Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zdobyć to, co tak ulotne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zdobyć to, co tak ulotne - ebook

Urzekająca lektura dla tych, którzy wierzą w miłość.

Gwarny, pełen życia Paryż belle époque, a w nim pnąca się wysoko w górę wieża Eiffla – najprawdziwszy cud ze stali i powietrza.
W balonie unoszącym się nad metropolią poznają się Cait Wallace i Émile Nouguier. On – inżynier zatrudniony w firmie Eiffla, ona – młoda wdowa, towarzysząca w podróży po Europie rodzeństwu z dobrej szkockiej rodziny. Między nimi rodzi się nić porozumienia, jednak po powrocie na ziemię oboje muszą zmierzyć się z rzeczywistością, gdyż dzieli ich zbyt wiele, by mogli być razem.  Co będą w stanie poświęcić, żeby ich miłość przetrwała?

Lektura obowiązkowa dla każdego wielbiciela Paryża, dla każdego zwolennika walki o miłości na przekór wszystkiemu, a także dla każdego amatora wielkiej i głęboko satysfakcjonującej narracji. David Gillham, autor City of Woman

Beatrice Colin – brytyjska pisarka, scenarzystka telewizyjna i autorka słuchowisk radiowych. Wykłada kreatywne pisanie na Strathclyde University w Glasgow. Jej książki były nominowane do British Book Award, Saltire Award i Scottish Arts Council Book of the Year Award. Colin pisze także dla dzieci. Strona autorki: www.beatricecolin.co.uk.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4372-5
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Śnieg przyprószył piasek na Polu Marsowym. Wielki, wypełniony ogrzanym powietrzem balon w niebiesko-białe paski kołysał się na linach przed Szkołą Wojskową, gondolę przywiązano do niewielkiej drewnianej platformy opasanej niechlujnym żółtym transparentem. Trzy postaci, dwie kobiety i mężczyzna, zbliżały się od strony wynajętej dwukonki stojącej przy alei de Suffren, idąc spiesznie przez plac w kierunku balonu.

– Attendez! – zawołała Caitriona Wallace. – Nous arrivons!

Gdy zatrzymała się na stopniach, by zaczekać na pozostałą dwójkę, pociemniało jej nagle w oczach, a w polu widzenia zamigotały okruchy światła. Tego ranka ciasno zasznurowała gorset, ściągając tak mocno, aż dziurki prawie się zetknęły; teraz jej pierś unosiła się i opadała, a Cait płytkimi haustami próbowała złapać oddech – wdech, wydech, wdech i wydech.

– Zdążyliśmy – powiedział Jamie Arrol, kiedy się z nią zrównał. – Niewiele brakowało.

– Proszę, wasze bilety – przerwała mu. – Wsiadaj do gondoli. Twoja siostra już idzie.

W wiklinowym koszu czekało dwadzieścia zniecierpliwionych osób, mężczyźni w cylindrach z bobrzej skóry i kobiety – tylko dwie – w podbitych futrem płaszczach podróżnych. Balonowa atrakcja nie przyciągnęła kompletu uczestników, nie w ten lodowaty zimowy poranek, gdy niebo było tak ołowiane, jakby w każdej chwili mogło spaść im wszystkim na głowy, nie w poniedziałek o jedenastej przed południem.

Liny napięły się na wietrze, który dmuchnął od Sekwany i mlecznym tumanem poderwał z ziemi piasek przyprószony śniegiem. Teren wystawy pachniał świeżo wyprodukowanymi linami, rozgrzanym smarem i dymem unoszącym się znad piecyka balonu opalanego węglem drzewnym; spod tego wszystkiego przebijał zapaszek alkoholu. Cait pomyślała, że pewnie wśród pasażerów płci męskiej krąży piersiówka. Jej samej dobrze by zrobił łyczek dla kurażu. Ale przecież uspokoi się, kiedy już się znajdzie w gondoli. Nie dopuści do siebie myśli o jakimkolwiek niepomyślnym obrocie zdarzeń, nie pozwoli, by wyobraźnia postawiła jej przed oczami wznoszącą się i stającą w płomieniach gondolę, zwalającą się na dół i roztrzaskującą na kawałki lub dryfującą nad dachami domów niczym Gambetta w 1870 roku. Nie, nie pozwoli, by strach wziął nad nią górę. Bardzo uważnie przeczytała ulotkę reklamową. Z platformą będzie ich łączył długi łańcuch, to całkiem bezpieczne. A kiedy się wzniosą na wysokość trzystu metrów, rozejrzy się i zobaczy wyraźnie cały świat.

– Chodź już! – krzyknęła do swojej podopiecznej. – Wszyscy czekają!

Alice Arrol zaczęła iść żwawiej dopiero wówczas, gdy znalazła się bliżej schodków. U stóp platformy stała grupka paryskich dam z uniesionymi parasolkami, za pomocą których starały się uchronić kapelusze od zdmuchnięcia ich z głów przez wiatr. Alice zerknęła na nie obojętnie, po czym jej twarz zastygła w wyrazie wystudiowanej nonszalancji.

– Prawdę mówiąc – powiedziała, poprawiając rękawiczki i wbijając spojrzenie w zaciągnięte chmurami niebo – chyba tu zostanę.

Niespełna pięć minut wcześniej nie mogła się doczekać lotu. Cait trudno było ukryć konsternację.

– Naprawdę? A czy ta wyprawa balonem nie była czasem twoim pomysłem?

Alice szerzej otworzyła oczy i skrzywiła usta w uśmieszku.

– Chyba pani żartuje. – Roześmiała się. – Do głowy by mi nie przyszło postawić stopę w jakimś latającym koszu!

Policzki miała zarumienione, a jej loki przybrały postać chmury złotych kędziorków okalających buzię. Zachowała dziecięcy kolor włosów, jej blond nie ściemniał, przez co sprawiała wrażenie młodszej, niż naprawdę była. Niemowlęco różową skórę oprószyła białym pudrem i musnęła błękitem na powiekach. Miała już dziewiętnaście lat, ale często brano ją za osobę znacznie młodszą. Cait ogarnął przypływ tkliwości. Alice swoją świeżo nabytą pełnoletność nosiła wciąż niezgrabnie niczym przyduży płaszcz, do którego miała nadzieję dorosnąć.

Obsługa balonu zaczęła odwiązywać liny. Cait podniosła oczy na brzeg kosza, ale nie dostrzegła Jamiego. Będzie musiała powiedzieć mu o zmianie planów. Odwróciła się z powrotem do Alice.

– Poczekasz tu?

– Zamierza pani wybrać się beze mnie?

Cait nawet nie przyszło to do głowy – aż do tej chwili. Oczywiście powinna była zostać, przecież była szaperon opłacaną za pilnowanie i dotrzymywanie towarzystwa Alice i jej bratu, Jamiemu Arrolowi. Nie mówiąc o tym, że jako trzydziestojednolatka była już zdecydowanie za stara na spontaniczność. Najgorsze, że duża wysokość, strome podejścia, a nawet miejsca w górnych rzędach na widowni teatru budziły w niej przerażenie. Jednak w powozie w drodze na teren wystawy powiedziała sobie stanowczo, że taka szansa się nie powtórzy i musi ją wykorzystać.

– Może powinnam – powiedziała. – Miałabyś coś przeciwko?

– Nie, nie, proszę nie zostawać tylko ze względu na mnie.

– Dasz sobie radę sama? Nie ruszaj się z tego miejsca ani na krok.

– Nie ulegnę żadnym pokusom, przysięgam. Proszę iść, pani Wallace.

– Bilety zostały już opłacone! – zawołała Cait, pnąc się ku wyciągniętej ręce mężczyzny sterującego balonem. – Niewykorzystanie ich byłoby koszmarnym marnotrawstwem. Twój wuj byłby wściekły! I przygnębiony! Potrafisz to sobie wyobrazić?

Obejrzała się, w chwili gdy Alice wybuchła głośnym śmiechem, po czym szybko zakryła usta dłonią. Choć tyle czasu spędzała na ćwiczeniu przed lustrem stosownego wyrazu twarzy, jak na ironię najładniejsza była właśnie wówczas, kiedy się zapominała.

Gdy kilka ostatnich woreczków piasku wyrzucono przez burtę, a liny zwinięto, pilot oparł się na dźwigni, piecyk złapał ciąg, ogień zahuczał i balon zaczął lecieć w górę z impetem pęcherzyka powietrza unoszącego się w toni. Cait zacisnęła powieki i chwyciła się mocno brzegu wiklinowego kosza. Mimo wszystko było to po prostu wspaniałe.

Osiem lat wcześniej Caitriona nie przypuszczała nawet, że się tu znajdzie, że będzie wznosić się w niebo nad Paryżem, niemożliwie wysoko, zupełnie nieważka. Była wtedy zamężna, zakorzeniona i osiadła. Jej mąż, Saul Wallace, był przystojny i czarujący, ich dom w Glasgow duży i wygodny, wspólna przyszłość rozwijała się u ich stóp jak czerwony dywan. Miały być dzieci, wakacje, rocznice.

Saul liczył sobie zaledwie trzydzieści trzy lata, gdy jego pociąg, opuściwszy jeden brzeg rzeki Tay, nie dotarł do drugiego. To był grudzień 1879 roku, trzy dni po Wigilii Bożego Narodzenia. Cait, siadając przy kominku i otwierając powieść, nie wiedziała – bo skąd miała wiedzieć? – że w tym momencie ich wspólne życie właśnie się kończyło, że most kolejowy na rzece Tay runął, a Saul Angus Wallace utonął w lodowatej wodzie pod kilkoma tonami pękającego żelaza.

Balon dotarł do końca uwięzi i nagle zatrzymał się z szarpnięciem. Otworzyła oczy. Piecyk huczał, balon wciąż unosił się w powietrzu, świat był nadal taki, jakim go zostawiła: Paryż u jej stóp, niebo nad jej głową. Na moment skupiła się na oddychaniu, nie pozwalając myślom krążyć wokół pustej przestrzeni pod gondolą. Nie próbowała sobie nawet wyobrazić wysokości, na jaką dotarli. Pozostali pasażerowie rzucali się z jednej strony na drugą, najwyraźniej lekceważąc sobie to, że nie podtrzymuje ich nic z wyjątkiem ogrzanego powietrza. Nikt poza nią się nie bał, nikt poza nią nie stał półtora metra od burty kosza, obezwładniony lękiem.

– Co za widok! – Jamie Arrol zerkał nad krawędzią, nie posiadając się ze szczęścia. – Niech pani podejdzie zobaczyć.

– Już idę – odpowiedziała. – Za chwilę.

Odwrócił się i dostrzegł, że jest sama.

– Panna Arrol zmieniła zdanie – wyjaśniła.

– Jej strata. – Jamie wzruszył ramionami. – Tam jest Panteon… Łuk Triumfalny… A tam… To chyba musi być katedra Notre Dame! Proszę popatrzeć!

Zacisnęła zęby, po czym ostrożnie, niepewnie, z wahaniem zerknęła ponad krawędzią gondoli. A tam, nisko w dole, rozciągały się szerokie bulwary barona Haussmanna wiodące wzdłuż starych murów miasta, zieleniła się plama Lasku Bulońskiego, czerniły kłęby dymu unoszącego się znad fabryk na południu, a z placu Gwiazdy i bliżej, z placu Trocadéro, rozchodziły się promieniście aleje. Cait dostrzegła kolejki powozów maleńkich jak żuczki, ludzi maciupkich jak mrówki, miasto tak małe i regularne jak rzędy kamiennych dziecinnych klocków ustawionych na barwnym prześcieradle.

– No i? – zapytał Jamie.

Obraz jej się zamazał, poczuła ból w skroniach – to było za wiele. Cofnęła się o krok.

– Pani drży! – zaśmiał się Jamie. – Proszę tylko poczekać, aż powiem o tym siostrze.

– Nic mi nie jest. A w każdym razie za minutę nic mi nie będzie. Idź, idź, nie marnuj czasu.

Mimo żaru bijącego z piecyka powietrze było tu znacznie chłodniejsze niż na ziemi. Dłonie rzeczywiście jej drżały, ale nie tylko z zimna. Najbardziej przeraziła ją myśl nie o tym, że może wypaść z gondoli, lecz o tym, że w każdej chwili może ogarnąć ją dojmujący przymus skoczenia. Od śmierci męża często wpadała w panikę, jakby żyła na granicy dwóch światów, jedną nogą już będąc na tamtym.

W kokonie ciepła bijącego od ognia próbowała się na czymś skupić, na czymkolwiek. Usłyszała ciche kliknięcie. Odwróciła się. Po drugiej stronie kosza, za małą drewnianą skrzynką, stał mężczyzna; był zupełnie zatopiony w myślach, sądząc z wyrazu jego twarzy. Pod szyją miał luźno zawiązaną muszkę i w przeciwieństwie do pozostałych pasażerów nie nosił kapelusza. Jakby wyczuwając jej spojrzenie, zamrugał i rozejrzał się. Na ułamek sekundy, nie więcej, ich spojrzenia się spotkały. Cait zabiło mocniej serce, załomotało gwałtownie o niewzruszony mur fiszbinów i wełny. Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok. Co ona sobie wyobrażała, na miłość boską? Jaka kobieta odwzajemnia spojrzenie mężczyzny? Odwróciła się, szukając wzrokiem innych, bezpieczniejszych punktów zaczepienia. Stojąca obok niej grupka Amerykanów rozmawiała o restauracjach.

– Pięć franków za jabłko na talerzu – mówił właśnie jeden z nich. – Rozbój w biały dzień.

– Ale wino było bardzo przyzwoite – zwrócił mu uwagę towarzysz.

– Może i tak, ale zorientowali się, że im nie przepuszczę. Przez resztę pobytu zamierzam unikać jadania w naszym hotelu. A przecież mówili mi, że Francuzi naiwniaka wyczują na milę.

Cait uzmysłowiła sobie nagle, że mężczyzna bez kapelusza przeszedł na jej stronę gondoli i skierował spojrzenie ku północnej części miasta rozciągającej się za rzeką. Ze zdwojoną uwagą wsłuchała się w dywagacje Amerykanów na temat koszmarnego jedzenia i potwornych przeżyć w hotelach, ale cały czas była świadoma jego obecności, jego bliskości, drewnianego pudełka, za którym stał, włosów odsuniętych z czoła i opadających swobodnymi ciemnymi puklami na kołnierz, wydychanego przez niego marznącego obłoczka stapiającego się w powietrzu z jej własnym oddechem.

– Pchły! – zagrzmiał jakiś głos. – Wszędzie te pchły!

– U mnie były pluskwy – potwierdził drugi. – Znalazłem je nawet w szczoteczce do zębów.

Mężczyzna wyjął drugą, mniejszą drewnianą skrzyneczkę z tej pierwszej i ostrożnie zamocował ją na trzech metalowych nogach. Wyglądało to na jakieś urządzenie do robienia fotografii. Paryż oszalał niedawno na jej punkcie i wszędzie widziało się dziesiątki mężczyzn noszących ze sobą te mahoniowo-mosiężne pudełka, przechadzających się po nadbrzeżnych bulwarach albo rozstawiających się z nimi w Ogrodzie Luksemburskim.

Dostrzegła, że jest starszy, niż jej się w pierwszej chwili wydało, mógł mieć około czterdziestki. Jego ciemne włosy przetykane były siwizną, płaszcz miał starannie skrojony, a buty wypastowane. Wyglądał na człowieka zadbanego. Ale w jego sposobie poruszania i noszenia się, w lekkim pochyleniu sylwetki Caitriona rozpoznała znajomy rys. Był mężczyzną – teraz lub dawniej – samotnym.

Nadal obserwowała go kątem oka, a on otworzył pudełko i rozciągnął z przodu coś na kształt niewielkiej harmonijki, po czym zrobił krok w bok i przechylił się przez burtę gondoli. Cait ogarnęła fala emocji; poczuła, że upada, głową naprzód, w pustkę. Jej ręka sama wyciągnęła się i chwyciła go za ramię. Mężczyzna odwrócił się.

– Madame? – powiedział.

– Proszę mi wybaczyć – wykrztusiła po francusku. – Ale wyglądał pan tak, jakby zaraz miał pan…

Otworzyła usta, lecz nie zdołała wypowiedzieć tego słowa.

– Rzucić się w dół? – dokończył, również po francusku.

Zamrugała oczami.

– Chciałam powiedzieć: wypaść.

– Nie dziś, ale dziękuję za troskę.

Zerknął na rękę, którą nadal ściskała go za rękaw. To była jej lewa dłoń, pozbawiona teraz obrączki, którą niegdyś nosiła.

– Bardzo przepraszam. – Puściła go pospiesznie.

– Ależ nic się nie stało. Czy dobrze się pani czuje?

– Mam lęk wysokości – przyznała.

„Jak groteskowo musiało to zabrzmieć – pomyślała nagle – jak niewiarygodnie, jak ewidentnie fałszywie właśnie tu, w gondoli balonu”. On jednak nie spuszczał wzroku z jej twarzy i nawet nie mrugnął. Nie śmiał się.

– Dużo czasu spędzam w powietrzu.

– Doprawdy? Kim pan jest, linoskoczkiem?

Roześmiał się i twarz mu się rozpromieniła. Cait uznała, że nie była to twarz nieprzyjemna w wyrazie.

– Blisko. Czy lot sprawia pani przyjemność?

– Bez wątpienia jest to ogromne przeżycie – odpowiedziała. – Nigdy wcześniej nie miałam okazji znaleźć się w gondoli balonu. I nie mam pewności, czy jeszcze kiedyś będę ją miała.

– Mnie się to całkiem podoba. To uczucie, że jest się przywiązanym do ziemi tylko łańcuchem. A teraz, jeśli wybaczy mi pani na chwilę, muszę zrobić kolejne zdjęcie.

Przysunął swój aparat do krawędzi kosza, spojrzał przez malutką dziurkę na tylnej ściance i wyregulował harmonijkę z przodu. Kiedy już był zadowolony, przekręcił pokrętło, sięgnął do torby, znalazł płaskie czarne pudełko i przymocował je do tylnej ścianki aparatu.

– Jest pani Angielką? – zapytał, wyciągając z pudełka cienką metalową płytkę.

– Szkotką.

Uśmiechnął się, po czym zerknął na swój zegarek kieszonkowy.

– Naświetlam płytkę – wyjaśnił. – Należy przytrzymać ją całkowicie nieruchomo przez dokładnie dwadzieścia sekund.

Wstrzymała oddech, gdy odliczał sekundy.

– Voil`a! – powiedział, zamykając na powrót migawkę. – W samą porę.

Podniosła wzrok i spostrzegła rzadką mgłę, która opadając, spowiła balon białym welonem.

– Zatem będziemy musieli wyobrazić sobie ten widok.

Odwrócił się, znów skupiając na niej całą swą uwagę.

– A więc proszę sobie wyobrazić wieżę. Najwyższą wieżę na świecie. Zostanie zbudowana właśnie tutaj, na Polu Marsowym, na wystawę światową, dla uczczenia setnej rocznicy rewolucji francuskiej. Nie będzie już pani musiała wypuszczać się w balonie.

– Ach, tę! – wykrzyknęła. – Ale wszyscy twierdzą, że będzie okropna! Zwykły pylon przedstawiany jako nie wiadomo co.

Roześmiał się i zaczął składać swój aparat.

– Albo prawdziwie koszmarna latarnia – powiedział.

Szarpnęło nagle i balon opadł o metr czy dwa. Pasażerowie wydali okrzyk niepokoju, który szybko pokryli rozbawieniem. Może nie byli wcale tak nieustraszeni, jak się wydawało.

– Krótkie to było – powiedział Jamie, pojawiając się nagle u jej boku. – A teraz już nic nie widać. Nie jestem pewien, czy warto było wydać tyle na bilet.

– Powinien pan spróbować wycieczki małym parowcem pasażerskim, bateau-mouche – stwierdził Francuz. – Najlepsza jest trasa z Charenton do Auteuil, a bilet kosztuje zaledwie dwadzieścia centymów. I można obejrzeć z rzeki całe miasto.

Dwóch mężczyzn, jak to zwykle bywa, wdało się w pogawędkę na temat rozmaitych profesji i ich perspektyw. Cait poczuła ukłucie rozczarowania; wolałaby, żeby Jamie nie szukał w tym momencie jej towarzystwa.

– A zatem jest pan inżynierem – powiedział Jamie. – Cóż za zbieg okoliczności! Być może słyszał pan o moim wuju, Williamie Arrolu. Nasza firma buduje most kolejowy Forth Rail Bridge pod Edynburgiem. I prawie już skończyliśmy most na rzece Tay. Zastąpi ten, który runął do rzeki.

Zerknął przelotnie w stronę Caitriony. Balon znów ściągnięto o metr w dół, a ona poczuła, jak w niej również coś opada. Zapomniała się. Miała trzydzieści jeden lat. Dostała już w życiu swoją szansę.

– A nad czym pan obecnie pracuje? – zapytał Jamie inżyniera.

– Nad wieżą ze stali – odpowiedział ten i uśmiechnął się do Cait.

– Ale chyba nie nad wieżą Eiffla? – drążył Jamie. – Tą, którą mają tu gdzieś zbudować?

– Zaprojektowałem ją. Wraz z kolegą, Maurice’em Koechlinem. Pracujemy dla Gustawa Eiffela.

Cait zakryła usta dłonią i poczuła, jak pod opuszkami palców płoną jej policzki.

– Powinien był mi pan powiedzieć! A tak to proszę, nazwałam ją prawdziwie koszmarną latarnią!

Jamie zerknął na nią z ukosa; najwyraźniej odezwała się nieproszona, ale Francuz wydawał się nie tyle urażony, ile rozbawiony.

– To ja ją tak nazwałem, nie pani. Próbowałem dziś zrobić kilka zdjęć placu budowy do naszego archiwum – wyjaśnił. – W przyszłym tygodniu zaczynamy kopać fundamenty.

– Naprawdę? A jak pan sądzi, ile potrwa budowa? – zapytał Jamie.

– Musi się zakończyć przed wystawą światową, więc najwyżej dwa lata. Kiedy dobiegnie końca, wieżę będzie można dojrzeć z każdego miejsca w Paryżu.

– Imponujące! Wie pan, ja również kształcę się na inżyniera.

Słowa Jamiego zaskoczyły Cait. Wuj opłacił mu naukę na uniwersytecie, a kiedy Jamie ją porzucił, wziął go na praktyki w swojej firmie. Przyobiecano mu stanowisko kierownicze, ale najpierw Jamie musiał na nie zasłużyć, pnąc się wzorem wuja po kolejnych szczeblach zawodowej drabiny, od warsztatu w hali fabrycznej poczynając. Kreśląc niezliczone rysunki i wiercąc otwory na nity, opanował podstawy inżynierii wodno-lądowej, ale nie błysnął – do pracy przychodził późno, a tuż po lunchu szedł do domu. Po kilku nieprzyjemnych rozmowach z wujem postanowiono, że Jamie da sobie czas na zastanowienie. Podróżując przez ostatnie sześć miesięcy po Europie, rozważał już między innymi karierę kupca winnego i importera czekolady.

– Obawiam się, że nie dosłyszałem pańskiego nazwiska – dodał Jamie.

– Emil Nouguier – odpowiedział Francuz.

– Skoro to pan zaprojektował tę wieżę, dlaczego nie została nazwana pana imieniem? – zapytała Cait.

– Eiffel odkupił od nas patent. A teraz nie tylko ją wznosi, ale i w znacznej mierze za nią płaci.

– Słyszałem, że będzie go to kosztować miliony franków – wtrącił Jamie. – Czy to prawda?

– Owszem. Choć ma nadzieję odzyskać większą część tej sumy dzięki sprzedaży biletów.

Gondola wylądowała z tąpnięciem na piasku Pola Marsowego. Amerykanie zaczęli spontanicznie klaskać.

– Bardzo nam było miło pana poznać, monsieur Nouguier – powiedział Jamie. – Czy jest tutaj również pańska żona?

– Obawiam się, że nie ma nikogo, kto odpowiadałby temu opisowi.

– A zatem jesteśmy w tej samej sytuacji – rzekł Jamie. – Musi pan poznać moją siostrę.

Emil Nouguier skłonił się przed Cait.

– Nie, nie, jestem tylko przyjaciółką rodziny. Caitriona Wallace.

– Proszę mi wybaczyć – odparł cicho po francusku. – Caitriono.

Przeszedł ją lekki dreszcz. Zwrócił się do niej po imieniu. Uznała jednak, że lepiej nie zwracać na to uwagi i sprawiać wrażenie nieświadomej tej nadmiernej poufałości.

– No cóż – odpowiedziała. – Życzę powodzenia przy budowie wieży.

– Dziękuję.

Prawie wszyscy pasażerowie opuścili już gondolę. Załoga zwijała liny i składała na stertę woreczki z piaskiem. Rozgrzane węgle zalano wodą.

– Pani Wallace! – zawołał Jamie, stając na stopniach platformy, żeby pomóc jej zejść. – Przecież nie mogę tu czekać do wieczora!

Alice tkwiła u podstawy schodów, twarz miała nieruchomą jak lalka. Damy z parasolkami zniknęły.

– I jak? – zapytała.

– Powinnaś była się wybrać – odparła Cait.

– Chciałbym, żebyś kogoś poznała! – zawołał Jamie zza jej pleców.

Alice spojrzała na Cait z przerażeniem. Jej twarz zdawała się mówić: „Kogóż to wartego poznania, na miłość boską, można spotkać w będącym miejscową atrakcją balonie?”.

– Chciałbym panu przedstawić moją siostrę – powiedział Jamie, kiedy mężczyzna zszedł już ze schodów. – Miss Alice Arrol. Monsieur Nouguier, wysoko ceniony inżynier.

Jamie nie owijał w bawełnę: młoda niezamężna siostra, bezceremonialna informacja o jej dostępności, sugestia, że Nouguier może posiadać odpowiedni status społeczny uzasadniający rozważenie jego kandydatury. Jeśli jednak inżynier był tego w jakimkolwiek stopniu świadom, nie dał nic po sobie poznać.

– Mademoiselle – powiedział z lekkim ukłonem.

– Enchantée – odpowiedziała Alice.

Zapadło krótkie, wyczekujące milczenie.

– Na jak długo zatrzymali się państwo w Paryżu? – zapytał Emil Jamiego.

– Tylko do końca tygodnia. Jesteśmy w trakcie Grand Tour, że tak powiem. Powłóczyliśmy się trochę po Niderlandach, a potem zbyt długo zabawiliśmy w Rzymie i musieliśmy całkowicie zrezygnować z Wenecji. Ale bez wątpienia warto było przyjechać do Paryża, skoro poznaliśmy pana.

Cait uświadomiła sobie boleśnie, co w Paryżu zdarzyło się już niejednokrotnie, ich żałosny brak ogłady i rzucające się w oczy parweniuszostwo. Ich maniery były tak prowincjonalne, że chyba nawet w pełni sobie tego nie uświadamiali.

– Gdyby przed wyjazdem znaleźli państwo chwilę, z radością służę swoim czasem. – Nouguier wręczył Jamiemu wizytówkę. – Jako inżyniera może pana zainteresować możliwość zwiedzenia fabryki w Levallois-Perret.

– W rzeczy samej – powiedział Jamie. – Dziękuję.

Kiedy już Emil się oddalił, Alice przewróciła oczami.

– Proszę, tylko nas nie wlecz do fabryki.

– Wiesz, kto to był? – wyszeptał Jamie. – Pracuje dla Gustawa Eiffela, tego Gustawa Eiffela. I jest bez zobowiązań!

– Jamie! – przerwała mu Alice. – Zanim się zabierzesz do swatania mnie, chciałabym zwrócić ci uwagę na to, że nawet nie miał kapelusza!

– Cii… – uciszył ją brat. – Może cię usłyszeć.

Ale Emil Nouguier był już w połowie placu defilad i zmierzał w stronę Sekwany, a jego ciemna sylwetka odcinała się ostro na piasku. Cait nie odrywała od niego wzroku. Chwilę później zaczął padać śnieg i stopniowo postać mężczyzny zatarła się, zszarzała, zbladła, wreszcie znikła.2

Wszystko utonęło w bieli. Emil podniósł wzrok i zapatrzył się w przestrzeń, którą miała wypełnić wieża, w wirujący powoli i wdzięcznie opadający na ziemię śnieg. Lodowe kwiaty, jak czasem nazywano płatki śniegu. Złapał jeden na dłoń i obserwował, jak się topi i przemienia w kroplę wody. Czy rzeczy piękne stawały się jeszcze piękniejsze, kiedy nie można ich było zatrzymać? Wieża nie postoi długo: dwadzieścia lat. W porównaniu z innymi konstrukcjami jej wielkości będzie tylko mgnieniem oka, uderzeniem serca, lodowym kwiatem.

Wyobraził sobie Gabrielle leżącą tego ranka na jego łóżku, z ciemnymi nieuczesanymi włosami, w niezasznurowanej sukni. Ile jeszcze potrwa ich romans? Tydzień? Miesiąc? Przecież nie dłużej… Zatęsknił nagle za prostotą i uczciwością, brakiem podstępów i szczerym spojrzeniem, takim jak wzrok kobiety, którą właśnie poznał w balonie. Ale to był Paryż, tutaj nic nie było proste. Każdy związek obwarowany był jakimiś zastrzeżeniami.

Gabrielle uważała, że Emil, posiadając ją, może się uważać za szczęściarza. Obracała się w kręgach, do których on nie miał dostępu. Pozowała artystom i z wieloma z nich łączyła ją zażyłość, w każdym razie takie wzbudzała w nim przekonanie, niby to od niechcenia wtrącając nazwiska Degasa, Renoira i Moneta i wspominając o przyjęciach, jakie wydawali dla niej w restauracji Maison Fournaise. Nie robiła tajemnicy z tego, że jest mężatką, poślubioną mniej znanemu malarzowi, któremu jej zachowanie zupełnie nie przeszkadzało. Raz napomknęła o córce, dziewczynce mniej więcej ośmioletniej, którą oddała na wychowanie dziadkom.

Ich romans rozpoczął się przed trzema miesiącami, zamachali jednocześnie na tę samą dorożkę pod teatrem na placu du Châtelet. Lało jak z cebra i każde z nich nalegało, by skorzystało z niej to drugie, aż wreszcie wskoczył przed nich jakiś dżentelmen w cylindrze i sam ją zajął. Kieliszek czy dwa koniaku w teatralnym barze na ukojenie obopólnego oburzenia wydawało się dobrym pomysłem. Jakiś czas później Emil przywołał następną dorożkę, do której wsiedli już oboje.

Oczywiście wiedział, że to związek nie do utrzymania i nie do obrony, ale w tym akurat momencie obojgu im odpowiadał. On obdarowywał ją ślicznymi strojami i biżuterią, a ona odwzajemniała się na inne sposoby. Kiedykolwiek dręczyło go poczucie winy, odwiedzał jej ulubiony sklep, Boucheron, znajdujący się na placu Vendôme.

– Przyjdziesz na wernisaż? – zapytała go Gabrielle tego ranka. Stała przed niewielkim lustrem, poprawiając sobie kapelusz i mocując go szpilkami.

– Twój mąż tam będzie? – zapytał.

– Wystawia dwanaście obrazów. Więc tak, spodziewam się, że będzie.

– Więc nie.

Obrócił się, położył płasko na plecach i wbił wzrok w sufit.

– Ciągle ma pretensję, że nie wybrano go na ekspozycję impresjonistów w Nowym Jorku – ciągnęła, nie zwracając na niego uwagi.

– A czy będą tam jakieś obrazy, do których pozowałaś?

Zastygła w pół gestu i obejrzała się na niego.

– Kilka. Dlaczego pytasz?

– Bez powodu.

Wstał z łóżka i zaczął się ubierać. Zapinając kołnierzyk i przypinając szelki, przypomniał sobie, jak waliło mu serce pod dotykiem jej dłoni, jak kapitulowało jego ciało pod muśnięciem jej palców. Potrafiła wzburzyć mu krew w żyłach, lecz nie posiadła jego serca. Dlaczego więc myśl o tym, że była z innym mężczyzną, wyprowadzała go z równowagi?

Gabrielle obserwowała go w lustrze. W końcu się odwróciła.

– Emilu. Jesteś zirytowany, prawda?

– Nie! Muszę iść do pracy, to wszystko. Spóźnię się.

– Ale nie ma jeszcze nawet ósmej.

Zdjęła kapelusz i odrzuciła go na bok. Rozpięła mu kołnierzyk, pocałowała w szyję, w ucho, w usta, a potem jeszcze raz ujęła go za ręce i pociągnęła w stronę łóżka.

– Chciałbym cię namalować – wyszeptał potem.

– Ależ jak ja bym wyglądała, na miłość boską? – Zaśmiała się. – Stalowy dźwigar zamiast twarzy i dwa nity w miejsce oczu?

Właśnie tak o nim naprawdę myślała; był inżynierem, nie artystą. A jednak w jego pracy – w pnących się filarach i łukach mostów, w każdej budowli wzniesionej ze światła, z powietrza i stali – krył się pierwiastek sztuki.

– Może inaczej na mnie spojrzysz, kiedy zobaczysz naszą wieżę.

– Jak kawałek metalu skręcony z innym kawałkiem może być sztuką? – zaprotestowała Gabrielle.

– Jeszcze się przekonasz. Poczekaj, aż staniesz na szczycie i spojrzysz na miasto leżące u twoich stóp.

– Ale dlaczego miałabym mieć na to ochotę? – drążyła.

– A dlaczego nie? Dlatego że możesz!

Spojrzała na niego spod zmrużonych powiek, uniósłszy brodę.

– Uwierzę, jak zobaczę – powiedziała i odturlała się od niego.

Jego ojciec miał na przestrzeni lat kilka kochanek. Przychodziły do fabryki szkła po godzinach, kiedy piece już stygły, a dmuchacze szkła dawno już poszli do domu po całym dniu pracy. Emil dobrze je wszystkie pamiętał: Isabelle z rudymi włosami, Chantelle, żonę piekarza, Miriam o prześlicznym, śpiewnym głosie. Jego matka musiała wiedzieć – wszyscy inni wiedzieli – ale podchodziła do tego ze stoickim spokojem. Cédric Nouguier był właścicielem fabryki, ważną postacią w miasteczku La Villette na przedmieściach Paryża. Jak długo unikał skandali, tak długo mógł robić, co mu się podobało.

Emil jednak, wziąwszy pod uwagę jego wiek, potrzebował nie kochanki, lecz żony. Ale co mógł jej zaproponować? Chociaż odziedziczył mieszkanie w piątej dzielnicy, rzadko w nim przebywał. Podróżował za pracą – Portugalia, Ameryka, Austro-Węgry, Rosja – i całymi miesiącami sypiał w hotelach. Budowa wieży miała być jednym z jego pierwszych zleceń w Paryżu i czasem zastanawiał się, czy nie ogląda tego miasta, tego świata, swego życia oczyma wędrowca, przelotnie, jakby tylko przejeżdżał w pobliżu. Kilka mgnień oka i po wszystkim. A przecież musiał się ożenić i szybko doczekać dzieci – najlepiej z jakąś zamożną kobietą, która mogłaby zainwestować pieniądze w jego rodzinną fabrykę. Przypominano mu o tym co tydzień, kiedy odwiedzał matkę żyjącą w nadziei, że pewnego dnia będzie mogła spokojnie umrzeć ze świadomością, że rodzina Nouguier, wszyscy jej starsi członkowie oraz przedsiębiorstwo z poprzedniej epoki nadal mają się znakomicie.

Śnieg nie utrzymał się, topiąc się w rozmokłe bryłki tuż po tym, jak opadał na ziemię. Emil szedł wzdłuż Sekwany, mijając szeregi barek płynących w stronę miasta. Poruszały się tak wolno, że pozostawiały na powierzchni jedynie delikatne zmarszczki. Większa część ich ciężaru znajdowała się poniżej linii wody. Mężczyzna spuścił wzrok i dostrzegł w czarnym lustrze wody swoje odbicie, rozkawałkowane, raz za razem rozciągane i na powrót ściskane, dopóki ciemna jak szkło powierzchnia nie przestała falować.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: