Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zielarnia nad Sekwaną - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zielarnia nad Sekwaną - ebook

Finał trylogii "Jak pies z kotem".

A gdyby tak na twoim biurku pojawił się nagle bilet do Paryża w klasie biznes i opłacona rezerwacja pokoju z widokiem na Sekwanę?

Nina i Natalia nie zamierzają nigdzie lecieć. Nina ma na głowie firmę, rozrastającą się znacznie szybciej niż planowała, i rodzinną awanturę, która może na zawsze rozdzielić nierozłączne dotąd siostrzyczki Drop. Natalia, zamiast cieszyć się emeryturą, musi zmierzyć się z niespodziewaną sławą i wybrać między dwoma mężczyznami, energicznie starającymi się o jej rękę. Bilet do Paryża, dostarczony nieoczekiwanie w różowej kopercie bez nazwiska nadawcy, uruchamia lawinę zdarzeń. Nina trafia do paryskiego więzienia, a nagranie wideo wskazuje ją bez cienia wątpliwości jako bezwzględną morderczynię. Natalia rusza jej na pomoc i trafia w sam środek historii, o której od pięćdziesięciu lat bardzo stara się zapomnieć.

Rozpoczyna się szalona podróż przez Hel, Warszawę, oba brzegi Sekwany, małą wyspę z wielką historią i pewne ciche (do czasu!) uzdrowisko. A wszystko to w towarzystwie najbardziej niedobranych przyjaciółek na świecie, wśród smaków i aromatów francuskich dań, o których istnieniu nie ma pojęcia większość Francuzów…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8075-265-8
Rozmiar pliku: 981 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na biurku leży podłużna, seledynowa koperta z moim imieniem, starannie wykaligrafowanym, dokładnie w połowie wysokości.

Niepewnie zaglądam do środka. Bilet lotniczy? Na moje nazwisko?

Czy to możliwe, że nie pamiętam o jakimś zagranicznym zaproszeniu? Paryż? Z całą pewnością nie mam tej wiosny żadnego spotkania w Paryżu…

Podnoszę bilet do oczu, żeby sprawdzić datę wypisaną maczkiem w jednej z rubryk.

Wtedy z koperty wysuwa się arkusik kredowego papieru, na którym skreślono zielonym atramentem kilka zdań.

Od razu rozpoznaję ten charakter pisma i lekko uśmiecham się do siebie.

A więc… Paryż?ROZDZIAŁ 1

POJEDYNEK W DESZCZU

Bywają dziwacy,

którzy z pokrzyw i mleczów składają bukiety,

lecz gdzież są tacy,

którzy by całowali włosy starej kobiety?

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Starość

NATALIA

Kiedy stara panna, w wieku bardzo emerytalnym, przywozi sobie nagle z sanatorium niewidzialnego psa, zwariowanego żeglarza i gadającą papugę, świat unosi brwi ze zdziwienia.

Potem, wraz z upływem kolejnych miesięcy, brwi stopniowo wracają na zwykłe miejsce, a ludzie znowu zajmują się spokojnie swoimi sprawami, zapominając o tym, co jeszcze niedawno tak ich bulwersowało.

Bardzo mi odpowiadała taka sytuacja. Wiktor rozgościł się w Helu na dobre, został zaakceptowany – choć nie bez trudności – w roli mojego kochanka albo konkubenta… Jego papuga Adela – z wielkimi oporami i niechęcią manifestowaną przy każdej okazji – zaczynała się adaptować do nowych warunków, czyli do życia ze mną pod jednym dachem. A mój pies, cudowny przybłęda Maks, sprawiał wrażenie najszczęśliwszego kundelka na świecie, który marzy jedynie o tym, by być przy mnie (na co, oczywiście, z radością się godziłam).

Kilka miesięcy po przeprowadzce Wiktora na Półwysep osiągnęliśmy coś na kształt małej, pogodnej stabilizacji. Ludzie znowu mówili mi „dzień dobry” na ulicy, niektórzy nawet uśmiechali się przy tym przyjaźnie. Wiktor zawierał pierwsze znajomości, przecierał w Helu swoje ścieżki, a kilka razy wyszedł nawet pograć w Tawernie Portowej w kanastę z braćmi Borek, którzy natychmiast przyjęli go jak swego, gdy usłyszeli, że jest w tym prawdziwym mistrzem. Zawsze brakowało im czwartego do kart…

Ja, ma się rozumieć, wciąż prowadziłam zakład fotograficzny „Mewa” przy ulicy Wiejskiej. Wiktor także miał swoją firmę, czarterującą jachty – w razie potrzeby razem z załogą. Wymagało to od niego krótszych i dłuższych wyjazdów do Gdańska, do Poznania, do Chorwacji albo do Grecji.

– Nie tęsknisz, kiedy tak znika? – pytała Nina, moja przyjaciółka.

Kręciłam głową, za każdym razem z pełnym przekonaniem.

Nie tęskniłam. Cieszyłam się tymi chwilami, kiedy miałam dom tylko dla siebie. To była idealna sytuacja. Mieć kogoś, kto kocha, troszczy się, piecze rogaliki z konfiturą różaną i zawsze punktualnie o jedenastej przynosi je do „Mewy” razem z gorącą kawą… A jednocześnie zyskać przerwę od tych rogalików i tego kogoś. Wiedząc w dodatku, że nie potrwa ona zbyt długo. Że Wiktor wróci, zanim zdążę naprawdę zatęsknić.

Wracał. Zawsze wracał. Wtedy, w listopadowy szary, deszczowy poranek, pojawił się trochę wcześniej, niż się spodziewałam. Krzątałam się po kuchni w szlafroku, gdy nagle stanął w drzwiach, uśmiechnięty od ucha do ucha, opalony – wręcz nieprzyzwoicie opalony, jak na tę porę roku.

Zatonęłam w jego ramionach, nie zwracając uwagi na wodę płynącą z niedokręconego kranu i talerzyk chwiejący się niebezpiecznie na brzegu blatu.

– Dobrze, że już jesteś – szepnęłam, kiedy zatopił usta w moich włosach.

– Nie mogłem się doczekać – odparł, otaczając mnie ramionami tak mocno, że niemal nie byłam w stanie oddychać.

– Wiktorrrr, skarrrbie! Wiktorrrr, Wiktorrr!

Najwyraźniej nie szeptaliśmy dostatecznie cicho. A może Adela usłyszała jego kroki?

Wiedziałam, że nie przestanie się drzeć, dopóki go nie zobaczy.

– Idź, przywitaj się z nią – westchnęłam, wysuwając się z jego objęć. – No idź… Ona też bardzo za tobą tęskniła.

Posłał mi przepraszające spojrzenie, po czym ruszył do pokoju Adeli.

Zanim jednak wszedł do środka, ktoś energicznie zastukał do naszych drzwi.

– Kto to? – Wiktor spojrzał na mnie, zaskoczony.

Wzruszyłam ramionami. Nikogo się dzisiaj nie spodziewałam. A na klientów „Mewy” było stanowczo za wcześnie.

– Sprawdzę – powiedziałam, zbiegając po schodach do atelier.

Wiktor zatrzymał mnie w połowie drogi, wyraźnie rozbawiony.

– Może ja powinienem to zrobić? – mruknął, całując mnie szybko w policzek, kiedy się mijaliśmy. – Mój strój jest chyba odpowiedniejszy do przyjmowania gości.

Faktycznie, on wciąż miał na sobie dżinsy i sweter, w których przyjechał z berlińskiego lotniska. Ja byłam jeszcze w ciepłym, kraciastym szlafroku… W sięgającym do ziemi szlafroku Wiktora, który tak lubiłam nosić pod jego nieobecność.

– Dzięki – zawołałam i szybko wróciłam na górę, żeby się przebrać. Jeśli to jakiś niecierpliwy klient, który potrzebuje „na wczoraj” zdjęcia do dokumentów, zdecydowanie nie powinnam pozwolić mu czekać. Może spieszy się na autobus?

– Kto przyszedł? – krzyknęłam po chwili, wyciągając z szafy mój szary sweter z mięciutkim golfem z angory. Idealny na taki deszczowy, ponury dzień, jak ten dzisiejszy.

Odpowiedziała mi cisza.

– Wiktor? – Serce skoczyło mi do gardła. Niejasne poczucie katastrofy przysłoniło radość tego uroczego poranka. – Wiktor?!

– Wiktorrr, skarrrbie… – Adela zaczęła głośno trzepać skrzydłami z niecierpliwości.

Pewnie znowu rozchlapie wodę ze swojej miseczki po całym pokoju – pomyślałam, jakby to miało teraz jakiekolwiek znaczenie.

A potem rzuciłam mój ukochany golf na podłogę i popędziłam na łeb na szyję po schodach na dół, do drzwi wejściowych. W ciągu kilku sekund próbowałam przygotować się na najgorsze. Na widok złodziei w czarnych pończochach na twarzach plądrujących mój dom albo zakład fotograficzny. Na widok Wiktora leżącego na progu bez życia. Zawał, udar, strzał z broni palnej prosto w czoło… Istniało tyle możliwości!

Żadna z nich jednak nie okazała się prawdziwa.

Drzwi były niedomknięte. Wiktor gdzieś wyszedł. Po co? Z kim?

Otuliłam się ciaśniej szlafrokiem, postawiłam jego szalowy kołnierz jak najwyżej i wyjrzałam na ulicę.

W oknach sąsiednich domów zafalowały firanki, a na piętrze nad sklepem spożywczym mignęła mi łysa jak kolano głowa pana Kazika. Najwyraźniej w powietrzu wisiała jakaś sensacja. Ale jaka?

Zobaczyłam ich dopiero po chwili. Wiktora, w swetrze nasiąkającym deszczem w błyskawicznym tempie, i… drugiego mężczyznę, wyższego od niego o głowę, w eleganckim szarym płaszczu, trzymającego nad sobą czarny parasol i chroniącego pod nim wielki bukiet polnych kwiatów.

Powinien wystawić je na deszcz, na pewno by im nie zaszkodził. – Tak brzmiała moja pierwsza myśl. Drugiej nie było, bo po prostu zamurowało mnie w progu.

Zastygłam w bezruchu, nie mogąc wydusić słowa, a mój mózg nie produkował ani jednej sensownej myśli.

– Przyjechał się oświadczyć – szepnął nagle ktoś po mojej lewej stronie.

– Zjawił się, żeby zabić jego… albo ją – sprostował inny głos, nieco bardziej piskliwy. – Widziałaś? Ma w kieszeni pistolet!

Cofnęłam się lekko, tak żeby nie było mnie widać, ukrytej w cieniu uchylonych drzwi.

A potem zaniosłam się śmiechem.

Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach naprawdę mógł uwierzyć, że Stefan, mój ukochany, cudowny Stefan, za którego miałam wyjść pięćdziesiąt jeden lat temu, byłby zdolny strzelić do kogokolwiek?

Oczywiście, że nie był.

Na pewno nie. Co za głupi, niedorzeczny, absurdalny pomysł…

Ale w takim razie po co się tu pojawił, tak nagle, w listopadowy poranek? Dlaczego zapukał do moich drzwi właśnie teraz, pięć minut po powrocie Wiktora z podróży? To chyba nie mógł być przypadek? W jakim celu wyciągnął Wiktora na dwór, zamiast wejść do domu i normalnie się z nami przywitać? A teraz stał naprzeciwko niego… Wyprężony, skupiony… Zupełnie, jakby mieli się pojedynkować. Jakby lada chwila miały paść pierwsze strzały.

Gdzieś po prawej stronie gwałtownie otworzyło się okno. Firanki we wszystkich domach falowały jak szalone.

Mieszkańcy Helu znowu mieli dzięki mnie naprawdę nielichą rozrywkę.

– Stefan! Wiktor! Na litość boską, co wy wyprawiacie? – zawołałam, pędząc w kapciach przez błoto w ich kierunku.

Koło mojej nogi, oczywiście, truchtał Maks. Najmądrzejszy pies świata.

Skoczył na Stefana z daleka, uderzając swoimi chudymi łapkami prosto w jego kolana. Ten zachwiał się na nogach, po czym upadł, upuszczając kwiaty w głęboką kałużę.

– Co ty wyprawiasz? – jęknął, nie wiadomo czy do mnie, czy do psa.

– Maks chciał mnie obronić – wyjaśniłam. – Mnie i… Wiktora. Nie zamierzał przyglądać się spokojnie, jak do niego strzelasz.

– Jak co robię? – Oczy Stefana stały się nagle wielkie jak spodki.

– Natalia, co ty pleciesz? – Wiktor podszedł do mnie, przemoczony do suchej nitki, delikatnie wziął mnie za łokieć i odprowadził pod daszek, a dokładnie pod wąski występ nad wejściem do zakładu fotograficznego „Mewa”. – Ten pan…

– Stefan Wielowiejski – dokonałam prezentacji, może w nieco niekonwencjonalny sposób, ale przecież lepsza prezentacja taka niż żadna, prawda?

– Pan Wielowiejski – zgodził się Wiktor natychmiast, nieco rozbawiony całą sytuacją. – Dlaczego uważasz, że on chciał mnie zastrzelić?

– Ktoś krzyknął, że będziecie się pojedynkować – wytłumaczyłam zgodnie z prawdą. – I że Stefan ma w kieszeni broń.

Profesor Wielowiejski, teraz już roześmiany od ucha do ucha, wywrócił obie kieszenie eleganckiego płaszcza. W jednej miał kluczyki od samochodu, w drugiej skórzane rękawiczki w kolorze koniaku. Zapewne to one, zwinięte, przypominały z daleka rękojeść pistoletu.

Wiktor z niedowierzaniem kręcił głową, prawie płacząc ze śmiechu. Wymienili ze Stefanem porozumiewawcze spojrzenia, zupełnie jakby znali się od lat.

– To naprawdę trochę tak wyglądało – przerwałam im, sama nie wiedząc, czy mam się śmiać, czy denerwować. – Dwaj rewolwerowcy w strugach deszczu… Z kwiatami i parasolem dla niepoznaki.

– Oraz z próbkami płótna na nowe żagle, pewnie również dla niepoznaki… – Wiktor wydobył z kieszeni dżinsów kilka niedużych, kwadratowych kawałków sztywnego materiału.

– Zrobiłam z siebie idiotkę, prawda? – westchnęłam cicho.

A oni obaj, jak na komendę, wykonali krok do przodu, by objąć mnie albo pogłaskać po włosach.

I obaj zastygli w pół gestu.

Wolałam nie podnosić głowy, żeby nie wiedzieć, w ilu mieszkaniach odsunięto już firanki i uchylono szyby, nie bacząc na pogodę. Byle tylko nie uronić ani jednego słowa…

Dziesięć minut później siedzieliśmy przy kuchennym stole, zaśmiewając się do łez z tego nieporozumienia.

– Chciałem pokazać panu Stefanowi, jak wjechać do nas od drugiej strony, od Steyera, żeby wygodnie zaparkować – wyjaśniał Wiktor. – Uznałem, że lepiej będzie po prostu podejść z nim kawałek, niż tłumaczyć, że musi skręcić w lewo, za kamieniem w prawo, a potem otworzyć furteczkę, która ma odwrotnie wstawiony zamek…

No jasne. No jasne! Po prostu pokazywał mu drogę. Czy ja oszalałam z tym pojedynkiem? Zupełnie, jakbym ich nie znała!

– Co cię tutaj sprowadza? – zapytałam, stawiając przed Stefanem drugi kubek z herbatą. Jedną zdążył już wypić w towarzystwie Wiktora, podczas gdy ja przebierałam się ze szlafroka w dżinsy i malachitową bluzkę. Bo w tej sytuacji straciłam ochotę na mięciutki szary golf. Stefan zawsze najbardziej lubił mnie w odcieniach zieleni.

– Chciałem po prostu… – Speszył się jak sztubak, słysząc moje słowa. Niepewnie poprawił się na krześle, wymieszał dokładnie herbatę, choć nie było w niej ani jednego ziarenka cukru, i wreszcie wyrzucił z siebie jednym tchem: – Chciałem ci zaproponować… Nie, tak właściwie to przyjechałem, żeby prosić… albo błagać, gdyby proszenie nie przyniosło odpowiedniego rezultatu… Chciałem cię błagać, żebyś ze mną wyjechała.

Czy on oszalał?

Miałam Wiktora, psa, mnóstwo pracy w „Mewie” od rana do nocy… Tu, w Helu, było całe moje życie. Nie zamierzałam wszystkiego rzucać dla kogoś, kogo nie widziałam od ponad pół wieku, z jednym małym wyjątkiem, który zakończył się dość tragicznie…

– Żeby wyjechała? – powtórzył Wiktor, patrząc na Stefana z niedowierzaniem. – Czy pan naprawdę uważa, że można tak po prostu…

Stefan znowu się zaczerwienił niczym dzieciak przyłapany na kradzieży jabłek.

Profesor Wielowiejski w takim stanie? On naprawdę musiał zwariować. To było jedyne wyjaśnienie.

– To nie potrwa długo… – zwrócił się do Wiktora. – Chciałbym wyjechać z pańską żoną tylko na dwa… może trzy dni – doprecyzował, jąkając się i myląc, nawet w tym krótkim zdaniu. – Bardzo mi zależy, żeby Natalia była ze mną w Sztokholmie podczas wręczania Nagród Nobla. Ta nagroda należy się w połowie jej. I chciałbym, żeby poznał ją cały świat.

Nie odpowiedzieliśmy ani słowem. Wiktor pewnie wciąż trawił tę propozycję albo czekał, aż ja wyrażę swoje zdanie.

Ja zaś nie wyrażałam zupełnie niczego, bo wciąż brzmiało mi w głowie to, co powiedział na początku: „pańską żoną”. Naprawdę??? Czy naprawdę uważał, że wzięłam z Wiktorem ślub? I przyjechał tu mimo tego?

– Opowiedz nam o wszystkim – poprosiłam łagodnym tonem i nastawiłam raz jeszcze wodę na herbatę.

– Skarrrrbie! – wrzasnęła Adela zza swoich drzwi.

Stefan poderwał się jak oparzony.

– Spokojnie – uśmiechnęłam się, widząc jego przerażoną minę. – To tylko papuga.

„Tylko” nie było chyba najlepszym słowem, żeby opisać rolę Adeli w naszym życiu. Ale, przynajmniej na razie, nie musiałam wtajemniczać profesora Wielowiejskiego w całą tę historię.

Wiktor nadal w milczeniu wpatrywał się w mężczyznę po drugiej stronie stołu. Może zastanawiał się, czy nie powinien traktować go jak rywala?

Stefan odchylił się na krześle. Jego uwagę przykuły zdjęcia wiszące na ścianie koło kredensu. Mikołaj i dziewczynki zawsze lubili oprawiać ze mną fotografie z plaży, ze spacerów po lesie, z wycieczek do Gdańska albo do Sopotu. Nie zdejmowałam ich, tylko dowieszałam nowe, coraz ciaśniej i ciaśniej. Ta ściana stała się małą kroniką mojego rodzinnego życia. Scenki bez znaczenia, uśmiechy, których powodów nikt już dziś nie pamięta… Stefan przypatrywał im się uważnie. Jego oczy zasnuł nagły cień.

Nie tak to miało wyglądać.

Miałam zostać jego żoną, zamieszkać w pięknej kamienicy przy krakowskich Plantach, zrobić doktorat, potem habilitację, pracować przez całe życie na Wydziale Biologii, piętro wyżej niż on… Miałam urodzić dwójkę albo trójkę wesołych, pulchniutkich Wielowiejskich.

Stało się inaczej. Wszystko zmieniło się w okamgnieniu w pewien kwietniowy poranek. Stefan nie miał pojęcia, co działo się w moim życiu przez ponad pięćdziesiąt lat. Mógł to zobaczyć dopiero teraz, na tych małych, wyblakłych fotografiach w tanich dębowych ramkach. Zadrżałam, zastanawiając się, czego się na nich dopatrzy…

– Cała trójka twoich bratanków wyjechała już z Helu? – zapytał.

Pokiwałam głową.

– Najstarsza, Basia, nie żyje od prawie dziesięciu lat – westchnęłam. – Umarła w Chicago, dowiedziałam się o jej śmierci dopiero po kilku miesiącach. Nigdy nie poznałam jej męża ani syna, nie mogę zapalić świeczki na jej grobie. Młodsza, Bożenka, mieszka pod Rzeszowem i…

Urwałam. Zrozumiałam, że wcale mnie nie słucha.

Wpatrywał się w inne zdjęcie, wiszące na ścianie koło okna. Tam nie było kilkunastu czy kilkudziesięciu małych fotografii. Była tylko ta jedna, duża, ujęta dodatkowo w passe-partout… Pokazywała świt nad Sekwaną. Oklepany widoczek, jakich wiele… Bukiniści rozkładający swoje stoiska na lewym brzegu. Jakaś barka płynąca nieśpiesznie u ich stóp. Promienie słońca przebijające się przez wiosenne drobne listki. A w samym rogu, tuż przy latarni, niemal niewidoczna męska postać w brązowej kurtce i niedbale zawiązanym szaliku. Gdyby ktoś nie wiedział, że tam jest, pewnie w ogóle by jej nie dostrzegł.

Stefan patrzył właśnie na tego mężczyznę, uchwyconego w moim obiektywie na skraju kadru.

Patrzył na samego siebie sprzed pięćdziesięciu jeden lat.

Drżącymi rękoma zrobiłam śniadanie dla całej naszej trójki. Przy stole panowała cisza ciężka i gęsta tak, że można byłoby pokroić ją nożem.

Podałam konfiturę ze śliwek, którymi w połowie września zapłaciła za zdjęcia ślubne zwariowana para studentów z Katowic. Byli biedni jak myszy kościelne, mieli tylko kilka garści drobniaków i cały bagażnik wypełniony skrzynkami z owocami. Dostali je w prezencie ślubnym od jakiegoś krewnego, właściciela sadu. I ruszyli przez całą Polskę rozklekotanym golfem, z tymi śliwkami, na nową drogę życia. Bo wymarzyli sobie noc poślubną w śpiworach na helskiej plaży. „Właśnie tutaj poznaliśmy się dwa lata temu” – powiedziała mi dziewczyna z wielkimi, piwnymi oczami, kiedy załomotali o siódmej rano do mojego atelier. „Czy zrobi nam pani kilka zdjęć?”

Tacy młodzi, szczęśliwi i zakochani. Mieli piach we włosach, zapiaszczone stopy, piach za paznokciami… I były to chyba najpiękniejsze fotografie, jakie wykonałam w ostatnim czasie. Ich miłość i wiara w to, że razem zawojują świat, dosłownie rozsadzały każdy kadr.

Uparli się, żeby zostawić mi te śliwki. Przez cztery dni smażyłam powidła na wszystkich palnikach, w największych garach, jakie udało mi się znaleźć. Byłam pewna, że nigdy nie zużyjemy z Wiktorem tego zapasu.

– Dasz mi słoiczek na drogę? – Stefan zanurzył łyżeczkę w ustach i przymknął oczy w zachwycie. – Nie miałem pojęcia, że umiesz smażyć powidła.

Przez pół wieku nauczyłam się wielu rzeczy. Na przykład tego, że czasami najlepiej jest od razu rozmawiać o tym, co najtrudniejsze, zamiast czekać w nieskończoność na właściwy moment.

– Chyba nie miałam jeszcze okazji pogratulować ci tego Nobla – powiedziałam, powstrzymując się od entuzjastycznych okrzyków, które miałam ochotę wydawać już od kilku tygodni, od kiedy dowiedziałam się o nagrodzie. – Naprawdę na to zapracowałeś. Bardzo się cieszę. Bardzo.

Uśmiechnął się, łapiąc moje spojrzenie i przytrzymując je dłużej, niż powinien.

Miałam nadzieję, że Wiktor tego nie zauważył. Nie chciałam mu robić przykrości.

– Wiesz, to naprawdę niesamowite, że nagrodę w dziedzinie medycyny przyznano botanikowi… – mówiłam, mówiłam, mówiłam, za dużo, za szybko, żeby tylko nie zapadła znowu ta kłopotliwa cisza. – Słyszałam w radiu bardzo poważną dyskusję na ten temat, łączyli się nawet z profesorem Graffensonem z Oslo. Powiedział to samo, co wszyscy: że ta decyzja Komitetu Noblowskiego otwiera nową erę, że badania botaników zaczną wreszcie być powszechnie doceniane i postrzegane jak równoprawne z…

Przerwał mi w pół zdania, zupełnie nie w swoim stylu, pytając prosto z mostu:

– Natalio, pojedziesz ze mną po Nagrodę Nobla?

Widocznie też nauczył się już mówić pewne rzeczy od razu, bez czekania i kluczenia.

Może gdybyśmy byli tacy mądrzy już pięćdziesiąt lat temu, wszystko potoczyłoby się inaczej? Tylko jaki sens miało rozmyślanie teraz, przy moim kuchennym stole, o tym, co by było, gdybyśmy mogli cofnąć czas?

– Natalio, słyszałaś, o co pytałem? – Stefan wpatrywał się we mnie z napięciem.

Wiktor też.

– Ale ja… Co ja miałabym tam robić? – Czułam się bezradna. – To jest jakiś wielki bankiet, prawda? Bal czy kolacja… Uroczysta gala w sukniach balowych i smokingach, tylko dla laureatów… Nie wpuszczą mnie tam, nawet gdybyś chciał.

Potrząsnął głową.

– Oczywiście, że cię wpuszczą i przyjmą z wszelkimi honorami. Pojedziesz jako osoba towarzysząca nobliście, będziesz siedziała przez cały czas obok mnie. Muszę do jutra podać nazwisko organizatorom. Dlatego tu przyjechałem. Żeby cię poprosić… – Nagle odwrócił się do Wiktora i zaczął tłumaczyć mu z pasją: – Ten Nobel to naprawdę zasługa Natalii. Ona mnie dopingowała do pracy, wierzyła we mnie… od samego początku. Ja przecież zajmowałem się wtedy zupełnie czymś innym, ale Natalia była taką wizjonerką! To właśnie w czasie naszych rozmów, w Krakowie i w Paryżu, zrodził się pomysł tych badań, do których wróciłem po latach i które niespodziewanie doprowadziły mnie do Nobla. Notowałem wtedy wszystko, o czym rozmawialiśmy, w małym czarnym zeszyciku. Minęło tyle lat, a pomysły Natalii są wciąż rewolucyjne! Natalio, pamiętasz, jak kiedyś, latem, przyniosłaś z antykwariatu…

Błagam, daruj sobie szczegóły! – wołałam do niego w myślach. – Ani się waż wspomnieć o łóżku… O tym, że te rozmowy odbywały się pod kołdrą, pod kraciastym kocem ze sfilcowanymi frędzlami lub na dywanie, na którym leżeliśmy nago w upalny dzień w promieniach popołudniowego słońca.

Stefan przełknął ślinę i spojrzał na mnie tak, jakbym znowu wylegiwała się leniwie obok niego, z podręcznikiem botaniki pod głową, na tym lekko spłowiałym dywanie na stancji u pani Wieniawy-Lubeckiej. Nie miałam cienia wątpliwości, że też sobie przypomniał tamte chwile, gdy moja gospodyni wyjechała na całe trzy dni na pogrzeb jakiejś ciotki pod Lublinem, a Dorota – moja współlokatorka – obiecała nie wracać z biblioteki przed dziewiątą wieczorem.

Nie mów ani słowa więcej! – zaklinałam go wzrokiem. – Nie rób przykrości Wiktorowi, on naprawdę w niczym nie zawinił!

– Pójdę rozpakować bagażnik… – Wiktor podniósł się zza stołu i ruszył w kierunku schodów. – A potem zabiorę Maksa na plażę, niech trochę pobiega… A państwo załatwicie w tym czasie spokojnie swoje sprawy.

– Ale… Wiktor! – Poderwałam się również i pobiegłam za nim. – Słuchaj, nie chciałabym, żeby to wyglądało, jakbym…

Jakbym co? Jakbym knuła coś za jego plecami? Chciała go zdradzić? Już podjęła decyzję, że pojadę do tego Sztokholmu bez względu na jego opinię? Nie bardzo wiedziałam, jak powinno brzmieć dokończenie tego zdania.

– Wszystko jest w porządku… – Wiktor przytulił mnie na moment i cmoknął leciutko w czoło. Jak starszy brat, nie jak kochanek. – Wszystko rozumiem, naprawdę. Porozmawiaj z panem profesorem, a ja… Ja muszę lecieć. Maks wyraźnie potrzebuje spaceru.

No i poleciał.

Z jakiegoś powodu bardzo mi się to wszystko nie podobało.

– Głupio wyszło – jęknął Stefan, gdy za Wiktorem zamknęły się drzwi. – Nie chciałem stawiać go w niezręcznej sytuacji.

Tak, jak nauczyła mnie tego Nina, policzyłam spokojnie od jednego do dziesięciu. A potem na odwrót: od dziesięciu do zera. Żeby tylko na niego nie wrzasnąć.

Pomogło umiarkowanie.

– Nie mogłeś zadzwonić? Jakoś mnie uprzedzić? – Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. – Zrobiliśmy z Wiktora idiotę! On naprawdę nie zasługuje na takie traktowanie. Wolałabym, żebyś…

– Nie miałem zamiaru upokarzać twego męża.

– Nie jest moim mężem – mruknęłam.

– No to twojego chłopaka.

Chłopaka? To brzmiało jak kpina. Jak obelga.

Nie miewałam chłopaków już od pół wieku.

– Chodziło mi tylko o ciebie. – Delikatnie położył dłonie na moich ramionach. – Bardzo mi zależy, żebyś tam ze mną była. Naprawdę uważam, że to także twoja nagroda, Natalio.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: