Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zdrajca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 kwietnia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zdrajca - ebook

Żona brytyjskiego arystokraty, lady Helen Lang, wypowiada wojnę Synom Erin - fanatycznej organizacji irlandzkiej odpowiedzialnej za śmierć jej syna. Uzbrojona w małokalibrowy rewolwer, dokonuje spustoszenia wśród członków grupy, do której należy m.in. amerykański senator Michael Cohan, terrorysta Jack Barry i tajemniczy osobnik pracujący w Białym Domu, nazywany Łącznikiem. Brygadier Charles Ferguson i jego współpracownik San Dillon starają się pokrzyżować plany terrorystów i jednocześnie powstrzymać tajemniczego zabójcę, którego tożsamość pozostaje zagadką.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7670-559-0
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG NOWY JORK

Manhattan, smagany wschodnim wiatrem niosącym śnieg z deszczem po Park Avenue, był ponury i odpychający, jak większość wielkich miast po północy, szczególnie w marcu. Jeśli nie liczyć przejeżdżających z rzadka limuzyn lub taksówek, ruch uliczny prawie zamarł, czemu trudno było się, dziwić, zważywszy na późną porę i paskudną pogodę.

W cieniu bramy jednego z budynków, w których mieściły się i liczne biura, i apartamenty, czekała kobieta. Kapelusz z szerokim rondem i postawiony kołnierz prochowca skrywały jej twarz. Z nadgarstka lewej ręki zwisała parasolka. Kobieta nie miała żadnej torby ani torebki.

Sięgnęła do prawej kieszeni płaszcza, wyjęła pistolet i wprawnie przeładowała go, nie patrząc. Była to niezwykła broń: półautomatyczny colt 25, ośmiostrzałowy, stosunkowo niewielki, lecz śmiercionośny, zwłaszcza z tłumikiem na końcu lufy. Niektórzy uważali go za kobiecą broń, ale nie wtedy, kiedy strzelano z niego pociskami z wydrążonymi czubkami. Kobieta schowała pistolet do kieszeni i rozejrzała się na boki.

Nieco na prawo, po drugiej stronie Park Avenue, stał wspaniały dom. Jego właścicielem był senator Michael Cohan, biorący właśnie udział w przyjęciu dobroczynnym w hotelu „Pierre”, które miało skończyć się o północy. Dlatego czekała tu w mroku, żeby w dogodnych warunkach zabić go.

Usłyszała głosy, pijackie okrzyki, a potem zza rogu po przeciwnej stronie ulicy wyszli dwaj młodzi ludzie. Mieli identyczne wełniane czapeczki, żeglarskie kurtki, dżinsy i popijali piwo z puszek. Jeden z nich, wysoki i brodaty, wszedł do pełnego wody rynsztoka i ochlapał drugiego, który tylko się otrząsnął. Dostrzegłszy wylot uliczki, opróżnił puszkę i rzucił ją na chodnik.

– Tutaj, człowieku! – zawołał do towarzysza i skręcił w zaułek.

– Cholera! – zaklęła cicho kobieta. Przy tej uliczce stał dom Cohana.

Nic nie mogła na to poradzić. Tamci znikli w ciemności, ale wyraźnie słyszała ich śmiechy. Niecierpliwie czekała, aż sobie pójdą, gdy zza tego samego rogu wyszła młoda kobieta. Była drobna i nieodpowiednio ubrana na taką pogodę. Wprawdzie miała parasol, lecz czółenka i czarna garsonka z krótką spódniczką nie chroniły jej przed wiatrem i chłodem. Usłyszała głośny śmiech, zawahała się, a potem ruszyła naprzód.

– Hej, dokąd to, mała? – zawołał brodaty mężczyzna, wyłaniając się z bocznej uliczki.

Jego towarzysz wyszedł za nim. Dziewczyna przyspieszyła kroku, a brodaty podbiegł do niej i chwycił ją za ramię. Upuściła parasol i usiłowała się wyrwać, a wtedy mężczyzna uderzył ją w twarz.

– Możesz się szarpać, ile chcesz, słodziutka. Ja to lubię.

Jego kompan złapał ją za drugą rękę.

– Dalej, wciągnijmy ją tu.

Dziewczyna krzyknęła z przerażenia, a brodaty ponownie uderzył ją w twarz.

– Bądź grzeczna!

Powlekli ją do zaułka. Kobieta w bramie zawahała się, ale po chwili usłyszała przeraźliwy krzyk.

– Do licha! – powiedziała znowu, wyszła w deszcz i przeszła na drugą stronę ulicy.

W zaułku zalegał mrok, ledwie rozpraszany blaskiem palącej się na ulicy latarni. Dziewczyna usiłowała wyrwać się trzymającemu ją od tyłu napastnikowi, lecz brodaty miał w prawej ręce nóż i przycisnął ostrze do jej policzka. Popłynęła krew. Dziewczyna krzyknęła z bólu, a nożownik warknął:

– Mówiłem ci, żebyś była grzeczna. – Chwycił za skraj jej spódniczki i rozciął ją jednym cięciem noża. – Ty pierwszy, Freddy. Bierz się do dzieła.

– Nic z tego – zabrzmiał chłodny głos.

Freddy spojrzał przez ramię kompana i na jego twarzy pojawiło się zdumienie.

– Jezu! – powiedział.

Brodaty odwrócił się i zobaczył stojącą u wylotu zaułka kobietę. W prawej ręce trzymała kapelusz przeciwdeszczowy. Jej włosy były srebrzystosiwe, podświetlone blaskiem ulicznej latarni. Mogła mieć ponad sześćdziesiąt lat, lecz ciemność zacierała rysy jej twarzy.

– Czego chcesz, do diabła? – zapytał mężczyzna trzymający dziewczynę.

– Puść ją!

– Nie wiem, czego chce, ale mogę ci powiedzieć, co dostanie – powiedział brodaty do kompana. – To samo, co ta suka. Masz dziś ochotę na towarzystwo, babciu?

Zrobił krok naprzód, a kobieta strzeliła mu prosto w serce. Kapelusz przeciwdeszczowy dodatkowo stłumił huk strzału. Brodacz poleciał na mur, odbił się od niego i upadł na plecy.

Dziewczyna była tak przerażona, że nie odezwała się słowem. Za to trzymający ją mężczyzna jęknął:

– Jezu! O Boże!

Wyjął z kieszeni nóż sprężynowy i otworzył go.

– Poderżnę jej gardło – powiedział do kobiety. – Przysięgam.

Kobieta stała, trzymając colta w prawej, teraz luźno opuszczonej ręce. Kiedy się odezwała, jej głos nadal był chłodny i opanowany.

– Ty nigdy niczego się nie nauczysz, prawda?

Błyskawicznie poderwała rękę i strzeliła mu między oczy.

Runął na wznak. Dziewczyna oparła się o mur. Ciężko oddychała i miała krew na twarzy. Kobieta zdjęła cienki wełniany szalik i podała jej, a dziewczyna przycisnęła go do policzka. Kobieta pochyliła się najpierw nad brodatym, i potem nad jego kompanem.

– Żaden z tych panów już nie będzie nikogo napastował.

– Dranie! – wybuchła dziewczyna. Kopnęła brodacza. – Gdyby nie pani… – Zadrżała. – Mam nadzieję, że będą się smażyć w piekle.

– To bardzo prawdopodobne – przytaknęła kobieta. – Mieszkasz w pobliżu?

– Kilka przecznic stąd. Jadłam kolację w restauracji za rogiem, pokłóciłam się z chłopakiem i wyszłam, mając nadzieję, że złapię taksówkę.

– Nigdy nie można żadnej złapać, kiedy pada. Pozwól, że obejrzę tę ranę.

Podprowadziła dziewczynę bliżej wylotu uliczki.

– Powiedziałabym, że trzeba założyć dwa lub trzy szwy. Szpital St. Mary znajduje się dwie przecznice stąd, w tym kierunku – pokazała.

– Zgłoś się do izby przyjęć. Powiedz, że miałaś wypadek. Poślizgnęłaś się, rozcięłaś policzek i rozdarłaś spódniczkę.

– Uwierzą mi?

– To bez znaczenia. Twoja sprawa. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Chyba że chcesz iść na policję.

– Wielki Boże, nie! – przestraszyła się dziewczyna. – To ostatnia rzecz, jaką chciałabym zrobić.

Kobieta wyszła na ulicę, podniosła upuszczony parasol i podała jej.

– A więc idź, moja droga, i nie oglądaj się. To się nigdy nie wydarzyło, pamiętaj. – Cofnęła się i podniosła upuszczoną przez napadniętą torebkę. – To twoje.

Dziewczyna wzięła torebkę.

– I nie zapomnę pani.

Kobieta uśmiechnęła się.

– Prawdę mówiąc, wolałabym, żebyś zapomniała.

Dziewczyna zdobyła się na nikły uśmiech.

– Rozumiem, co pani ma na myśli.

Odwróciła się i pospiesznie odeszła, ściskając parasol. Starsza pani popatrzyła za nią, obejrzała dziurę w kapeluszu, włożyła go na głowę, a potem otworzyła swoją parasolkę i poszła w przeciwną stronę.

Kierując się na północ, minęła dwie przecznice i znalazła zaparkowanego przy krawężniku lincolna. Kiedy zbliżała się do limuzyny, siedzący za kierownicą człowiek wysiadł i otworzył jej drzwi. Był dobrze zbudowanym czarnoskórym mężczyzną w szarej liberii szofera.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Przecież tu jestem, prawda?

Usiadła na przednim siedzeniu. Zamknął drzwi, obszedł samochód i usiadł za kierownicą. Kobieta zapięła pas i trąciła go w ramię.

– Hedley, gdzie ta twoja butelka z whisky?

Ze schowka na rękawiczki wyjął srebrzystą piersiówkę, odkręcił zakrętkę i podał kobiecie flaszkę. Pociągnęła jeden łyk, drugi, a potem oddała mu ją.

– Cudowna.

Wyjęła srebrną papierośnicę, wzięła papierosa i zapaliła go samochodową zapalniczką, wydmuchując długie pasmo dymu.

– Wszystkie niezdrowe nałogi są takie przyjemne.

– Nie powinna pani tego robić. To pani szkodzi.

– Czy to ma jakieś znaczenie?

– Proszę tak nie mówić – rozgniewał się. – Dostała pani tego drania?

– Cohana? Nie, coś mi przeszkodziło. Wracajmy do hotelu. Opowiem ci po drodze.

Skończyła relację, zanim przejechali połowę drogi.

– Mój Boże, co pani próbuje zrobić? – mruknął ze zgrozą. – Oczyścić cały świat ze zła?

– Rozumiem. Chcesz powiedzieć, że powinnam stać i spokojnie patrzeć, jak te dwie bestie gwałcą dziewczynę i podrzynają jej gardło?

– Dobrze, dobrze! – westchnął i pokiwał głową. – A co z senatorem Cohanem?

– Jutro polecimy z powrotem do Londynu. Pojawi się tam za kilka dni, udając, że przybywa na polecenie prezydenta. Wtedy go dostanę.

– A co potem? Kiedy to się skończy? – mruknął Hedley. – To wszystko wydaje się nierealne.

Podjechał pod hotel, a ona uśmiechnęła się łobuzersko, jak urwis.

– Wiem, jakim jestem dla ciebie utrapieniem, Hedley, ale co ja bym bez ciebie poczęła? Zobaczymy się rano.

Wysiadł, otworzył jej drzwi i patrzył, jak wchodziła po schodach.

– A co ja bym począł bez pani? – mruknął pod nosem, a potem wsiadł do wozu i odjechał.

Na szczycie schodów czekał nocny portier.

– Lady Helen! – powiedział. – Jakże miło panią widzieć. Słyszałem, że pani przyjechała.

– Witaj, George – powiedziała i pocałowała go w policzek. – Jak się ma twoja mała córeczka?

– Wspaniale, po prostu wspaniale.

– Rano wracam do Londynu. Zobaczymy się wkrótce.

– Dobranoc, lady Helen.

Weszła do środka, a czekający na taksówkę mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym zapytał:

– Hej, kto to jest?

– Lady Helen Lang. Przyjeżdża tu od lat.

– Lady? Zabawne, ale nie ma angielskiego akcentu.

– To dlatego, że pochodzi z Bostonu. Wieki temu wyszła za angielskiego lorda. Mówią, że jest milionerką.

– Naprawdę? No cóż, wygląda całkiem nieźle.

– Ma pan rację. To jedna z najmilszych osób, jakie znam.1

Helen Darcy urodziła się w 1933 roku w jednej z najbogatszych bostońskich rodzin. Jej matka umarła, rodząc swe jedyne dziecko. Na szczęście ojciec bardzo kochał córkę, a ona w pełni odwzajemniała to uczucie. Pomimo rozlicznych interesów związanych z hutnictwem, przemysłem stoczniowym i naftowym, zawsze znajdował dla niej czas, a ona była tego warta. Niezwykle inteligentna, chodziła do najlepszych szkół, a później do Vassar, gdzie przekonała się, że ma wybitne zdolności do języków obcych.

Jej ojciec, który uważał, że tylko najlepsze jest dostatecznie dobre, a sam za młodu otrzymał stypendium Rhodesa¹, posłał ją do Anglii, aby ukończyła studia w St. Hugh’s College w Oxfordzie.

Liczni londyńscy znajomi ojca przyjęli ją z otwartymi ramionami i stała się bardzo popularna w tamtejszym towarzystwie. Miała dwadzieścia cztery lata, kiedy poznała sir Rogera Langa, baroneta i podpułkownika rezerwy Gwardii Szkockiej, prezesa banku handlowego prowadzącego interesy z jej ojcem.

Natychmiast zakochała się w nim, a on odwzajemniał to uczucie. Był jednak pewien problem. Chociaż lord nie był żonaty, to jednak dzieliła ich duża różnica wieku, piętnastoletnia, która wówczas wydawała się Helen zbyt wielka.

Wróciła do Ameryki, nie wiedząc, co robić i czym się zająć, gdyż interesy jej nie pociągały, a miała dość akademickiego życia. Oczywiście, zawsze otaczał ją rój młodzieńców, których wabił choćby ogromny majątek ojca, ale żaden jej nie odpowiadał, bo nie mogła zapomnieć Rogera Langa, z którym raz w tygodniu rozmawiała przez telefon.

W końcu podczas pewnego weekendu w ich letniskowym domu na Cape Cod powiedziała przy śniadaniu do ojca:

– Tato, nie złość się na mnie, ale chyba wrócę do Anglii… i wyjdę za mąż.

Ojciec wyprostował się i uśmiechnął.

– Czy Roger Lang o tym wie?

– Do licha, wiedziałeś.

– Od kiedy wróciłaś z Oxfordu. Zastanawiałem się tylko, kiedy pójdziesz po rozum do głowy.

Nalała do filiżanek herbaty – był to zwyczaj przywieziony z Anglii.

– Właściwie… On jeszcze o tym nie wie.

– A zatem proponuję, żebyś poleciała do Londynu i powiedziała mu – rzekł ojciec i wrócił do lektury „New York Timesa”.

W ten sposób Helen Darcy, obecnie lady Helen Lang, rozpoczęła nowe życie, które dzieliła między dom przy South Audley Street i wiejską posiadłość nad morzem w północnym Norfolk, zwaną Compton Place. I tylko jedno mąciło jej szczęście. Mimo wszelkich starań, roniła kolejne ciąże. Gdy więc w wieku trzydziestu trzech lat urodziła syna, Petera, zakrawało to po prostu na cud.

Peter okazał się kolejną radością jej życia i zatroszczyła się o jego wykształcenie tak samo, jak ojciec zadbał o jej edukację. Mąż zgodził się, by ich syn przez kilka lat uczęszczał do amerykańskiej szkoły, ale później, jako przyszły sir Peter, musiał ukończyć Eton oraz akademię wojskową w Sandhurst. Tak nakazywała rodzinna tradycja, a Peter nie miał nic przeciwko temu, bo marzył tylko o jednym: chciał zostać żołnierzem, jak wszyscy z rodu Langów.

Po Sandhurst wstąpił do Gwardii Szkockiej, dawnego pułku ojca, a po kilku latach został przeniesiony do SAS², gdyż odziedziczył matczyne uzdolnienia lingwistyczne. Służył w Bośni i podczas wojny w Zatoce, gdzie odznaczono go Krzyżem Zasługi za tajną operację na tyłach irackich oddziałów. A także w Irlandii, gdzie posyłano go raz po raz. Talent do języków pozwalał mu bez trudu opanować lokalne dialekty. Peter nie mówił z udawanym irlandzkim akcentem, ale tak, jakby pochodził z Dublina, Belfastu lub South Armagh, dzięki czemu oddawał nieocenione usługi w nieustającej walce ze skrzydłem tymczasowym IRA.

Taki tryb życia nie sprzyjał trwałym związkom z kobietami. Przelotne znajomości to wszystko, na co miał czas. Niebezpieczeństwo było realne i kładło się ciężkim brzemieniem na barki Helen, lecz ona dźwigała je jak żona i matka żołnierzy, aż do tej strasznej niedzieli w marcu 1996 roku, kiedy w domu przy South Audley Street jej mąż odebrał telefon, a potem powoli odłożył słuchawkę i odwrócił się z twarzą szarą jak popiół.

– Nie ma go – powiedział po prostu. – Nie ma Petera. A potem osunął się na krzesło i zapłakał, podczas gdy ona trzymała go za rękę i spoglądała w przestrzeń.

Jeśli był ktoś, kto rozumiał jej ból tego deszczowego dnia na cmentarzu przy wiejskim kościółku Najświętszej Marii i Wszystkich Świętych w Compton Place, to osobą tą był stojący za nią i za sir Rogerem szofer lady Helen Lang, ubrany w elegancki szary uniform i trzymający nad nimi parasol.

Hedley Jackson miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i pochodził z Harlemu. Mając osiemnaście lat, zaciągnął się do piechoty morskiej i pojechał do Wietnamu, skąd wrócił ze Srebrną Gwiazdą³ i dwoma Szkarłatnymi Sercami⁴. Przydzielony do ochrony ambasady amerykańskiej w Londynie, poznał dziewczynę z Brixton, która była gospodynią Langów w domu przy South Audley Street. Pobrali się, Hedley odszedł z wojska i został zatrudniony jako szofer Langów. Mieszkali z żoną w dużym mieszkaniu na parterze i mieli dziecko, synka. W małżeństwie układało im się wspaniale, aż wydarzyła się tragedia: żona i dziecko Jacksona zginęli na miejscu w karambolu, do którego doszło we mgle na North Circular Road.

Lady Helen trzymała go za rękę w krematorium, a kiedy zniknął z South Audley Street, przetrząsała wszystkie bary, aż znalazła go w Brixton, kompletnie pijanego i bliskiego samobójstwa. Zabrała go do Compton Place i powoli, cierpliwie przywróciła mu chęć do życia.

Powiedzenie, że był jej oddany, nie oddawało – łagodnie mówiąc – istoty rzeczy. Współczuł jej całym sercem, tym bardziej że słowa Rogera Langa, mówiącego „nie ma Petera”, kryły w sobie straszliwą prawdę. Bomba, którą IRA podłożyła w samochodzie Petera, wybuchła z taką siłą, że nie pozostał po nim żaden ślad. Stojąc tam na deszczu, mogli patrzeć tylko na jego imię, wykute w marmurze rodzinnego grobowca.

Major Peter Lang, odznaczony Krzyżem Zasługi

Gwardia Szkocka, Pułk SAS

1966-1996

Spoczywaj w pokoju

Helen ścisnęła dłoń męża. Przez kilka ostatnich dni postarzał się o dziesięć lat. Ten niegdyś ruchliwy i energiczny mężczyzna teraz wyglądał jak starzec, który nigdy nie był młody. Spoczywaj w pokoju – pomyślała. Przecież właśnie o to mu chodziło. O pokój w Irlandii, a ci dranie zabili go. Nie pozostał po nim żaden ślad. Jakby go nigdy nie było – rozmyślała, marszcząc brwi, nie mogąc płakać. Tak nie powinno być. Nie ma sprawiedliwości na tym oszalałym świecie. Ksiądz zaintonował: „Jam jest zmartwychwstanie i życie, mówi Pan”.

Helen pokręciła głową. Nie, nic podobnego. Nic podobnego. Już w to nie wierzę, skoro zło bezkarnie kroczy po tej ziemi.

Odwróciła się i opuściła zaskoczonych żałobników. Odeszła razem z mężem. Hedley poszedł za nimi, osłaniając ich parasolem.

Jej ojciec, który z powodu choroby nie mógł przyjechać na pogrzeb, zmarł kilka miesięcy później i zostawił jej wielomilionowy majątek. Zarząd nadzorujący rozmaite przedsiębiorstwa wchodzące w skład korporacji był całkowicie godny zaufania, a jego prezesem był kuzyn Helen, z którym zawsze się lubili, tak więc wszystko pozostało w rodzinie. Mogła opiekować się mężem, który zupełnie się załamał i zmarł rok po śmierci syna.

Helen zajęła się działalnością charytatywną i spędzała sporo czasu w Compton Place, chociaż tysiąc akrów tamtejszej ziemi zostało wydzierżawione pod uprawę.

Compton Place w pewnym sensie było jej zbawieniem, ze względu na swe fascynujące położenie. Kilometr od brzegu Morza Północnego, w tej części Norfolk, która wciąż pozostaje typowo wiejskim hrabstwem, pełnym krętych i wąskich dróg oraz takich miejscowości jak Cley-next-the-Sea, Stiffkey czy Blakeney – wioseczek niespodziewanie wyłaniających się przy drodze i zaraz znikających. Ponadczasowych.

Od kiedy po raz pierwszy pojechała tam z Rogerem, była oczarowana słonymi moczarami spowitymi ciągnącą znad morza mgłą, kamienistymi plażami, wydmami i rozległymi łachami mokrego piasku, odsłanianymi przez odpływ.

Jako dziecko wychowane na Cape Cod kochała morze i ptaki, których w tej części Norfolk było mnóstwo: syberyjskie bernikle obrożne, biegusy, brodźce krwawodziobe i najróżniejsze gatunki mew. Uwielbiała spacerować lub jeździć na rowerze po groblach, które miały co najmniej dwa metry wysokości i ciągnęły się wśród gęstych trzcin. Za każdym razem, gdy wciągała w płuca słone morskie powietrze lub czuła na twarzy krople deszczu, budziły się w niej nowe siły.

Dom został zbudowany w czasach Tudorów, lecz w stylu georgiańskim z kilkoma późniejszymi dodatkami. Wielka kuchnia powstała po wojnie, z wyczuciem zaprojektowana w wiejskim stylu. Jadalnia, hol, biblioteka i olbrzymi salon miały dębową boazerię. Poza tym w domu było teraz tylko sześć sypialni, gdyż pozostałe w przeszłości przerobiono na łazienki lub gotowalnie.

Większość ziemi dzierżawili okoliczni farmerzy. Pozostało jej tylko sześć akrów wokół domu, z czego większość porośnięta lasem, a także dwa wielkie trawniki i trzeci, pełniący rolę boiska do krykieta. Od czasu do czasu z pobliskiej wioski przychodził emerytowany farmer, który zajmował się nimi, a ilekroć Helen była w rezydencji, brała kosiarkę i sama kosiła trawę.

Miała gospodynię, niejaką panią Smedley, a w razie potrzeby inna kobieta z wioski pomagała jej sprzątać. To wystarczało. Była to spokojna i uporządkowana egzystencja, która pozwalała Helen odzyskać chęć do życia. Pomogli jej też w tym mieszkańcy wioski.

Brytyjska arystokracja rządzi się dziwnymi prawami. Helen, jako żona Rogera Langa, oficjalnie nosiła tytuł lady Lang. Jedynie córkom wysoko urodzonych wolno było używać imion, lecz mieszkańcy tej części Norfolk to ludzie niezwykle uparci. Dla nich była lady Helen, i koniec. Interesujące, że ten sam zwyczaj panował w kręgach londyńskiej śmietanki towarzyskiej.

Lady Helen pomagała wszystkim potrzebującym. Co niedzielę chodziła rano do kościoła, a Hedley siedział w tylnych ławkach, zawsze ubrany w nieskazitelny uniform szofera. Nie wzdragała się przed wieczorną wizytą w pubie, gdzie wypijała drinka lub dwa i gdzie Hedley także zawsze jej towarzyszył. Chociaż wydaje się to niewiarygodne, ci małomówni ludzie całkowicie zaakceptowali go po pewnym niezwykłym wydarzeniu, które miało miejsce kilka lat wcześniej.

Niezwykle wysoki przypływ w połączeniu z ulewnym deszczem sprawił, że woda wezbrała w wąskim kanale biegnącym przez wioskę od nieczynnego młyna. Wkrótce przelewała się na ulicę i groziła zalaniem domów. Wszystkie próby otwarcia śluzy blokującej kanał okazały się bezskuteczne. Dopiero Hedley wszedł z łomem w ręku do sięgającej mu po szyję wody i nurkując raz po raz, zdołał poluzować stare rygle. Od tego czasu w pubie nigdy nie pozwolono mu zapłacić za drinka.

I tak, chociaż życie straciło dla niej urok, mogło być znacznie gorzej. A potem lady Helen odebrała nieoczekiwany telefon, którego konsekwencje okazały się równie katastrofalne, jak telefonu sprzed dwóch lat, zawiadamiającego o śmierci jej syna.

– Helen, czy to ty? – usłyszała słaby, a jednak dziwnie znajomy głos.

– Tak, kto mówi?

– Tony Emsworth.

Dobrze pamiętała to nazwisko: młodszy oficer służący wiele lat temu pod rozkazami jej męża, później podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Nie widziała go od dawna. Teraz chyba dobiegał siedemdziesiątki. Przypomniała sobie, że nie było go ani na pogrzebie Petera, ani jej męża. Wówczas wydało jej się to dziwne.

– Witaj, Tony – powiedziała. – Gdzie jesteś?

– W swoim domu. Teraz mieszkam w Stukeley. To mała wioska w hrabstwie Kent. Zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od Londynu.

– Jak się ma Martha? – zapytała Helen.

– Umarła przed dwoma laty. Chodzi o to, Helen, że muszę się z tobą zobaczyć. Można powiedzieć, że to sprawa życia i śmierci. – Zakaszlał. – Mojej śmierci. Rak płuc. Nie zostało mi wiele czasu.

– Tony, tak mi przykro.

– Mnie też – spróbował zażartować, a potem powiedział z naciskiem: – Helen, kochanie, musisz do mnie przyjechać. Muszę wyznać ci coś, co powinnaś usłyszeć.

Znowu zaczął kaszleć. Zaczekała, aż przestanie.

– Dobrze, Tony, dobrze. Nie denerwuj się. Po południu pojadę do Londynu, zostanę tam na noc i przyjadę do ciebie wcześnie rano. W porządku?

– Cudownie. A zatem do zobaczenia.

Odłożył słuchawkę. Odebrała telefon w bibliotece. Stała tam trochę wzburzona, marszcząc brwi, a potem otworzyła srebrną papierośnicę, wyjęła papierosa i zapaliła go zrobioną z łuski po niemieckim pocisku zapalniczką, którą kiedyś dał jej Roger.

Tony Emsworth. Ten słaby głos, ten kaszel, głęboko nią wstrząsnęły. Pamiętała go jako przystojnego kapitana gwardii, bawidamka i namiętnego myśliwego. To przykre, że tak się postarzał. Prawdopodobnie niewiele czasu mu pozostało. Śmierć czaiła się tuż, tuż, a Helen miała, jej już dosyć.

Był jednak jeszcze inny, sekretny powód, o którym nawet Hedley nic nie wiedział. Dziwny ucisk w piersi i ramieniu dawał jej do myślenia. Niedawno pojechała sama do Londynu, gdzie skonsultowała się z jednym z najlepszych lekarzy z Harley Street i przeszła badania w klinice.

Przypomniała jej się wzmianka, jaką Scott Fitzgerald skwitował swój stan zdrowia: „Odwiedziłem gabinet wielkiego człowieka i wyszedłem z wyrokiem śmierci”. A przynajmniej coś w tym rodzaju. Jej wyrok nie był aż tak surowy. Oczywiście, kłopoty z sercem. Dusznica. Nie ma powodu do obaw, moja droga – powiedział profesor. Poży jcsz jeszcze wiele lat. Tylko zażywaj proszki i nie denerwuj się. Koniec z polowaniem z ogarami i tym podobnymi rzeczami.

– I koniec z paleniem – powiedziała cicho, z krzywym uśmiechem, gasząc papierosa, ponieważ powtarzała to sobie już od miesięcy. Poszła poszukać Hedleya.

Stukeley było miłą miejscowością: domy po obu stronach wąskiej ulicy, pub, sklep spożywczy oraz posiadłość Emswortha, Rose Cottage, niedaleko kościółka. Lady Helen zadzwoniła do niego, zanim wyjechała z Londynu, i uprzedziła go o swojej wizycie, więc jej oczekiwał i sam otworzył im drzwi. Wysoki i kruchy, chudy jak szkielet, z czaszką obciągniętą cienką jak pergamin skórą. Pocałowała go w policzek.

– Tony, wyglądasz okropnie.

– Prawda? – zdołał się uśmiechnąć.

– Czy mam zaczekać w wozie? – zapytał Hedley.

– Miło znów cię widzieć, Hedley – rzekł Emsworth. – Czy mógłbyś zająć się kuchnią? Godzinę temu dałem wolne gospodyni. Zostawiła kanapki, ciastka i tak dalej. Gdybyś mógł zaparzyć herbatę…

– Z przyjemnością – powiedział Hedley i wszedł za nimi do domu.

Na kominku w salonie paliła się kłoda drewna. Niski sufit spoczywał na drewnianych krokwiach, pokój był umeblowany ze smakiem, a kamienną podłogę pokrywały indyjskie dywany. Emsworth usiadł w fotelu i położył na podłodze laskę, którą się podpierał. Na stoliku obok leżała kartonowa teczka.

– Tam stoi fotografia twojego męża i moja z czasów, gdy byłem młodszym oficerem – powiedział.

Helen Lang podeszła do komody i obejrzała oprawione w srebrne ramki zdjęcie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: