Zew włóczęgi - ebook
Zew włóczęgi - ebook
Spacer, przechadzka, marsz, pielgrzymka, wędrówka, włóczęga – to tylko niektóre z form pieszego obcowania z miastem i z naturą. Kto i dlaczego miał do nich prawo, a komu tego prawa odmawiano? Rebecca Solnit przekonuje, że przemierzanie przestrzeni rzadko bywa niewinne, często ma charakter aktu estetycznego, filozoficznego lub politycznego. Przyglądając się historii wędrowania oraz współistnieniu chodzenia i myślenia, autorka opowiada o dziejach zachodniej kultury, a jej opowieść swobodnie meandruje od perypatetyków do Rousseau, od Baudelaire’a do marszy antyglobalistów i ekologów.
Gdy przechadzamy się ścieżkami przemierzonymi kiedyś przez naszych przodków bądź staramy się wskrzesić jakieś wydarzenie z dawnych dziejów a nawet z naszego własnego życia, próbując prześledzić na powrót jego szlak, przeszłość łączy się z teraźniejszością. A każda przechadzka pokonuje przestrzeń niczym wątek biegnący w tkaninie, splatając z sobą kolejne, póki nie utworzą ciągłego przeżycia – w przeciwieństwie do podróży samolotem, a nawet samochodem czy pociągiem, która rozczłonkowuje czas i przestrzeń. Ciągłość jest właśnie jedną z tych rzeczy, które, jak mi się zdaje, utraciliśmy w epoce przemysłowej, ale wciąż możemy starać się ją odzyskać, co niektórym się udaje. Pola i ulice czekają na nas.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65271-96-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przemierzając cypel – wprowadzenie
Od czego wszystko się zaczyna? Od napięcia mięśni. Jedna noga niczym filar, na którym wspiera się wyprostowane ciało rozpięte między ziemią a niebem. Druga niczym wahadło kołyszące się od tyłu. Pięta dotyka podłoża. Cały ciężar ciała przetacza się do przodu, na kulę stopy. Paluch pomaga się odepchnąć, a ściśle wyważony ciężar ciała znów się przesuwa. Nogi zmieniają pozycję. Wszystko zaczyna się od pierwszego kroku, potem czyni się następny i następny, te zaś nakładają się na siebie niczym uderzenia bębenka wybijające rytm – rytm stąpania. Jako coś najbardziej oczywistego, a zarazem najbardziej tajemniczego na świecie, kroczenie niepostrzeżenie przechodzi w religię, filozofię, krajobraz, urbanistykę, anatomię, alegorię i miłosny zawód.
Historia chodzenia pozostaje nienapisana, owiana tajemnicą, a jej ukryte strzępy odnaleźć można w tysiącach napomykających o nim jedynie przy okazji ustępów książek, w piosenkach, na ulicach i w niemal każdym naszym przeżyciu. Cielesne dzieje chodzenia to opowieść o ewolucji dwunożności i ludzkiej anatomii. Zazwyczaj chodzenie jest czysto praktycznym, niemal niezauważalnym środkiem przemieszczania się pomiędzy miejscami. Obrócenie chodzenia w dochodzenie, w rytuał, w rodzaj medytacji daje jego szczególną odmianę, która pod względem psychologicznym, ale już nie filozoficznym, odpowiada czynności, jaką wykonuje listonosz roznoszący pocztę czy urzędnik wsiadający do pociągu. Co oznacza, że tematem chodzenia jest w pewnym sensie to, że i w jaki sposób powszechnie spotykanym działaniom nadajemy szczególne znaczenia. Podobnie jak jedzeniu czy oddychaniu, chodzeniu bowiem można przypisywać radykalnie odmienne znaczenia kulturowe, od erotycznych po duchowe, od rewolucyjnych po artystyczne. W ten sposób jego historia zaczyna stanowić element całości dziejów wyobraźni i kultury, tego, jakich odmian przyjemności, jakich swobód i jakich znaczeń poszukiwano w różnych epokach, postępując na różne sposoby. Wyobraźnia zarówno kształtowała pokonywaną na dwóch nogach przestrzeń, jak i była przez nią kształtowana. Chodzenie wytyczyło ścieżki, drogi, szlaki handlowe, wytworzyło lokalne i łączące kontynenty rozmaite formy odczuwania przestrzeni, zbudowało miasta i parki, sporządziło mapy i przewodniki, skonstruowało różnorakie urządzenia, a ponadto zgromadziło ogromną bibliotekę wędrownych opowieści i wędrownej poezji, historii o pielgrzymkach, górskich wspinaczkach, włóczęgach i letnim piknikowaniu. Przemierzane w ten sposób krajobrazy miast i wsi zrodziły opowieści, te zaś przywodzą nas z powrotem ku miejscom, w których rozgrywa się ta historia.
Dzieje chodzenia to historia tworzona po amatorsku, tak jak samo wędrowanie jest działaniem amatorskim. Sięgając do metafory wędrowania, można powiedzieć, że jego historia nieustannie wkracza na cudze obszary – anatomii, antropologii, architektury, ogrodnictwa, geografii, polityki i historii kultury, literatury, seksualności, religioznawstwa – nie zatrzymując się w żadnym z nich w swej dalekiej drodze. Jeśli bowiem obszar badawczy wyobrazić sobie jako rzeczywiste pole – jako ściśle wytyczony, prostokątny i zamknięty grunt, uprawiany po to, by wydał określony plon – zagadnienie chodzenia przypomina samo chodzenie, w którym nie zważa się na jakiekolwiek ograniczenia. A chociaż historia chodzenia jako taka jest – jako część wszystkich tych obszarów i każdego osobistego doświadczenia – potencjalnie nieskończona, te opowieści, które tu spisuję, mogą być jedynie cząstkowe, jak osobliwe ścieżki wytyczone przez pojedynczą, konkretną wędrowniczkę, niejednokrotnie cofającą się po własnych śladach i nieustannie rozglądającą wokół. Na kolejnych stronach staram się przemierzać ścieżki, które przywiodły większość osób w moim kraju, w Stanach Zjednoczonych, do obecnego momentu, prześledzić historię czerpiącą w znacznej mierze z europejskich źródeł, przekształconą jednak i na różne sposoby przenicowaną przez skrajnie odmienną skalę amerykańskiej przestrzeni, wieki przystosowań i mutacji oraz przez inne tradycje, które zbiegły się ostatnio z owymi ścieżkami, zwłaszcza tradycje azjatyckie. Historia chodzenia to historia każdej i każdego z nas, a jakakolwiek jej pisana wersja może jedynie wskazać niektóre z mocniej wydeptanych ścieżek pozostających w zasięgu autorki czy autora – innymi słowy, ścieżki wytyczone przeze mnie nie są jedynymi.
Pewnego wiosennego dnia zasiadłam do pisania tekstu o chodzeniu, by natychmiast z powrotem wstać, biurko bowiem nie jest najlepszym miejscem do myślenia w większej skali. Z cypla na północ od mostu Golden Gate, usianego opuszczonymi umocnieniami obronnymi, postanowiłam wspiąć się po zboczach doliny i przejść wzdłuż grani, by następnie zejść ku wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Wiosna nadeszła wówczas po wyjątkowo mokrej zimie, zaś wzgórza pokryły się ową rozpasaną, wybujałą zielenią, o której zawsze zapominam, by przypomnieć sobie o niej kolejnego roku. Spod nowo wyrosłej trawy przebijała zeszłoroczna darń, już nie złotawa, lecz wyblakła od deszczu i zszarzała do odcienia popiołu, część bogatej palety subtelnych, zmieniających się przez cały rok barw. Henry David Thoreau, przemierzający z o wiele większym wigorem ode mnie okolice po drugiej stronie kontynentu, tak je opisywał: „Całkiem nowa perspektywa spaceru to wielkie szczęście i doświadczam go każdego popołudnia. Dwu- lub trzygodzinny spacer przenosi mnie do nieznanego kraju, jaki mogłem sobie tylko wymarzyć. Jakieś gospodarstwo, którego nigdy wcześniej nie widziałem, jest czasami cudowniejsze od pałacu króla Dahomeju. Istnieje nawet pewna harmonia między możliwościami krajobrazu w promieniu dziesięciu mil, ograniczeniami popołudniowego spaceru a długością ludzkiego życia. Nigdy nie jest nam dane się nudzić”1.
Te przecinające się ścieżki i drogi tworzą dziesięciokilometrową trasę, którą dekadę temu zaczęłam wędrować, by wychodzić z siebie niepokój, dręczący mnie w trakcie jednego z trudniejszych lat mojego życia. Powracam na ten szlak, by odpocząć od pracy i zarazem nabrać do niej sił, gdyż w nastawionej na wytwarzanie kulturze oddawanie się myśleniu na ogół uznaje się za nieproduktywne, a nierobienie niczego produktywnego zwykle przychodzi z trudem. Najlepiej zatem przybrać myślenie w przynajmniej pozór jakiegoś działania, działaniem zaś najbliższym bezczynności jest właśnie chodzenie. Samo w sobie jest tą intencjonalną czynnością, której najbliżej do mimowolnych rytmów ciała, oddychania i bicia serca. Pozwala znaleźć chwiejną równowagę między pracą a próżnowaniem, byciem a działaniem. Jest pracą ciała niewytwarzającą niczego prócz myśli, przeżyć, olśnień. Po tych wszystkich latach wędrowania po to, by przepracować coś innego, sensu nabrał powrót do pracy blisko domu, tak jak rozumiał ją Thoreau, i przemyślenie samego wędrowania.
Chodzenie, w wersji idealnej, jest stanem, w którym umysł, ciało i świat spotykają się z sobą, jak gdyby były trzema prowadzącymi rozmowę postaciami, trzema dźwiękami niespodziewanie łączącymi się w akord. Wędrowanie pozwala nam na osadzenie się we własnym ciele i w świecie bez konieczności zajmowania się nimi. Daje swobodę myślenia bez niebezpieczeństwa całkowitego pogrążenia się i zatracenia we własnych myślach. Nie byłam wówczas pewna, czy spóźniłam się, czy też przybyłam za wcześnie na kwitnienie fioletowego łubinu, tak widowiskowe na naszym cyplu, kalifornijska rzeżucha obrastała już zacienioną stronę drogi wiodącej do mojego szlaku, budząc we mnie wspomnienie z czasów dzieciństwa: górskich zboczy, które co roku jako pierwsze pokrywały się całym tym fantastycznym bogactwem białych kwiatków. Wokół mnie trzepotały czarne motyle, pchane wiatrem i ruchem skrzydeł, przywołując inną epokę z mojej przeszłości. Wydaje się, że piesza wędrówka ułatwia również poruszanie się w czasie, umysł bowiem wędruje swobodnie między planami, wspomnieniami i obserwacjami.
Rytm kroków wybija swoisty rytm myśleniu, a przechadzanie się wśród zmieniających się krajobrazów przypomina i pobudza przechodzenie szeregu myśli. To zaś tworzy osobliwe współbrzmienie między przechodzeniem wewnętrznym a zewnętrznym, sugerując, że umysł także jest swego rodzaju krajobrazem, wędrowanie zaś – sposobem poruszania się w jego obrębie. Pojawiająca się nowa myśl wydaje się częstokroć czymś na kształt cechy pejzażu tkwiącej w nim od samego początku, jak gdyby myślenie było raczej odmianą podróżowania aniżeli wytwarzaniem czegokolwiek. Jednym z aspektów historii chodzenia jest historia myślenia ukonkretnionego, gdyż ruchu myśli, w odróżnieniu od ruchu stóp, nie da się prześledzić. Wędrowanie można sobie również wyobrazić jako czynność wzrokową, a każdą przechadzkę jako podróż na tyle swobodną, by pozwalała zarazem oglądać widoki i je przemyśleć, przyswoić sobie to, co nowe, i uczynić je czymś znanym. Prawdopodobnie w tym właśnie tkwi szczególna użyteczność chodzenia dla myślicieli. Zaskoczenia, oswobodzenia i wyjaśnienia, jakich dostarcza podróż, zgromadzić można, nie tylko przemierzając świat, lecz czasem również przechadzając się wokół własnego domu, sięgając własnym krokiem zarówno najbliższych, jak i najdalszych okolic. Być może chodzenie należałoby nazwać ruchem, nie podróżą, można bowiem chadzać w kółko i można podróżować dookoła świata, siedząc nieruchomo w fotelu, tymczasem pewien rodzaj namiętności do wędrówki spełnić się może wyłącznie dzięki czynności ciała, które samo jest w ruchu, nie zaś dzięki poruszaniu się samochodu, statku czy samolotu. To ruch i przesuwające się wraz z nim widoki zdają się wywoływać zdarzenia w umyśle, a to właśnie czyni wędrowanie tak zagadkową i niewyczerpanie płodną aktywnością – jest ono zarazem środkiem i celem, podróżą i punktem dojścia.
Stara, czerwona, brudna droga zbudowana przez wojsko zaczęła się wić i piąć w górę wzdłuż doliny. Sporadycznie skupiałam się na czynności chodzenia, lecz przez większość czasu wykonywałam ją nieświadomie, a stopy same mnie niosły dzięki właściwej im umiejętności utrzymywania równowagi, unikania skał, kamieni i szczelin, kroczenia o własnych siłach i we własnym rytmie, pozwalając mi swobodnie przyglądać się fałdom wzgórz w oddali, a z bliska podziwiać obfitość kwiecia: hiacyntów kalifornijskich, różowych kwiatków o przypominających pergamin płatkach, których nazwy nigdy nie byłam w stanie zapamiętać, bujnie kwitnących na żółto, przywodzących na myśl koniczynę szczawików i napotkanych w połowie ostatniego zakrętu drogi białych jak papier narcyzów. Po dwudziestu minutach mozolnego marszu pod górę zatrzymałam się, by je powąchać. Niegdyś w dolinie tej mieściła się mleczarnia, a fundamenty jakiegoś wiejskiego domu i parę wybujałych drzewek owocowych wciąż trwały gdzieś poniżej, po drugiej stronie podmokłego, porośniętego wierzbiną dna doliny. Przez o wiele dłuższy czas były to ziemie, na których pracowano, aniżeli krajobraz przeznaczony do podziwiania i wypoczynku: najpierw przybyli tutaj Miwokowie, następnie rolnicy, wyparci sto lat później przez powstającą tu bazę wojskową, którą w latach siedemdziesiątych zamknięto, gdy wybrzeże oceanu straciło na znaczeniu wobec coraz bardziej abstrakcyjnych i w przeważającej mierze powietrznych metod prowadzenia wojny. W latach siedemdziesiątych teren ten przekazano w zarząd Służbie Parków Narodowych i ludziom takim jak ja, spadkobiercom i spadkobierczyniom kulturowej tradycji wędrówek krajoznawczych odbywanych dla czystej przyjemności. Ogromne, betonowe stanowiska artylerii, bunkry i tunele nie znikną nigdy, podczas gdy zabudowania mleczarni zniknęły, jednak to rodziny mleczarzy pozostawiły po sobie żywe dziedzictwo uprawy roślin ogrodowych, wyrastających pomiędzy tutejszą dziką roślinnością.
Wędrowanie jest zarazem błąkaniem się, i ja tak błądziłam od kępki narcyzów napotkanych na zakręcie czerwonej drogi, wpierw w myślach, następnie zaś na własnych nogach. Droga zbudowana przez wojsko wspięła się do grani i przecięła szlak, który miał mnie przeprowadzić przez grzbiet wzgórza, mimo wiatru, sunąc w dół, zanim z powrotem zacznie się piąć na zachodnie zbocze ku kolejnemu grzbietowi. Na szczycie ponad ścieżką, zwrócona ku kolejnej dolinie na północ, wznosiła się stara stacja radarowa, otoczona ośmiokątnym ogrodzeniem. Zbieranina dziwacznych urządzeń i cementowych bunkrów na wylanym asfaltem lądowisku stanowiła element systemu naprowadzania NIKE, rakiet nuklearnych, wycelowanych z bazy w mieszczącej się poniżej dolinie ku innym kontynentom, nawet jeśli nigdy żadnej z nich nie wystrzelono w trakcie działań zbrojnych. Obraz tej ruiny nasuwał myśl o odwołanym końcu świata.
Właśnie od broni atomowej zaczęła się moja droga ku pisaniu historii wędrowania, tak pełna niespodzianek, jak każdy bieg czy tok myśli2. W latach osiemdziesiątych zostałam działaczką ruchu przeciw używaniu broni jądrowej i brałam udział w wiosennych demonstracjach na poligonie Nevada – należącym do Departamentu Energii USA, o rozmiarach zbliżonych do Rhode Island, położonym na południu stanu, któremu zawdzięcza nazwę – gdzie amerykański rząd od 1951 roku zdetonował ponad tysiąc bomb jądrowych. Broń jądrowa niekiedy wydaje się jedynie mało konkretną pozycją w budżecie, rachunkiem w gospodarce odpadami, rachunkiem ewentualnych ofiar i szkód, z którymi można się uporać na drodze kampanii politycznych, z pomocą prasy czy dzięki lobbingowi. Biurokratyczna abstrakcyjność zarówno wyścigu zbrojeń, jak i wszelkich form stawianego mu oporu utrudnia czasem zrozumienie, że prawdziwym problemem było i nadal jest zniszczenie rzeczywistych ciał i rzeczywiście istniejących miejsc. Na samym poligonie rzecz przedstawiała się zgoła inaczej. Broń masowego rażenia odpalano tam pośród emanującego surowym pięknem krajobrazu, w którym obozowaliśmy przez tydzień czy dwa w czasie kolejnych demonstracji (po roku 1963 przeprowadzano tam próby podziemne, które za każdym razem wywoływały lokalne wstrząsy ziemi i w wyniku których niejednokrotnie do atmosfery przenikały mimo wszystko substancje radioaktywne). Nam jednak – a „my” wywodziliśmy się i wywodziłyśmy z osławionej niechlujnej amerykańskiej kontrkultury, choć należeli do „nas” również ocaleni z Hiroszimy i Nagasaki, buddyjscy mnisi, franciszkańscy zakonnicy i zakonnice, weterani, którzy zamienili się w pacyfistów, zbuntowani fizycy, kazachscy, niemieccy i polinezyjscy działacze żyjący w cieniu bomby, a także Szoszoni Zachodni, do których tak naprawdę należała ta ziemia – udało się przebić przez tę abstrakcję. Za nią zaś znajdowały się rzeczywiste, konkretne miejsca, obrazy, działania i doświadczenia – skuwania kajdankami, pokłucia kolcami, gorąca, pragnienia, ryzyka napromieniowania, świadectw ofiar napromieniowania – a także widowiskowy blask pustyni, poczucie swobody, jakie daje otwarta przestrzeń, oraz porywający widok tysięcy osób dzielących z nami przeświadczenie, że bomby jądrowe to najgorsze narzędzie do pisania historii świata. Daliśmy swego rodzaju cielesne świadectwo naszych przekonań, zarazem cieleśnie doświadczając nieokiełznanego piękna pustyni oraz przeczucia gotowanej dla nas już gdzieś w pobliżu apokalipsy. Formą, jaką przybrała nasza demonstracja, był rzecz jasna marsz: to, co po publicznie dostępnej stronie ogrodzenia było uroczystym pochodem, po drugiej stronie, gdzie obowiązywał zakaz wstępu, stanowiło wtargnięcie, akt bezprawnego wkroczenia i naruszenia własności obłożony karą aresztu. Tym sposobem daliśmy wyraz, na niespotykanie wielką skalę, obywatelskiemu nieposłuszeństwu i obywatelskiemu oporowi, wpisując się w długą amerykańską tradycję, po raz pierwszy sformułowaną przez Thoreau.
Sam Thoreau był jednocześnie poetą natury i krytykiem społeczeństwa. Jego słynny akt obywatelskiego nieposłuszeństwa przybrał bierną formę – stanowiła go odmowa płacenia podatków na rzecz wojny i niewolnictwa, wraz z pogodzeniem się z aresztem i koniecznością spędzenia nocy w więzieniu, które odmowa ta za sobą pociągnęła – i nie miał bezpośredniego związku z jego zaangażowaniem w odkrywanie i interpretowanie lokalnego krajobrazu, choć Thoreau wyprawił przyjęcie połączone ze zbieraniem jagód w dniu, w którym wypuszczono go z więzienia. Nasze działania na poligonie doświadczalnym w Nevadzie także łączyły w sobie, w tym naszym obozowaniu, maszerowaniu, przekraczaniu barier i zasieków i wtargnięciach na cudzy teren, poezję natury z krytyką społeczną, jak gdyby i nam udało się zamienić jagodowy piknik w rewolucyjne działanie. Było dla mnie wówczas objawieniem to, że marsz przez pustynię i przełażenie przez ogrodzenia dla krów na zakazany teren mogły stać się sposobem wyrażania politycznego przesłania. Właśnie w trakcie tamtej wędrówki zaczęłam odkrywać inne zachodnie krajobrazy, odległe od znanego mi wybrzeża, i zwiedzać je, śledząc zarazem opowieści, które mnie do nich przywiodły – opowieści nie tylko o postępie na Zachodzie, lecz również o romantycznym zamiłowaniu do wędrówki i pejzażu, o demokratycznej tradycji oporu i rewolucji, a także o o wiele jeszcze dawniejszych dziejach pielgrzymowania i wędrowania w celach duchowych. W opisywaniu rozmaitych warstw i pokładów historii, które ukształtowały moje doświadczenie na poligonie w Nevadzie, odnalazłam własny autorski głos. I zaczęłam wówczas myśleć i pisać o chodzeniu w trakcie pisania o miejscach i ich historiach.
Chodzenie, o czym wie każdy czytelnik eseju Thoreau Sztuka chodzenia, nieuchronnie wiedzie ku innym tematom. Chodzenie bowiem zawsze zbacza – z drogi i tematu. Choćby ku spadającym gwiazdom powyżej stacji naprowadzania pocisków, mieszczącej się na wzgórzach na północy od Golden Gate. Moje ulubione polne kwiaty, przypominające drobne rożki w kolorze fuksji, upstrzone wyraźnymi czarnymi punkcikami, za sprawą swego aerodynamicznego kształtu wydają się wprost stworzone do lotu, do którego nigdy się nie wzbiją, jak gdyby w toku ewolucji rozwijały się niepomne, że kwiaty osadzone są na łodygach, a łodygi wyrastają z korzeni. Szlak, zraszany napływającą w miesiącach suchych znad oceanu mgłą i ukryty w cieniu wystającego północnego zbocza, porośnięty był z obu stron bujnym chaparralem. Podczas gdy mieszcząca się na górskim grzbiecie stacja naprowadzania pocisków rakietowych nieodmiennie przypomina mi o pustyni i wojnie, położone poniżej kępy roślinności przywodzą na myśl angielskie żywopłoty okalające pola, z ich obfitością roślin i ptaków, cały ów sielski pejzaż angielskiej wsi. Rosły tu paprocie, poziomki, zaś pod osłoną krzewu kojotów rozkwitało kilka białych irysów.
Choć przyszłam tutaj, by pomyśleć o chodzeniu, nie potrafiłam przestać myśleć o wszystkim innym, o listach, które powinnam napisać, o rozmowach, które prowadziłam. Na właściwym szlaku pozostawałam przynajmniej wtedy, gdy mój umysł zbaczał ku rozmowie telefonicznej, jaką odbyłam tamtego ranka z moją przyjaciółką Sono. Spod jej mieszkanio-pracowni w Zachodnim Oakland skradziono samochód i powiedziała mi, że choć wszyscy przyjmowali tę wiadomość jak katastrofę, jej samej wcale nie było specjalnie żal, że już go nie ma, i wcale nie było jej spieszno, by kupować nowy. Czerpała pewną radość, jak mi wyznała, z tego, że miała okazję się przekonać, iż własne ciało nadal potrafi zaprowadzić ją tam, dokąd zmierza, a poza tym całe zdarzenie okazało się prawdziwym darem losu także dlatego, że pozwoliło jej nawiązać bardziej namacalną, konkretną relację z okolicą, w której mieszka, i z sąsiadami. Rozmawiałyśmy wówczas o tym, jak poruszanie się na piechotę i środkami transportu publicznego rozwija poczucie czasu, wszystko bowiem wymaga wcześniejszego zaplanowania i ustalenia i nie da się już niczego załatwić na ostatnią chwilę, w nieustannym pośpiechu. I o poczuciu przestrzeni i świadomości miejsca, jakich nabywa się, chodząc na własnych nogach. Wiele osób funkcjonuje dzisiaj w szeregach osobnych pomieszczeń – dom, samochód, siłownia, biuro, sklepy. Gdy poruszamy się piechotą, wszystko łączy się z sobą, ponieważ chodząc, zajmujemy przestrzeń pomiędzy tymi pomieszczeniami w taki sam sposób, w jaki zajmujemy ich wnętrza. Żyjemy wówczas w całym świecie, nie tylko wewnątrz pomieszczeń zbudowanych po to, by się przed nim bronić.
Wąski szlak, którym wędrowałam, skończył się na wzniesieniu, łącząc się ze starą asfaltową drogą wiodącą do stacji naprowadzania pocisków. Przejście ze ścieżki na drogę oznaczało wspinaczkę pozwalającą ujrzeć cały bezmiar oceanu rozciągającego się aż po Japonię. Dreszcz rozkoszy przechodzi mnie za każdym razem, gdy przekraczam tę granicę, by na powrót odkryć ocean, lśniący niczym kute srebro w najsłoneczniejsze dni, zielonkawy przy pochmurnej pogodzie, brunatniejący zaś za sprawą mętnych wód strumieni i rzek spływających do niego z daleka w trakcie zimowych powodzi, opalizująco cętkowany błękitem w dni, gdy chmury się rozpraszają, ledwie widoczny, kiedy zalega gęsta mgła, a wyczuwalna w powietrzu słonawa woń zwiastuje zmianę. Tego dnia morze było jednolicie błękitne i ciągnęło się aż po rozmyty horyzont, za sprawą lekkiej mgiełki niewyraźnie przechodzący w czyste niebo. Z tego miejsca droga wiodła mnie już w dół. Opowiedziałam Sono o reklamie, na jaką natknęłam się w „Los Angeles Timesie” kilka miesięcy temu i o której od tamtej pory nie przestaję myśleć. Była to reklama encyklopedii na CD-ROM-ie, a jej zajmujący całą stronę gazety tekst głosił: „Dotąd w strugach deszczu przemierzałeś miasto, by skorzystać z naszych encyklopedii. Jesteśmy pewni, że twojemu dziecku damy je na kliknięcie”. Wydawało mi się dotychczas, że właśnie spacery w strugach deszczu stanowią dla dzieci prawdziwą naukę, a przynajmniej ćwiczenie zmysłów i wyobraźni. Być może dziecko wyposażone w encyklopedię na CD-ROM-ie na chwilę zapomni o zadaniu, które ma wykonać, i gdzieś pobłądzi myślami, tak czy owak jednak wędrówki w książce czy w komputerze odbywają się w o wiele bardziej ograniczonych i mniej zmysłowych ramach. Wszak na życie składa się suma nieprzewidywalnych zdarzeń zachodzących między rutynowymi działaniami, a nadejście tego, co nieoczekiwane, nadaje mu wartość. Przez ostatnie dwa stulecia podstawowym sposobem odkrywania tego, co nieprzewidziane i nieoczekiwane, były miejskie i wiejskie przechadzki, tymczasem dziś z wielu stron czyhają na nie zagrożenia.
Mnożenie technologii, wdrażanych w imię wydajności, skutecznie wypiera czas wolny, umożliwiając maksymalizację czasu i przestrzeni przeznaczonych do celów produkcyjnych i przyczyniając się do minimalizacji wciśniętego między nie niezorganizowanego czasu podróży. Nowe techniki oszczędzania na czasie podnoszą produktywność pracowników, jednak nie czynią ich bardziej wolnymi w świecie, który wszędzie wokół zdaje się nieustannie przyspieszać. Retoryka wydajności związana z tymi technologiami sugeruje również, że to, co niemierzalne, musi być bezwartościowe: że cała przebogata paleta przyjemności, szczególnie tych, które podpadają pod kategorie nieróbstwa – jak bujanie w obłokach, gapienie się w niebo, włóczenie bez celu, przyglądanie witrynom sklepowym – jest jedynie pustką, którą należy wypełnić czymś innym, czymś bardziej określonym, bardziej produktywnym albo przynajmniej szybszym. Nawet w poprzek tej ciągnącej się przez cypel drogi, która nie wiedzie ku niczemu użytecznemu, drogi, którą pokonuje się jedynie dla przyjemności, ludzie wydeptali skróty, jak gdyby oszczędność czasu była nawykiem, którego nie są już w stanie się wyzbyć. Bezcelowość pieszej wycieczki, w trakcie której jest wiele do odkrycia, została zastąpiona przez celowe wyznaczanie dróg najkrótszego czasu, a także przez elektroniczne transmisje, sprawiające, że rzeczywiste podróże w coraz większym stopniu stają się zbędne. Jako osoba samozatrudniona, która dzięki technologii oszczędza czas, by następnie móc marnotrawić go na sny na jawie i błąkanie się bez celu, znam doskonale jej użyteczność i korzystam z jej osiągnięć – z samochodu, komputera, modemu – a zarazem obawiam się fałszywego wrażenia pilności, jaka wiąże się z tego rodzaju technikami, przymusu przyspieszenia, jaki wywołują, przekonując nas, że podróż jest o wiele mniej ważna aniżeli jej cel. Lubię włóczęgę dlatego właśnie, że jest powolna, i podejrzewam, że umysł, na podobieństwo naszych nóg, działa w tempie pięciu kilometrów na godzinę. A jeśli tak, oznaczałoby to, że współczesne życie ma o wiele szybsze tempo aniżeli nasza myśl i nasza refleksyjność.
W chodzeniu chodzi bowiem o bycie gdzieś na zewnątrz, w publicznej przestrzeni, ta zaś w starszych miastach również opustoszała i się rozpadła, przyćmiona przez technologie i usługi, które nie wymagają już opuszczania własnego domu, kurcząca się w wyniku lęku, jaki budzi wiele miejsc (obcy teren nieodmiennie budzi większy lęk aniżeli dobrze nam znany, zatem im rzadziej włóczymy się po mieście, tym groźniejsze nam się ono wydaje, a im mniej w nim przechodniów, tym bardziej opustoszałe i niebezpieczne staje się w rzeczywistości). Tymczasem w wielu nowo powstających miejscach nawet w planach nie uwzględnia się przestrzeni publicznej: to, co niegdyś ją stanowiło, dziś projektuje się tak, by sprostać potrzebie prywatności właścicieli samochodów, galerie handlowe zajmują miejsce ulic, ulice pozbawione zostają chodników, do budynków wchodzi się wyłącznie przez garaże, przed gmachami publicznymi brakuje placów, wszystko zaś jest otoczone murami, zamknięte szlabanami i bramkami. Strach stworzył całkiem nowy styl w architekturze i w planowaniu przestrzennym miast, zwłaszcza w południowej Kalifornii, gdzie bycie pieszym w wielu kwartałach dzielnic czy na grodzonych osiedlach staje się równoznaczne z byciem podejrzanym. Równocześnie grunty wiejskie i kuszące niegdyś wycieczkowiczów obrzeża miast zostają wchłonięte przez kolejne dzielnice sypialnie, przeznaczone wyłącznie dla osób poruszających się samochodami, bądź zajęte w inny sposób. W niektórych miejscach nie sposób już nawet pokazać się publicznie: znika zarówno możliwość tych objawień, jakie daje samotny spacer, jak i sama demokratyczna funkcja przestrzeni publicznej. Takiemu rozczłonkowaniu naszego życia i krajobrazu dawno temu usiłowaliśmy dać jakiś odpór, na rozległej przestrzeni pustyni, która na krótki czas stała się miejscem publicznym w tym samym stopniu jak miejski plac.
Jak zgrabnie ujęła to Sono, gdy zanika przestrzeń publiczna, znika również ciało, obdarzone zdolnością samodzielnego poruszania się. Rozmawiałyśmy o wspólnym odkryciu, że okolice, w których mieszkamy – uchodzące za jedne z najniebezpieczniejszych w Bay Area – nie są wcale aż tak wrogie (choć nie są też wystarczająco bezpieczne, byśmy mogły całkowicie zapomnieć o zagrożeniu). Raz, dawno temu, sama padłam ofiarą gróźb i napaści na ulicy, tysiąckrotnie częściej jednak spotykałam na niej przechodzących przyjaciół, nieraz natrafiałam na ciekawą książkę wystawioną w witrynie księgarni, otrzymywałam komplementy i wymieniałam pozdrowienia z moimi gadatliwymi sąsiadami, mogłam podziwiać architekturę, afisze występujących tutaj zespołów muzycznych oraz ironiczne graffiti na murach, stanowiące trafny polityczny komentarz do bieżących zdarzeń, napotykałam budki telefoniczne, wróżki, wpatrywałam się w księżyc wschodzący między budynkami, przyglądałam obrazkom z cudzego życia i cudzym domom, wsłuchując się w śpiewy ptaków dochodzące z koron ulicznych drzew. Przypadkowość, brak określonych filtrów i utartych ram pozwalają nam się natknąć na to, czego nieświadomie szukamy, i nigdy nie wiadomo, jakie jeszcze miejsca mogą nas zaskoczyć, póki ich nie odkryjemy. Takie wałęsanie się bez celu jest jednym ze sposobów obrony przez słabnięciem umysłu, ciała, przed rozpadem krajobrazu i miasta, a każdy ze spacerowiczów jest strażnikiem w trakcie patrolu, w służbie ochrony tego, co niewysłowione.
Na wysokości około jednej trzeciej drogi ku plaży rozpięto pomarańczową sieć. Z daleka przypominała siatkę do gry w tenisa, gdy zaś się do niej zbliżyłam, okazało się, że odgradza kolejną ogromną wyrwę w nawierzchni drogi, która rozpadała się od dziesięciu lat, odkąd zaczęłam swoje nią wędrówki. Niegdyś wiodła bez przerw od morza do górskiego grzbietu. W roku 1989 wzdłuż drogi od strony wybrzeża pojawiło się niewielkie pęknięcie, które można było ominąć, później wokół rosnącej wyrwy powstał wąski okrążający ją szlak. Każdej zimy, gdy nadchodziły deszcze, coraz większy obszar czerwonej ziemi wraz z nawierzchnią drogi zapadał się, osuwając ku dołowi i usypując u stóp stromego zbocza, które niegdyś ta droga przecinała, rumowisko. Na początku widok urywającej się w pewnym momencie drogi zdumiewał, oczekujemy bowiem od dróg i ścieżek, że będą ciągnąć się nieprzerwanie. Tej jednak ubywało z roku na rok coraz bardziej. A przechadzałam się nią na tyle często, że każdy jej odcinek budzi we mnie jakieś skojarzenia. Pamiętam wszystkie kolejne stadia jej rozpadu i to, jak odmienną osobą byłam wówczas, gdy ona znajdowała się jeszcze w nienaruszonym stanie. Pamiętam, jak niemal trzy lata temu tłumaczyłam pewnej przyjaciółce, dlaczego lubię spacerować bez ustanku tą samą drogą. Żartowałam wówczas, nieudolnie parafrazując słynne powiedzenie Heraklita o rzece, że nigdy nie chadza się dwa razy tym samym szlakiem, i wkrótce potem natknęłyśmy się na nowo wybudowane schody, prowadzące w dół wzdłuż zbocza, umieszczone na tyle daleko, że przez wiele kolejnych lat nie zniszczyło ich zapadanie się gruntu. Jeśli istnieje historia chodzenia, ona również musi dotrzeć do miejsca, w którym drogi urywają się i rozpadają, miejsca, w którym nie ma już przestrzeni publicznej, a otaczający je pejzaż w całości wybetonowano, gdzie zanikają możliwości spędzania wolnego czasu, dławione przez napędzany lękiem przymus produktywności, gdzie ciała nie przebywają już w świecie, lecz jedynie we wnętrzach samochodów i budynków, zaś uwznioślenie prędkości skazuje je na przestarzałość i chromość. W tym kontekście chodzenie okazuje się wywrotowym obejściem, malowniczą drogą przez na poły opustoszałą okolicę, na której napotykamy porzucone idee i doświadczenia.
Musiałam zatem obejść ten kolejny oderwany fragment terenu i skręcić nową ścieżką w prawo. W drodze tej zawsze przychodzi taki moment, kiedy zgrzanie wynikające ze wspinaczki wśród chroniących przed wiatrem wzgórz ustępuje miejsca miłemu uczuciu wywołanemu przez rześkie powietrze napływające znad oceanu; tym razem nadszedł on na schodach omijających nowe osypisko, wiodących ku zielonym serpentynitowym skałom wzgórza. Stąd nie było już daleko do wirażu prowadzącego ku drugiej części drogi, wijącej się coraz bliżej klifów sterczących nad oceanem, którego fale z gromkim rykiem roztrzaskiwały się o ciemne skały, pozostawiając po sobie białą pianę. Wkrótce dotarłam do plaży, gdzie surferzy, lśniący w swych czarnych mokrych kombinezonach niczym foki, łapali fale na zatoce, inni wylegiwali się na kocach, psy ganiały za kijkami, a woda uderzała o brzeg, by rozlewając się z pluskiem, ochlapać nogi spacerujących po utwardzonym przypływem piasku. Pozostał przede mną już tylko ostatni odcinek drogi, biegnący w górę, przez piaszczysty grzbiet, i ciągnący się wzdłuż mętnej laguny, pełnej żerujących wodnych ptaków.
Zaskoczył mnie tam widok węża, pończosznika – rozpoznawalnego dzięki żółtawym prążkom biegnącym wzdłuż ciemnego ciała – niewielkich rozmiarów i uroczego, gdyż wił się niczym strumyk po ścieżce, znikając w trawie po jednej stronie. Nie tyle mnie przestraszył, ile rozbudził. Niespodziewanie wyrwana z zamyślenia, zaczęłam nagle na nowo zauważać wszystko, co mnie otaczało – pokryte baziami wierzby, pluskanie wody, cienie listowia układające się na drodze. A także samą siebie, wędrującą w równym tempie – uzyskiwanym zwykle dopiero po przemierzeniu paru kilometrów – w luźnym przeciwstawnym rytmie rąk kołyszących się w takt kroków stawianych przez ciało, które wydawało się wydłużone i wyciągnięte, giętkie niczym wąż. Mój obchód niemal dobiegał końca, a u jego kresu miałam już pewność, co stanie się tematem mojej książki i jak należy go podjąć – podczas gdy jeszcze dziesięć kilometrów wcześniej było to dla mnie zagadką. Ten temat przyszedł do mnie nie w chwili jakiegoś nagłego olśnienia, lecz z narastającym poczuciem pewności, poczuciem sensu, przypominającym wyczucie miejsca. Gdy oddajemy siebie jakimś miejscom, one zwracają nas sobie z powrotem; im lepiej je poznajemy, tym więcej udaje nam się w nich zasiać nasion wspomnień i skojarzeń, czekających na nasz powrót. Nowe miejsca z kolei darowują nam nowe myśli, nowe możliwości. Odkrywanie świata to jeden z najlepszych sposobów odkrywania umysłu, a w wędrówce przemierzyć można je oba.Przypisy
Część pierwsza. Kroczenie myśli
Rozdział pierwszy. Przemierzając cypel – wprowadzenie
1. Henry David Thoreau, Sztuka chodzenia, przeł. Piotr Madej, Trojka, Poznań 2000, s. 7.
2. Moje pierwsze teksty poświęcone chodzeniu i polityce jądrowej zostały wydane w 1994 roku w książce Savage Dreams: A Journey into the Landscape Wars of the American West, Sierra Club Books, San Francisco 1994; University of California Press, Berkeley 1999.Spis treści
Marsz bez ustanku
Część pierwsza. Kroczenie myśli
1. Przemierzając cypel – wprowadzenie
2. Umysł w tempie pięciu kilometrów na godzinę
3. Wstawanie i upadki – teoretycy dwunożności
4. Pięcie się ku łasce – o pielgrzymowaniu
5. Labirynty i cadillaki. Wędrówka do królestwa symbolu
Część druga. Z ogrodu ku dzikim ostępom
6. Ścieżką poza ogród
7. Nogi Williama Wordswortha
8. Tysiące kilometrów konwencjonalnych uczuć – literatura o chodzeniu
9. Góry mroku i góra celu
10. O klubach krajoznawczych i wojnach o ziemię
Część trzecia. Życie ulic
11. Samotna spacerowiczka i miasto
12. Paryż, albo botanicy asfaltu
13. Wspólnota obywatelska na ulicach. Partie, parady i rewolucje
14. Spacer po północy. Kobiety, seks i przestrzeń publiczna
Część czwarta. Za krańcem drogi
15. Syzyfowy aerobik i podmiejska dusza
16. Kształt kroków
17. Las Vegas, albo najdłuższa odległość między dwoma punktami
Podziękowania