Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ziarna szaleju - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ziarna szaleju - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 281 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZIAR­NA SZA­LE­JU

nie­szczę­ście pana ka­ro­la.- przed mro­zem.

wto­rek… – spa­cer. – pier­ścio­nek.-opo­wieść o sta­siu i wo­gó­le o lu­dziach… – szcze­rzy przy­ja­cie­le… – ka­sia ze wsi… – za­kła­da­cze par­ków.

– zmrok… – uciecz­ka… – sen zie­mi.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

War­sza­wa Lu­blin Łódź Kra­ków G.Ge­be­th­ner i Spół­ka

New York the Po­lish Book Im­port. Co, Inc.

Wszel­kie Pra­wa Prze­dru­ku i Prze­kła­du Za­strze­żo­ne

Druk W. l. An­czy­ca i Spół­ki w Kra­ko­wie.

1913ZIAR­NA SZA­LE­JU

Raz, pa­mię­tam, wzię­ła mnie dziw­na tę­sk­no­ta o zmierz­chu. Słod­ka, wy­pę­dza­ją­ca z domu na tu­ła­nie się bez celu po oko­li­cach mia­sta. Pa­mię­tam, że dzień był skwar­ny, ale zmrok ochło­dził po­wie­trze. Zro­bi­ło się zu­peł­nie ci­cho w ogrom­nym par­ku nad mo­rzem, i fala o brzeg nie biła.

Wy­sze­dłem.

Wol­no, wol­no mi­ja­łem dom­ki i ogród­ki przy nich zie­lo­ne. Wkrót­ce do­sta­łem się na wy­brze­że i skrę­ci­łem koło ka­na­łów ku głów­nej alei. Zmierzch co­raz bar­dziej gęst­niał.

Sze­dłem po szo­sie bia­łej, żwi­ro­wa­nej, koło scho­wa­nych w zie­lo­no­ści roz­ło­ży­stych drzew wil­li, za­cisz­nych i roz­kosz­nych. Po­tem wsze­dłem na górę. Tu dął do­syć sil­ny wiatr. Pies z ja­kiejś cha­ty za­czął na mnie szcze­kać, ale lu­dzi nie wi­dzia­łem. Na­gle…

Mniej wię­cej o trzy ki­lo­me­try ode mnie, wy­so­ko, sta­ło w po­wie­trzu prze­pysz­ne słoń­ce elek­trycz­ne – słoń­ce la­tar­ni mor­skiej. Nie­skoń­czo­na smu­ga wa­chla­rzo­we­go świa­tła pę­dem bie­gła w prze­strzeń, prze­la­ty­wa­ła nade mną, nad mia­stem, nad par­kiem, nad drew­nia­ne­mi gro­bla­mi por­tu i gi­nę­ła w bez­mia­rze mo­rza. Ja­śnia­ła ja­koś ba­jecz­nie bia­ło, cud­nie. Mia­ła ma­gne­tycz­ną siłę przy­cią­ga­ją­cą oczy, coś de­ner­wu­ją­ce­go, osza­ła­mia­ją­ce­go, jak prąd elek­trycz­ny.

Wiatr dął i świ­stał. W dole sta­ło nie­ru­cho­me mo­rze szczy­tów drzew – tam, w dali, po­ły­ski­wa­ło ciem­no­po­pie­la­te mo­rze praw­dzi­we, po­tę­ga kul­tu­ral­na i po­błaż­li­wa. Krze­sa­ły się bla­de, me­ta­licz­ne po­ły­ski fal w ze­tknię­ciu ze świa­tła­mi, szem­ra­ła w po­wie­trzu ja­kaś nie­uchwyt­na me­lo­dya słu­pów te­le­gra­ficz­nych.

Ob­ło­ki jak­by cze­ka­ły i sta­ły. Nie­bo całe było po­strzę­pio­ne nie­dba­le i bru­tal­nie, na za­cho­dzie męt­nia­ły pur­pu­ro­we zo­rze, su­ro­we w ko­lo­ry­cie, nie­daw­no świet­ne. Wy­czu­wa­ło się ner­wa­mi na­gro­ma­dzo­ną w po­wie­trzu elek­trycz­ność, pod­nie­bie­nie chwy­ta­ło jej sub­tel­ny, sło­na­wy smak. Od­czu­wa­łem dziw­ne pod­nie­ce­nie…

Pa­trzy­łem w stro­nę la­tar­ni. Wy­da­wa­ła się bliz­ka, a jed­nak było do niej da­le­ko. Spoj­rza­łem na pola, na tak zwa­ną prze­strzeń, dzie­lą­cą nas: było to rów­ne pła­sko­wzgó­rze. Na jego środ­ku sta­ła cu­dacz­na, świe­cą­ca, wy­smu­kła bu­dow­la – la­tar­nia. I zro­zu­mia­łem wte­dy do­kład­nie, że prze­strzeń jest tyl­ko czemś w ro­dza­ju bry­ły.

Wiatr świ­stał. Świa­tło dzia­ła­ło w tak dziw­ny, w tak nie­zwy­kły spo­sób! Było spo­koj­ne, ogrom­nie ci­che i ośle­pia­ją­co, nie­sły­cha­nie bia­łe. Jed­nak­że przez po­wie­trze szła wiel­ki­mi kro­ka­mi dziw­na me­lo­dya zgieł­ku, ta­jem­nic, któ­re już są poza czło­wie­kiem, nie­po­dob­ne do tłó­ma­cze­nia na ża­den ję­zyk, bu­dzą­ce nie­okre­ślo­ny, roz­kosz­ny nie­po­kój – me­lo­dya słu­pów te­le­gra­ficz­nych pod­czas wi­chu­ry.

I zro­zu­mia­łem ko­ma­ra. Zro­zu­mia­łem głu­pie ćmy, le­cą­ce do ognia, aby tam spło­nąć; owa­dy małe i bar­dzo małe, bu­ja­ją­ce się na swo­ich chrzęsz­czą­cych, prze­zro­czy­stych skrzy­deł­kach; ta­jem­ni­ce świet­nych, ko­lo­ro­wych mo­tyl­ków i ję­zyk psz­czół; szep­ta­nie ust wia­tru, jego sub­tel­ne cia­ło i de­li­kat­niuch­ny od­dech – a na­wet ci­che roz­mo­wy rze­czy z la­bo­ra­to­ry­um, ciał mar­twych, to jest naj­dziw­niej­szych. Wes­tchnie­nia prą­du elek­trycz­ne­go i tę­sk­no­tę ma­łych ato­mów. Mi­łość gwiazd i sple­en słoń­ca. Eg­zal­to­wa­ną, ide­al­ną przy­jaźń pro­mie­ni księ­ży­co­wych.

Ach, wie­le jesz­cze!…

I po­bie­głem. Jak ćma. Po­mi­mo, że by­łem znu­żo­ny przez cały dzień, mo­głem biedz lek­ko, szyb­ko i bez zmę­cze­nia. Oka­za­ło się, że na po­lach do­ko­ła były ka­mie­nio­ło­my, ko­pal­nie arens­bur­skie­go ka­mie­nia. Ogrom­ne ko­tli­ny po już wy­bra­nym były na­peł­nio­ne czar­ną, po­ły­sku­ją­cą wodą, inne w sta­nie ro­bót, usia­ne ostrym, pła­ska­wym ka­mie­niem, któ­ry pod no­ga­mi sze­le­ścił su­cho, jak ko­ści. Ma­szy­ny, drew­nia­ne rusz­to­wa­nia po­trzą­sa­ły nade mną sztyw­ne­mi ra­mio­na­mi, jak szu­bie­ni­ce sto­jąc sze­re­giem. Mrok ukry­wał drob­ne pa­gór­ki i za­głę­bie­nia grun­tu, pro­wa­dził po cu­dac­kich dro­gach.

Bie­giem.

Bie­głem bez prze­rwy, cie­ka­wie wpa­trzo­ny w ogrom­ne śle­pie la­tar­ni, zbli­ża­ją­ce się zwol­na, ale sta­le; nie zna­jąc dro­gi, bie­głem po pro­stej li­nii ku ogrom­ne­mu słu­po­wi, na któ­re­go szczy­cie ja­śnia­ło owo świet­ne świa­tło. In­stynk­tem no­wym, świe­żo obu­dzo­nym, trzy­ma­łem się w ru­chu geo­me­trycz­nie pro­stej li­nii. Bie­głem bar­dzo szyb­ko i co dziw­niej­sza, – bez zmę­cze­nia. Lek­ko, jak­bym był nie­sio­ny, pod­bie­ga­łem pod stro­me zbo­cza pa­gór­ków, z któ­rych drob­ny, pła­ska­wy ka­mień sy­pał się dłu­gi czas po mo­jem przej­ściu, wy­da­jąc su­chy stu­kot, jak ko­ści; zbie­ga­łem pra­wie w po­wie­trzu, co zaś naj­dziw­niej­sza, chwie­jąc rę­ko­ma, jak skrzy­dła­mi, czu­łem, że mi one pra­wie skrzy­dła za­stę­pu­ją, że opie­ram się na po­wie­trzu, fru­nę…

Czu­łem dziw­nie bło­gi stan i zda­wa­ło mi się, że mogę la­tać, jak ptak. Cza­sa­mi się śni taki dziw­ny bieg po zie­mi, moż­na wte­dy ja­koś pod­ku­lić pod sie­bie nogi i da­lej pły­nie się sa­me­mu w po­wie­trzu, bar­dzo szyb­ko…

Wła­śnie pra­wie tak było…

A po­tem zdy­sza­ny, roz­grza­ny, wcho­dzi­łem na nie­skoń­cze­nie licz­ne, śli­ma­ko­wa­te scho­dy la­tar­ni. Li­czy­łem je, było ich osiem­set. Prócz bi­cia krwi w uszach, sły­sza­łem po­nu­ry, prze­cią­gły kon­cert łuku Vol­ty o wiel­kiem na­pię­ciu. Drża­ła od nie­go po­ręcz i drża­ła, cala… la­tar­nia. Przy­tem wiatr pchał się na jej ogrom­ny słup, hu­czał, dmu­chał, po­trzą­sał, wył… Grał dru­gi kon­cert, nie­mniej wście­kły, nie­mniej po­nu­ry. Ocie­rał się o okrą­głe ka­mie­nie, wy­la­ty­wał roz­sza­la­ły w bok, nie mo­gąc prze­pchnąć ka­mie­ni, i marł z wście­kło­ści bez­sil­nej. Dy­go­tał cały od niej, szep­tał bez­myśl­nie, aż kwi­lił, aż pła­kał…

Parł pier­sia­mi wiatr mło­dy, nie­zna­ny wiatr z inf­lanc­kich pól, od Na­rwy, Rygi, od Psko­wa, od Pej­pus-je­zio­ra. Wy­la­ty­wał nad mo­rze i tam dął w ża­gle i świ­stał na li­nach. Ener­gicz­ny, świe­ży, z nie­zna­nej sub­stan­cyi. W nim ko­cha się zie­mia. Parł więc pier­sia­mi o szli­fo­wa­ne, ka­mien­ne krę­gi la­tar­ni, wy­dar­te z jego ko­chan­ki łona. Parł z siłą nie­ludz­ką, tak wiel­ką, jak jego mi­łość. A dla­te­go tak sil­nie i z ta­kim upo­rem, że owe ka­mie­nie sza­re są z zie­mi, są ka­wał­kiem jej, uko­cha­nej. Wia­tro­wi spra­wia dziw­ną, peł­ną roz­kosz to ocie­ra­nie się o ka­mie­nie, bu­dyn­ki, drze­wa, góry. W tym jest pew­na lu­bież­na piesz­czo­ta. Dla­te­go za­wsze wie­je. Ale też mi­łość ich jest za­pew­ne prze­klę­ta, bo naj­czę­ściej wiatr pła­cze…

Czło­wiek nie może jej zro­zu­mieć i od­czuć. Moż­na tyl­ko przy­pu­ścić, że to jest strasz­nie sil­ne uczu­cie, kie­dy ko­cha wiatr.

I wte­dy wle­piał swe usta w ka­mie­nie zim­ne, szorst­kie, bez sma­ku. Były chwi­le ta­kie. Ach, ja­kie groź­ne! Drga­ła w po­wie­trzu na­tę­żo­na, nie­sły­cha­na moc tych po­ca­łun­ków. Były chwi­le ta­kie, po­zor­nie ci­che.

Wte­dy to, wte­dy strach trą­cał ser­ce, jak de­li­kat­ny in­stru­ment…

A wiatr przy­ci­skał się do la­tar­ni tak moc­no, że ośli­zgi­wał się, wy­la­ty­wał jak wy­strzał ar­mat­ni, strzę­piąc się o boki, i spa­dał, spa­dał na zie­mię. Za­bi­ty! Jak ka­mień le­ciał… jęk­nął i zwie­sił gło­wę, jak ptak łe­bek na cien­kiej szyj­ce. Dziw­ne, nie­waż­kie jego cia­ło tla­ło z bólu.

I przej­mo­wa­ła go zie­mia.

Wte­dy za­pład­niał ją – i ro­dził się Wiatr Dru­gi, syn jego.

Wresz­cie wsze­dłem, otwo­rzyw­szy drzwi po­zio­me, cięż­kie. By­łem w iz­deb­ce okrą­głej, ca­łej że­la­znej. Ścia­ny spo­jo­ne okrą­gły­mi ni­ta­mi. Na pół­ce, bie­gną­cej wpół ścia­ny, le­ża­ły w po­rząd­ku ja­kieś in­stru­men­ty fi­zycz­ne, książ­ki, no­tat­ki. Mo­sięż­ne oku­cia lśni­ły od czy­sto­ści, szcze­gó­ły urzą­dze­nia iz­deb­ki za­dzi­wia­ły po­my­sło­wo­ścią i umie­jęt­no­ścią wy­zy­ska­nia miej­sca.

By­łem na sa­mym szczy­cie la­tar­ni.

Kie­dy wy­cho­dzi­łem z pod pod­ło­gi, po­chy­lił się nade mną ja­kiś czło­wiek. Ubra­ny był w ogrom­ne fu­trzy­sko, wło­sem na wierzch, a sam był wprost ol­brzy­mem. Ręce za­ło­żył w rę­ka­wy, ra­mio­na wzniósł do góry i pa­trzył na mnie, nic nie mó­wiąc. Jego kwa­dra­to­wa, ogrom­na, jak­by cię­ta z drze­wa twarz es­toń­ska nie uśmie­cha­ła się, ani dzi­wi­ła. Pa­trzył spo­koj­nie, za­le­d­wie uważ­nie.

– Czło­wiek z ko­ści… – po­my­śla­łem i po­czu­łem, że zno­wu strach do­tknął pa – wiem pió­rem ser­ca. Ale trze­ba było coś mó­wić.

– Moż­na obej­rzeć la­tar­nię? – za­py­ta­łem uprzej­mie, ale wiatr, dud­nie­nie że­la­za, ogłu­sza­ją­ce wprost wy­cie prą­du – nie po­zwa­la­ły la­tar­ni­ko­wi sły­szeć py­ta­nia. Wy­krzy­cza­łem mu je więc do ucha. Ski­nął mi gło­wą i wska­zał oczy­ma ma­leń­kie krę­co­ne scho­dy, wio­dą­ce jesz­cze tro­chę wy­żej, do pię­ter­ka iz­deb­ki, gdzie by! re­flek­tor i so­czew­ki. Po­ło­ży­łem rękę na po­rę­czy i obej­rza­łem się wo­ko­ło raz jesz­cze i, choć to nie mia­ło sen­su i po­wo­du, uczu­łem lek­ką, nie­okre­ślo­ną bli­żej oba­wę. Mi­nę­ła jed­nak szyb­ko. Za­czą­łem uważ­nie wcho­dzić po stro­mych że­la­znych schod­kach. La­tar­nik, mil­cząc, szedł za mną.

Wy­chy­li­łem gło­wę…

Sta­ną­łem olśnio­ny. Cała izba, rów­nież okrą­gła, jak i dol­na, tyl­ko ko­pu­la­sto skle­pio­na, zda­wa­ła się wprost wy­ło­żo­na nie­sły­cha­nie sil­nem, ośle­pia­ją­cem, prze­zro­czy­stem świa­tłem. Część jej ścia­ny była ol­brzy­mią so­czew­ką, przez któ­rą zio­nął na­zew­nątrz ów snop pro­mie­ni, wi­dzia­ny na dzie­siąt­ki kilo – me­trów. Na­wet na se­kun­dę nie moż­na było za­ćmić świa­tła. Dwa­dzie­ścia okrę­tów może się roz­bić w tej chwi­li, set­ki lu­dzi może uto­nąć… Wy­cią­gną­łem więc tyl­ko ręce i dzi­wi­łem się, że ta­kie ośle­pia­ją­ce świa­tło nie pa­rzy, je­dy­nie prze­świe­tla na­wskroś dło­nie.

Po chwi­li la­tar­nik, któ­ry stał tuż za mną i bacz­nie ob­ser­wo­wał moje ru­chy, spo­koj­nie od­su­nął moje ręce… Strzegł świa­tła.

Za­po­mnia­łem o jego obec­no­ści, więc kie­dy de­li­kat­nie ujął moją rękę po­wy­żej dło­ni swo­ją ol­brzy­mią i wło­cha­tą, za­dy­go­ta­łem cały, jak liść. Czu­łem, że la­tar­nik nie spusz­cza ze mnie oka, i to mię tro­chę draż­ni­ło i mie­sza­ło. Za­pa­no­wa­łem jed­nak nad sobą i wy­pa­try­wa­łem oczy. Do­ko­ła pło­mie­nia tkwi­ły w me­tal opraw­ne, dzi­wacz­nie szli­fo­wa­ne szkła, trój­kąt­ne pry­zma­ty i gru­be pły­ty. W sa­mem ogni­sku so­cze­wek pło­nął wspa­nia­ły łuk Vol­ty. Wę­gle były tak roz­ża­rzo­ne, że li­te­ral­nie nie moż­na było pa­trzeć na nie i na całą ota­cza­ją­cą je pło­mien­ną at­mos­fe­rę. Jed­nak­że ja­kiś uta­jo­ny, groź­ny urok rwał oczy.

Dud­nie­nie wi­chru o że­la­zo, jęki i ha­ła­sy, stę­ki, zgrzy­ty i wes­tchnie­nia, ru­mor i gwałt wiel­ki wi­chu­ry za ścia­na­mi po­grą­ża­ły mię w co­raz więk­szy du­cho­wy od­męt. Po­wie­trze drża­ło cią­gle, aż się dzi­wi­łem, że nie ukła­da się w ta­blicz­ki. Drża­ło wszyst­ko w krót­kim tak­cie, de­ner­wu­ją­cym do osta­tecz­nych gra­nic. Wę­gle wyły, pisz­cza­ły, skwier­cza­ły nie­mi­łym skwier­kiem, tym zna­nym, prze­ry­wa­nym, jak te­le­gra­fo­wa­nie. Jak­by się coś sma­ży­ło… Ten skwierk nie jest do­bry: ja­kiś sa­bat cza­row­nic przy­po­mi­na, ja­kieś złe w so­bie skry­wa in­ten­cye. Ktoś ko­goś chce usma­żyć żyw­cem, ale ni­ko­mu nic nie mówi. Ktoś jest już po­tę­pio­ny, już ska­za­ny do pie­kła.. Tak ję­czy prąd elek­trycz­ny. Za­klę­ta, cu­dow­na siła!

Mi­go­tli­wie i ja­sno było na pię­ter­ku. Mia­łem wra­że­nie, że je­stem prze­świe­tlo­ny na­wskroś, że wszyst­kie moje my­śli i skłę­bio­ne uczu­cia po­nu­ry la­tar­nik wi­dzi jak na dło­ni, cho­ciaż są pol­skie, cu­dzo­ziem­skie. Czu­łem, że prze­kro­czo­ne są gra­ni­ce od­ga­dy­wa­nia mo­ich my­śli, tak było ja­sno.

Wy­stę­po­wa­ły na jaw w owem nie­sły cha­nem świe­tle nie­zna­ne, drob­ne, pra­wie mi­kro­sko­po­we szcze­gó­ły mo­ich dło­ni, pa­znog­ci, tka­ni­ny pal­ta. Twarz la­tar­ni­ka wy­da­wa­ła się ja­kąś dziw­ną, prze­zro­czy­stą, od­mien­ną od ludz­kiej. Zno­wu nad­biegł lęk, czu­łem, że my­śli się mącą, rwą, nie­po­ko­ją, bie­gną na bez­dro­ża. Czu­łem, że za­czy­nam się gu­bić, gu­bić… że tra­cę ska­lę wra­żeń, po­rów­nań, zna­czeń.,. Z prze­pa­lo­nej na nic at­mos­fe­ry pło­mie­nia, z pie­kiel­ne­go żaru zja­wia się ma­ja­cze­nie dzi­kie i nie­ru­cho­me. Wy­cho­dzi owo bla­de wid­mo, a ma twarz bia­łą, bo nie­sie z sobą wszyst­kie mę­czar­nie spa­la­nia, choć nie­spło­nię­te nig­dy, w żad­nej tem­pe­ra­tu­rze, miesz­ka­ją­ce w nie­po­ję­tej tor­tu­rze ko­smicz­ne­go skwa­ru. Po­two­rek…

– O, stoi! Wy­cią­ga bla­de ręce, prze­pa­lo­ne na bia­ły, le­kuch­ny pro­szek, pro­si, pro­si, aby go uwol­nić od męki wiecz­nej. Pro­si wiel­kie­mi, ludz­kie­mi oczy­ma:

– Mło­dy pa­nie, uwol­nij mię od męki wiecz­nej!…

Wy­cią­ga prze­pa­lo­ne na bia­ły pro­szek ręce, pa­trzy…

– Ach, ro­zu­miem!

Uśmiech­ną­łem się i spoj­rza­łem z pod oka na la­tar­ni­ka. W tej chwi­li nie uwa­żał na mnie, po­chy­lo­ny nad ja­kimś apa­ra­tem. By­łem już go­tów, zde­cy­do­wa­ny. Prze­sze­dłem koło nie­go i wy­bra­łem do­god­ną po­zy­cyę. Za­ru­mie­ni­łem się. Pew­nie w mo­ich oczach było coś nie­zwy­kłe­go, bo spoj­rzał na mnie uważ­nie. Chcąc więc nie­tyl­ko jego, ale i sie­bie uspo­ko­ić, za­gad­ną­łem:

– Wy żo­na­ci?

– Od dwu lat.

– Dzie­ci ma­cie?

– Mam. Chłop­ca. A dziew­czyn­kę Bóg za­brał…

– Cho­ro­wa­ła?

– Nie, ot… nie. Nie­szczę­ście. Spa­li­ła się…

Tu mię coś pchnę­ło. Ja­kaś głu­cha, prze­moż­na nie­na­wiść do pło­mie­ni. Po­czu­łem coś w ro­dza­ju bez­brzeż­ne­go żalu do la­tar­ni­ka, ale też i sym­pa­tyę głę­bo­ką. Wy­ba­czy­łem mu wszyst­ko i, pa­trząc w jego nie­bie­skie, smut­ne oczy sku­pio­ne, pro­si­łem wzro­kiem, żeby i on mi prze­ba­czył. Wspól­ne­go mamy wro­ga… Czu­łem też, że coś już dziać się za­czę­ło poza mną, coś szy­ko­wa­ło do sta­nia się: jesz­cze, jesz­cze chwi­la… Pra­wie przed­śmiert­ny strach grze­bał się we wnętrz­no­ściach, tar­mo­sił ner­wy. Pot, jak łzy, wy­stą­pił na czo­ło.

– A wy… wy ko­cha­li­ście dziec­ko?

– Pa­nie… – rzekł, ale ja bły­ska­wicz­nym, nie­za­wod­nym ru­chem pod­nio­słem rękę i pu­ści­łem cięż­ką, że­la­zną, spryt­nie ukry­tą w dło­ni kłód­kę – na wę­gle lam­py…

Obaj wrza­snę­li­śmy nie­ludz­kim, okrop­nym krzy­kiem. Ośle­pia­ją­ce świa­tło umar­ło w jed­nej chwi­li i ru­nę­ła ciem­ność gę­sta i cięż­ka, a tak bo­le­sna, jak­by kto wbił krót­kie gla­dy­ator­skie mie­czy­ki w oba oczy od­ra­zu. Przy­tom­ność moja trwa­ła se­kun­dę, ra­dość – pół se­kun­dy. Wstrzą­śnie­nie ner­wów było nad ludz­kie siły.

Z bólu od­zy­ska­łem nie­ja­ką świa­do­mość. Strach bił mię, jak ki­ja­mi. Coś po­twor­ne­go, wło­cha­te­go, char­cząc, dar­ło mi pa­zu­ra­mi gar­dło i twarz, pier­si gnio­tło ogrom­nem ko­la­nem. Był to czło­wiek, la­tar­nik. Był wście­kły roz­pa­czą i gnie­wem.

W strasz­li­wej ciem­no­ści za­wrza­ła krót­ka, bez­li­to­sna wal­ka o ży­cie. Za­czę­li­śmy stu­kać czasz­ka­mi i ko­la­na­mi o kra­wę­dzie że­la­znej izby i o scho­dy. Ciem­ność po­tę­go­wa­ła okrop­ne, nie­wy­po­wie­dzia­ne prze­ra­że­nie. Ko­tło­wa­ło się na zie­mi, wrza­ło. Wy­da­wa­li­śmy obaj gło­śne char­cze­nia, wy­rzu­ca­li sza­lo­ne sło­wa, klą­twy – to zno­wu wal­czy­li­śmy w zu­peł­nem mil­cze­niu.

– Na two­ją mat­kę! Na two­ją mat­kę! – wo­ła­łem bez sen­su po pol­sku.

A wiatr hu­czał, co­raz gło­śniej hu­czał.

Gdzieś, po bło­niach, na koń­skim szkie­le­cie ga­lo­po­wał śmier­tel­ny strach.

Wresz­cie obez­wład­ni­łem pra­wą rękę la­tar­ni­ka, przy­cze­pio­ną do mego gar­dła. Wła­śnie ta­rza­li­śmy się u spodu drzwi na bal­kon. Pchnię­te w sza­mo­ta­niu otwar­ły się, i obaj wy­to­czy­li­śmy się na wiatr, na pod­nieb­ną lo­do­wa­tą wi­chu­rę, otar­li pra­wie o chmu­ry. Wiatr spy­chał nas, nę­kał, nie po­zwa­lał od­dy­chać, szar­pał ubra­nie, du­sił, mro­ził. W pew­nej chwi­li rzu­cił mi połę jego ko­żu­cha na twarz – i na­gle ze­rwał ją gwał­tow­nie. Usły­sza­łem wte­dy z dołu, z pod bal­ko­nu, ja­kiś krót­ki, okrop­ny beł­kot, po­tem stęk – stęk czło­wie­ka i stęk zie­mi.

Spoj­rza­łem w noc­nej po­mro­ce; na bal­ko­nie by­łem sam. On wy­to­czył się, spadł. Pa­ra­pet nie miał prę­tów u spodu. Tak, spadł… Ja zaś le­ża­łem tuż, tuż na skra­ju, jesz­cze je­den ruch, jesz­cze po­dmuch wia­tru…

Wal­cząc z odrę­twie­niem, z ser­cem peł­nem gro­zy, pół­sen­ny, od­czoł­ga­łem się od prze­pa­ści le­ni­wie, jak zbi­ty pies od prze­śla­dow­cy. Rzad­kie my­śli, zu­peł­nie bez związ­ku, ko­ło­wa­ły w gło­wie, jak prze­pło­szo­ne wy­strza­łem wro­ny. Wsze­dłem do gór­nej iz­deb­ki i kie­dy się na­tkną­łem na szkla­ne pry­zma­ty wy­cią­gnię­te­mi rę­ka­mi – par­sk­ną­łem krót­kim śmie­chem. Wy­da­ło mi się ta­kie za­baw­ne… Ale w tej­że chwi­li przy­du­sił mię strach, ze­szklił oczy.

Ucie­kać!

Po omac­ku, chwie­jąc się na no­gach, zsze­dłem do izby dol­nej, wsu­ną­łem się pod pod­ło­gę… Za­czą­łem scho­dzić w peł­nym mro­ku, do­praw­dy strasz­nym. Chcia­łem zbiedz, a mu­sia­łem iść noga za nogą, sto­pień za stop­niem. A było ich osiem­set!

Kie­dy prze­sze­dłem trzy­sta, drża­łem już jak w fe­brze, chłod­ny pot za­le­wał mi oczy. Po przej­ściu dru­gich trzy­stu by­łem tak sła­by, że mu­sia­łem usiąść – i słu­chać….

Jak wiatr skam­lał… roz­ma­wiał z sobą… hu­czał w gó­rze…

Jak z dołu wcho­dził na scho­dy strach w ci­chych ci­żem­kach – i zmie­rzał pro­sto w moje ser­ce, chwy­ta­jąc je pal­ca­mi w ciem­no­ściach.

Zno­wu sto scho­dów ni­żej. Te­raz czu­łem go­rą­co i ja­kiś we­wnętrz­ny żar tak doj­mu­ją­cy, żem zrzu­cał po­dar­te strzę­py ubra­nia. Sta­ną­łem na stop­niach, w gro­bo­wej ciem­no­ści, zu­peł­nie nie­ru­cho­my, tra­cąc po­ję­cie cza­su. Wy­cią­ga­łem przed sie­bie na­gie ręce, oczy wy­cho­dzi­ły mi na wierzch, zęby la­ta­ły – w gło­wie biło, biło, ha­ła­so­wa­ło okrop­nie… Mu­sia­łem przy­po­mi­nać upio­ra, świe­cą­ce­go wła­snem świa­tłem. Ach, ten żar!… Czu­łem, że pło­nę. Że w gło­wie mo­jej, w gło­wie przy­god­ne­go ze świa­ta wę­drow­ni­ka…

Jesz­cze pięć­dzie­siąt stop­ni po­zo­sta­ło do drzwi na dole. Ach, do drzwi!… Scho­dząc w dół dość szyb­ko, grą­żę się w od­męt co­raz głęb­szy. Za­czy­nam pła­kać z po­twor­ne­go stra­chu, za­czy­nam ły­kać spa­zma­tycz­nie po­wie­trze i par­skać jak kot. Sta­ję nagi do pasa w ab­so­lut­nej ciem­no­ści na scho­dach la­tar­ni mor­skiej – i czu­ję, że oczy wy­cho­dzą mi z or­bit, że przy­tom­ność przy­ga­sa, peł­ga jak pło­myk bez­oli­wy, że da­lej iść już nie mogę, że zo­stać też nie mogę…

– Na two­ją mat­kę!… Na two­ją mat­kę!… – szep­czę bez sen­su po pol­sku.

Wiem, gdzie obłęd ze stra­chu się za­czy­na. Jaki ma ko­lor i smak. Jaką ma twarz… Jesz­cze kil­ka stop­ni od drzwi mię od­dzie­la. Od­dech mój przy­po­mi­na gło­śne kra­ka­nie. Z ust pły­nie lep­ka śli­na. Za­czy­nam ża­ło­wać tego, co zro­bi­łem dla tego tam po­twor­ka. Prze­kli­nam go szep­tem. Czy war­to było go wy­zwa­lać?

Wresz­cie wi­docz­nie tra­cę przy­tom­ność… Idzie, idzie ten mały! Pa­trzy!… Wy­cią­ga bia­łe pu­cho­we rą­czę­ta. Ale po­two­rek nie po­mo­że, nie po­mo­że, nic nie po­mo­że…

Idzie, idzie król-strach stu­barw­ny; na scho­dach wid­no! – Boże!… Czer­wo­ne pla­my i tu i tam… Błę­kit­ne też… Wiatr się uko­rzył przed ma­je­sta­tem – na skrzy­dłach sę­pich zla­ta się w ser­ce naj­wyż­sza gro­za.

Sto­ję ci­chy i po­słusz­ny i do­ty­kam drzwi dłu­gi­mi pal­ca­mi. Wszyst­ki­mi dzie­się­cio­ma. Wi­dzę, że koń­ce pal­ców świe­cą. Świe­cą nie­bie­ska­wym, drob­nym pło­my­kiem.

I dzi­wy! Drzwi otwie­ra­ją się ci­cho, ale po­zo­sta­ją pu­ste, nikt w nich nie sta­je. A jed­nak wiem, że to on się za dru­gą po­ło­wą czai. Ci­cho przy­le­ga, aby mię spło­szyć. Chce mi za wszyst­ko za­pła­cić – nie przej­dę za nic, za nic! A jed­nak uciecz­ki nie­ma.

Za­czy­nam drgać, czyż­bym miał kon­wul­sye? Nie przej­dę za nic! Wiem, że to on tam czai się na mnie – i kie­dy próg prze­stą­pię…

Ci­cho przy­le­ga, chy­trze. Chce bić…NIE­SZCZĘ­ŚCIE PANA KA­RO­LA

(NO­WE­LA OD­ZNA­CZO­NA NA KON­KUR­SIE.TY­GO­DNI­KA IL­LU­STRO­WA­NE­GO.)

W domu pana Ka­ro­la sta­ło się wiel­kie nie­szczę­ście.

Wy­pa­dek rzad­ki, ale wła­śnie przy­tra­fił się – i przy­tra­fił się panu Ka­ro­lo­wi. Oto dziś wy­szedł na uli­cę ja­kiemś dziw­nem zda­rze­niem pię­cio­let­ni sy­nek pana Ka­ro­la, Ja­kó­bek, i nie wró­cił do tej pory.

Cały dom zo­stał wy­ko­le­jo­ny z co­dzien­nych try­bów: kuch­nia opu­sto­sza­ła, bo ku­char­ka, Jan i »młod­sza« od po­łu­dnia bie­ga­ją po mie­ście, szu­ka­jąc pa­ni­cza; pa­nien­ka sie­dzi w swo­im po­ko­ju i pła­cze; bony An­giel­ki cały dzień nie­ma; po­ko­je nie po­sprzą­ta­ne, obia­du nikt nie go­tu­je. Dziw­ny, dziw­ny dzień!

Sam pan Ka­rol leży w ga­bi­ne­cie na so­fie i my­śli ma tak cięż­kie, taki się czu­je nie­szczę­śli­wy, jak nig­dy może w ży­ciu. Wy – czer­pał już wszyst­kie środ­ki, ro­ze­słał po­słań­ców, zwra­cał się do po­li­cyi, dał do dzi­siej­szych wie­czor­nych i ju­trzej­szych ran­nych pism ogrom­ne ogło­sze­nia, wy­zna­czył kil­ka­set ru­bli na­gro­dy, po­słał de­pe­szę do żony, a te­raz musi sie­dzieć bez­czyn­nie i cier­pieć, ach, cier­pieć okrop­nie!

Zmrok pada co­raz gęst­szy. W ga­bi­ne­cie o ciem­nem obi­ciu zda­je się jesz­cze bar­dziej zja­dli­wy i czar­niej­szy. Pan Ka­rol nie może znieść nie­okre­ślo­nych cie­ni, ja­kie wy­cho­dzą z za bi­blio­tecz­nych szaf, z za fo­te­li, sto­łu. Jed­no­cze­śnie nie ma od­wa­gi wstać i od­krę­cić elek­trycz­no­ści, bo czu­je, ' że, je­śli uczy­ni ruch ja­kiś, nie­szczę­ście, któ­re na­wie­dzi­ło dom jego, przy­po­mni mu się w ca­łej peł­ni i na­pad­nie, jak czuj­ny pies, na jego ogłu­pia­ły mózg.

Pan Ka­rol leży więc na oto­ma­nie, zwie­siw­szy bez­wład­nie jed­ną rękę w po­wie­trzu. Mrok sta­je się co­raz i co­raz gęst­szy. La­tar­nie do­syć da­le­ko od okien, więc pan Ka­rol nie ma na­wet na­dziei, że ja­kaś ze­wnętrz­na przy­czy­na roz­ja­śni gę­stą, cięż­ką, du­szą­cą po­mro­kę.

Ach! mrok pod czasz­ką, mrok w po­ko­ju, w ser­cu, w my­ślach… Wszyst­ko, wszyst­ko ciem­ne, strasz­ne i za­gad­ko­we…

Pan Ka­rol czu­je się strasz­nie roz­bi­ty ner­wo­wo, nad­zwy­czaj­nie. Za­uwa­żył w dzień, że speł­nia róż­ne czyn­no­ści jak lu­na­tyk. Do­roż­ka­rzo­wi dał np. trzy ru­ble za kurs z ma­gi­stra­tu do domu, na Cho­pi­na, i do­pie­ro wi­dząc, jak mu do­roż­karz dzię­ku­je, spo­strzegł się. Nie ode­brał jed­nak trzy­ru­blów­ki, lecz mach­nął ręką, szep­cząc:

– Niech dy­abli po­rwą! I tak mam urwa­nie gło­wy!

Ła­pał się na­wet na roz­mo­wie z sobą i na ge­sty­ku­la­cyi. Wte­dy uśmie­chał się (ja­kiż to mu­siał być uśmiech!) i mru­czał:

– Jaki ja je­stem zde­ner­wo­wa­ny tem wszyst­kiem!

Kie­dy jed­nak na Ma­zo­wiec­kiej, idąc w za­my­śle­niu, wpadł na ofi­ce­ra hu­za­rów, brzą­ka­ją­ce­go dum­nie sza­blą, i na­dep­nął mu na la­kie­ro­wa­ny but, ofi­cer zaś po­wie­dział coś po fran­cu­sku, co pan Ka­rol do­sko­na­le sły­szał i ro­zu­miał, wte­dy wpadł pierw­szy raz od rana w złość na Ja­kób­ka, spraw­cę tego wszyst­kie­go:

– Idy­ota, osieł, bał­wan!–mó­wił gło­śno – przez nie­go jed­ne­go spo­ty­ka mię tyle zmar­twień! A niech so­bie gi­nie! Ani my­ślę go szu­kać!

Jed­nak­że po chwi­li zro­zu­miał, że po­wie­dział głup­stwo, i po­my­ślał zno­wu, że jest strasz­nie zde­ner­wo­wa­ny tem wszyst­kiem. Naj­pierw, nie mógł prze­cież tak od­ra­zu za­po­mnieć, że miał syna, gdy­by na­wet, co nie daj Boże, Ja­kó­bek nie miał się zna­leźć… Ach, cóż za myśl zno­wu! Na­stęp­nie – ko­chał go. Ni­ko­go tak nie ko­chał w ży­ciu, jak Ja­kób­ka, krew z krwi, kość z ko­ści, jego syna. Może Ja­nię? Nie, obo­je jed­na­ko­wo, ale te­raz Ja­kó­bek taki dro­gi, taki ko­cha­ny mu się wy­dał, wła­śnie dla­te­go, że zgi­nął, że go nie było. »Ach, praw­da, praw­da, ja­kie to było zdol­ne dziec­ko!« – po­my­ślał bied­ny oj­ciec.– »Było, było, czas prze­szły!« I w chwi­li, kie­dy to szep­tał, po­czuł taki sza­lo­ny żal i tę­sk­no­tę za sy­nem, taki nie­uko­jo­ny ból, że aż przy­sta­nął i nie – przy­tom­nie po­glą­dać za­czął po uli­cach, po skle­pach i do­roż­ka­rzach.

– Ach, Boże, Boże! –jęk­nął – gdzież się te­raz bie­dak po­dzie­wa?! Może jeść mu się chce? a może za­lęk­nio­ny stoi gdzieś przed bra­mą i woła mnie, swe­go ojca… woła, że­bym przy­szedł i za­brał go do domu. Do domu! do domu! jak­że on te­raz musi się bać! A może już jest w domu? Może go kto od­pro­wa­dził?

Na myśl tę pan Ka­rol oprzy­tom­niał, sko­czył do do­roż­ki i ka­zał je­chać do domu, na Cho­pi­na. Pra­wie przez całą dro­gę stał i na­glił do­roż­ka­rza do pręd­szej jaz­dy, tak, iż ten na­pew­no my­ślał, że wie­zie pi­ja­ne­go. Wresz­cie pan Ka­rol wpadł na scho­dy i otwo­rzył drzwi klu­czem, któ­ry za­wsze miał przy so­bie. Kie­dy jed­nak drzwi głu­cho trza­snę­ły i pan Ka­rol zna­lazł się w dłu­gim, wy­so­kim przed­po­ko­ju i zo­ba­czył wie­le bia­łych, po­otwie­ra­nych drzwi, cała ener­gia i na­dzie­ja pry­sły, jak bań­ka my­dla­na, a pan Ka­rol w pal­cie i ka­pe­lu­szu stał na środ­ku Przed­po­ko­ju, nie ma­jąc od­wa­gi pójść zo­ba­czyć, czy jest Ja­kó­bek.

Stał tak może z dzie­sięć mi­nut, bez po­ru­szeń, może z kwa­drans, nim wresz­cie zde­cy­do­wał się na zdję­cie pal­ta i po­wie­sze­nie ka­pe­lu­sza. Uczy­nił to drżą­ce­mi rę­ka­mi i wte­dy na­gle obu­dzi­ła się zno­wu w nim za­mar­ła na­dzie­ja.

– Może przy­szedł, może śpi – szep­tał z upar­tą wia­rą.

Po­szedł na pal­cach do po­ko­ju Ja­kób­ka, przy­le­głe­go do sy­pial­ni mat­ki. Prze­szedł sy­pial­nię. Była ci­cha i ele­ganc­ka. Dy­wan na pod­ło­dze tłu­mił jego kro­ki. Pan Ka­rol za­trzy­mał się przy drzwiach. Ser­ce mu biło…

Otwo­rzył je wresz­cie, zaj­rzał. Było pu­sto.

Łó­żecz­ko Ja­kób­ka sta­ło nie­po­sła­ne od rana, a pe­wien nie­ład o tej po­rze świad­czył, że na dom spa­dło nie­szczę­ście, i służ­ba po­tra­ci­ła gło­wy.

I pan Ka­rol na nowo uczuł ból w ser­cu. Wspo­mnie­nie ran­nych go­dzin obu­dzi­ło się jesz­cze do­tkliw­sze i bo­le­śniej­sze. Ma­chi­nal­nie prze­szedł wszyst­kie po­ko­je, szedł kro­kiem star­czym i cięż­kim. Szedł tak zgnę­bio­ny, że, gdy­by na­wet Ja­kó­bek był obec­ny w któ­rym, nie był­by go za­uwa­żył.

Wresz­cie wszedł do ga­bi­ne­tu i po­czuł się taki wy­czer­pa­ny, że pra­wie mi­mo­wol­nie legł na so­fie.

Tak więc nie­szczę­ście pana Ka­ro­la było wiel­kie i dru­zgo­czą­ce. Mimo zmę­cze­nia i wy­czer­pa­nia, nie mógł jed­nak nie my­śleć synu. Mi­lion kwe­styi i py­tań ro­dzi­ło się w jego bied­nej gło­wie, któ­rą ob­sia­dły chmu­ry ro­jeń, jak ptac­two, i po­kój cały za­peł­nił się dziw­ny­mi cie­nia­mi, z któ­rych każ­dy coś mó­wił mu o Ja­kób­ku, szep­tał sło­wa ci­che, nie­zro­zu­mia­łe. Po­chy­la­ły się gę­ste sno­py i smu­gi ciem­no­ści nad pa­nem Ka­ro­lem, opla­ta­ły mu wol­nym, bie­żą­cym ru­chem gło­wę, pier­si i ręce. Czuł co­raz mniej wy­raź­nie i co­raz bar­dziej cha­otycz­nie. Był tak dziw­nie uspo­so­bio­ny… Chwi­la­mi otwie­rał oczy i po­glą­dał po po­ko­ju, bo zda­wa­ło mu się, że Ja­kó­bek jest przy nim, że stoi obok sofy i bie­rze jego roz­pa­lo­ne dło­nie w swe chłod­ne rą­czy­ny, pod­no­si do ust, ca­łu­je i mówi:

– Ta­tu­siu, ta­tu­siu! Ja ta­tu­sia tak ko­cham, ja ta­tu­sia nig­dy, nig­dy nie opusz­czę!

Pan Ka­rol się zry­wał i mru­gał nie­przy­tom­nie oczy­ma, prze­cie­rał czo­ło i kładł się zno­wu cięż­ko na sofę. I szcze­gól­na rzecz: od tylu my­śli, z któ­rych każ­da wa­ży­ła funt oło­wiu, za­czy­nał czuć w prze­mę­czo­nym mó­zgu dziw­ną ową roz­kosz cier­pie­nia nad siły. Do­brze mu na­wet było wśród tych ma­ja­ków zmę­czo­nej wy­obraź­ni, wśród mro­wia zmro­ków i cie­niów ga­bi­ne­tu; był śród nich, jak oj­ciec do­bry i ro­zum­ny. Kró­lo­wał mię­dzy nimi, rzą­dził i roz­ma­wiał. One przy­cho­dzi­ły, jego my­śli, dzie­ci co­raz nowe i co­raz licz­niej­sze. Pan Ka­rol nie czuł pust­ki przy nich, prze­ciw­nie, sły­szał roz­gwar i śmie­chy. Za­czy­nał wcho­dzić w stan, w któ­rym moż­li­we są ha­lu­cy­na­cye.

Uli­ca Cho­pi­na jest ci­cha i nie­ru­chli­wa, pu­sto więc było i mar­two do­ko­ła. Pan Ka­rol co­raz da­lej za­pusz­czał się w grząz­kie bło­to ro­jeń, już poza świa­do­mo­ścią. Gdy­by ktoś w tej chwi­li spraw­dził mu puls, prze­ko­nał­by się, że bije wol­niej i sła­biej.

Przy tem wszyst­kiem pan Ka­rol czuł ro­sną­cy żal i umę­cze­nie tak wiel­kie, że już prze­cho­dzi­ło w za­bój­czą ciem­ność. Chwi­la­mi tra­cił świa­do­mość, czy wo­gó­le żyje i ist­nie­je. Wte­dy do­ty­kał się gło­wy i rąk, ści­skał je moc­no, moc­no – i czuł, że żyje. Ale za­raz po­tem za­pa­dał zno­wu w owo dziw­ne odrę­twie­nie.

I na­gle sta­ła się rzecz cu­dow­na: drzwi skrzyp­nę­ły, ktoś je uchy­lił. Pan Ka­rol spoj­rzał i zo­ba­czył czar­ny, wy­dłu­żo­ny kwa­drat ciem­no­ści – i nic. Nikt nie wcho­dził.

– Kto tam? – za­py­tał spo­koj­nie, ale z nie­wy­tłó­ma­czo­nym lę­kiem w ser­cu. – Pro­szę wejść – do­dał.

Lecz nie wcho­dził nikt, choć drzwi były cią­gle otwar­te. Panu Ka­ro­lo­wi wło­sy na gło­wie po­wsta­wać za­czę­ły. Rzu­cił się ku drzwiom z wy­cią­gnię­te­mi rę­ko­ma. I kie­dy do­padł do nich, one ci­cho znów się za­mknę­ły.

Pan Ka­rol osłu­piał, wpadł do przed­po­ko­ju: ni­ko­go nie było.

Po­biegł więc do po­ko­ju cór­ki. Chciał, mu­siał wi­dzieć lu­dzi.

Ja­nia znu­żo­na, spa­ła na ko­zet­ce. Oj­ciec wstrzą­snął ją bru­tal­nie za ra­mię.

– Ja­kó­bek zgi­nął, a ty, ty śpisz?! – wrza­snął.

Jan­ka obu­dzi­ła się na­gle, ze­rwa­ła. Sta­nę­li na­prze­ciw­ko sie­bie. Ja­nia chwi­lę pa­trzy­ła na ojca, nie wie­dząc, czy pi­ja­ny, czy też do tego stop­nia zroz­pa­czo­ny. Wresz­cie zdjąw­szy spoj­rze­nie z jego bla­dej, wy­go­lo­nej twa­rzy, opu­ści­ła się na fo­te­lik i z ogrom­nem zmę­cze­niem, zbo­la­łym gło­sem rze­kła:

– Niech oj­ciec się uspo­koi… Niech się oj­ciec uspo­koi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: