Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zdrajca. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zdrajca. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 341 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść Współ­cze­sna

w dwóch to­mach .

Er­ra­re hu­ma­num est .

Tom I .

We Lwo­wiE.

Dru­kiem i na­kła­dem W. Ma­niec­kie­go.

1882.

Sło­wo od Au­to­ra.

We wrze­śniu r. 1880, kie­dy ce­sarz au­stry­jac­ki Fran­ci­szek Jó­zef I. ba­wił we Lwo­wie, za­ry­so­wa­ły się w na­szej my­śli pierw­sze kon­tu­ry ni­niej­szej po­wie­ści. Czy­śmy w niej wier­nie przed­sta­wi­li ów­cze­sną at­mos­fe­rę spo­łecz­no-po­li­tycz­ną, o tem niech wy­ro­ku­ją lu­dzie obzna­jo­mie­ni do­brze ze sto­sun­ka­mi ga­li­cyj­skie­mi, i ma­ją­cy od­wa­gę przy­znać się do praw­dy, acz gorz­kiej i bo­le­snej.

Pod­czas gdy po­wie.ść ni­niej­szą dru­ko­wał je­den ty­go­dnik lwow­ski i rów­no­cze­śnie dru­gi war­szaw­ski, z róż­nych stron nas za­py­ty­wa­no, ko­go­śmy mie­li na my­śli kre­śląc tę, a kogo ry­su­jąc ową po­stać. Lu­dziom cią­gle się zda­je, że każ­dy au­tor w Ga­li­cji musi pi­sać pasz­kwi­le, i nie mogą, czy też nie chcą zro­zu­mieć, że ile, kroć w po­wie­ści po­ja­wia się fi­gu­ra żywa, nie ma­ne­kin, musi ona ko­goś przy­po­mi­nać. To też by­najm­niej nie prze­czy­my, że pa­no­wie Goz­da­wa, Stern i Ży­le­wicz przy­po­mi­na­ją lu­dzi w Ga­li­cji ży­ją­cych, lecz rów­no­cze­śnie sta­now­czo za­strze­ga­my się prze­ciw przy­pusz­cze­niu, iż­by­śmy ich mo­de­lo­wa­li we­dług ży­wych wzo­rów. O ile na­sze siły star­czy­ły, usi­ło­wa­li­śmy w nich przed­sta­wić nie trzy ko­pje, lecz trzy typy, zna­ne do­brze w Ga­li­cji mię­dzy r. 1860–1880, a czy w rze­czy sa­mej są oni ty­pa­mi, to niech su­mien­na kry­ty­ka osą­dzi.

Nowe Sio­ło pod Stry­jem, dnia 15 paź­dzier­ni­ka 1881.

ZA­MIAST WSTĘ­PU.

Wie­czór był ci­chy, cie­pły, ma­jo­wy… U góry świe­ci­ły gwiaz­dy wy­iskrzo­ne, do­łem Dniestr to­czył spo­koj­ne fale, po­wie­trze drża­ło wo­nią, kwia­tów wio­sen­nych, w ło­zi­nie, wzdłuż rze­ki ro­sną­cej, roz­ma­rzo­ne sło­wi­ki nu­ci­ły pieśń mi­ło­sną.

W nie­bo za­pa­trzo­ny spo­czy­wa­łem na mięk­kiej mu­ra­wie, po­jąc się wo­nią i śpie­wem. Myśl nie­krę­po­wa­na żad­ne­mi wię­za­mi, bie­gła zu­chwa­le po za prze­strzeń dla oka do­stęp­ną, po za gwiaz­dy i tę mlecz­ną dro­gę, któ­rą ręka Opatrz­no­ści na­kre­śli­ła wśród kra­iny wiecz­nych ta­jem­nic.

Smut­ny i za­my­ślo­ny schy­li­łem wresz­cie gło­wę. Po­wie­ki zwol­na opa­da­ły, cia­ło za­czę­ło cię­żyć, myśl ro­bi­ła się nie­wy­raź­ną i męt­ną. Usną­łem.

Ziem­ska po­wło­ka spo­czy­wa­ła da­lej na mu­ra­wie, ale duch oskrzy­dlo­ny wzno­sił się te­raz ku nie­bu, by z bli­ska to oba­czyć, cze­go przed­tem nie mógł prze­nik­nąć.

z szyb­ko­ścią du­szy, wra­ca­ją­cej po skoń­cze­niu ziem­skiej wę­drów­ki na Ojca łono, le­cia­łem ku gwieź­dzie naj­więk­szej, któ­ra po za mlecz­na dro­gą, wszech­świa­tu przy­świe­ca­ła. Przedem­ną i za mną, w pra­wo i w lewo, jak kulo ręką ol­brzy­ma rzu­co­ne, wi­ro­wa­ły świa­ty prze­róż­ne, to ja­sne, to ciem­niej­sze, i od jed­nych ku dru­gim prze­la­ty­wa­ły po­sta­ci z twa­rza­mi za­sło­nię­te­mi, ta­jem­ni­czo sze­lesz­cząc. Im wy­żej się wzbi­ja­łem, tem więk­szy żal pier­si mi uci­skał. Znaj­do­wa­łem się w kra­inie du­chów, wśród istot bez­cie­le­snych, ja, ży­ją­cy syn zie­mi, brat tych lu­dzi bied­nych, któ­rych na glo­bie zo­sta­wi­łem, to­wa­rzysz ich za­wo­dów, smut­ków i ra­do­ści. Mam­że wzno­sić się co­raz szyb­ciej i wy­żej, ich na­wet wzro­kiem nie po­że­gnaw­szy?

Ścią­gną­łem skrzy­dła, wstrzy­ma­łem się w lo­cie i okiem za­łza­wio­nem na zie­mię spoj­rza­łem. Le­ża­ła w po­mro­ce. Mo­rza uspo­ko­jo­ne szkli­ły się jak zwier­cia­dła, pusz­cze le­śne mil­cza­ły wśród cie­niów, góry sta­ły w głę­bi jak dzie­cin­ne z kart za­baw­ki; wszyst­ko wy­da­wa­ło się mar­twe. Jed­ni tyl­ko lu­dzie, jak mro­wi­sko zło­śli­wą ręką po­draż­nio­no, po­ru­sza­li się na­mięt­nie, cią­gle pra­cu­jąc, wal­cząc z sobą i wza­jem­nie się wy­nisz­cza­jąc.

Mię­dzy nimi jed­ni byli cał­kiem czar­ni, niby du­chy ciem­no­ści; dru­gim gwiazd­ka na czo­le pło­nę­ła, in­nym świa­tłość pół twa­rzy ob­le­wa­ła, a tyl­ko nie­licz­ni, z ja­snem jak słoń­ce ob­li­czem, prze­cho­dzi­li sa­mot­ni przez tłu­my ciem­ne, z oczy­ma utkwio­ne­mi w górę, w gwiaz­dy i nie­bo.

Tłu­my czar­ne nie mo­gąc znieść bla­sku od nich bi­ją­ce­go, bądź z pia­ną na ustach ku nim się rzu­ca­ły, śmier­cią im gro­żąc, bądź z prze­kleń­stwem w głąb puszcz ucie­ka­ły. Ale ja­śni szli da­lej, jak ko­me­ty ślad za sobą zna­cząc, i ani ich groź­ba śmier­ci prze­ra­ża­ła, ani prze­kleń­stwo z ob­ra­nej dro­gi zwo­dzi­ło.

Na świa­tach, któ­re na­kształt szcze­bli w dra­bi­nie ol­brzy­miej, pię­trzy­ły się od zie­mi ku gwieź­dzie naj­więk­szej, uka­zy­wa­ły się po­sta­ci co­raz ja­śniej­sze i do­sko­nal­sze, tam zaś, gdziem le­ciał, wszyst­ko już było sło­necz­ne.

Że­gnaj mi zie­mio!

Roz­wi­ną­łem skrzy­dła, i z szyb­ko­ścią my­śli mkną­łem te­raz na gwiaz­dy naj­więk­sze, gdzie Oj­ciec wszech­świa­ta kró­lo­wał.

U sze­ro­kich bram nie­ba, sie­dział ła­god­ny, mą­dry i wiel­ki, a do­ko­ła nie­go mil­jo­ny du­chów czy­stych krą­ży­ły ra­du­jąc się i pie­śni Mu nu­cąc po­chwal­ne. Ski­nął ręką, ci­sza za­le­gła, i sam pierw­szy, za nim cała rze­sza spoj­rza­ła na zie­mię.

Tam, na jed­nej z tych Gol­got, któ­rych lu­dzie tyle mają na swym glo­bie, ko­na­ła na krzy­żu, wznie­sio­nym rę­ka­mi współ­bra­ci, jed­na z tych istot świe­tla­nych, któ­rych tak mało nie­daw­no do­strze­głem. Uj­rzaw­szy to Bóg na znak ra­do­ści i na pa­miąt­kę tej chwi­li, wy­rwał dwie iskry ze swej pier­si oj­cow­skiej, i w prze­strzeń je rzu­ca­jąc, dwie du­sze stwo­rzył. Jego na­zwał Ro­zu­mem, ją Mi­ło­ścią. Gdy zda­ią aniel­skim przy­wi­ta­ły Go uśmie­chem, przy­wo­łał obie na swo­je łono, i rzekł na mę­czen­ni­ka ziem­skie­go wska­zu­jąc:

– Na zie­mię, któ­ra jest pierw­szym stop­niem w bu­do­wie wszech­świa­ta, ze­sła­łem przed wie­ka­mi mo­je­go Syna, by lu­dzi na­uczył praw­dy i mi­ło­ści. Ukrzy­żo­wa­li go za praw­dę i mi­łość, ale ziar­na, któ­re po­siał, ze­szły i od­tąd co­raz czę­ściej zja­wia­ją się lu­dzie wstę­pu­ją­cy w Jego śla­dy. Ci, któ­rzy dla praw­dy i mi­ło­ści żyją i umie­ra­ją, są naj­uko­chań­sze­mi memi dzieć­mi, god­ny­mi nie­ba sy­na­mi, i ci za ży­cia są świa­tłem ob­la­ni, a po śmier­ci przy­cho­dzą wprost do mnie; wszy­scy zaś inni, za­nim tu do­le­cą, mu­szą oczysz­czać się na świa­tach wyż­szych, do­pó­ki gwiaz­da na ich czo­le, ca­łych nie oświe­ci, a ich sza­ty nie osią­gną bie­li sło­necz­nej. Je­że­li was kie­dy, moje dzie­ci, ze­szlę na zie­mię, pa­mię­taj­cie tak żyć, bym was mogł po­tem przy­jąć wprost na moje łono.

Skoń­czył, i w tej­że chwi­li mę­czen­nik na Gol­go­cie sko­nał. Duch jego czy­sty, wśród śpie­wów rze­szy aniel­skiej, wró­cił na łono Ojca przed­wiecz­ne­go.

Du­szycz­ki z iskier stwo­rzo­ne, plą­sa­ły te­raz po nie­bie dłoń w dło­ni, za­wsze w sie­bie za­pa­trzo­ne, my­śląc tyl­ko o so­bie i ko­cha­jąc się jak ro­dzeń­stwo. Czas pły­nął i na świa­tach u dołu zmia­ny na­stę­po­wa­ły, lecz im się zda­wa­ło, że słod­ka jed­no­staj­ność, wśród któ­rej żyły, za­wsze trwać bę­dzie – a wiecz­ność, co ich ob­le­wa­ła, od­mia­ny im nie przy­nie­sie.

Tak my­śla­ły, aż oto raz się zda­rzy­ło, że plą­sa­jąc i szcze­bio­cąc, za­trzy­ma­ły się u bram nie­ba. On wpa­trzył się w zie­mię – ona ba­wi­ła się wi­do­kiem świa­tów wi­ru­ją­cych. Dłu­go tak sta­li, a gdy na­resz­cie ona na bra­ta spoj­rza­ła, do­strze­gła smu­tek na jego twa­rzycz­ce.

– Co ci jest bra­cie? – spy­ta­ła.

– Nie wiem, ale mnie coś cią­gnie ku zie­mi i lu­dziom.

Chcia­ła go za­ba­wić, roz­we­se­lić, on jed­nak ża­ło­śnie się uśmiech­nął, i od­tąd cią­gle wra­cał do bram nie­ba i cią­gle w zie­mię się wpa­try­wał. Raz, kie­dy go sio­strzycz­ka przy­trzy­my­wa­ła, wy­rwał swo­ją rącz­kę z jej dło­ni, i do Boga się ob­ra­ca­jąc w te sło­wa prze­mó­wił:

– Oj­cze! ze­szlij mnie na zie­mię i po­zwól żyć z ludź­mi… Czu­ję, żeś mnie na to stwo­rzył, bym speł­nił ten obo­wią­zek.

Uśmiech­nął się Oj­ciec, i gła­dząc jego głów­kę w ciem­ne loki stroj­ną, rzekł:

– Każ­da du­sza, któ­rą stwa­rzam, o to samo pro­si, boć ta­kie wa­sze prze­zna­cze­nie… Idź mój synu, ale po­mnij com ci mó­wił w chwi­li twe­go po­czę­cia: Żyj dla praw­dy!

Uszczę­śli­wio­ny sio­strę po­że­gnał, łez­ki z jej oczu zca­ło­irał i szep­nął;

– Nie płacz… ja do cie­bie wró­cę.

– Wró­cisz… ale za­nim to na­stą­pi, bę­dziesz tara może cier­piał, a ja przy to­bie nie będę.

Nie od­po­wie­dział, i na znak Ojca, na lek­kiej chmur­ce ku zie­mi po­pły­nął… Sio­strzycz­ka u bram nie­ba sama zo­sta­ła, bia­łe ra­mio­na za bra­tem wy­cią­ga­jąc.

– A ty moje dzie­cię – Bóg prze­mó­wił – nie masz ja­kiej proś­by?

– Ach! tyl­ko jed­ne mój Oj­cze, byś mi za nim pójść po­zwo­lił… Wszak on sam tam bę­dzie.

Uśmiech­nął się Oj­ciec, i gła­dząc jej głów­kę w ja­sne loki stroj­ną, od­po­wie­dział:

– Idź moja cór­ko, i po­mnij com ci mó­wił w chwi­li twe­go po­czę­cia: Żyj dla mi­ło­ści!

Uszczę­śli­wio­na po­pły­nę­ła ku zie­mi na bia­łym ob­ło­ku, a kie­dy Oj­ciec bło­go­sła­wił im u góry, sło­wik w ło­zi­nie gło­śniej za­śpie­wał i jam się obu­dził do rze­czy­wi­sto­ści.

ROZ­DZIAŁ I.

GAR­BU­SEK.

– Gar­bus! Gar­bus! – krzy­cza­ło kil­ka­na­ście gło­sów chło­pię­cych na za­ło­mie dro­gi, któ­ra do mia­stecz­ka pro­wa­dzi­ła. – Hej­że na gar­bu­sa! Bij gar­bu­sa! – prze­wo­dzi­ły im gło­sy grub­sze, bo star­sze, i w tej­że chwi­li za małą osób­ką, któ­ra z trud­no­ścią po­my­ka­ła, po­sy­pa­ły się ka­my­ki i gru­da.

Byli to chłop­cy, któ­rzy wła­śnie ze szko­ły wy­cho­dzi­li. Zo­ba­czyw­szy gar­bu­sa, któ­ry od roku był ko­złem ofiar­nym ca­łej oko­li­cy, nie mo­gli wstrzy­mać się od oznak nie­przy­ja­znych, i za­chę­ce­ni przez star­szych wi­su­sów, za­czę­li go ob­rzu­cać naj­pierw obe­lga­mi, po­tem co kto w rękę chwy­cił.

Gar­bus umy­kał przed zgra­ją ma­łych na­past­ni­ków, czem oni roz­zu­chwa­le­ni, co­raz szyb­ciej za nim pę­dzi­li, śmie­jąc się, krzy­cząc i pisz­cząc. Je­den przy­biegł na­wet tuż do nie­go i ele­men­ta­rzem w garb go ude­rzył. W tej­że chwi­li ucie­ka­ją­cy sta­nął, i ob­ra­ca­jąc się do mal­ca, za ucho go chwy­cił.

Jak wró­ble, gdy je psot­nik ka­mie­niem spło­szy, roz­la­tu­ją się na okół, tak stu­den­ci zo­ba­czyw­szy co jed­ne­go z nich spo­tka­ło, pierz­chli na wszyst­kie stro­ny.

– Ma­ciuś! Nie­daj się Ma­ciu­siu! – wo­ła­li jed­ni za ro­wem, któ­rym dro­ga była od pola od­dzie­lo­na.

– Do­brze ci tak Ma­ciek, do­brze! – śmia­li się dru­dzy, z poza pło­tu gło­wy wy­chy­la­jąc.

– Urwie ucho Ma­ciu­sio­wi! – drwi­li so­bie inui.

– A bob cię Ma­ciu­siu? – py­ta­li naj­zło­śliw­si. – Jeź­li cię boli, to weź jego za ucho.

Ła­two im przy­cho­dzi­ło z od­da­le­nia żar­to­wać i ra­dzić, ale trud­no było Ma­ciu­sio­wi ich rady wy­ko­nać. – Gar­bu­sek jak­kol­wiek mały, był męż­czy­zną, Ma­ciek zaś miał do­pie­ro lat dzie­więć, i cho­ciaż zda­le­ka wo­dził rej mię­dzy lam­par­ta­mi, z bli­ska nie oka­zy­wał ser­ca męż­ne­go. To też i te­raz za­miast pójść za radą ko­le­gów, skrzy­wił się po­ciesz­nie, i prze­chy­liw­szy gło­wę na lewą stro­nę, usi­ło­wał w spo­sób ła­god­ny wy­rwać swo­je ucho z ręki gar­bu­sa.

– Pro­szę pana, niech mnie pan pu­ści – bła­gał, z bólu przez zęby sy­cząc.

– Pu­ścić cię hul­ta­ju – od­parł gar­bu­sek gło­sem dy­sz­kan­to­wym – abyś zno­wu na­pa­sto­wał lu­dzi spo­koj­nych?

– Ja już tego pro­szę pana wię­cej nig­dy nie zro­bię… To nie ja wi­nien, jak Boga ko­cham, to Szy­mek mnie na­mó­wił, a te­raz stoi za pło­tem i śmie­je się ze ra­nie.

– Szy­mek? po­wia­dasz, a tam­tej nie­dzie­li nie sły­sza­łem koto ko­ścio­ła, ja­keś wy­krzy­ki­wał?

– To nie ja, pro­szę pana, jak Boga ko­cham to nie ja, to Ja­siek! Ja tam­tej nie­dzie­li na­wet w ko­ście­le nie by­łem, bom le­żał cho­ry.

– Nie kłam, bo ci ucho urwę! Al­boż to ja cie­bie nie znam wi­su­sie?

Mu­siał go sil­niej po­ci­snąć, gdyż chło­piec krzyk­nął z boiu i gło­sem płacz­li­wym za­wo­łał:

– To ja, ja… ale jak Boga ko­cham, ja już tego wię­cej nig­dy nie zro­bię,

– No pa­mię­taj, bo jak cię raz jesz­cze uchwy­cę, to ci uszy obe­rwę i po­wiem panu pro­fe­so­ro­wi, żeby ci dał dwa­dzie­ścia pięć od­le­wa­nych. Pa­cie­rza pew­nie nie umiesz, mat­ka cię go nie na­uczy­ła, a lu­dzi na­pa­sto­wać to umiesz, urwi­sie!

Pu­ścił chłop­ca. Ma­ciek w tył od­sko­czył, po­tem zbli­żył się jesz­cze po czap­kę, któ­ra mu z gło­wy na zie­mię upa­dła, a gdy ją na bo­lą­ce ucho na­ci­snął, jed­nym su­sem zna­lazł się po dru­giej stro­nie rowu wśród zgrai we­so­łej. Ko­le­dzy przy­ję­li go śmie­chem i żar­ta­mi. Gar­bu­sek zo­stał tym­cza­sem na daw­nem miej­scu, i dum­ny zwy­cię­stwem, mal­ców śmia­łem okiem mie­rzył. Wszy­scy ja­koś przy­ci­chli, krom

Mać­ka jed­ne­go. Ten le­d­wie uj­rzał się wśród swo­ich, pręd­ko do gar­bu­ska się ob­ró­cił, i trąc je­den pa­lec o dru­gi, co w ję­zy­ku stu­denc­kim ma ozna­czać „stru­ga­nie mar­chew­ki” – po­czął wo­łać na głos cały:

– Gar­bus! Gar­bus! A coś mi zro­bił gar­bu­sie?!

Wi­dząc to gar­bus usta przy­gryzł z gnie­wu, i po­gro­ziw­szy chłop­com, od­szedł wol­nym kro­kiem. Oni jesz­cze ja­kiś czas krzy­cze­li, wkrót­ce jed­nak przy­po­mniaw­szy so­bie dru­gie śnia­da­nie, za­czę­li roz­bie­gać się po do­mach, któ­re przy dro­dze sta­ły. Gar­bu­sek zmie­rzał do mia­sta. Dro­ga, któ­rą szedł, była rzecz­nym żwi­rem po­sy­pa­na, i po obu bo­kach mia­ła wśród ogro­dów zie­lo­nych, domy nie­co więk­sze i oka­zal­sze niż wiej­skie. Były to prze­waż­nie miesz­ka­nia nie­miec­kich ko­lo­ni­stów, któ­rzy osie­dli­li się w tych stro­nach przed laty czter­dzie­stu. Mię­dzy nimi w cha­tach mniej­szych, bez ko­mi­nów i z okna­mi jak dłoń ma­łe­mi, sie­dzie­li chło­pi ru­scy, i do­pie­ro pod sa­mym ryn­kiem, w kil­ku dom­kach po­kaź­niej szych, miesz­ka­li szlach­ci­ce cho­dacz­ko­wi, któ­rzy utra­ciw­szy przy­wi­le­je w roku 1848, wzię­li się do rze­miosł i han­dlu. Te­raz je­den z nich był szew­cem, dru­gi kraw­cem, trze­ci ko­ło­dzie­jem, kil­ku usi­ło­wa­ło do­ro­bić się for­tu­ny przez upra­wę ce­bu­li, a inni zno­wu szu­ka­li szczę­ścia w han­dlu nie­ro­ga­ci­zny. Ich to sy­no­wie, uwa­ża­ją­cy się za coś lep­sze­go, niż dzie­ci wło­ścian po­zba­wio­nych per­gam­biów, wy­pra­wi­li przed chwi­lą, ko­cią mu­zy­kę bied­ne­mu gar­bu­so­wi.

Na koń­cu dro­gi, któ­ra, ja­ke­śmy to wi­dzie­li, była przed­mie­ściem ma­ło­mia­stecz­ko­wem, sta­ły w du­żym czwo­ro­bo­ku domy z wy­so­kie­mi da­cha­mi, po­ob­dzie­ra­ne i wa­lą­ce się w po­ło­wie. Każ­dy z nich miał dużą bra­mę za­jezd­ną, i w oknach pra­wie każ­de­go wi­dać było flasz­kę z wód­ką, su­che buł­ki, sól i kil­ka pu­de­łek z za­pał­ka­mi. Na pod­cie­niach sie­dzia­ły roje dzie­ci na pół na­gich, brud­nych i roz­czo­chra­nych; kil­ka wie­przów prze­cha­dza­ło się po pu­stym pla­cu; obok stud­ni, któ­rej pom­pa od roku była ze­psu­ta, kro­wa ry­cza­ła; przed ko­lek­tu­rą lo­te­ryj­ną sta­ło wło­ścian kil­ku­na­stu, a przy stra­ga­nach, na któ­rych le­ża­ły buł­ki z sza­fra­nem i ob­wa­rzan­ki, sie­dzia­ły ży­dów­ki sta­re i strasz­ne jak cza­row­ni­ce z Mack­be­ta. Tak wy­glą­dał ry­nek, a więc ser­ce mia­sta Lu­da­czo­wa.

Na przed­mie­ściach miesz­ka­ła lud­ność chrze­ści­jań­ska, na­le­żą­ca do trzech na­ro­do­wo­ści: pol­skiej, ru­skiej i nie­miec­kiej; w ryn­ku zaś gnieź­dzi­ło się prze­szło sto ro­dzin ży­dow­skich, z któ­rych jed­na po­ło­wa żyła z han­dlu i ma­tac­twa, dru­ga z do­cho­dów nie­wi­dzial­nych, któ­rych do­tąd nikt nie zba­dał. Wpraw­dzie ży­cie tej dru­giej po­ło­wy nie l)ylo we­so­łe, lecz mimo to wszy­scy jej człon­ko­wie pod­ra­sta­li, ko­ja­rzy­li się i roz­mna­ża­li jako pia­sek w mo­rzu.

Lu­da­czów był mie­ści­ną tak ma­lut­ką, że zna­la­zła w nim po­miesz­cze­nie le­d­wie jed­na wła­dza rzą­do­wa, mia­no­wi­cie od­dział stra­ży skar­bo­wej, któ­ra su­ro­wo prze­strze­ga­ła, by tak w miej­sco­wych jak w oko­licz­nych bro­wa­rach i go­rzel­niach, nie wy­ra­bia­no wię­cej piwa i wód­ki, niż icJi wła­ści­cie­le po­dat­ku opła­ca­li. Wpraw­dzie te­raź­niej­szy wła­ści­ciel Lu­da­czo­wa, pan Ja­kób Stern, usil­nie o to się sta­rał, by tu sąd pierw­szej in­stan­cji usta­no­wio­no, lecz z Wied­nia przy­szła od­po­wiedź, że na po­mno­że­nie są­dów w Ga­li­cji, mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści nic ma fun­du­szów. Skut­kiem tego naj­wyż­szą ma­gi­stra­tu­rę spra­wo­wał w mie­ście bur­mistrz, pan Moj­sie Kahl­man, pod­czas gdy na przed­mie­ściach, któ­re dla sie­bie od­ręb­ne gmi­ny sta­no­wi­ły, rzą­dzi­li chrze­ści­ja­nie.

Moj­sie Kahl­man nie­zmier­nie był z tego dum­nym, że już od roku był bur­mi­strzem w Lu­da­czo­wie l)od jego bo­wiem ju­ryz­dyk­cję na­le­że­li nie tyl­ko wszy­scy ży­dzi, lecz tak­że pro­boszcz ła­ciń­ski, któ­re­go ko­ściół mu­ro­wa­ny wzno­sił się o kil­ka kro­ków od ryn­ku, pa­roch unic­ki, któ­re­go cer­kiew drew­nia­na sia­ła na­prze­ciw ko­ścio­ła, kil­ku­na­stu szlach­ci­ców cho­dacz­ko­wych, trud­nią­cych się rze­mio­sła­mi, na­ko­niec ka­pi­tan i le­karz woj­sko­wy na pen­sji, któ­rzy ku­piw­szy so­bie dwa dom­ki obok ko­ścio­ła, spo­ży­wa­li swój chleb, do­brze za­słu­żo­ny. Nie­gdyś, gdy rząd zwierzch­ni­ków miast sam mia­no­wał, w Luda c

czo­wie był za­wsze bur­mi­strzem chrze­ści­ja­nin; od­kąd jed­nak mia­sta otrzy­ma­ły pra­wo wol­ne­go wy­bo­ru, a ży­dzi zo­sta­li rów­no­upraw­nie­ni, wszę­dzie, gdzie­kol­wiek rasa se­mic­ka prze­wa­ża, wy­bie­ra­ją ży­dów bur­mi­strza­mi, któ­rym naj­żar­liw­si na­wet ka­to­li­cy mu­szą bez szem­ra­nia ule­gać.

Gdy Moj­sie Kahl­man zo­stał bur­mi­strzem, oba­dwa księ­ża byli tem zgor­sze­ni, szlach­ci­ce obu­rze­ni, a ka­pi­tan i le­karz chcie­li sprze­dać swo­je dom­ki i co­prę­dzej wy­nieść się z Lu­dac.zowa. Roz­wa­żyw­szy jed­nak, że ani zgor­sze­nie, ani gniew, ani do­bro­wol­na emi­gra­cja złe­mu nie za­po­bie­ga, po­sta­no­wi­li za­żą­dać unie­waż­nie­nia wy­bo­rów, i aby cel osią­gnąć, wnie­śli wszy­scy wy­bor­cy chrze­ści­jań­scy skar­gę do Na­miest­nic­twa. Po­da­nie nie osią­gnę­ło za­mie­rzo­ne­go skut­ku, i Moj­sie Kahl­man zo­stał na urzę­dzie za­twier­dzo­ny. Mal­kon­ten­ci jesz­cze ja­kiś czas szem­ra­li – wsze­la­ko po kil­ku dniach, za­ję­ci wła­sne­mi spra­wa­mi, już co­raz rza­dziej wra­ca­li do tego przed­mio­tu, a w koń­cu cał­kiem o nim mó­wić prze­sta­li.

Pan Kahl­man rzą­dził tym­cza­sem przy po­mo­cy pi­sa­rza chrze­ści­jań­skie­go, któ­ry go we wszyst­kiem wy­rę­czał; sam bo­wiem nie umiał pi­sać in­a­czej tyl­ko po he­brej­sku, i uspo­ka­ja­jąc od­daw­na zwa­śnio­ne ży­wio­ły, peł­nem tak­tu po­stę­po­wa­niem wszyst­kich za­do­wohł. Mia­stecz­ko było od nie­pa­mięt­nych cza­sów po­dzie­lo­ne na dwa obo­zy, wal­czą­ce z sobą o pro­pi­na­cję i ko­pyt­ko­we. Na cze­le pierw­sze­go Sta­ła ro­dzi­na bo­ga­tych Sil­ber­ste­inów, na cze­le dru­gie­go nie­mniej za­moż­nych Gold­ber­gów. Nowy bur­mistrz roz­wią­zał spra­wę spo­so­bem sa­la­mo­no­wym. Pro­pi­na­cję wy­pu­ścił ta­niej niż szła do­tych­czas, swo­je­mu zię­cio­wi, a ko­pyt­ko­we, któ­re przy­no­si­ło le­d­wie dzie­sią­tą część tego co pro­pi­na­cja, roz­dzie­lił w dwóch rów­nych po­ło­wach, gdyż dwie były ro­gat­ki, mię­dzy Sil­ber­ste­inów i Gold­ber­gów. Tym spo­so­bem i wilk był syty i koza cała. Mia­sto się uspo­ko­iło, ra­bin nie po­trze­bo­wał zwa­śnio­nych cią­gle go­dzić, daw­ni po­ten­ta­ci ogry­za­li ko­ści, a zięć bur­mistrz?, mło­dy Icek Ba­ruch, w pie­rze po­ra­stał.

Tak wy­glą­da­ło mia­stecz­ko, przez któ­re szedł gar­bu­sek. Mi­nąw­szy ry­nek, gdzie ży­dzi kła­nia­li mu się z usza­no­wa­niem, zbo­czył ku ko­ścio­ło­wi, i za chwi­lę zna­lazł się w miej­scu, zkąd dru­ga dro­ga z mia­sta pro­wa­dzi­ła.

Do­pie­ro tu sto­jąc, mcż­na się było prze­ko­nać, że Lu­da­czów le­żał na znacz­nej wy­ży­nie i w prze­cu­dow­nej oko­li­cy. U dołu roz­ta­cza­ła się rów­ni­na, ma­ją­ca kil­ka mil kwa­dra­to­wych, rów­ni­na nad­zwy­czaj uro­dzaj­na, dużą rze­ką prze­cię­ta, peł­na wio­sek, któ­re gu­biąc się wśród drzew zie­le­ni, jak ol­brzy­mie klom­by wy­glą­da­ły. Za nią, w od­da­le­niu mil pię­ciu lub sze­ściu, pod­no­si­ły się am­fi­te­atral­nie Kar­pa­ty, któ­rych naj­wyż­sze szczy­ty w mgłach gi­nę­ły. Z mia­stecz­ka pro­wa­dzi­ła dro­ga sta­re­mi li­pa­mi wy­sa­dza­na, na któ­rej koń­cu bie­li­ły się mury du­że­go dwo­ru, a w pra­wo, tuż obok wio­ski, któ­ra praw­do­po­dob­nie do dwo­ru na­le­ża­ła, ster­czał wiecz­nie dy­mią­cy się ko­min mły­na pa­ro­we­go.

Dzień był pięk­ny, czerw­co­wy; słoń­ce lało sze­ro­kie świa­tła stru­mie­nie, po­wie­trze było peł­ne woni, brzę­ku owa­dów i śpie­wu skow­ron­ków.

Gar­bu­sek sta­nął na pa­gór­ku, tuż przy dro­dze i ku gó­rom wzrok pu­ścił. Była to fi­gur­ka ni­ska i bo­le­śnie nie­kształt­na, z dwo­ma po­tęż­ne­mi gar­ba­mi, jed­nym na przo­dzie, dru­gim na ple­cach. Gło­wę miał sto­sun­ko­wo dużą, mię­dzy wy­so­kie­mi ra­mio­na­mi na krót­kiej szyi osa­dzo­ną. Ubior na nim był czar­ny, przy­zwo­ity i nad­zwy­czaj czy­sty. Co do twa­rzy, tę Bóg mu dał taką, aby z ca­ło­ścią w har­mon­ji zo­sta­wa­ła. Oczy miał siwe, ma­lut­kie, czo­ło w środ­ku za­pad­nię­te, jak­by jo kto za­ła­mał, nos dłu­gi i na koń­cu gru­by, usta wiecz­nie bla­de i ta­kie­go ukła­du, że gdy się śmiał, wi­dać było zęby w po­ło­wic po­psu­te i całe dzią­sła, bro­dę ostro koń­cza­stą i na­przód wy­sta­ją­cą, wresz­cie na ca­łej twa­rzy miał skó­rę żół­tą, z du­że­mi pla­ma­mi, któ­re były tak­że wid­ne na jego rę­kach. Le­karz miesz­ka­ją­cy obok ko­ścio­ła, przy­pa­trzyw­szy mu się raz z bli­ska, rzekł po­tem do ka­pi­ta­na: der Kerl hat Le­ber­flec­ken, co mia­ło zna­czyć, że gar­bu­sek cier­piał na wą­tro­bę i ztąd owe pla­my po­cho­dzi­ły. O ile w tem było praw­dy, nie roz­strzy­ga­my, zwłasz­cza, że sam gar­bu­sek nig­dy się nie skar­żył, by mu co bra­ko­wa­ło, ale tu wie­my, że owe pla­my by­najm­niej wate, z brzyd­kie­mi na­ro­śla­mi, gdzie­nieg­dzie stru­pie­sza­łe, przed­wcze­śnie na śmierć ska­za­ne! I na cóż one się ro­dzą, a uro­dziw­szy się, cze­mu za­raz nie giną, lecz ro­sną? Czyż aby w wszech­świe­cie była har­mon­ja, ko­niecz­nie po­trzeb­na dys­har­mon­ja w szcze­gó­łach? Czyż dla tego jed­ni cier­pią, żeby świat się nie znu­dził? Cha! cha! cha! szla­chet­ną so­bie zna­lazł Bóg za­baw­kę!

Zno­wu umilkł. Po nie­ja­kim cza­sie mó­wił z więk­szą go­ry­czą:

– Nasz pro­boszcz przy­pusz­cza­jąc, że mnie mar­twi moja brzy­do­ta, chciał mnie kie­dyś po­cie­szyć, i sze­ro­ko roz­wo­dził się nad tymi, któ­rzy nie­słusz­nie cier­pią za ży­cia… Po­czci­wi­na mó­wił o nie­bie, jako naj­wznio­ślej­szej i je­dy­nej dla nich na­gro­dzie… Pięk­na mi po­cie­cha!… Cie­ka­wym czy on sam od­dał­by wszyst­kie do­cho­dy ze swej pa­ra­fji za na­gro­dę po śmier­ci! O! Boże! Boże! na­có­żeś mnie stwo­rzył!

Okrzyk ten wy­rwał mu się z głę­bi du­szy, a był tak gło­śny, że prze­stra­szo­ny w koło się obej­rzał, czy go kto nie sły­szał. Ni­ko­go nie było. Wes­tchnął, usta ści­snął i gło­wę zwie­siw­szy, za­czął po­wo­li na dół scho­dzić.

Nie uszedł jesz­cze sto kro­ków, gdy na­gle sta­nął. Zda­la do­la­ty­wa­ła go nuta do­brze zna­nej pio­sen­ki. Wy­tę­żył słuch i pod­niósł się na pal­cach. Spiew ro­bił się co­raz wy­raź­niej­szy, a po nad ży­tem, któ­re na ła­nie bie­la­ło, wi­dać było w od­da­le­niu sło­mia­ny ka­pe­lu­sik ze wstąż­ka­mi nie­bie­skie­mi. Uj­rzaw­szy to gar­bus, na twa­rzy po­czer­wie­niał i jed­nym su­sem z dro­gi przez rów na pole sko­czył.

Biegł szyb­ko, jak czło­wiek zu­peł­nie pro­sty, na prze­łaj przez zbo­że. Mała jego fi­gur­ka cała w ży­cie uto­nę­ła, i tyl­ko tam moż­na się go było do­my­ślać, gdzie kło­sy bar­dziej się po­chy­la­ły, Po chwi­li ozwa­ło się gło­śne psa szcze­ka­nie, po­tem ktoś krzyk­nął:

– Nep­tun do nogi!

Był to głos nie­wie­ści, me­lo­dyj­ny.

Nep­tun, któ­ry na wi­dok po­two­ra z żyta wy­ska­ku­ją­ce­go, po­czął szcze­kać nie tyle może z gnie­wu, co ze stra­chu, na głos swo­jej pani umilkł, i zbli­żyw­szy się do gar­bu­sa, któ­re­go po­znał, ci­chem war­cze­niem ob­ja­wiał da­lej swo­je nie­za­do­wo­le­nie.

Prze­ciw­nie jego pani za­trzy­ma­ła się na ścież­ce bez bo­jaź­ni i z uśmie­chem. Była to prze­ślicz­na sza­tyn­ka o nie­bie­skiem oku, smu­kła, zgrab­na, ubra­na gu­stow­nie cho­ciaż skrom­nie, ist­ne zja­wi­sko nad­ziem­skie na tle sie­lan­ko­wem. Mo­gła mieć naj­wię­cej lat ośm­na­ście, W jed­nej ręce trzy­ma­ła pa­ra­sol­kę, któ­ra ją od słoń­ca za­sła­nia­ła, w dru­giej spo­ry ko.szyk,

– Ja­cyż to bo­go­wie pana tu spro­wa­dzi­li? – za­py­ta­ła we­so­ło, uka­zu­jąc dwa rzę­dy drob­nych ząb­ków i dwa cu­dow­ne do­łecz­ki po obu stro­nach buzi ru­mia­nej.

– Uj­rzaw­szy pa­nią zda­le­ka… nie mo­głem prze­nieść na so­bie… by ci nie po­wie­dzieć dzień do­bry – od­po­wie­dział gar­bus sło­wo po sło­wie, gdyż wsku­tek szyb­kie­go bie­gu, bra­ko­wa­ło mu tchu w pier­siach.

– Jak wi­dzę pan Hen­ryk bawi się w śre­dnio­wiecz­ne­go ry­ce­rza, a tem od­waż­niej­sze­go, że nie tyl­ko na­ra­żał się na wal­kę z Nep­tu­nem, lecz tak­że na uto­nię­cie wśród roz­hu­ka­nych fal żyta.

– Pan­no Różo! – jęk­nął gar­bu­sek i ża­ło­śnie na nią spoj­rzał.

– Ach! niech cię to nie mar­twi pa­nie Hen­ry­ku – po­pra­wia­jąc się ła­god­niej od­par­ła. – Wszak wiesz, żem tej uwa­gi nie zro­bi­ła ze złe­go ser­ca. Ale już taka moja na­tu­ra nie­po­czci­wa, że ile­kroć mogę i)owie­dzieć coś zło­śli­we­go, nig­dy nie umiem się po­wstrzy­mać. Pan się jed­nak nie gnie­wasz, praw­da?

– Któż­by się na cie­bie gnie­wał pan­no Różo! – za­wo­łał z unie­sie­niem.

Twarz jego dziw­nie się te­raz roz­ja­śni­ła, po­wie­my wy­szla­chet­nia­ła, i z brzyd­kiej zro­bi­ła się pra­wie sym­pa­tycz­ną.

– Ale gdzież to pani tak bie­gnie?… Sama jed­na w polu, bez męz­kiej opie­ki?

– Nep­tun jest moim naj­lep­szym opie­ku­nem, bo na­wet na pana chciał się rzu­cić, lubo cię zna do­sko­na­le.

– Za­pew­ne zno­wu do ja­kiej cho­rej?

– Zga­dłeś pa­nie Hen­ry­ku. Dziś rano do­wie­dzia­łam się, że sta­ra Prak­se­da, mat­ka mo­jej Kasi, tej, co ubie­głej zimy u mnie słu­ży­ła, nie­bez­piecz­nie za­cho­ro­wa­ła, a że le­karz bied­nych pa­cjen­tów nio lubi, więc ja go za­stą­pię. Bie­dacz­ka miesz­ka w tej oto cha­cie pod sa­mem mia­stem… Wra­ca­jąc wstą­pię tak­że do Wa­sy­la, któ­re­mu rów­no­cze­śnie za­cho­ro­wa­ła zona i cór­ka naj­star­sza.

– Pani je­steś anio­łem szla­chet­no­ści!

– Czyż ja speł­niam wię­cej niż bym po­win­na? Wszak mi­ło­sier­dzie, to nic nad­zwy­czaj­ne­go, nic aniel­skie­go, lecz zwy­kły ludz­ki obo­wią­zek.

– Masz słusz­ność pani, cho­ciaż z dru­giej stro­ny po­stać rze­czy bar­dzo się zmie­ni, je­że­li zwró­ci­my uwa­gę na at­mos­fe­rę, w któ­rej ży­jesz…

– Daj­my temu po­kój! – szyb­ko prze­rwa­ła – i ra­czej po­wiedz mi pa­nie Hen­ry­ku, gdzie się mój oj­ciec po­dział. Nie wi­dzia­łam go od rana.

– Po­je­chał do Grzy­bo­wa, gdyż wła­ści­ciel tego ma­jąt­ku chciał­by mu go sprze­dać. Wkrót­ce jed­nak bę­dzie wra­cał, jeź­li za­tem nic chcesz się pani z nim spo­tkać, ra­dzę się spie­szyć…

– Rze­czy­wi­ście wo­la­ła­bym wró­cić do domu przed jego przy­jaz­dem… Tat­ko ma za­wsze coś do po­wie­dze­nia.

– Bo nie dice, że­byś pani była mi­ło­sier­ną..

– My­lisz się pan.

– Prze­pra­szam, chcia­łem po­wie­dzieć, że tat­ko boi się, byś pani cho­rych od­wi­dza­jąc, nie na­ba­wi­ła się sama ja­kiej sła­bo­ści.

Gdy gar­bus to mó­wił, pięk­na dzie­wi­ca wpa­try­wa­ła się jak­by bez­myśl­nie w sta­rą, cha­tę pod mia­stecz­kiem, w któ­rej Prak­se­da miesz­ka­ła.

– Nep­tun! weź kosz. Do wi­dze­nia pa­nie Hen­ry­ku!

Pies ura­do­wa­ny przy­sko­czył i chwy­cił kosz w zęby, ona zaś gar­bu­so­wi rękę po­da­ła.

– Jesz­cze chwil­kę pan­no Różo! – za­wo­łał na miej­scu ją za­trzy­mu­jąc.

– Co panu jest? – za­py­ta­ła ze zdzi­wie­niem.

– Ja tak je­stem szczę­śli­wy, gdy cię pani mogę wi­dzieć i roz­ma­wiać z tobą!…

Był bla­dy, usta mu lek­ko drga­ły, a oczy jak­by krwią za­bie­gły. Roża prze­stra­szo­na rękę wy­rwa­ła.

– Pan mi się wy­da­jesz cier­pią­cy… praw­do­po­dob­nie za­szko­dzi­ło ci dzi­siej­sze go­rą­co… Do wi­dze­nia!

To po­wie­dziaw­szy, po­spie­szy­ła za Nep­tu­nem, któ­ry z ko­szem w bia­łych zę­bach, biegł przo­dem we­so­ło ogo­nem wy­ma­chu­jąc.

Gar­bus zro­bił ruch, jak­by się chciał rzu­cić za nią; pręd­ko ato­li od­zy­skał umy­słu przy­tom­ność, i zo­stał tak dłu­go na daw­nem miej­scu, póki jej pa­ra­sol­ka i ka­pe­lu­sik z nie­bie­skie­mi wstąż­ka­mi, nie zni­kły w ogród­ku, znaj­du­ją­cym się przed cha­tą Prak­se­dy.

ROZ­DZIAŁ II.

PAN JA­KÓB STERN.

Gar­bu­sek wró­cił na dro­gę. Nie uszedł jesz­cze da­le­ko, gdy za sobą usły­szał trzask z bata i tur­kot po­wo­zu nad­jeż­dża­ją­ce­go. Obej­rzaw­szy się, po­znał czwór­kę i kocz pana Ja­kó­ba Ster­na. Chciał zejść z dro­gi i pu­ścić się ścież­ką, któ­ra mię­dzy zbo­ża pro­wa­dzi­ła, lecz cza­su mu bra­kło. Wła­śnie po­wóz go do­pę­dził.

– Halt! Stój! – krzyk­nął na woź­ni­cę pan Stern, któ­ry nie sie­dział, lecz le­żał w po­wo­zie, a gdy Jan ko­nie za­trzy­mał, ob­ra­ca­jąc się do gar­bu­sa, po­praw­ną nie­miec­czy­zną za­py­tał: – Z kąd pan wra­ca, pa­nie se­kre­ta­rzu?

– Ze szko­ły… od­nio­słem pie­nią­dze – od­po­wie­dział z ni­skim ukło­nem.

– To bar­dzo do­brze – rzekł Stern, tym ra­zem po pol­sku, lecz ta­kim ak­cen­tem, że na­tych­miast moż­na w nim było żyda po­znać – niech wie­dzą, że i o nich pa­mię­tam… A te­raz za­pew­ne idziesz pan do domu? – Tak jest.

– No, niech pan ze mną je­dzie… na pań­skie nogi dro­ga tro­chę za da­le­ka.

– Dzię­ku­ję… chęt­nie pój­dę pie­szo.

– Niech się pan nie że­nu­je. Hej! Ja­nie, zrób miej­sce, bo pan se­kre­tarz sią­dzie przy to­bie.

Jan po­su­nął się na ko­niec ko­zła; gar­bu­sek ja­koś się nie spie­szył. Jego twarz była te­raz bled­sza, i uśmiech sar­ka­stycz­ny usta mu wy­krzy­wiał.

– No, cze­mu pan nie sia­da?

– Bo na ko­zioł­ku jesz­cze nig­dy nie sie­dzia­łem… Nie tyl­ko lu­dzie bo­ga­ci, na­wet ksią­żę­ta i kró­lo­wie sa­dza­ją obok sie­bie swo­ich se­kre­ta­rzów.

– No, no, niech pan obok mnie sia­da, ich hin doch li­be­rał!

Rze­kł­szy to, spoj­rzał w pra­wo i w lewo, czy kto na nie­go nie pa­trzy. W rze­czy sa­mej, o kro­ków kil­ka­na­ście, pod ka­pli­cą św. Jana Chrzci­cie­la, któ­rą wła­śi­ńe ro­bot­ni­cy na­pra­wia­li, sie­dział ja­kiś męż­czy­zna w ka­po­cie sza­racz­ko­wej, z dużą, czar­ną bro­dą, i zda­wał się uważ­nie na­szym zna­jo­mym przy­pa­try­wać. Stern rzu­cił na nie­go okiem prze­lot­nie, a zo­ba­czyw­szy ro­bot­ni­ków, zwró­cił się do gar­bu­sa i za­py­tał;

– Cie­ka­wym cze­mu lu­dzie na ta­kie rze­czy pie­nią­dze wy­da­ją?

– To pro­boszcz na­pra­wia ka­pli­cę dla pa­ra­fjan swo­im kosz­tem.

– Kto sły­szał ro­bić ta­kie głup­stwa w dzie­więt­na­stym wie­ku! Das ist ja feu­dal und kle­ri­kal!

To po­wie­dziaw­szy ob­ró­cił się do ka­pli­cy i po­gar­dli­wie na dro­gę plu­nął. Jan po­ru­szył się na koź­le, i uko­sem żyda zmie­rzył, gar­bus zaś zę­ba­mi zgrzyt­nął i ka­pe­lusz głę­biej na oczy na­ci­snął. W chwi­li gdy pan Stern pluł, oko jego pa­dło po raz dru­gi na nie­zna­jo­me­go, któ­ry pod ka­pli­cą sie­dział. Tym ra­zem ja­kiś czas uważ­nie mu się przy­pa­try­wał, a gdy i tam­ten wzrok swój w nie­go wle­pił, twarz mu tak po­bla­dła, że to aż gar­bus za­uwa­żył.

– Co panu jest? – za­py­tał.

– Gur ni­scht – ci­cho szep­nął, lecz za­raz gło­śniej do­dał: – Ja­nie jedź!

Ko­nie ru­szy­ły. Gar­bus ude­rzo­ny zmie­sza­niem swe­go chle­bo­daw­cy, pół cia­łem z po­wo­zu się wy­chy­lił, aby się prze­ko­nać, co go tak za­nie­po­ko­iło. Nic jed­nak nie zo­ba­czył, krom nie­zna­jo­me­go pod ka­pli­cą, któ­ry po­wstaw­szy, od­pro­wa­dzał te­raz wzro­kiem od­jeż­dża­ją­cych.

Po chwi­li Stern za­py­tał swe­go to­wa­rzy­sza jak­by od nie­chce­nia:

– Nie znasz pan tego czło­wie­ka w ka­po­cie, co tam sie­dział pod tym świę­tym Ja­nem?

– Pierw­szy raz go wi­dzę… Zda­je się, że to ja­kiś po­dróż­ny.

Na­tem urwa­ła się roz­mo­wa; od­tąd je­cha­li w mil­cze­niu. Nie­da­le­ko domu Stern ka­zał zno­wu sta­nąć.

– Praw­da Herr Se­kre­ta­er, że to moja cór­ka? – rzekł w po­wo­zie sta­jąc, i ręką po­ka­zu­jąc przed­miot dość nie­wy­raź­ny, któ­ry za zbo­żem się po­ru­szał.

W rze­czy sa­mej była to pan­na Roża Stern. Od­wie­dziw­szy Prak­se­dę, spie­szy­ła te­raz do cha­ty Wa­sy­la.

– I mnie się zda­je, że to ona.

– Tak jest, to ona – oj­ciec żywo po­twier­dził, i za­po­mniaw­szy o swej roli, gło­śno krzyk­nął: – Roj­se! Roj­se! Kim­że her!

Pan Stern miał jed­ną wiel­ką wadę, od któ­rej do­tąd nie mogł od­wyk­nąć, mimo że się o to usil­nie sta­rał. Ile­kroć czem się ucie­szył, zdzi­wił lub prze­stra­szył, za­po­mi­nał, że jest ein fein ge­bil­de­ter Mann, jak to o so­bie sam chęt­nie utrzy­my­wał, i za­wsze wte­dy wy­ry­wa­ło mu się słów kil­ka w po­spo­li­tym żar­go­nie ży­dow­skim. W ta­kich ra­zach, je­że­li był obec­nym, ro­bił go uważ­nym se­kre­tarz, któ­ry prócz in­nych za­jęć, miał tak­że obo­wią­zek prze­strze­gać, by jego chle­bo­daw­ca ni­czem nie zdra­dzał swe­go po­cho­dze­nia.

– Prze­pra­szam – rzekł gar­bus za sur­dut go cią­gnąc – prze­cie to pan­na Roża.

– Praw­da, że to pan­na Roża, za­po­mnia­łem! Ró­ziu! Ró­ziu! gdzie ty idziesz? – do­dał gło­sem prze­cią­głym.

Nie mu­sia­ła go ani wi­dzieć, ani sły­szeć, gdyż za­ję­ta psem, któ­ry przed nią biegł, ra­do­śnie nad­szcze­ku­jąc, szła da­lej ku cha­cie Wa­sy­la. Oj­ciec wy­siadł z po­wo­zu. – Niech pan sam je­dzie do pa­ła­cu, bo ja mu­szę cór­kę na­wró­cić… Bóg wie po co ona tam po­szła. A ty Ja­nie nie za­jeż­dżaj przed ga­nek, pan se­kre­tarz niech w bra­mie wy­sią­dzie, tyl­ko jedź pro­sto do staj­ni. Ja za­raz przyj­dę, niech pan na mnie cze­ka… A uwa­żaj na ko­nie,.Ja­nie, żeby im się co złe­go nie sta­ło.

Po­tem prze­mó­wie­niu, kocz po­to­czył się ku dwo­ro­wi; Stern zaś po­biegł za cór­ką, któ­rą do­pę­dził przed samą cha­tą Wa­sy­la.

Nep­tun usły­szaw­szy w tyle kro­ki przy­spie­szo­ne i nie po­znaw­szy nad­cho­dzą­ce­go, rzu­cił się ku nie­mu za­ja­dle. Pies to był po­tęż­ny, czar­ny, ku­dła­ty, rasy neu­fun­dlandz­kiej, o pasz­czy sze­ro­kiej i zę­bach ostrych, bo mło­dych.

– Ró­ziu! – krzyk­nął Stern w bok ska­cząc – trzy­maj Nep­tu­na!

– Nie­chże się tat­ko nie boi – od­po­wie­dzia­ła dziew­czy­na, z prze­stra­chem się ob­ra­ca­jąc. – On nic nie zro­bi, on tyl­ko tat­ka nie po­znał, bo się go tu nie spo­dzie­wał.

– Do­brze ci mó­wić, że nie zro­bi… To roz­bój­nik nie pies, on mnie jesz­cze kie­dyś zje!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: