformami dla rybaków, wysuniętymi znad wody jak łapczywe usta.

To twoja matka wybrała dla nas ten letni dom, mówiła, że przypomina jej namiot na pustyni, zwłaszcza o zmierzchu, kiedy lśnienie morza jakby trzepotało jego ścianami. Na jej wybór miał wpływ także kot. Zastaliśmy go tam, na miejscu, był zaspany, pozwolił Elsie wziąć się na ręce i już tak na jej rękach leżał przez cały czas, kiedy dziewczyna z agencji otwierała okiennice w pokojach, w których zalegał zapach pleśni, typowy dla domów zamkniętych całą zimę. Było to pod koniec marca. Twoja matka miała na sobie płaszcz z grubej wełny, pomarańczowy i jaskrawy jak słońce, które potem zastaliśmy tu w lecie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na obiad w pobliskiej restauracji. Była za wielka dla nas dwojga, siedzieliśmy sami w sali, której okna wychodziły na strome nadmorskie skały, szare od soli. Było chłodno, niewielka ilość wina i likieru ziołowego uderzyła nam jednak do głowy. Opuściliśmy restaurację objęci, chwiejnym krokiem, z podarowanym na pamiątkę talerzem. Weszliśmy do lasku piniowego i kochaliśmy się osłonięci zaroślami. Na koniec położyłem głowę na brzuchu Elsy. I tak leżeliśmy, długo, w milczeniu, wsłuchani w czekającą nas przyszłość. Potem twoja matka wstała i poszła zbierać poczerniałe szyszki pinii. Ja nie ruszyłem się z miejsca, z daleka patrzyłem na nią. Myślę, że był to najszczęśliwszy dzień w naszym wspólnym życiu, ale wtedy oczywiście nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: