Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żona jubilera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Żona jubilera - ebook

Rok 1938. W Anglii narasta atmosfera zagrożenia wojną. Juliet Winterton podróżuje z Bliskiego Wschodu do hrabstwa Essex, by tam w wiejskiej posiadłości rozpocząć życie w roli pięknej młodej żony londyńskiego jubilera.

Jej inteligentny i ambitny mąż jest także człowiekiem okrutnym i bezwzględnym. Kiedy więc przystojny polityk Gillis Sinclair odwiedza Marsh Court, Juliet daje się zauroczyć jego nieodpartemu wdziękowi.

Tak oto rozpoczyna się namiętny romans, który przyniesie konsekwencje wykraczające daleko poza wszelkie przewidywania Juliet. Gillis Sinclair kryje bowiem mroczny sekret, a ponieważ dzieci Wintertonów dorastają, Juliet boi się, że na nie też przeszłość wywrze negatywny wpływ…

Epicka opowieść o miłości i stracie, namiętności i zdradzie, której akcja toczy się od burzliwych lat wojny po lata sześćdziesiąte.

Wciągająca… urocza, zachwycająca książka. 

"New Books"

Skomplikowana opowieść z wartką intrygą. 

"The Times"

Porywający i inteligentny romans. 

"Good Book Guide"

Pięknie skomplikowana, pełna zrozumienia dla ludzkich motywów powieść… tak bardzo uczciwa, że serce przy niej pęka. 

"Daily Mail"

Bohaterowie, których się nie da zapomnieć… ciepła i mądra. 

"Lancashire Evening Post"

Powieść o namiętności i intrygach. 

"Candis"

Wrażliwa analiza miłości i straty dokonana przez tę mistrzynię opowieści. 

"Choice"

Judith Lennox wychowała się w na wsi w hrabstwie Hampshire i studiowała na University of Lancaster, gdzie poznała swojego męża Iana. Mają trzech synów, trzech wnuków i jedną wnuczkę. Judith mieszka z mężem w Cambridge.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-444-3
Rozmiar pliku: 646 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Serdeczne podziękowania dla mojej agentki, Maggie Hanbury, za sugestie i nieocenione wsparcie, oraz dla mojej redaktorki w Headline, Clare Foss, za wnikliwe i wrażliwe komentarze o tekście. Wielkie uznanie należy się także asystentce Clare, Emmie Holtz, i mojej redaktorce w Piper, Bettinie Feldweg.

Dziękuję gorąco mojemu bratu, Davidowi Stretchowi, za informacje dotyczące fotografii w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, i mojemu mężowi, Ianowi, za wyjaśnienia tabel pływów i prądów. Za wszelkie błędy sama ponoszę odpowiedzialność.

Pozwoliłam sobie na niejaką swobodę w kwestii topografii okolic Maldon. Wyspa Thorney nie istnieje, chociaż została zainspirowana wyspami w ujściu rzeki Blackwater.RODZINY WINTERTONÓW I SINCLAIRÓW ORAZ ICH PRZYJACIELE

W Marsh Court:

Henry Winterton

Juliet Winterton, jego żona

Piers, ich syn

Charlotte (Charley), ich córka

W Maldon:

Jonathan Winterton (Jonny), młodszy brat Henry’ego

Helen Winterton, żona Jonny’ego

Aidan, ich syn

Louise, ich córka

W St. Albans:

Jane Hazelhurst (z domu Winterton), siostra Henry’ego

Peter Hazelhurst, mąż Jane

Eliot i Jake, bliźniacy, ich synowie

Gabrille (Gabe), ich córka

W Londynie:

Gillis Sinclair, przyjaciel Henry’ego Wintertona

Blanche, żona Gillisa

Flavia i Claudia, ich córki

Nathan (Nate) i Rory, ich synowie

W Greensea:

Joe Brandon, rolnik

Christine Brandon, jego ciotka

Neville Stone, chrześniak Joego

Oraz:

Freya Catherwood, fotografka

Anne Carilisle, gość z AmerykiRozdział pierwszy

Październik–grudzień 1938 roku

Podczas śniadania pokojówka upuściła wędzonego solonego śledzia na kolana Henry’ego, a on nazwał ją głupią i wyrzucił z pracy. Była głupia, Juliet Winterton zgadzała się z mężem, biedne, niewykształcone stworzenie, najmłodsza z licznej rodziny gnieżdżącej się w ciasnej chatce w Maylandsea. Ale współczuła jej, i kiedy dziewczyna, lamentując, uciekła z pokoju, wstawiła się za nią.

W oczach Henry’ego pojawił się nieprzyjemny wyraz, do którego przywykła podczas ich trwającego trzy miesiące małżeństwa. Wyrywając kręgosłup nieszczęsnej rybie, powiedział:

– Czasami jesteś strasznie słaba, Juliet.

Nie ustąpiła.

– Ethel nic nie może na to poradzić. Przerażasz ją, Henry, strasznie się przy tobie denerwuje. Mój ojciec zawsze powtarzał, że służbę należy traktować uprzejmie, ponieważ mają o wiele mniej szczęścia niż my.

– Twój ojciec był głupcem. – Henry rozciął kopertę nożem do papieru. – Roztrwonił wszystkie pieniądze i zostawił cię bez grosza, o ile pamiętam. Bóg tylko wie, co by się z tobą stało, gdybym cię nie uratował.

Juliet nie znosiła, kiedy w taki sposób mówił o jej ojcu, który umarł pół roku temu. Nauczyła się jednak mieć na baczności przed językiem Henry’ego, zajęła się więc smarowaniem masłem grzanki spalonej przez Ethel. Straciła apetyt, od oleistego zapachu wędzonego śledzia przewracało się jej w żołądku.

Skończywszy jeść, Henry odłożył sztućce na talerz.

– Dzisiaj wieczorem mamy gościa na kolacji – oznajmił. – Dostałem list od Sinclaira.

Gillis Sinclair był posłem do parlamentu i mieszkał w Londynie. Henry został ojcem chrzestnym Claudii, najmłodszej córki Gillisa, i często o nim mówił, chociaż Juliet nie poznała jeszcze ani Gillisa, ani jego żony Blanche.

– Przygotuję pokój – odparła. – Czy pan Sinclair przyjeżdża sam?

– Tak. Blanche jest niedysponowana. Przygotuj pokój w domku. Kiedy Sinclairowie odwiedzają Marsh Court, zawsze śpią w domku.

Henry wytarł usta serwetką i wstał. On, jego brat Jonathan i siostra Jane byli do siebie podobni, wszyscy odziedziczyli urodę Wintertonów, ale Henry był najwyższy i miał najbardziej imponujący wygląd.

– Wyślij też zaproszenia do Jonathana i Helen – dodał. – Oraz Barbourów. Przygotuj przyjęcie.

Charles i Marie Barbourowie byli sąsiadami Wintertonów, właścicielami wielkiego gospodarstwa leżącego na południe od Marsh Court.

– Pozwól mi porozmawiać z Ethel – przekonywała go Juliet. – Nakłonię ją do obietnicy, że będzie lepiej pracowała. Potrzebujemy jej dzisiaj wieczorem, a sam wiesz, jak trudno będzie znaleźć inną dziewczynę.

– Nie. – Henry obnażył zęby. – Powiedziałem, że już tu nie pracuje.

Rano było tyle rzeczy do zrobienia, a do pomocy miała tylko kucharkę, panią Godbold, i pokojówkę tak podeszłą w latach, że Juliet obawiała się o jej życie, kiedy ta wspinała się po schodach. Sama więc przygotowała sypialnię w eleganckim domku dla gości, pocieszając się myślą, że wieczorem zobaczy się z Helen i Jonathanem. Jonathan miał łagodniejsze usposobienie niż Henry, a jeśli chodzi o Helen, to szwagierka szybko stawała się jej dobrą przyjaciółką.

Po lunchu wyszła z domu. W tym roku drzewa wcześnie straciły liście, zerwane z gałęzi przez gwałtowną październikową burzę, i japońskie klony malowały na trawniku czerwone jak krew wiry. Gdyby nie kłótnia z Henrym, Juliet wzięłaby szkicownik i spróbowała uchwycić zmieszane barwy liści, ale czuła zbyt wielki niepokój, żeby malować. „Twój ojciec był głupcem. Roztrwonił wszystkie pieniądze i zostawił cię bez grosza. Bóg tylko wie, co by się z tobą stało, gdybym cię nie uratował”.

Uratował mnie, pomyślała. Szła po mokrej trawie, wysokie źdźbła łaskotały ją w kostki. Czy właśnie to zrobiłeś, Henry?

Deszcz przestał padać, odsłaniając bladobłękitne niebo i spokojny bezruch. Marsh Court stał na półwyspie wcinającym się w Morze Północne, od północy graniczył z ujściem Blackwater, a od południa z rzeką Crouch. Nizinne tereny otaczające dom stanowiły kombinację delikatnych odcieni zieleni, szarości i brązu, dających odpoczynek oczom. Juliet obserwowała stado mew przecinających powietrze, promienie słońca odbijały się od ich białych piersi, z oddali wyglądały jak jeden świetlisty organizm.

Ogród łączył się z polem, za nim rozciągały się słone mokradła, ani ogrodzenie, ani żywopłot nie znaczyły granicy posiadłości. Jedynym budynkiem w zasięgu wzroku był domek z czerwonej cegły, w poprzednim stuleciu zbudowany dla ciotki, starej panny, w którym dzisiaj wieczorem będzie nocował Gillis Sinclair.

Juliet spojrzała na Marsh Court. Mury i dach od dziesięcioleci wystawione na działanie żywiołów przybrały delikatną barwę różu i złota, wtapiając się w otoczenie. Trzy szerokie szczyty wychodziły na mokradła i bagna ujścia rzeki, gdzie woda w strumykach i słonych stawach wyglądała jak pasma metalowych nici. Drzwi balkonowe prowadziły na taras zastawiony doniczkami z geranium, pszczoły bzyczały przy popękanym zakurzonym oknie witrażowym. Kominek w salonie zdobiły rustykalne płaskorzeźby Adama i Ewy, przy czym Ewa miała tłusty brzuszek i zadarty nos, a Adam był rozczochrany i zaniedbany. W sieni stały zniszczone kręgle i kije do gier, w które Juliet nie umiała grać, w bibliotece – album z fotkami psów Wintertonów. Według niej wszystkie wyglądały tak samo, ale kiedy Jane, siostra Henry’ego, przewróciła kartę, westchnęła i powiedziała:

– To Lucky, a tu, popatrzcie! Moja kochana stara Sally.

Jej bracia uśmiechnęli się i pokiwali głowami.

Juliet pokochała Marsh Court od pierwszego spojrzenia, gdy po długiej podróży z Egiptu do wschodniej Anglii zobaczyła, jak wyłania się z morskiej mgiełki. Mimo to po trzech miesiącach małżeństwa nie mogła pozbyć się wrażenia, że tylko odgrywa rolę pani domu, że dom jeszcze do niej nie należy, że jest intruzką i oszustką. Przesuwała dłonią po wypolerowanej poręczy albo wtulała twarz w spłowiałą aksamitną kotarę, jakby dzięki temu mogła się stać częścią domu i rodziny Wintertonów.

Wraz z opadającym w dół gruntem trawa dziczała, jej szorstkie kępki zlewały się w jedno z polem. Juliet dotarła do miejsca, w którym Wintertonowie rozpalali ogniska dla uczczenia ważnych rodzinnych wydarzeń. Teraz był tu tylko popiół.

Zaczęła zgarniać opadłe liście w stos: złote dębowe, szkarłatne i koralowe wiśniowe, palczaste kasztanowców, przypominające brunatne pomarszczone dłonie. W kieszeni znalazła starą listę zakupów: „pończochy, znaczki, tabletki Beecham”. Zgniotła ją w kulkę i wepchnęła w liście. Pstryknęła elegancką złotą zapalniczką, prezentem od Henry’ego, i przysunęła płomień do papieru. Kiedy zajął się ogniem, zrobiła krok w tył. W górę uniósł się słup dymu; Juliet wciągnęła w płuca ostry jesienny zapach.

Kątem oka dostrzegła ruch. Ścieżką biegnącą wzdłuż pola szedł mężczyzna. Chociaż ziemia granicząca z dorzeczem nie należała do Marsh Court, pojawiało się tam niewielu ludzi i Wintertonowie lubili myśleć o niej jako o swojej. Wcześniej Juliet cieszyła się samotnością, paląc swoje poczucie nieszczęścia na stosie martwych liści, i teraz poczuła… To nie było zakłopotanie, właściwie nie, ale wrażenie obnażenia, jakby ktoś podejrzał ją w trakcie intymnej czynności w rodzaju czyszczenia zębów albo układania włosów.

Mężczyzna był wysoki i poruszał się sprężystym krokiem. Juliet patrzyła, jak schodzi ze ścieżki i kieruje się w stronę ogniska. Spodziewała się pytań o drogę, może prośby o szklankę wody.

Kiedy jednak nieznajomy znalazł się w zasięgu słuchu, zawołał:

– Pani na pewno jest Juliet. Byłem zaintrygowany, gdy się dowiedziałem, że Henry przywiózł żonę z Egiptu. Nie mogłem się doczekać, kiedy panią poznam. – Podszedł do niej z wyciągniętą ręką. – Jestem Gillis Sinclair. Mam nadzieję, że Henry uprzedził panią o moim przyjeździe.

Miał wysokie czoło i proste brwi nad pełnymi wyrazu szaroniebieskimi oczami. Jasnobrązowe włosy lekko się kręciły, nos był długi, prosty i wąski, usta szerokie i ładnie wykrojone. Juliet pomyślała, że jest niezwykle przystojny. Uścisnęła mu dłoń, mamrocząc powitanie.

Roześmiał się serdecznie.

– Nie tego pani oczekiwała, pani Winterton? Wyobrażała sobie pani polityka w średnim wieku, przedwcześnie postarzałego od trosk o sprawy państwowe?

To prawda, spodziewała się kogoś starszego. Henry był siedemnaście lat starszy od niej i Juliet założyła, że jego przyjaciel jest w podobnym wieku.

– Ależ nie – odparła. – Jest mi niezmiernie miło pana poznać, panie Sinclair.

– Gillis. Mam nadzieję, że nie musimy odnosić się do siebie tak oficjalnie.

– W takim razie mów mi Juliet. Gillis to niezwykłe imię.

– Duńskie. Moja matka pochodziła z Kopenhagi.

– Znasz duński?

– Trochę. Wybacz mi, że tak nieoczekiwanie pojawiam się w twoim ogrodzie. Mój samochód jest w Maldon, naprawiają rurę wydechową. Nieszczęsne auto kopciło czarnym dymem przez całą drogę z Chelmsford. Gość z warsztatu zaproponował, że mnie podwiezie, ale postanowiłem pójść pieszo. Uwielbiam chodzić wzdłuż ujścia Blackwater.

Mówiąc, nie odrywał od niej spojrzenia. Juliet się zastanawiała, co takiego kryje się w jego uśmiechu, we wzroku, co potrafi wprawić cię w wielkie zakłopotanie, a równocześnie sprawić, że nagle czujesz się żywa, jakbyś dotąd przebywała w cieniu, a teraz wkroczyła w cudowne słońce.

– Przykro mi, że twoja żona niedomaga.

– Biedna stara Blanche. Uważa, że zaraziła się od dzieci. Ja trzymam się od nich tak daleko, jak tylko się da.

Powiedział to z błyskiem w oku. Juliet nadal zmagała się z angielskim zwyczajem mówienia niekoniecznie tego, co się myśli. Bała się, że przez to jest nudna dla otoczenia.

Ogień przygasł, pozostały rubinowe resztki z białymi krawędziami. Kiedy ruszyli w stronę domu, Juliet zapytała Gillisa, w jakim wieku są jego córki.

– Flavia ma pięć lat, a Claudia… niech się zastanowię… dwa.

– Cudownie.

– Następnym razem przywiozę je ze sobą. Na pewno uznasz je za urocze istotki.

– Bardzo bym chciała.

– Henry mówił, że poznał cię w Kairze. Urodziłaś się tam?

Juliet pokręciła głową.

– Nie, urodziłam się w Anglii, ale z ojcem dużo podróżowaliśmy. Poznałam Henry’ego dwa tygodnie po śmierci ojca.

– To musiało być dla ciebie trudne. – Spojrzał na nią z ukosa. – Strata rodziców zawsze jest bolesna. A Henry, chociaż głęboko go kocham, nie jest najłatwiejszym z ludzi.

Ojciec Juliet, Alexander Capel, płynnie znał kilka języków i każdego nowego uczył się z niezwykłą łatwością. Egiptolog i hellenista, w wieku dwudziestu jeden lat pokłócił się z rodzicami i porzuciwszy Anglię, resztę życia spędził w krajach Bliskiego Wschodu. Kiedy Juliet miała dwanaście lat, osierociła ją matka, jej słabe zdrowie nie wytrzymało trudów wędrówki. Bolesna strata złamała serce Juliet. Do tego czasu nie przeszkadzało jej takie nieuregulowane życie, bo mama wszędzie tworzyła dom. Po jej śmierci Juliet czuła się wykorzeniona, pozbawiona swojego miejsca.

Przeprowadzili się do Kairu, kiedy miała siedemnaście lat. Na początku wynajmowali mieszkanie w Zamalek, dzielnicy zadrzewionych ulic i przestronnych willi. Mieli służącego i jadali w restauracjach. Juliet brała lekcje rysunku, ojciec pracował jako tłumacz w ambasadzie brytyjskiej. Tutaj jak wszędzie przyjaźnili się z pisarzami, intelektualistami i wagabundami różnych narodowości. Uwielbiała długie, leniwie płynące kolacje, rozmowy, które nigdy nie kończyły się przed północą, chłodne wczesne poranki i atramentowe cienie zalegające starożytne ulice.

Kiedy ojciec podupadł na zdrowiu, nie mógł dłużej pracować, więc musieli się przeprowadzić do umeblowanych pokoi w południowej części wyspy Gezira. Służącego trzeba było zwolnić, prowadzeniem domu i gotowaniem zajmowała się Juliet. Zarabiała niewielkie pieniądze jako dama do towarzystwa i sekretarka pewnej starej Francuzki (przez kilka lat te same obowiązki pełniła wobec ojca) oraz ucząc rysunku trzy rozpuszczone angielskie uczennice. Ojciec pił tani alkohol, by stłumić ból. Zawsze otwarcie wyrażał uwielbienie dla arabskiej kultury, a teraz nabrał zwyczaju noszenia brudnej galabii i fezu oraz kłócenia się z brytyjskimi znajomymi, którzy coraz rzadziej go odwiedzali. Juliet podejrzewała, że według nich stał się tubylcem.

Na pół roku przed śmiercią ojca jego wydawca, Francuz (monografie historyczne Alexandra Capela cieszyły się niejaką popularnością w świecie francuskojęzycznym), zabrał Juliet na kolację. Jean-Christophe ostrzegł ją, że zbliża się wojna i dlatego powinni z ojcem opuścić Kair. Włoskie zwycięstwo w Abisynii położonej na południe od Egiptu było jednym z pierwszych epizodów nadchodzącego konfliktu, który jak spokojnie jej wyjaśnił, będzie niewyobrażalnie przerażający. Próbował rozmawiać z jej ojcem, ale ten nie chciał go słuchać. Juliet musi go przekonać.

Potem przeszli do lżejszych tematów. Spędzili przyjemnie wieczór, na zakończenie Jean-Christophe zabrał ją do swojej willi przy ulicy Abou el Feda i tam się z nią kochał. Pozwoliła się uwieść, ponieważ potrzebowała komfortu ludzkiego dotyku. Jean-Christophe okazał się czułym i wrażliwym kochankiem, sprawił, że uwierzyła, iż jest piękna. Zakochała się w nim i wpadła w przygnębienie, kiedy po miesiącu wrócił do swojego zamku nad Loarą, do żony i dzieci.

Kiedy stan ojca się pogorszył, Juliet zaczęła wyprzedawać cenne rzeczy, żeby zapłacić za morfinę. Jego cierpienia trwały długo, trudno było na nie patrzeć. Podczas ostatnich tygodni w żaden sposób nie umiała przynieść mu ulgi i po jego śmierci pozostała z poczuciem klęski, z którego nigdy do końca nie zdołała się otrząsnąć.

Po spłaceniu najpilniejszych długów ojca okazało się, że jest bez grosza. Było lato, panował nieznośny upał. Juliet nigdy nie lubiła Kairu, miasta hałaśliwego, głośnego i tajemniczego, ale nie wiedziała, dokąd mogłaby wyjechać, zresztą nie stać by jej było na bilet. Ciągle wsuwała dłoń do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu monet i ukrywała się w mrocznych pokojach z zamkniętymi okiennicami, udając, że jej nie ma, kiedy gospodarz pukał do drzwi i domagał się czynszu.

Była samotna, biedna i przerażona, że może się znaleźć na ulicy. Wielu ludzi zasługujących na lepszy los od niej sypiało na chodnikach Kairu. Nocami nie pozwalały jej zasnąć nie tylko upał i żal, ale też strach przed samotnością, porzuceniem i nędzą. Przestała odczuwać cokolwiek poza koszmarem przeszłości i obawą o przyszłość. Miała dziewiętnaście lat, a jej serce już było wyschnięte. Głód miłości okazał się potężniejszy od ochoty na słodycze z ulicznych kramów.

Postanowiła sprzedać ostatnią wartościową rzecz, perłowy naszyjnik, który ojcu podarował bogaty handlarz z Aleppo. Alexander Capel uczył angielskiego sześciu synów handlarza i tłumaczył dla niego teksty z aramejskiego na współczesny arabski i angielski. Ojciec dał jej ten naszyjnik na piętnaste urodziny. Początkowo nie miał dla niej większego znaczenia, uważała, że jest niemodny i ciężki, potem jednak go pokochała i podziwiała magiczne trzy sznury błyszczących, wielkich, okrągłych zielonkawozłotych pereł słonowodnych, które uformowały się w wulkanicznym atolu na Pacyfiku. Osadzono je w złocie i rozdzielono diamentami.

Henry Winterton wszedł do sklepu, kiedy jubiler, bez wątpienia wyczuwając jej desperację, próbował ją oszukać. Ku zaskoczeniu Juliet nowy klient złożył korzystniejszą ofertę. Przy akompaniamencie protestów właściciela sklepu Henry się przedstawił.

– Mam firmę jubilerską w Londynie – rzekł. – Na Bond Street. Wie pani o tym, panno…?

– Capel – powiedziała. – Nie, obawiam się, że nie wiem.

– No dobrze, przyjmuje pani moją ofertę?

Ponieważ popsucie szyków sklepikarzowi sprawiło jej przyjemność i ponieważ druga oferta była taka szczodra, dobiła targu, ściskając mu dłoń i dziękując. Chociaż w całej tej transakacji było coś podejrzanego, jakby Juliet zgadzała się na coś więcej niż tylko wymianę perłowego naszyjnika na pieniądze.

Kiedy wyszli ze sklepu, Juliet z czekiem Wintertona w kieszeni, nowy znajomy podał jej obite zieloną skórą pudełko z naszyjnikiem.

– Proszę się nim dla mnie zaopiekować – powiedział. – Będę w Kairze przez dwa tygodnie. Odda mi pani naszyjnik przed moim wyjazdem. – Kiedy się wzdragała, dodał: – Jeśli perły nie będą noszone, stracą blask. Mieszkam w hotelu Shepheard. Dzisiaj zapraszam panią na kolację, ustalimy sposób oddania naszyjnika. Nie mam zwyczaju uwodzenia niewinnych uczennic, jeśli tego się pani obawia. Proszę podać mi adres, przyślę po panią o ósmej. I proszę włożyć perły. To niezwykły naszyjnik.

Henry zafundował jej kolację tamtego pierwszego wieczoru, a potem w każdy kolejny wieczór przez dwa tygodnie. Juliet nie spieniężyła czeku, tylko schowała go do cedrowego pudełka w swojej sypialni i czasami oglądała.

Mizeria jej dni kontrastowała z wieczorami w hotelu Shepheard. O ósmej wieczorem przyjeżdżał po nią samochód. Henry czekał przy stole w sali urządzonej w stylu mauretańskim. Podczas pierwszej kolacji Juliet była skrępowana i oszołomiona, dlatego mówił on, zapełniając ciszę. Powiedział, że jego prapradziadek w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku założył pierwszy sklep Wintertonów w Colchester. Trzydzieści lat później rodzina kupiła drugi lokal na Bond Street. Istnieje szlif Wintertonów, mówił Henry, wielkimi, eleganckimi dłońmi szkicując kształt, dzięki któremu diamenty błyszczą wyjątkowym światłem. Kilka razy w roku wyjeżdżał za granicę, by kupować rzadkie kamienie szlachetne, gotowe klejnoty nabywał tylko wtedy, gdy miały niezwykłą wartość. Jego spojrzenie raz po raz wracało do naszyjnika na szyi Juliet.

Później opowiedział jej o swojej rodzinie. Jego siostra Jane poślubiła Petera Hazelhursta, chirurga; mieli bliźniaków Jake’a i Eliota oraz maleńką Gabrielle. Młodszy brat Henry’ego, Jonathan, był partnerem w rodzinnej firmie. Henry zarządzał finansami i zakupem kamieni, Jonathan odpowiadał za personel i prowadzenie sklepów. Obaj brali udział w tworzeniu nowej biżuterii, ponieważ rozumieli charakterystyczną dla Wintertonów kombinację ostentacji i elegancji. Jonathan i jego żona Helen mieszkali w Maldon w hrabstwie Essex, w odległości zaledwie sześciu kilometrów od Marsh Court, domu Henry’ego.

Juliet wyobrażała sobie Marsh Court jako wilgotne, posępne miejsce. W żarze kairskiego lata ta wizja była pociągająca. Zauważyła, że chociaż Henry mówił o swojej rodzinie z uczuciem, to czerpał przyjemność z opisywania jej wad i słabości – braku zdecydowania Jonathana, przywiązania Jane do modnych metod wychowywania dzieci.

Na trzy wieczory przed wyjazdem z Kairu Henry się jej oświadczył.

– Więc jak? – warknął, kiedy zaskoczona nie od razu odpowiedziała. – Nie masz nic do powiedzenia?

Spanikowana wzięła przykład z dziewiętnastowiecznych powieści, które lubiła czytać.

– Jestem niezwykle zaszczycona…

– Nie zamierzam sprawiać ci zaszczytu. Ani pochlebiać. Nigdy tego nie robię.

Następnie wyliczył jej korzyści małżeństwa z Henrym Wintertonem. Miał trzydzieści sześć lat, siedemnaście więcej niż ona, dlatego bez problemu będzie mógł utrzymać ją i dzieci, które ewentualnie się im urodzą. Lubił towarzystwo i miał mieszkanie w Londynie, Juliet nie musi się więc obawiać ani nudy, ani braku bezpieczeństwa. Stanie się częścią jego rodziny. Będzie miała dom.

Juliet, która już prawie się w nim zakochała, tęskniła za tym wszystkim. Henry Winterton był przystojny, pewny siebie, inteligentny i wielkoduszny wobec niej. Pod wieloma względami małżeństwo rozwiązałoby wszystkie jej problemy. Tylko że nie powiedział, że ją kocha.

Wyciągnął rękę nad stołem i ujął jej dłoń.

– Obawiam się, że nie masz czasu na rozterki. Pilne interesy wzywają mnie do Londynu. Muszę tam wrócić tak szybko, jak to możliwe. – Zniżył głos. – Juliet, pragnę cię.

Nie „kocham cię” ani „uwielbiam”, tylko „pragnę”. Odkryła, że to potężna sprawa, jeśli ktoś nas pragnie, jeśli jesteśmy obiektem czyjegoś pożądania. To urzekało, skłaniało do uległości. Wielu Anglikom sprawia trudność mówienie o miłości, powiedziała sobie w duchu, i była przekonana, że żar w oczach Henry’ego Wintertona wyrażał wszystko, o czym musiała wiedzieć.

Tydzień później pobrali się przed ministrem sprawiedliwości. Noc poślubną spędzili w hotelu Shepheard. Zanim Juliet w koszuli nocnej wyszła z łazienki, zawahała się, czując strach przed przekręceniem gałki w drzwiach. Pomyślała, że zaraz pójdzie do łóżka z nieznajomym. Trudna próba trwała jednak krótko, a w gruncie rzeczy nie było tak źle, jak się obawiała. Henry był pełnym wigoru kochankiem, duma nakazywała mu dać jej rozkosz równą tej, którą sam odczuwa. Jean-Christophe sprawił, że Juliet nie była kompletną nowicjuszką, ale jeśli nawet Henry to dostrzegł, nic nie powiedział.

Nazajutrz wyruszyli do Anglii. Po noclegach w Valletcie i na Gibraltarze opuścili statek w Dieppe i pociągiem pojechali do Paryża. Tam w House of Worth Juliet skompletowała swój posag. Henry polecił jej, żeby zamówiła cztery suknie wieczorowe. Ekspedienci rozłożyli na kontuarze bele tkanin i po godzinnym przyjemnym namyśle Juliet wybrała czerń, róż i czerwień.

Na czwartą nie umiała się zdecydować. Ekspedientka, drobna elegancka kobieta po sześćdziesiątce, zaproponowała prostą suknię barwy écru obszytą przy dekolcie i na dole wąską czarną wstążką. Juliet zauważyła, że całość za bardzo będzie się zlewać z jej bladą cerą i kręconymi włosami w kolorze ciemnego złota, ale ekspedientka tylko pogardliwie syknęła. Zahukana Juliet się poddała. Sześć tygodni później owinięte w bibułkę i związane satynową wstążką pudło z czterema sukniami dostarczono do Marsh Court.

Wieczorem Juliet zeszła na kolację w sukni barwy écru i perłowym naszyjniku, który potrzebował prostego stroju dla podkreślenia swojego piękna. Kiedy spojrzała w lustro, zobaczyła, że lśnienie pereł wydobywa ciepłe tony jej cery. Policzki nadal miała zarumienione po popołudniu spędzonym w ogrodzie. Przycisnęła dłonie do twarzy i wciągnęła w płuca zapach dymu, którym przesiąkła jej skóra, oczyma wyobraźni zobaczyła idącego ku niej Gillisa Sinclaira.

Henry musiał wciąż się na nią gniewać, bo kiedy weszła do salonu, powiedział:

– Wreszcie jesteś. Zaczynałem myśleć, że cię straciliśmy. Że pewnie nad rzeką ratujesz kolejne kulawe kaczki. – Zwrócił się do Jonathana i Helen oraz Charlesa i Marie Barbourów siedzących na sofach ustawionych przy kominku: – Juliet ma miękkie serce. Gdyby mogła postawić na swoim, zapełniłaby mój dom darmozjadami i głupcami.

– Przecież nie mogłeś szukać żony z twardym sercem. – Gillis Sinclair stał w cieniu koło biblioteczki. Lekko ukłonił się Juliet. – Pani Winterton, pozwoli pani, że skomplementuję pani wygląd. Henry, gratuluję ci znalezienia takiego skarbu.

– Phi. – Henry skrzywił się nieprzyjemnie. – Pogardzam naiwnością. To cecha, która czasami uchodzi za dobroć, chociaż w rzeczywistości bliższa jest głupocie.

– Zdolność do współczucia na pewno nie jest zła.

– Nie wątpię, Sinclair, że doskonale wychodzi ci udawanie współczucia, kiedy przynosi ci to korzyść.

Wdzięczna, że przestała być głównym obiektem zainteresowania, Juliet usiadła obok Helen i Jonathana. Nie cierpiała, kiedy Henry był w takim nastroju i doszukiwał się niskich motywów nawet u najbliższych mu osób. Przypuszczała, że Barbourowie podzielają jej odczucia, ponieważ z ogromnym zainteresowaniem wpatrywali się w swoje drinki. Jonathan i Helen sprawiali wrażenie nieporuszonych, zapewne byli świadkami takich pokazów niezliczoną ilość razy. A poza tym Juliet już odkryła, że kłótnia sprawia przyjemność nawet najbardziej życzliwemu z Wintertonów.

Obawiała się, że Gillis może się poczuć urażony, ale on posłał Henry’emu słodki uśmiech.

– Masz rację, z łatwością zdobywam się na odrobinę hipokryzji, kiedy sytuacja tego wymaga.

– Gillis ma serce, rozumiecie – oznajmił Jonathan. – Zawsze podejrzewałem, że to, co pompuje krew w żyły mojego brata, jest zrobione z twardego, gładkiego jak lustro kamienia.

Henry uśmiechnął się bez przekonania.

– A ty nie należysz do ambitnych, prawda, Jonathanie?

Henry miał w sobie coś z czterolatka, który zaczepia młodszego brata, kpiąc z niego i go poszturchując. Jego ostatnie stwierdzenie zawierało więcej niż tylko szczyptę złośliwości. Henry był w rodzinie tym, który zarabia pieniądze, i to on, a nie Jonathan, przekształcił rodzinny staroświecki, tradycyjny sklep jubilerski w odnoszącą sukces nowoczesną firmę.

Jonathan przyjął szpilę, unosząc kieliszek. Henry zwrócił się do Gillisa:

– Więc przyznajesz, że jesteś ambitny.

– To niezbędny składnik sukcesu.

– Ambicja i hipokryzja idą ręka w rękę, nie sądzisz?

– Jeśli sugerujesz, że polityka wymaga szczególnej umiejętności udawania, to nie będę przeczył.

– Jakiś ty szczery – powiedział Henry sarkastycznie.

– A gdybym ci wskazał skromnych, pokornych posłów do parlamentu…

– Powiedziałbym, że to najwięksi kłamcy.

Gillis patrzył w ogień, ale Juliet dostrzegła uśmiech unoszący kąciki jego ust.

– Gdybym więc ci powiedział, że pod tą niewątpliwie atrakcyjną powierzchownością jestem skromny i pokorny…

Henry ryknął śmiechem i poklepał Gillisa po plecach.

– Do twarzy ci z arogancją, stary, nie powinieneś się tego wstydzić.

Wszyscy też się roześmiali.

Niedługo potem pokojówka ogłosiła, że podano kolację. Przy stole Juliet nadal obserwowała, jak sprytnie Gillisowi wychodziło poprawienie nastroju Henry’ego. Przyglądała mu się uważnie, aby się dowiedzieć, jak on to robi. Henry tolerował dobroduszne przycinki przyjaciela, choć zareagowałby sarkazmem albo gniewiem, gdyby kpił z niego ktoś inny. W trakcie kolacji zaprezentował swoje najsympatyczniejsze wcielenie, był czarujący i zabawny, wzór doskonałego gospodarza. Z kolei Gillis, kulturalny, wesoły i niezwruszony, cudowny rozmówca, z każdego tematu potrafił zrobić zajmującą opowieść. Juliet pomyślała, jaką szczęściarą jest Blanche Sinclair, że poślubiła mężczyznę będącego takim wspaniałym towarzyszem.

Zastanawiała się, czy przyjaźń obu mężczyzn utrwaliło to, co ich łączyło, błyskotliwe poczucie humoru, wiedza i inteligencja, bystry umysł i doskonała pamięć, ale potem doszła do wniosku, że przyjemność sprawiają im dzielące ich różnice. Podejrzewała, że Henry docenia to, iż Gillis ignoruje jego zły humor, co pozwalało mu cieszyć się żarliwą wymianą argumentów. Niezależnie od fundamentów, na których opierało się ich przywiązanie, Gillis wydobywał z Henry’ego najlepsze cechy i Juliet była mu za to wdzięczna.

Jadalnia w Marsh Court była ciepła i wygodna. Płomienie świec połyskiwały na starej kruchej porcelanie, czeskich kryształach i georgiańskim srebrze, szkarłatne kotary oddzielały ich od nocy. Rozmowa najpierw dotyczyła strzelania i jachtów oraz dwunastu skrzynek francuskiego wina, które Henry niedawno kupił. Jako ignorantka we wszystkich tych kwestiach, Juliet odzywała się rzadko, dopiero kiedy rozmowa zeszła na koncerty w Wigmore Hall, zaczęła brać w niej aktywniejszy udział. Zawsze ogromną przyjemność sprawiało jej słuchanie muzyki, która miała moc intensyfikowania szczęścia i pocieszania w smutku. Oboje Jonny i Jane Wintertonowie byli świetnymi pianistami i uwielbiała ich występy.

W trakcie posiłku musiała się kontrolować, by nie patrzeć bez przerwy na Gillisa Sinclaira. Pociągał ją, często łapała się na tym, że bada wykrój jego ust albo linię szczęki. Widziała, jak wyraz jego twarzy przechodzi płynnie od śmiechu do melancholii, oczy błyszczą inteligencją albo się chmurzą przy poważniejszych tematach. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, posłał jej uśmiech, zapraszający, niemal konspiracyjny. Później usiłowała omijać go wzrokiem.

Polityczne wydarzenia dwóch ostatnich miesięcy zaprzątały myśli wszystkich i rzeczą nieuchronną była dyskusja o Monachium. Ponieważ Gillis Sinclair był posłem do parlamentu (i w wieku trzydziestu jeden lat parlamentarnym podsekretarzem stanu), wszyscy traktowali go jako człowieka mającego dostęp do poufnych informacji. Charles Barbour zapytał, czy według niego Hitler dotrzyma obietnic, które w zeszłym miesiącu złożył w Monachium. Wprawdzie z ulgą i wdzięcznością powitano premiera Neville’a Chamberlaina, kiedy wrócił z Niemiec z – jak się wydawało – gwarancją pokoju w zamian za zgodę na utratę przez Czechosłowację Kraju Sudeckiego, wkrótce jednak pojawiła się mieszanina poczucia winy i niepokoju. Juliet pamiętała, jak jej francuski kochanek powiedział, że nadchodząca wojna będzie potworna. Miała nadzieję, że w Marsh Court odnalazła bezpieczeństwo.

– Oczywiście, że je złamie – powiedział Gillis. – Każdy myślący człowiek to wie.

– Czyli całe to truchtanie do Monachium z parasolem w dłoni było na nic.

– Niezupełnie. Zyskaliśmy czas, a bardzo go potrzebujemy do zbudowania naszej siły militarnej. – Gillis wyglądał na rozgniewanego. – Mamy zdecydowanie za mało samolotów. Dobry Boże, brakuje nam części zamiennych, by wyremontować okręty.

– Może to czas na znalezienie sposobu na trwały pokój – mruknęła Helen.

Gillis pokręcił głową.

– Nie, Helen, obawiam się, że nie.

– Mówiliśmy wcześniej o arogancji polityków – wtrącił Jonny. – Czy Chamberlain mógłby zademonstrować większą arogancję niż wiara, że jest w stanie wpłynąć na Hitlera?

Wkrótce kobiety wstały od stołu, zostawiając mężczyzn z brandy i papierosami. Podczas gdy Marie Barbour pudrowała nos, Helen ścisnęła Juliet za rękę.

– Bardzo chciałam ci o tym powiedzieć. Spodziewam się dziecka!

– Helen, to cudownie! Tak się cieszę! – Juliet obięła szwagierkę. Wiedziała, że Helen i Jonny od kilku lat starali się o dziecko.

Maleństwo ma przyjść na świat w marcu, powiedziała Helen i uszczęśliwiona przeciągle westchnęła.

– Nie mogę się doczekać, kiedy będę się toczyła jak słoń ze świadomością, że niedługo wezmę na ręce moje ukochane dziecko.

Helen była wysoka, szczupła i zupełnie niezainteresowana modą i fryzurami. Tego wieczoru miała na sobie prostą suknię z oliwkowej wełny, gęste kasztanowe włosy usiłowały się wymknąć z koka, w który próbowała je upiąć. Juliet pomyślała, jak pięknie wygląda Helen z orzechowymi oczami i twarzą jaśniejącą radością.

Do pokoju wróciła Marie i temat ciąży został porzucony. Chociaż trzy kobiety starały się rozmawiać o innych rzeczach, szybko powróciły do sytuacji politycznej. Helen się niepokoiła, że Jonathan może dostać powołanie. Charles, mąż Marie, był poważnie ranny w wielkiej wojnie, co wykluczało wcielenie go do wojska. Po raz pierwszy Juliet zaczęła się zastanawiać, co w razie wybuchu wojny stałoby się z Henrym – a także z rodzinną firmą i Marsh Court.

Głosy mężczyzn wdarły się do pokoju.

– Noc jest jasna – powiedział Jonathan, otwierając z rozmachem drzwi. – Popatrzymy na gwiazdy. Dziewczęta, idziecie z nami?

Henry zbudował małe obserwatorium, w którym umieścił teleskop. Juliet zgasiła światła w salonie, potem wszyscy włożyli płaszcze i wyszli na dwór. Trawa była krucha od szronu, gwiazdy na niebie wyglądały jak ziarnka piasku rozrzucone na czarnej podłodze.

Postawili kołnierze i drżąc z zimna, wypuszczali kłęby pary, gdy po kolei zajmowali miejsce przy teleskopie. Po chwili Juliet oddaliła się od pozostałych. Za plecami usłyszała kroki; odwróciła się i zobaczyła Gillisa Sinclaira.

Uśmiechnał się do niej.

– Juliet, wieczór jest cudowny.

– Cieszę się, że przyjechałeś. Henry zawsze wyczekuje na twoje wizyty.

Zamilkli, patrząc na gwiazdy. Nagle Gillis powiedział:

– Powinnaś mu się przeciwstawić. Wybacz, że to mówię, ale Henry’emu na tym właśnie zależy – żeby ktoś mu się przeciwstawił.

Skurczyła się, słysząc litość w jego głosie. Czuła, że to ją poniża. A chociaż Gillis miał dobre intencje, wiedziała, że się myli. Henry szanował mężczyzn, którzy stawiali mu czoło, ale zdążyła się już przekonać, że opór żony mu się nie podoba.

Ramię w ramię wrócili do domu. W powietrzu unosił się aromat jesiennych liści i organiczny zapach rzeki, ale było w nim coś jeszcze: smak nadchodzącej zimy.

Na dwudzieste urodziny Juliet Henry zaproponował, że zrobią dla niej bransoletkę. W półmroku wyrafinowanego bogactwa sklepu Wintertonów przy Bond Street ze szklanych gablot mrugały do Juliet klejnoty. Naszyjniki leżały zwinięte na posłaniu z niebieskiego aksamitu, kamienie wielkości winogron mościły się w złotych objęciach pierścionków.

Wnętrze odzwierciedlało perfekcjonizm Henry’ego. Witryny zaaranżowano z wielką starannością, co pół godziny pracownik sprawdzał, czy nie ma odcisków palców na szkle i pyłków kurzu na granatowym dywanie. Ekspedient podsunął Juliet krzesło, jego kolega przyniósł kieliszek szampana i miskę słonych orzeszków.

Henry zapytał, jakie kamienie Juliet lubi najbardziej.

– Szmaragdy – odparła. Uwielbiała ich żywe zielone światło.

Henry chwilę przyglądał się żonie, która usiłowała siedzieć bez ruchu.

– Nie – oznajmił. – Bransoletka będzie z akwamarynami.

Juliet próbowała powstrzymać rumieniec zalewający jej policzki. Wiedziała, że cały personel słyszał tę wymianę zdań. Łzy zakłuły ją pod powiekami. Ostrożnie skierowała wzrok na tacę z kamieniami, która leżała na kontuarze.

Henry oczekiwał, że będzie wyjeżdżała z nim do Londynu dwa, trzy razy w miesiącu. Zatrzymywali się w mieszkaniu nad sklepem przy Bond Street, gdzie o wygody Henry’ego dbali kucharka, pokojówka i kamerdyner. Życie towarzyskie wolał prowadzić w Londynie, do Marsh Court zapraszał wyłącznie najbliższych przyjaciół.

Na koniec każdego wieczoru szczegółowo oceniał charaktery gości, podkreślając ich głupotę i zarozumialstwo. Juliet nienawidziła tej analizy najdrobniejszych wad ich znajomych. Żadne ludzkie szaleństwo, żadna próżność nie zdołały umknąć przed jego kpiną. Juliet uważała, że ta potrzeba ujawniania wstydliwych cech innych ludzi jest nużąca i demoralizująca. Sama wolała dostrzegać tylko najlepsze cechy.

Zrozumiała jednak, że to jedna z głównych przyjemności męża. Z zachwytem wyłapywał moralną skazę, błędny osąd albo pokaz ignorancji w kwestiach najważniejszych dla Wintertonów (muzyka, sztuka, wieś) i szydził z delikwenta. Postanowił zinterpretować jej upodobanie do szmaragdów jako przejaw chciwości i ukarał ją w obecności swoich podwładnych. Nie zdawała sobie wtedy sprawy, że szmaragdy czystej wody są droższe od diamentów. Po prostu wymieniła nazwę kamienia, który się jej podobał.

Uczyła się. Nie popełniała tego samego błędu dwa razy. Zdobywała wiedzę, żeby Henry nie miał okazji jej krytykować. Podczas przyjazdów do Londynu odwiedzała muzea i wystawy. Zawsze miała umysł żądny wiedzy. W trakcie długich spacerów po stolicy odkrywała, że pomimo innego języka i klimatu Londyn ma wiele wspólnego z Kairem. Nędza sąsiadowała z wielkim bogactwem. Na ulicach West Endu, gdzie pary spożywały kolację w eleganckich restauracjach, a i taksówki podwoziły roześmianych młodych ludzi do modnych lokali, można było znaleźć inny Londyn, jeśli tylko ktoś chciał zadać sobie trud. Juliet nabrała zwyczaju noszenia w kieszeni płaszcza monet dla ludzi w zniszczonej, podszytej wiatrem odzieży, którzy kucali w wejściach do sklepów, trzymając wypisaną na kartonie informację, że są bezrobotnymi weteranami wojennymi. Jej problemy wydawały się drobne w porównaniu z ich problemami, i gdy wrzucała pieniądze do blaszanych puszek, czuła, że jest protekcjonalna i rozpieszczona.

Podczas trwania kryzysu monachijskiego w parkach wykopano okopy, a przed budynkami rządowymi ustawiono worki z piaskiem. Pozostały na miejscu, nadając londyńskim ulicom aurę wyczekiwania i przerażenia. Pewnego wieczoru na kolacji z Gillisem i Blanche Sinclairami Juliet sobie uświadomiła, i to był dla niej szok, że nawet Henry, pesymista i realista, liczył, że Gillis będzie miał lepsze wiadomości na temat sytuacji międzynarodowej. Ale nie miał, mówił wyłącznie o brutalnych atakach na Żydów w Niemczech i porażce dyplomacji, aż wreszcie złapał spojrzenie żony. Blanche, drobna i urocza, z czarnymi włosami i jasną cerą, przypomniała mężowi, że zamierzali spędzić miły wieczór na mieście, więc rozmowa zeszła na inny temat.

Juliet najszczęśliwsza była w Marsh Court. Usiłowała być lepszą żoną dla Henry’ego, grać rolę pani domu z wdziękiem i kompetentnie. Uczyła się od Helen, kopiując sposób, w jaki szwagierka przygotowywała menu, układała kwiaty i witała gości.

Popołudniami z akwarelami i sztalugami szła nad Blackwater, starając się uchwycić nastroje rzeki. Podczas odpływu woda opuszczała dorzecze, odsłaniając lśniące szarobrązowe błota. Małe kutry podskakiwały i wirowały, nurt niósł morskie ptaki i złamane gałęzie.

Wyspy przy ujściu rzeki zdawały się dryfować na wodzie niczym płaskodenne łodzie. Wyspa Thorney, położona w dół rzeki od Marsh Court, z głównym lądem łączyła się wąską groblą, która czasami się ujawniała, a czasami znikała. Idąc groblą, Juliet czuła się tak, jakby kroczyła po rzece. Połyskliwe brązowe zielska czepiały się kamieni; Juliet wdychała bogate zapachy błota i rozkładu, podczas gdy promienie wiszącego nisko zimowego słońca dźgały namokły, niepewny grunt z obu stron grobli.

Na wyspie zobaczyła zagajnik, wąską drogę, kilka zagonów i dom, poza tym grunt przecinały strumyki i rowy, nadając mu mało solidny wygląd. Dom, niezbyt wielki, był zadbany. Na grządkach brązowiały astry, trawnik był starannie przystrzyżony.

Kto, zastanawiała się Juliet, chciałby zamieszkać w takim opuszczonym, nietrwałym miejscu? Stojąc na drodze, wyobraziła sobie podnoszącą się wodę, zalewającą pola i ogród, grządki i trawniki, wdzierającą się przez drzwi i okna.

Odwróciła się i pobiegła do grobli. A kiedy dotarła na trwały ląd, odetchnęła z ulgą.

Kiedy się kłócili, Juliet zadawała sobie pytanie, co Henry pomyślał, kiedy spotkali się u kairskiego jubilera. Nie chciałaby podzielać jego przekonania, że ją uratował. Bycie obiektem litości upokarzało ją. To uczucie jednak było Henry’emu obce, dlatego musiało chodzić o coś innego.

Lustro i spojrzenia mężczyzn mówiły, że jej uroda przyciąga uwagę. Wszyscy Wintertonowie podziwiali piękne przedmioty i nie dopuściliby do swojego wąskiego kręgu niczego, co brzydkie albo zwyczajne. Henry widział ją i jej naszyjnik, a z ich rozmów w hotelu Shepheard wywnioskował, że nie jest osobą niewykształconą. Może przyjemność sprawiała mu myśl, że jego powrót do Anglii z młodą żoną wywoła szok i zazdrość. Albo też uważał, że Juliet jest uległa, że jest kobietą, którą zdoła uformować w każdy kształt, jaki sobie zamarzy.

Nie kochał jej jednak. To zrozumiała. Kiedy tylko zobaczyła Helen i Jonathana razem, odkryła, jak inaczej może wyglądać małżeństwo. Kiedy tańczyli, Jonny lekko opierał dłonie na ramionach Helen i od czasu do czasu gładził kciukiem jej szyję w geście czułości, który dla obojga był tak znajomy, że Juliet przeszył ból. Nie zazdrościła im, za bardzo oboje kochała, żałowała tylko, że choć ułamek takiej bliskości nie jest jej i Henry’ego udziałem.

Zastanawiała się, czy dla określonego typu mężczyzny, mężczyzny takiego jak Henry, pożądanie seksualne jest jedyną formą miłości. Jej to nie wystarczało. Przerażało ją, że może przeżyć swoje dni bez miłości, i nocami cicho szlochała w poduszkę.

Czasami wyobrażała sobie, jak pakuje walizkę, wsiada do pociągu i jedzie z Maldon do Londynu. Sprzedaje perły (choć według prawa należały do Henry’ego) i wynajmuje pokój w pensjonacie. Jedzie do pracy, dzięki której ma pieniądze na czynsz i jedzenie. Byłaby biedna, ale wolna. A w swoim czasie Henry zgodziłby się dać jej rozwód.

Pewnego dnia podczas śniadania, kiedy pokojówka podała Henry’emu smażone śledzie, Juliet nie zdążyła w porę dobiec do łazienki. Zwymiotowała na suknię i grzankę, którą próbowała zjeść. Wydawało się, że pokojówka pójdzie w jej ślady, za to Henry, trzeba mu to przyznać, nie skrzywił się nawet, tylko mruknął coś o świetnym początku dnia i wysłał ją z powrotem do łóżka.

Przed południem przyjechał doktor Vincent. Zbadał ją i powiedział, że jest w ciąży i że dziecko urodzi się na wiosnę. Po jego wyjściu Juliet leżała w łóżku z dłońmi splecionymi na brzuchu i patrzyła w okno.

Wtedy już wiedziała, że gdyby opuściła Marsh Court, zżerałaby ją nostalgia. Doskwierałby jej brak sąsiadów, którzy byli dla niej mili, i rodziny, którą pokochała, której częścią zaczęła się czuć. Tęskniłaby za mgiełką z samego rana otulającą słone mokradła, za krzykami morskich ptaków i za wodą zalewającą groblę. Gdzieś na wygnaniu zamykałaby oczy w upalny sierpniowy dzień i wyobrażała sobie, że jest w ogrodzie w Marsh Court. Marzyłaby o srebrnych migotaniach rzeki i wspominała senne, pachnące różami powietrze.

Po wielu latach wędrówki znalazła dom.

Nie spakuje więc walizki i nie ruszy do wielkiego miasta. Nie opuści Henry’ego. Zostanie w Marsh Court i urodzi jego dziecko.

Będzie miała kogoś do kochania.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: