Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złote kłamstwa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złote kłamstwa - ebook

W trakcie porządków na strychu babka Rileya znajduje posążek smoka, który okazuje się cennym chińskim zabytkiem, obiektem pożądania wielu osób. Kiedy smok znika bez śladu, Riley musi połączyć siły z Paige Hathaway, piękną dziedziczką rodowej fortuny. Cynik i optymistka, ludzie z kompletnie różnych światów, z początku nie potrafią się porozumieć. Jednak nowe odkrycia coraz mocniej splatają historie ich rodzin, a Paige i Riley przekonują się, jak potężna jest moc przeznaczenia.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7551-507-7
Rozmiar pliku: 913 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

San Francisco, 1952

Ogień z łatwością przebudził się do życia – iskierka, lekkie tchnienie – i płomyczek z trzaskiem poderwał się w górę. Prześlizgnął się szybko po sznurze, rosnąc i piękniejąc z każdym pożeranym centymetrem. Nadal został czas, by go powstrzymać, by zmienić zdanie. Gaśnica czekała pod ręką. Wystarczyłaby sekunda, żeby ją chwycić i zdusić niewielkie płomienie. Jednak ogień, przepiękny, hipnotyzował – złoto, czerwień, pomarańcz, czerń – barwy smoków, które niegdyś obiecały tak wiele: pomyślność, zdrowie, drugą szansę, nowy początek.

Ogień zaczął strzelać, niepozorne dźwięki ginęły w nieustającym huku petard odpalanych na ulicach San Francisco dla uczczenia Chińskiego Nowego Roku. Nikt nie zauważy jeszcze jednego hałasu, jeszcze jednego rozbłysku światła, zanim będzie za późno. W zamieszaniu, pośród dymu i tłumów, smoki i strzeżona przez nie kasetka znikną. Nikt nigdy się nie dowie, co naprawdę zaszło.

Płomień dotarł do końca nasączonego benzyną sznura i buchnął w rozbłysku intensywnego, zabójczego żaru. Nastąpiły kolejne eksplozje, kiedy ogień zajął kartonowe pudła z cenną zawartością i skoczył ku sklepieniu piwnicy. Skądś dobiegł pytający okrzyk, zadudniły kroki biegnących przez sale budynku, będącego niegdyś ich sanktuarium, ich marzeniem o przyszłości, gdzie skarby przeszłości zamieniano na zimną, twardą gotówkę.

Cena zdrady będzie wysoka. Zakończy się ich braterstwo. Z drugiej strony, nie łączyły ich nigdy więzy krwi, a jedynie przyjaźni – przyjaźni, której kresu ten i ów będzie się doszukiwał w dzisiejszej nocy ognia, choć naprawdę umarła znacznie wcześniej.

Pozostała do zrobienia tylko jedna rzecz, porwać smoki i ich skrzynkę tajemnic. Tylne drzwi udostępniały drogę ucieczki. Ściana ognia nie pozwoli nikomu dojrzeć prawdy. Nikt się nie dowie, kto za to odpowiada.

Drewniana skrzynia, w której przechowywano smoki, przyzywała przyjacielsko. Podważenie wieka zajęło ledwie chwilę. Z powodu drażniącego oczy dymu i gorąca trudno było dostrzec, co znajduje się wewnątrz, ale każdy by się zorientował, że czegoś brakuje.

W ś r o d k u b y ł t y l k o j e d e n s m o k! Drugi zniknął, podobnie jak kasetka. Jak to możliwe? Gdzie się podziały? Tych trzech elementów nie wolno było rozdzielać. Wszyscy wiedzieli, jak ważne jest, żeby trzymać je razem.

Brakowało czasu na dalsze poszukiwania. Drzwi po drugiej stronie piwnicy stanęły otworem. Mężczyzna z czerwoną gaśnicą strzelił skromnym, bezsilnym strumieniem chemikaliów w rozszalałe morze ognia.

Pożogi nie da się powstrzymać, podobnie jak przyszłości. Dokonało się. Smoki już nigdy nie zatańczą razem.Rozdział 1

San Francisco, dzisiaj

– Podobno smoki przynoszą szczęście swoim właścicielom – powiedziała Nan Delaney.

Riley McAllister przyjrzał się ciemnej figurce z brązu w rękach babki. Wysokości dwudziestu pięciu centymetrów, najwyraźniej przedstawiała smoka, choć bardziej przypominał on potwora, z wężowatym cielskiem i brudnymi łuskami. Zielone oczy lśniły jak prawdziwe kamienie, wykluczone jednak, by wykonano je z jadeitu. Podobnie jak złoty pasek wokół szyi nie był tak naprawdę ze złota. Co do szczęścia, Riley nie wierzył w nie do tej pory i ani myślał zaczynać teraz.

– Gdyby ten smok przynosił szczęście, stalibyśmy na początku kolejki – sarknął.

Sfrustrowanym spojrzeniem omiótł ludzi wokół, jak szacował, przynajmniej setkę. Kiedy zgodził się pomóc babce posprzątać strych, nie przyszło mu do głowy, że skończy, stojąc na parkingu przy hali sportowej Cow Palace w San Francisco we wczesny poniedziałkowy ranek, z bandą osób, którym zależało na wycenie ich śmieci na objazdowym pokazie antyków.

– Cierpliwości, Rileyu. – W głosie Nan nadal wychwytywało się nuty jej ojczystego irlandzkiego akcentu, mimo że od sześćdziesięciu lat mieszkała w Kalifornii.

Spojrzał chmurnie na buńczuczny uśmiech babki, zastanawiając się, skąd ona czerpie siły. Na litość boską, miała siedemdziesiąt trzy lata! Jednak zawsze była miniaturowym wulkanem energii. Przy okazji też ładnym, z całkiem białymi włosami, tej barwy, odkąd pamiętał, oraz bladoniebieskimi oczami, które zdawały się przenikać wprost do jego duszy.

– Cierpliwość popłaca, a wytrwali są nagradzani – przypomniała mu.

Jego doświadczenia wskazywały na co innego. Nagradzani byli ci, którzy harowali w pocie czoła, uciekali się do wszelkich dostępnych środków, poświęcali wszystko i nigdy nie dopuszczali, by uczucia przyćmiły rozsądek.

– Dlaczego nie pozwolisz mi sprzedać tych szpargałów w Internecie? – zaproponował po raz dwudziesty.

– Żeby ktoś mnie wykorzystał? Nie ma mowy.

– Skąd przeświadczenie, że ci ludzie cię nie wykorzystają?

– Ponieważ Antyki w drodze są w telewizji – odparła z prostą logiką. – Nie mogą kłamać przed milionami telewidzów. Poza tym się zabawimy, zdobędziemy nowe doświadczenie. A ty jesteś cudowny, że ze mną idziesz. Wnuk doskonały.

– Taa… jestem cudowny, a ty możesz przestać mi kadzić, skoro już tutaj przyszedłem.

Babka uśmiechnęła się i delikatnie odłożyła smoka na stos innych skarbów w czerwonym wózku Radia Flyer, również wygrzebanym na strychu. Żywiła przekonanie, że pośród tej sterty ceramiki, lalek, kart bejsbolowych i starych książek kryje się cenne znalezisko. Riley uważał, że dopisze jej szczęście, jeśli dostanie pięć dolarów za całą zawartość wózka.

Odwrócił głowę, słysząc głośny brzęk.

– A to co, u diaska? – spytał w zadziwieniu, kiedy wysoki mężczyzna w pełnej zbroi ociężale parł na czoło kolejki.

– Wygląda jak szlachetny rycerz.

– Raczej jak blaszany drwal, który poszukuje mózgu.

– Zapewne sądzi, że w zbroi ma większą szansę dostać się na pokaz. Ciekawe, czy my mamy coś interesującego do ubrania. – Przykucnęła obok wózka i zaczęła przekopywać się przez stos.

– Zapomnij. Nie założę nic więcej niż to, co już mam na sobie. – Riley podciągnął suwak zamka czarnej skórzanej kurtki, czując się jak jedyna zdrowa na umyśle osoba w otoczeniu świrów.

– A to? – spytała babka, podając mu czapkę bejsbolową.

– Po co ją tu przyniosłaś? To nie antyk.

– Podpisał ją Willie Mays. O tutaj.

Riley sprawdził podpis nabazgrany na daszku bejsbolówki. Nie widział tej czapki od bardzo dawna, ale wyraźnie pamiętał, że na niej pisał.

– Hm, babciu, przykro mi to mówić, ale ten Willie Mays to ja. Zamierzałem sprzedać czapkę Jimmy’emu O’Huleyowi, ale ktoś go ostrzegł.

Zmarszczyła brwi.

– Byłeś bardzo niegrzecznym chłopcem, Rileyu.

– Starałem się.

Stojąca przed nimi cycata rudowłosa dziewczyna odwróciła głowę na ten komentarz, posyłając Rileyowi przeciągłe, seksowne spojrzenie.

– Lubię niegrzecznych chłopców – zamruczała w sposób, który współgrał z jej kocimi oczami.

Staruszek obok niej niecierpliwie zastukał laską o ziemię.

– Co mówiłaś, Lucy? – spytał, regulując aparat słuchowy.

Rudowłosa popatrzyła tęsknie na Rileya, nim odwróciła się znów do przygarbionego starego dziadygi, który to zapewne wsunął dwukaratowy pierścionek na jej środkowy palec.

– Mówiłam, że cię kocham, skarbie.

– To chore – szepnęła Nan do Rileya. – Mogłaby być jego wnuczką. Mężczyzna zawsze zdobędzie młodszą kobietę.

– Jeśli ma dość pieniędzy – zgodził się Riley.

– Nie znoszę, gdy jesteś takim cynikiem.

– Realistą, babciu. I nie wydaje mi się, żeby cię uszczęśliwiło, gdybym przechadzał się po San Francisco w zbroi, udając rycerza. Zatem ciesz się, że mam pracę. Kolejka się rusza – dodał z ulgą, kiedy tłum zaczął się przemieszczać w kierunku wejścia do hali.

Halę Cow Palace, znaną dawniej z pokazów zwierząt hodowlanych, podzielono na kilka sekcji, gdzie w pierwszej odbywał się wstępny przesiew, eksperci przeglądali przyniesione przedmioty. Kiedy nadeszła ich kolej, selekcjonerka szybko przetrząsnęła wózek Nan i zatrzymała się na posążku. Skierowała ich do następnego stanowiska jedynie ze smokiem. Drugi selekcjoner zareagował identycznie i zawołał innego rzeczoznawcę, żeby się z nim naradzić.

– Coś mi mówi, że dostaniemy się na pokaz – szepnęła babka. – Żałuję, że nie ułożyłam sobie włosów. – Z zakłopotaniem poklepała się po głowie. – Jak wyglądam?

– Doskonale.

– Kłamiesz, ale za to cię kocham. – Nan zesztywniała, kiedy dwaj eksperci się rozdzielili. – Chwila prawdy.

– Bardzo interesujący przedmiot – powiedział jeden z nich. – Chcielibyśmy go zaprezentować.

– Czy to znaczy, że jest coś wart? – spytała Nan.

– Zdecydowanie – odparł z błyskiem w oku mężczyzna. – Nasz znawca sztuki azjatyckiej powie państwu znacznie więcej, ale sądzimy, że obiekt może pochodzić z okresu jakiejś starożytnej dynastii.

– Dynastii? – wymamrotała zdumiona Nan. – A niech mnie. Rileyu, słyszałeś pana? Nasz smok wywodzi się z dynastii.

– Taak, słyszałem, ale w to nie wierzę. Skąd właściwie wytrzasnęłaś ten posążek?

– Nie mam pojęcia. Najpewniej twój dziadek go skądś przytargał – powiedziała, kiedy szli przez halę. – Jakie to ekscytujące. Tak się cieszę, że ze mną przyszedłeś.

– Żeby ci tylko serce nie pękło – przestrzegł w obliczu jej rosnącego entuzjazmu. – Nadal może okazać się nic niewart.

– A może jest wart milion dolarów. I zechcą go umieścić w muzeum.

– Fakt, na potrzeby muzeum jest dostatecznie szkaradny.

– Czekamy na panią, pani Delaney – powiedziała uśmiechnięta kobieta, zaganiając ich na plan zdjęciowy, zapchany lampami i kamerami.

Powitał ich starszy mężczyzna o azjatyckich korzeniach. Obejrzawszy smoka, poinformował ich, że prawdopodobnie powstał on za czasów dynastii Zhou.

– Cenne znalezisko – dodał, po czym przystąpił do szczegółowego opisu użytych materiałów, w tym jadeitu, z którego wykonano oczy, oraz dwudziestoczterokaratowego złota w pasku okalającym szyję smoka.

Riley zastanawiał się, czy aby na pewno dobrze słyszy. Najwyraźniej ten dziwaczny smok zajmował istotne miejsce w historii Chin i niewykluczone, że wchodził w skład prywatnej kolekcji jakiegoś cesarza. Ekspert szacował jego wartość na tysiące dolarów, nawet setki tysięcy.

Kiedy nagranie dobiegło końca i zostali odeskortowani z planu, natychmiast zalał ich tłum rzeczoznawców oraz innych ekspertów, wręczających im wizytówki i ściskających dłonie. Riley mocno trzymał zarówno smoka, jak i ramię babki. Smok był niczym przedniej jakości stek rzucony przed watahę wygłodniałych wilków. Riley nigdy dotąd nie widział równie pożądliwych spojrzeń i tak ordynarnej pazerności.

Babka chciała przystanąć na pogawędkę, ale siłą poprowadził ją spiesznie przez tłum. Rozluźnił się dopiero, kiedy znaleźli się w jego samochodzie i zablokowali drzwi. Odetchnął.

– Co za wariactwo. Ci ludzie są szaleni.

– Moim zdaniem tylko podekscytowani – stwierdziła Nan, przenosząc wzrok na trzymany przez wnuka posążek. – Uwierzysz, że to coś ma tysiące lat?

Przez sekundę był tego bliski. Smok zdawał się promieniować gorącem, parząc mu dłonie. Och, do diaska, prawdopodobnie ponosiła go wyobraźnia. Liczył sobie rok czy tysiące lat, ciągle był to zaledwie kawałek brązu, nic, czym warto by się podniecać. Riley umieścił posążek na środku deski rozdzielczej, pozbywając się go z rąk z ulgą, do której niechętnie by się przyznał.

– I stał sobie u nas na strychu – ciągnęła Nan z marzycielską nutą w głosie. – Wyobraź sobie. Jak w bajce.

– Albo koszmarze sennym.

Nan zignorowała go, wertując plik otrzymanych wizytówek.

– Och, mój Boże. Dom Hathaway. Spójrz. – Uniosła w górę prostą, tłoczoną wizytówkę z nazwą najsłynniejszego i najelegantszego sklepu w San Francisco. – Chcą, żebym zadzwoniła jak najszybciej. Mam bardzo dobre przeczucia.

– Doprawdy? Bo ja mam bardzo złe.

– Za dużo się martwisz. Nie myśl o problemach, myśl o możliwościach. Kto wie, czy właśnie nie zaczęło się coś wspaniałego.

* * *

– Czy jest możliwe, by ten smok rzeczywiście powstał w okresie dynastii Zhou?

Paige Hathaway zwróciła się z tym pytaniem do swego ojca, Davida, zatrzymawszy obraz na taśmie wideo, którą jeden z ich współpracowników przesłał z Antyków w drodze. Jeśli ktokolwiek był w stanie datować ten przedmiot, to właśnie jej ojciec, odpowiedzialny za zakupy dla Domu Hathaway i zarazem ich ekspert z zakresu chińskiej sztuki.

– Jak najbardziej – odparł z nutą ekscytacji w głosie i niecierpliwym błyskiem w oku, przybliżając twarz do ekranu. – Szkoda, że nie da rady lepiej mu się przyjrzeć. Ten mężczyzna bez przerwy mi zasłania. Naprawdę powinni pokazać obiekt prosto do kamery.

Wspomniany przez jej ojca mężczyzna był wysokim, krzepkim typem w czarnej skórzanej kurtce, którego na początku krępowała obecność kamery, później zaś sprawiał wrażenie osłupiałego i bardzo, bardzo sceptycznego. Stanowił uderzający kontrast z uroczą, promienną starszą panią, do której zwracał się per „babciu”, więcej niż odrobinę podekscytowaną myślą o swoim szczęściu. A szczęście niezmiernie jej dopisało, jeśli ojciec Paige miał rację w kwestii wieku obiektu.

– Dlaczego do nas nie zadzwoniła? – zapytał z irytacją ojciec. – Powiedziałaś jej, że koniecznie musimy porozmawiać z nią dzisiaj?

– W obu wiadomościach, jakie jej zostawiłam – uspokoiła go Paige. – Na pewno oddzwoni. – Aczkolwiek kiedy spojrzała na zegarek, zdała sobie sprawę, że dochodzi szósta. – Choć niewykluczone, że dopiero jutro.

– Sprawa nie może czekać do jutra. Muszę mieć tego smoka.

David spacerował nerwowo po gabinecie Paige na czwartym piętrze. Na urządzenie pokoju składały się proste, piękne chińskie meble, mające za zadanie relaksować i inspirować. Ta uspokajająca atmosfera ewidentnie nie wywierała wpływu na jej ojca.

– Pojmujesz, jakie by to mogło być znalezisko? – ciągnął. – Początki dynastii Zhou szacuje się na mniej więcej 1050 rok p.n.e. Może chodzić o bardzo wczesny brąz. Z tym smokiem bez wątpienia wiąże się niesamowita historia.

– Nie mogę się doczekać, kiedy ją od ciebie usłyszę – mruknęła.

Uwielbiała swego ojca w chwilach takich jak ta, z pasją w oczach, głosie, sercu.

– Nie opowiem tej historii, dopóki nie zobaczę smoka, dopóki nie potrzymam go w dłoni, nie zważę, nie posłucham głosu, nie poczuję magii.

David podszedł do okna z widokiem na Union Square. Paige wątpiła, by spoglądał na światła miasta. Pochłonął go pościg za nowym nabytkiem. Ilekroć tak się działo, inne sprawy traciły dla niego znaczenie. Całkowicie koncentrował się na swoim celu.

I po raz pierwszy włączył w ten pościg Paige. Zwykle przy zakupach posyłał na wizyty swoich asystentów, zależnie od typu przedmiotu i dziedziny, w jakiej się specjalizowali. Jeżeli uznali obiekt za godny zainteresowania, wzywali jej ojca. Jednak tym razem przyszedł prosto do Paige i poprosił, żeby zadzwoniła do pani Delaney. Zastanawiała się dlaczego, ale nie zamierzała pytać. Jeśli zależało mu na jej zaangażowaniu, to się zaangażuje.

Uśmiechnęła się, kiedy nerwowo przeciągnął dłonią po falujących brązowych włosach, mierzwiąc je. Jej matkę, Victorię, doprowadzało do szału, że mąż często wyglądał równie niechlujnie jak banknoty, które wpychał do kieszeni, zamiast wkładać do drogiego portfela, prezentu od niej na pięćdziesiąte piąte urodziny, który dostał kilka miesięcy temu. Ale to był David Hathaway, odrobinę zmiętoszony, nierzadko impulsywny, zawsze interesujący. Niekiedy Paige żałowała, że bardziej go nie przypomina. Jednak, choć odziedziczyła ciemnobrązowe oczy ojca, była raczej córeczką mamusi. Może gdyby dawniej spędzał więcej czasu w domu, gdyby przekazał jej swoją wiedzę, zamiast zostawiać jej edukację w gestii żony, gdyby kochał ją tak mocno, jak kochał Chiny…

Nie, w te rejony się nie zapuści. Przecież nie będzie zazdrosna o kraj! To było śmieszne, a Hathawayowie nie pozwalali sobie na śmieszność, na cokolwiek poniżej doskonałości.

Dziadek i matka dzień w dzień instruowali ją, żeby siedziała prosto, była odpowiedzialna, nigdy nie okazywała emocji, nigdy nie traciła nad sobą kontroli. Te trwające całe życie lekcje nadal snuły się w jej głowie jak irytująca piosenka, której nie sposób zignorować. Nieskazitelnie schludne biuro Paige odzwierciedlało owe lekcje, powielało atmosferę, w jakiej dorastała – wyrafinowania, pieniędzy, ogłady i chłodu. Nawet teraz po ramionach przebiegł jej dreszcz, związany bynajmniej nie z chłodnym lutym za oknem, ale wyłącznie z jej rodziną.

Może gdyby żyła jej siostra, Elizabeth, sprawy wyglądałyby inaczej. Paige nie dźwigałaby brzemienia oczekiwań, zwłaszcza matki i dziadka, widzących w niej jedynego dziedzica Hathawayów, na którego pewnego dnia spadnie cała odpowiedzialność. Ogarnęło ją poczucie winy z powodu tej myśli, istniał bowiem milion powodów, dla których jej starsza siostra powinna żyć, a żaden z nich nie wiązał się z tym, by uczynić życie Paige prostszym.

– Znalazła go na strychu – rzekł znienacka David, odwracając się ku niej. – Tak powiedziała ta starsza kobieta, zgadza się?

– Tak, tak mówiła w trakcie programu. – Paige z wysiłkiem skoncentrowała się na teraźniejszości.

– Zadzwoń do niej znowu, Paige, w tej chwili.

Dziwny blask w oczach ojca zwiększył jej niepokój.

– Czemu to takie ważne, tato?

– Dobre pytanie – rozległo się od drzwi.

Odwróciwszy się, Paige zobaczyła, jak jej matka, Victoria, wchodzi do gabinetu. Wysoka, chuda jak szczapa blondynka, Victoria stanowiła obraz wyrafinowania, idealnie władczej kobiety-menedżera. Jej przenikliwe niebieskie oczy połyskiwały inteligencją, w głosie pobrzmiewała niecierpliwość, twarz nosiła sugestię bezwzględności. Ubrana w czarny kostium Victoria była zbyt przerażająca, aby uchodzić za piękność, lecz ktokolwiek ją spotkał, nigdy jej nie zapomniał.

– Zadałam ci pytanie, Davidzie – powtórzyła. – Dlaczego siejesz zamęt wśród pracowników, prosząc Martina, Paige i Bóg wie kogo jeszcze, żeby znaleźli tę całą Delaney? Czy ten smok jest aż tyle wart?

– Może okazać się bezcenny.

Parsknęła krótkim, cynicznym śmiechem.

– Wszystko ma swoją cenę, kochany.

– Nie wszystko.

– Czy widziałeś już podobnego smoka w jednej ze swoich książek? Albo słyszałeś jakąś historię, bajkę? Pamiętamy, jak ubóstwiasz bajki, zwłaszcza te z Chin. Wiesz wszystko, co tylko można wiedzieć o tym kraju i nacji. – Victoria wypluła słowo „nacja”, jakby został jej po nim paskudny smak w ustach. – Czy nie tak?

– Co cię to obchodzi, Vicky? – spytał, z rozmysłem używając znienawidzonego przez nią zdrobnienia. – Przecież nie interesuje cię prawdziwa sztuka.

– Ale jej wartość i owszem.

Paige westchnęła, kiedy jej rodzice wymienili spojrzenia pełne wzajemnej antypatii. Niemniej ojciec miał rację. Matka rzadko choćby spoglądała na przedmioty w sklepie. Była finansowym czarodziejem, rzecznikiem firmy, David zaś pełnym pasji znawcą sztuki, któremu każdy drobiazg opowiadał wyjątkową historię. A co do Paige, cóż, jak dotąd nikt, z nią samą na czele, nie ustalił, jakie miejsce zajmuje w firmie Hathawayów.

– Och, byłbym zapomniał. – David wyjął z kieszeni aksamitny woreczek. – Kupiłem to na urodziny Elizabeth, żeby dodać do jej kolekcji.

Paige przyglądała się, gdy wydobywał małego, przepięknie wyrzeźbionego smoka z jadeitu, pełniącego zapewne funkcję ozdoby wieńczącej rękojeść miecza.

– Wspaniały. Będzie się ładnie prezentował z pozostałymi – powiedziała, kiedy jej matka się odwróciła. Victoria nigdy nie czuła się swobodnie podczas rozmów o Elizabeth albo na widok upominków, które David nadal kupował co roku dla uczczenia miłości, jaką jego starsza córka darzyła smoki. – Chcesz go u mnie zostawić?

Włożył smoka z powrotem do woreczka.

– Nie, zatrzymam go do wizyty na cmentarzu w przyszłym tygodniu.

– Doprawdy, Davidzie, te twoje niedorzeczne przyjęcia urodzinowe. Są takie niesmaczne – oznajmiła Victoria, z frustracją potrząsając głową. – Minęły dwadzieścia dwa lata. Nie sądzisz…?

– Nie, nie sądzę – przerwał jej David. – Jeśli nie chcesz iść na cmentarz, Paige i ja wybierzemy się sami. Zgadza się, Paige?

Paige popatrzyła na jednego i drugiego rodzica, czując się rozdarta. Ale nie mogła odmówić ojcu. Coroczne przyjęcie urodzinowe Elizabeth należało do tych nielicznych okazji, które zawsze celebrowali razem.

– Oczywiście.

Zadzwonił telefon na jej biurku. Paige wcisnęła guzik interkomu, wdzięczna za przerywnik.

– Pani Delaney na jedynce – powiedziała jej sekretarka.

– Dzięki, Monico. – Przełączyła telefon na tryb głośnomówiący. – Dzień dobry, pani Delaney. Cieszę się, że pani zadzwoniła. Bardzo byśmy chcieli porozmawiać z panią o pani smoku.

– Jestem taka podekscytowana – oznajmiła jej rozmówczyni. – Co za niesamowity dzień. Aż nie umiem tego opisać.

Paige uśmiechnęła się, słysząc entuzjazm w głosie starszej pani.

– Nie wątpię. Mamy nadzieję, że uda nam się namówić panią, by przyniosła pani smoka jutro do sklepu, tak byśmy mogli go obejrzeć. Na przykład od razu z rana?

– Rano odpada, obawiam się. Riley może mnie podwieźć dopiero po południu.

– Żaden problem. W rzeczy samej, mamy wspaniałą herbatę. Nie wiem, czy pani o niej słyszała, ale…

– Och, tak, tak, słyszałam – powiedziała pani Delaney. – Ponoć jest fantastyczna.

– Wspaniale, ponieważ z chęcią ugościmy panią i pani przyjaciela bądź członka rodziny herbatą oraz prywatną wyceną. Co pani na to?

– Brzmi cudownie – zapewniła kobieta.

– Dobrze, może zatem…

– Chwileczkę – przerwała jej pani Delaney.

Dało się słyszeć jakiś szelest, a potem z głośnika popłynął męski głos.

– Pani Hathaway, tutaj Riley McAllister, wnuk pani Delaney. Rozumie pani, że rozważymy propozycje licznych marszandów – oznajmił obcesowo.

– Oczywiście, mam jednak nadzieję, że dadzą nam państwo szansę na złożenie oferty, kiedy już zweryfikujemy autentyczność przedmiotu.

– Ponieważ pracownicy państwa sklepu wydzwaniają do mojej babki przez cały dzień, jestem raczej pewien, że mamy autentyk. Ale nie podejmiemy żadnych decyzji, dopóki należycie nie sprawdzimy oferenta. Dom Hathaway nie jest jedyny. I nie pozwolę, by ktokolwiek wykorzystał moją babkę.

Paige zmarszczyła brwi, zirytowana insynuacją. Dom Hathaway cieszył się nienaganną reputacją, której z pewnością nie zyskał, wykorzystując drobne starowinki.

– Moja babka przyniesie smoka jutro – kontynuował pan McAllister. – Przyjdzie z przyjaciółką i ze mną. Będziemy o trzeciej.

– Doskonale, zatem… – Jej odpowiedź uciął sygnał wybierania. – No, to było niegrzeczne – stwierdziła, wciskając guzik, żeby zakończyć połączenie.

– Dlaczego zaproponowałaś herbatę? – zapytał z irytacją ojciec. – Podajemy ją dopiero po południu.

– Powiedziała, że nie dałaby rady rano.

– Mam nadzieję, że to nie znaczy, że zabiera smoka w inne miejsce. Chcę mieć tego smoka, bez względu na koszty – oznajmił.

– Nie opowiadaj głupot, Davidzie – wtrąciła Victoria. – Nie dysponujemy nieograniczonym budżetem. Czy muszę ci o tym przypominać?

– Czy muszę ci przypominać, że to ja decyduję o zakupach? – David popatrzył Victorii prosto w oczy. – Nie wchodź mi w drogę, Vicky, nie w tej sprawie.

Następnie okręcił się na pięcie i opuścił gabinet, zostawiając Paige sam na sam z matką.

– Zawsze tyle dramatyzmu – mruknęła Victoria.

– Jak ci się wydaje, czemu ten smok jest dla taty tak ważny? – spytała Paige.

– Nie mam pojęcia. Od jakiegoś czasu pozostaje dla mnie tajemnicą, co jest ważne dla twojego ojca. – Umilkła na chwilę. – Informuj mnie w temacie smoka, dobrze?

– Dlaczego?

– Ponieważ zarządzam tą firmą.

– Nigdy dotąd nie obchodziły cię stare posążki.

– Obchodzi mnie wszystko, co dotyczy sklepu, zwłaszcza rzeczy, pod wpływem których twój ojciec nabiera przekonania, że może robić, co mu się żywnie podoba.

Paige zmarszczyła czoło, kiedy jej matka wyszła z gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Upłynęło sporo czasu, odkąd jej rodzice przejawiali jakieś wspólne zainteresowania. To nie wróżyło dobrze.Rozdział 3

Środowe popołudnie nadciągnęło zbyt szybko, myślał David Hathaway, kiedy zdecydowanym krokiem szedł przez miasto, ściskając w dłoni ciężki płócienny worek. Nadal pozostało wiele do zrobienia, a czas uciekał. Powietrze się ochłodziło, na ulicach wzmógł się hałas związany z popołudniowym szczytem komunikacyjnym, słońce obniżało swój bieg, niekiedy całkowicie znikając za drapaczami chmur San Francisco. Dochodziła czwarta. Ledwie za godzinę pani Delaney i jej wnuk pojawią się w Domu Hathaway. Będą oczekiwać, że dostaną smoka lub ofertę kupna. David mógłby zagrać na zwłokę z panią Delaney, ale jej wnuk to inna historia.

Przystanął na rogu, zastanawiając się, czy nie należało wstrzymać się z tą wizytą do momentu, kiedy zakupią smoka. Ale musiał pokazać go Jasmine… żeby zyskać pewność. Wolałby przyjść wcześniej, ale Jasmine przez cały dzień była niedostępna. Kiedy wreszcie ją złapał, powiedziała, żeby nie przychodził, niemniej zawsze tak mówiła. A sprawa była zbyt ważna.

Przeciął ulicę, przeszedł pod betonowymi lwami chińskimi, strzegącymi głównej bramy Chinatown, i obok bóstwa o czerwonej twarzy, które chroniło lokalny sklep zielarski ze szczytu kapliczki z palisandru. Od finansowej dzielnicy San Francisco dzieliło go zaledwie kilka przecznic, lecz atmosfera, otoczenie kompletnie się zmieniły. Opuściwszy Grant Avenue, główną ulicę biegnącą przez Chinatown, David podążył wąską odnogą, minął Salt Fish Alley, przytłaczającą odorem ryb i krewetek konserwowanych w wielkich kadziach z solą, a następnie Ross Alley, niegdyś znaną z hazardu, oraz Golden Gate Fortune Cookie Factory, gdzie kobiety nadal wsuwały chińskie wróżby do gorących ciastek.

To nie było jego Chinatown, ta turystyczna atrakcja, rozgrywająca zainteresowanie przyjezdnych i miejscowych, pragnących zaznać odrobiny Orientu we własnym mieście. Jego Chinatown znajdowało się o kontynent stąd, na ulicach Szanghaju. Oddalając się od komercyjnych ulic, wkroczył w okolicę, gdzie kamienice mieszkalne tłoczyły się jedna przy drugiej, tuląc się do siebie równie mocno jak liczne, zżyte ze sobą rodziny, które gnieździły się w ich pokoikach. Budynek Jasmine stał przy końcu uliczki. David skorzystał z tylnych schodów prowadzących z ogrodu do jej mieszkania. Zapukał krótko trzy razy i czekał.

Przez chwilę myślał, że mu nie otworzy. Ta niepewność była nieprzyjemna, nietypowa, emocja, z którą nie umiał sobie radzić. Jasmine przyjdzie. Wpuści go; zawsze dotąd go wpuszczała. Niegdyś kochała go jak nikt inny. Mówiła, że zawsze będzie.

Nie potraktował jej dobrze. Wiedział to w głębi duszy, w miejscu dokąd nigdy nie zaglądał. Znajdowało się tam zbyt wiele bolesnych emocji, uczuć trzymanych w ukryciu. Czasami chciałby się zmienić, lecz jak powiedziała mu kiedyś Jasmine, łatwiej ruszyć górę, niż zmienić czyjś charakter. Był, kim był, na dobre i na złe. Za późno na żale. W ręku trzymał coś wyjątkowego. Przeszył go dreszcz podniecenia, kiedy rozważał możliwości.

Drzwi otworzyły się wolno. Stanęła w nich Jasmine. Wyglądała znacznie starzej niż na swoje czterdzieści osiem lat. Miała na sobie czarną sukienkę, zaledwie wariację na temat typowych dla niej czarnych spodni. Pamiętał czasy, gdy nosiła kolory tak żywe jak te, których używała na obrazach, gdy jej twarz rozjaśniały radość i zachwyt. Teraz pozostał jedynie mrok – w jej oczach, twarzy, głosie, mieszkaniu. Ciężki dym kadzidełka utrudniał oddychanie. David zastanawiał się niekiedy, co ona tak opłakuje, miał jednak uczucie, że zna odpowiedź. Toteż nie zadawał pytań, ona zaś niczego nie wyjaśniała.

– Nie powinieneś przychodzić. Prosiłam, żebyś nie przychodził – odezwała się z lekka chropawym głosem.

Zastanawiał się, jak często z kimkolwiek rozmawiała. Czy jej głos stał się zgrzytliwy wskutek nieużywania? Ukłuło go poczucie winy. Czy to on jej to zrobił? Czy gdyby nigdy się nie spotkali, także skończyłaby tutaj?

– Musiałem przyjść – rzekł wolno, z wysiłkiem koncentrując się na bieżącej kwestii.

– Zawsze tak jest w tygodniu poprzedzającym urodziny Elizabeth. Wtedy mnie szukasz. Ale nie mogę cię dłużej pocieszać. Postępujesz nieuczciwie, prosząc mnie o to.

Tymi słowami wbiła nóż w jego i tak już krwawiące serce.

– Nie chodzi o Elizabeth.

– Zawsze chodziło o nią. A teraz idź sobie.

Zignorował gniew w jej spojrzeniu.

– Mam smoka, który wygląda bardzo podobnie jak ten na twoim obrazie.

Jej oczy się rozszerzyły.

– Co takiego?

– Słyszałaś.

– On nie istnieje. Wiesz o tym. To tylko wizja z mojego snu.

– Myślę, że jednak istnieje. Pozwól mi wejść. Chcę ci go pokazać.

Jasmine się zawahała.

– Jeśli to wymówka…

– To nie jest wymówka. – Obejrzał się przez ramię.Choć nikogo nie zauważył, odnosił wrażenie, że są obserwowani. Za gęstymi firankami w pobliskich oknach kryło się wiele par oczu. – Wpuść mnie, nim ktoś mnie zobaczy.

– Tylko na chwilę – zastrzegła, pozwalając mu przestąpić próg. – Musisz wyjść, zanim przyjdzie Alyssa.

– Pójdę – obiecał – kiedy na to spojrzysz.

Wyciągnął z płóciennego worka smoka i obserwował jej reakcję.

Gdy z niedowierzaniem wciągnęła powietrze, wiedział już wszystko, co pragnął ustalić.

* * *

Riley McAllister pedałował mocniej, ulica przed nim wznosiła się pod nieprawdopodobnie ostrym kątem. Nawet samochody parkowano tu w poprzek, aby zapobiec przypadkowym zjazdom. Większość osób zadowalała się jazdą na rowerze wzdłuż zatoki albo po parku Golden Gate, ale Riley uwielbiał wyzwanie wzgórz, na których rozsiadło się San Francisco.

Mięśnie nóg mu płonęły, kiedy naciskał mocniej, walcząc z pochyłością. Zredukował przełożenia w górskim rowerze, ale to nie pomogło. Nie chodziło o rower; chodziło o niego, o to, do czego jest zdolny. Nie miało znaczenia, że pokonał to wzgórze przed tygodniem. Musiał powtórzyć wyczyn. Musiał dowieść, że przedtem nie był to zwykły fart.

Poczuł ucisk w piersi, kiedy oddech mu przyspieszył. Pokonał już połowę wzniesienia. Uniósł się na rowerze, praktycznie stojąc, kiedy na zmianę napierał z całej siły na pedały, raz za razem. Szło mu wolno. Odnosił wrażenie, że ledwie posuwa się naprzód. Minął go samochód, nastolatek wytknął głowę przez okno i wrzasnął:

– Hej, koleś, spraw se brykę!

Riley odkrzyknąłby coś, ale nie mógł pozwolić sobie na stratę cennego oddechu. Ani na to, by przestać pedałować. Gdyby to zrobił, pomknąłby w dół zbocza znacznie szybciej, niż tu wjechał. Parł dalej, mówiąc sobie, że o to w tym chodzi, o przekraczanie granic, wymuszanie decyzji, osiąganie niemożliwego. Tylko kilka kroków dzieliło go od szczytu wzgórza.

Psiakrew, ależ był zmęczony. Kręciło mu się w głowie, czuł się niemal jak odurzony. Ale nie ustąpi. Stawiał już czoło większym wyzwaniom. Nie podda się. Matka chciałaby, żeby odpuścił, tak właśnie doradzała mu wiele razy. „Jeśli nie potrafisz tego zrobić, zwyczajnie odpuść, Rileyu. Po prostu z niczym za dobrze sobie nie radzisz. Nie jesteś bystry. Nie jesteś artystą. Nie jesteś zanadto muzykalny, ale cóż począć. Wdałeś się w ojca”. Kimkolwiek on był, do diaska. Pomijając imię i nazwisko, Paul McAllister, Riley nie wiedział o swoim ojcu absolutnie nic.

Co zabawne, im częściej matka mu powtarzała, że czemuś nie podoła, tym usilniej starał się jej dowieść, że jest w błędzie. To uczucie przeprowadziło go przez obóz dla rekrutów oraz służbę w piechocie morskiej i napędzało go także dzisiaj. Być może robił z siebie takiego samego głupca jak babka, kiedy wierzył, że jego matkę w ogóle by obeszło, że wjechał na najbardziej strome wzgórze w San Francisco.

Mniejsza o nią. Teraz słyszał w głowie surowy, tubalny głos dziadka. Tutaj nie chodzi o twoją matkę, chodzi o ciebie. Nikt nie stoczy za ciebie twoich bitew. Na końcu każdy z nas zostaje sam. Kiedy więc nadejdzie twój czas, by stanąć w pierwszej linii, unieś brodę wysoko, patrz wszystkim prosto w oczy i noś w sercu przekonanie, że podołasz wyzwaniu.

Te słowa wepchnęły go na szczyt wzgórza.

Zwycięsko wyrzucając pięść w górę, przetoczył się na wolnym biegu przez skrzyżowanie. Przed nim rozciągał się jeden z najwspanialszych widoków na świecie, zatoka San Francisco i most Golden Gate. Żaglówki podskakiwały na pofalowanej wodzie. W oddali widać było Alcatraz, prom dobijał właśnie do słynnego dawnego więzienia na wyspie. Za nim znajdowały się wyspa Angel, hrabstwo Marin i reszta północnej Kalifornii. Świat dosłownie leżał u jego stóp. A przynajmniej jego własna, niewielka część świata. Przyjemne uczucie. Diabelnie przyjemne.

Pomknął w dół kolejnego zbocza, rozkoszując się podmuchami wiatru na twarzy. Policzki mu stygły, serce zwolniło do spokojniejszego tempa, oddychało się o wiele łatwiej. To powinna być najlepsza część. Ale, prawdę mówiąc, najlepsze było tych kilka ostatnich sekund, nim dotarł na szczyt, chwile, gdy nie miał pewności, czy da radę. Teraz wiedział. Ale wiedział też, że przyjemne uczucie przetrwa jedynie do jutra. Później będzie musiał znaleźć sobie inne wzgórze.

Westchnął i zaczął pedałować, znalazłszy się na płaskim terenie. Zerknięcie na zegarek powiedziało mu, że pora wracać do biura, zamknąć kilka spraw, a następnie pojechać po babkę i na spotkanie z Hathawayami. Przyznawał, że ciekawiła go wartość smoka. Znaleźć skarb w stercie śmieci, to wydawało się zbyt piękne, aby było prawdziwe. Niemniej gdyby smok nie był cenny, Hathawayowie i wszyscy inni pośrednicy w kraju nie paliliby się tak, żeby położyć na nim łapę. Być może więc smok babki uczynił właśnie wyłom w wygodnie cynicznym podejściu Rileya do życia.

* * *

Czterdzieści minut później Riley wszedł frontowymi drzwiami do swego biura, ciepłym uśmiechem powitał recepcjonistkę i podążył dalej korytarzem. Jego sekretarka, Carey Miller, siedziała przy biurku w boksie obok jego gabinetu. Wyraźny zapach lakieru do paznokci starł mu uśmiech z twarzy, a na to miejsce pojawił się mars, gdy Riley spostrzegł opartą o biurko bosą stopę z wkładkami z pianki między palcami.

– Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam – sarknął.

Wzruszyła ramionami.

– Ani trochę. Jak było na rowerze? Czuję, że wpadłeś do domu wziąć prysznic. Nie śmierdzisz tak okropnie jak zwykle.

– Skoro mowa o zapachach, czy musisz nakładać lakier tutaj?

– Gdybyś mi więcej płacił, byłoby mnie stać na pedicure.

– Gdybyś ciężej pracowała, wyobraź sobie, że pewnie zarobiłabyś więcej pieniędzy.

Wszedł do gabinetu, wiedząc, że podąży za nim. Trwało to nieco dłużej niż zwykle, ponieważ stąpała na piętach, żeby nie dotknąć palcami wykładziny.

– Osiągnęłaś dziś coś poza idealnym odcieniem czerwieni? – spytał.

– A ty poza otarciem się o zawał serca?

– Ćwiczenia dobrze człowiekowi robią. Powinnaś czasem spróbować.

– Błagam. Ćwiczyć to ja wolę w sypialni. – Posłała mu figlarny uśmiech. – Nie pamiętasz?

– Pamiętam, że wyskoczył mi dysk.

– Bo źle to robiłeś. Byłeś na pozycji siódmej, kiedy ja byłam na szóstej. W książce pisali, że trzeba zachować kolejność.

– Nigdy nie pojmę, czemu w ogóle zgodziłem się spróbować czegokolwiek z tej książki.

Usiadł w skórzanym fotelu za biurkiem, które tak dobrze służyło jego dziadkowi przez długie lata.

Carey klapnęła na fotel naprzeciw.

– Mam teraz nową książkę. Zdziwiłoby cię to i owo. Powinieneś ją przeczytać.

– Zaczekam na film. – Z zadowolonym uśmiechem omiótł wzrokiem stos papierów na biurku, do połowy pełny kubek z kawą, stronę sportową z popołudniówki. Gabinet dziadka powoli stawał się jego własnym, miejscem, gdzie miał wszystko pod kontrolą. Podniósł z biurka małą plastikową piłkę do koszykówki i ze świstem posłał ją przez obręcz umocowaną na przeciwległej ścianie. – Jakieś wiadomości?

– Nic, z czym bym sobie nie poradziła. – Carey strzeliła gumą do żucia.

– Musisz to robić?

– Pomaga w walce z paleniem. Wiesz, że staram się rzucić.

Przewiesiła obleczoną w dżins nogę przez podłokietnik fotela. Była striptizerka, była palaczka, była pijaczka, była dziewczyna, teraz pracowała jako jego prawa ręka. Jakkolwiek nie radziła sobie szczególnie dobrze jako striptizerka, palaczka, pijaczka czy jego dziewczyna, asystentką okazała się dobrą, nawet ze świeżo pomalowanymi paznokciami u stóp.

– Co jeszcze się działo? – spytał.

– Zgodnie z życzeniem zdobyłam co nieco o Paige Hathaway. – Zastukała w teczkę, którą miała w ręku.

Jego serce zgubiło jedno uderzenie.

– Czego się dowiedziałaś?

– Cóż, jest to wszystko niewiarygodnie… – Przekrzywiła głowę na bok. – Jakiegoż to słowa szukam? Och, wiem. Nudne. Niewiarygodnie nudne.

– Że jak?

– Nudna, nijaka, usypiająca lektura. Zaserwuję ci w skrócie. Paige Hathaway dorastała w luksusowej rezydencji w Pacific Heights z rodzicami, Victorią i Davidem, oraz dziadkiem Wallace’em Hathawayem. Babka najwidoczniej zmarła przed jej narodzinami. W tym czasie przez dom przewinął się tłum gospodyń, pokojówek, ogrodników i szoferów, ale chyba dobrze im płacono, bo nikt nie powie złego słowa. – Carey strzeliła gumą. – Paige wyprowadziła się kilka lat temu. Mieszka w apartamencie w jednym z tych wieżowców z widokiem na zatokę. David Hathaway spędza większość czasu w Chinach. A Victoria Hathaway i staruszek Wallace przeważnie siedzą w sklepie.

Riley otworzył teczkę, którą mu podała, i przebiegł wzrokiem po dopiero co zrelacjonowanych przez Carey faktach.

– Co jeszcze? – spytał, spoglądając znowu na nią.

– Rodzina jest filarem wytwornego towarzystwa. Wspierają wiele organizacji non profit, zwłaszcza te związane ze sztuką, baletem, muzyką poważną, operą. Za kilka tygodni będą gospodarzami wystawy chińskiej sztuki w Muzeum Sztuki Azjatyckiej. Znajdują się na liście osób obowiązkowo zapraszanych na przyjęcia. Och, i posłuchaj tego… Paige Hathaway była debiutantką. Uwierzysz, że nadal mają debiutantki? Nie żeby czegoś jej brakowało. W aktach jest zdjęcie. – Carey posłała mu chytre spojrzenie. – Ale to już wiedziałeś, no nie?

– Nie jest w moim typie.

– Ani trochę – zgodziła się Carey.

Zirytowała go ta ocena.

– Dlaczego? Za blisko mi do plebsu?

– Tak, w rzeczy samej. Bo Paige Hathaway nie jest z plebsu. W jej żyłach płynie błękitna krew. Gdyby San Francisco miało swoją rodzinę królewską, Paige byłaby księżniczką.

– Czego się dowiedziałaś o reszcie rodziny?

– Mamy królową, Victorię Hathaway. Jest dyrektorem finansowym firmy. Wallace Hathaway, nasz staruszek, zachowuje tytuł prezesa, mimo że dawno stuknęła mu osiemdziesiątka. Nadal co rano przychodzi do sklepu, przegląda raporty zysków i strat albo z zaskoczenia przeprowadza inspekcję w jednym czy drugim Bogu ducha winnym dziale. David Hathaway odpowiada za zakupy dla sklepu i wiedzie całkiem przyjemne życie wagabundy. Spędza więcej czasu w Chinach niż tutaj. Paige, jak się zdaje, aktualnie dryfuje przez firmę. Planuje przyjęcia, dużo. Nie jestem pewna, co jeszcze robi. To główni rodzinni gracze. Chociaż… – Urwała. – Nie wiem, czy ci się to na coś przyda, ale w jednej z kolumn plotkarskich pojawiła się ciekawostka, że Paige jest zaręczona z Martinem Bennettem. To wiceprezes Hathawaya i kolejny szlachetnie urodzony. Pewnie zakochali się w sobie u Tiffany’ego.

– Pewnie tak.

Czyli Page była zaręczona, hę? Na ile sobie przypominał, nie miała na palcu pierścionka. Ciekawe dlaczego. Prawdopodobnie nie znaleźli dostatecznie dużego kamienia. Rzucił teczkę na biurko. Resztę przeczyta później… jeśli będzie mu się chciało. Jeżeli Hathawayowie złożą jego babce przyzwoitą ofertę, będzie namawiał, żeby ją przyjęła i zamknęła całą tę sprawę.

– Dzwoniłaś do mojej babki przekazać, że po nią podjadę?

– Powiedziała, że nie może wyjść z domu. Masz iść sam, ufa ci, że dobijesz dla niej najlepszego targu.

– Co? – spytał zaskoczony. – Dlaczego nie chce iść? Jest chora?

– Nie spodoba ci się to.

– Mów.

– Powiedziała, że zadzwonił telefon i nikt się nie odezwał, słyszała tylko oddech, ale potem ktoś odkaszlnął i pomyślała, że to mogła być kobieta. – Carey zrobiła krótką przerwę. – Pomyślała, że to mogła być twoja matka.

– Niech to diabli! Nie może zachowywać się tak za każdym razem, kiedy ktoś wybierze zły numer. Moja matka dała nogę piętnaście lat temu. Prawdopodobnie nie żyje.

Zerwał się z fotela i nerwowo spacerował przed oknem.

Carey wstała.

– Co mam zrobić?

– Zadzwoń do mojej babki i powiedz, że jedzie ze mną. Prawnie smok należy do niej i to ona musi go sprzedać.

– A co z…?

– Powiedz jej, że dotrę za dwadzieścia minut i lepiej niech będzie gotowa.

Z ulgą powitał odgłos zamykanych drzwi, kiedy Carey wyszła. W piersi znowu czuł ucisk, tym razem nie z powodu ćwiczeń, lecz przeszłości.

To nie jego matka dzwoniła… wiedział, że nie. Nie było powodu sądzić inaczej. Najmniejszego. Ale pomimo tych bezlitosnych deklaracji gdzieś w głębi duszy nadal się zastanawiał się, gdzie ona jest i czy kiedykolwiek powróci.

* * *

Godzinę później Riley mniej przejmował się kwestią miejsca pobytu swojej matki, a bardziej tym, kiedy David Hathaway pojawi się ze smokiem babki. Od kwadransa wysiadywali krzesła przed biurami zarządu Domu Hathaway, a nadal nie było ani śladu Davida bądź jego córki, Paige.

– To niepoważne – oznajmił z irytacją.

Czekanie nigdy nie wychodziło mu za dobrze, szczególnie jednak nie lubił oczekiwać na swoją własność.

Nan cicho i fachowo poruszała drutami. Nie wątpił, że na urodziny w kwietniu otrzyma kolejny sweter do kolekcji w szafie.

– Rozluźnij się, Rileyu – powiedziała. – Na pewno zaraz przyjdą.

– Jest po piątej. Powinniśmy zabrać smoka i wyjść. Możemy przebierać w potencjalnych kupcach. Nie potrzebujemy Hathawaya.

– A co powiesz, żebyśmy zaczekali i przekonali się, co nam zaproponują? Wczoraj uraczyli nas tą cudowną herbatą, a Paige jest taka kochana. No i ładna, nie sądzisz?

– Nie zauważyłem.

– O, teraz nie tylko przygłuchy, ale i ślepy – droczyła się z nim.

Riley zignorował ją i zerwał się na równe nogi, kiedy recepcjonistka powiedziała:

– Pani Hathaway przyjmie państwa teraz.

Paige powitała ich przy drzwiach do swego gabinetu. Miała na sobie niebieski kostium i koronkową prześwitującą bluzkę z dekoltem akurat na tyle głębokim, by rozkojarzył Rileya. Ale nie da się zbić z tropu, nie dzisiaj, nie komuś, kogo nie zamierzał nigdy więcej oglądać.

– Przepraszam, że państwo czekali… – zaczęła.

– Gdzie smok? – przerwał jej.

– Może państwo wejdą?

Riley podążył za nią do gabinetu, babka zamykała pochód. Miał nadzieję, że zobaczy Davida Hathawaya lub przynajmniej paskudny posążek smoka, ale nic z tego. Paige zdecydowanie wyglądała na zdenerwowaną, kiedy stanęła za biurkiem, gestem zachęcając ich, by zajęli fotele naprzeciw. Nan postąpiła zgodnie z sugestią. Riley uznał, że woli stać.

– Zatem? – spytał.

– Mojego ojca coś zatrzymało.

– Gdzie jest posążek?

– Mój ojciec bez wątpienia lada moment tu będzie. – Posłała mu niepewny uśmiech. – Napiłby się pan mocnej kawy, którą tak pan lubi?

– Nie.

– Pani Delaney?

– Niczego mi nie trzeba, skarbie. – Nan wyjęła robótkę na drutach i oparła się wygodnie, bez oporów nastawiając się na czekanie.

W minionym roku Nan spędziła wiele czasu, czekając, aż lekarze przyjdą jej powiedzieć, co się dzieje z jej mężem. Nie zasłużyła sobie, by czekać również w tej sprawie.

– Pani Hathaway… – zaczął znowu.

– Wiem. Bardzo mi przykro. Mój ojciec prawdopodobnie stracił poczucie czasu. Niekiedy mu się tak zdarza. Nie znaczy to, że kogoś lekceważy. Po prostu zatraca się w tym, co aktualnie robi.

– Znałam kiedyś taką osobę – rzekła Nan z nutą smutku w głosie.

Zerknęła na Rileya, ale umknął wzrokiem. Mówiła o jego matce, on zaś nie chciał zapuszczać się w te rejony.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: