Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zostać Nicole - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zostać Nicole - ebook

Czy na pewno wiemy, gdzie przebiega granica między kobiecością a męskością? I dlaczego boimy się słowa „transpłciowość”?

Zostać Nicole to prawdziwa historia nastolatka, który czuł się dziewczyną.

Kelly i Wayne Mainesowie od dawna marzyli o dzieciach. Adoptowali braci bliźniaków. Jonas i Wyatt byli praktycznie nie do odróżnienia, z wyjątkiem faktu, że jeden z nich czuł się chłopcem, a drugi dziewczyną. Dla małżeństwa Mainesów mogło to oznaczać katastrofę. Zwłaszcza dla Wayne’a – konserwatywnego żołnierza.

Od pierwszych chwil Wyatt bardziej interesował się dziewczęcymi zabawkami i ubraniami. Kiedy chłopcy mieli 5 lat, wewnętrzny konflikt zaczął rozdzierać nie tylko Wyatta, ale i całą rodzinę.

Amy Ellis Nutt opisuje walkę dziecka o własną tożsamość – najpierw jego historię rodzinną, potem zmagania w sądzie.

Jonas i Nicole niedawno skończyli 18 lat, a ich życie uległo diametralnej zmianie. Nicole i jej rodzina znaleźli się w środku medialnej burzy, która rozpętała się w obliczu przełomowej sprawy sądowej w obronie praw dzieci transpłciowych.

Prawdziwa historia, opisana przez nagrodzoną Pulitzerem Amy Ellis Nutt

Bestseller „New York Timesa”

Kategoria: Socjologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-314-1
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To, czego nie musieliśmy rozszyfrowywać, wyświetlać drogą wysiłków osobistych, to, co było jasne już przed nami, nie do nas należy. Od nas pochodzi jedynie to, co wydobywamy z ciemności będącej w nas i czego nie znają inni¹.

Marcel Proust, Czas odnaleziony

W żyłach płynął mu strumień nieprzerwanej kreacji, mógł się zmieniać i przeistaczać, na zawsze i bez końca. Stał się jeleniem, stał się rybą, stał się człowiekiem i wężem, chmurą i ptakiem. A w każdej z nowych postaci był całością, parą, mieścił w sobie księżyc i słońce, męża i żonę. Płynął przez świat jako podwójna rzeka, jaśniał na nieboskłonie jako podwójna gwiazda.

Hermann Hesse, Przemiany Piktora

Wszystko się zmienia.

Owidiusz, MetamorfozyProlog

Obraz w lustrze

Dziecko jest zachwycone. Postukując palcami stóp i szurając małymi stópkami obutymi w sandały, obraca się i wiruje w niezdarnym tańcu. Przegląda się w czarnej połyskującej szybie piekarnika. Dwuletni Wyatt ma na głowie kapelusz z opadającym rondem, a na nagiej piersi sznur kolorowych korali. Ale to cekiny migoczące na spódniczce z różowego tiulu oczarowały go najbardziej i uczyniły tę chwilę tak magiczną. Przy każdym obrocie świetliste refleksy opromieniają twarz chłopca, urzeczonego własnym obrazem.

– Taniec przed szybą piekarnika to jedna z ulubionych rozrywek Wyatta – komentuje głos zza kamery. – Nasza gwiazda włożyła dziś nową spódniczkę i artystyczny naszyjnik… Pomachaj do kamery, Wy.

Chłopczyk albo nie słyszy ojca, albo puszcza jego słowa mimo uszu. Kołysze się w przód i w tył, podziwiając swoje rozmigotane odbicie. W końcu robi to, o co go poproszono, a przynajmniej próbuje. Lekko odchyla głowę, nieśmiało spogląda na ojca i radośnie popiskuje. Dzieci tak właśnie wyrażają zadowolenie, jednak Wayne Maines oczekiwał czegoś innego.

– Pokaż mi swoje mięśnie, Wy. Pokażesz? – namawia syna.

Nagle Wyatt jakby posmutniał. Powoli ześlizguje wzrok z twarzy ojca i zatrzymuje go na jakimś przedmiocie po drugiej stronie kuchni, poza zasięgiem kamery. Waha się, nie wiedząc, co zrobić. Po chwili – wbrew życzeniu ojca – znowu odwraca się do piekarnika i bez przekonania przybiera teatralną pozę: podkłada pod brodę dwie małe piąstki i pręży nieistniejące muskuły. Zdaje sobie sprawę, że nie spełnia oczekiwań taty, ale nie potrafi uwolnić się od czaru własnego odbicia.

– No, pokaż mięśnie. Pokaż, pokaż.

Wayne wpada w irytację.

– Pokaż tatusiowi swoje bicepsy, o tak. Tutaj, do kamery, Wyatt. Pokaż, jakie masz muskuły.

W końcu apele odnoszą skutek. Wyatt odwraca się do ojca, z dłońmi pod brodą, z łokciami na boki. Podnosi wzrok. Ale na tym koniec. Wayne Maines musi się tym zadowolić. Chłopczyk ze skruszonym spojrzeniem zwraca się z powrotem do szyby.

– Dobra. Dosyć tego – rzuca rozczarowany ojciec i wyłącza kamerę.

Zanim poznamy smak miłości i straty, zanim zapragniemy być czymś więcej niż to, co nam dane, jesteśmy po prostu oddychającym ciałem – „niespokojnym, mięsistym, czującym”, jak pisał Walt Whitman. W swojej nieodwołalnej cielesności jesteśmy nieuchronnie powiązani z ciałami innych. Dla niemowlęcia wyprostowana, poruszająca się istota ludzka jest nieskończenie bardziej fascynująca niż jakakolwiek grzechotka czy zabawka. Półroczne dzieci, choć ledwo gaworzą, potrafią odróżnić kobietę od mężczyzny. Gdy rozgorączkowane niemowlę położy głowę na piersi matki, jej ciało się ochładza, by obniżyć temperaturę dziecka. Gdy wcześniak przylgnie uchem do matczynej piersi, uspokaja mu się tętno.

Dorastając, nabieramy samoświadomości. Przekonujemy się, że wygląd zewnętrzny jest mniej ważny niż to, kim jesteśmy w środku. A jednak piękno nas urzeka. Ludzi podświadomie pociąga to, co symetryczne i estetyczne. Jesteśmy istotami bezwzględnie cielesnymi, skupionymi na sobie. William James, znany filozof i psycholog, napisał, że „najbardziej namacalną postacią tożsamości osobowej” jest „tożsamość cielesna, a najwyrazistszą postacią »ja« jest ciało”. Ale człowiek nie kocha swojego ciała dlatego, że się z nim utożsamia, raczej na odwrót: „to dlatego się z nim identyfikuje, że je kocha”.

Ale jeśli ktoś nie akceptuje swojego ciała? Co wtedy? Jak ma wypełniać sobą pewien wycinek przestrzeni? Być ciałem, a jednocześnie czuć się z niego wyalienowanym?

Mamy dziesiątki nagrań przedstawiających wczesne dzieciństwo Wyatta Mainesa i jego brata bliźniaka, Jonasa, spędzone w Adirondacks, w stanie Nowy Jork, a potem w wiejskim otoczeniu Maine. Bracia zostali zaadoptowani tuż po urodzeniu przez Kelly i Wayne’a Mainesów jako ich jedyne dzieci. Nie szczędzono im miłości i atencji i kręcono kamerą wszystko, od chwil najzwyklejszych po doniosłe. Na filmach chłopcy pluskają się w wannie, skaczą po kałużach, odpakowują prezenty w bożonarodzeniowy poranek. Ponieważ Kelly nie chciała, żeby się o nie kłócili, zawsze dostawali to samo, a na urodziny zdmuchiwali świeczki na wspólnym torcie. Gdy kończą roczek, na torcie są dwie świeczki, po jednej dla każdego, dwa lata później – cztery. Kelly uważała również, że warto pokazywać im zarówno tradycyjne zabawki, jak i te mniej typowe. Tak więc na urodziny i Gwiazdkę obaj chłopcy dostają żółte wywrotki, lalki Barbie i pluszowe dalmatyńczyki.

Na początku, z włosami obciętymi na pazia, w ogrodniczkach i flanelowych koszulach byli praktycznie nie do odróżnienia (Wyatt miał nieco okrąglejszą buzię). Ale różnice istniały i rodzice wkrótce zaczęli je dostrzegać. Wyatt co rano, w pieluszce i ze smoczkiem w ustach, stawał przed telewizorem i naśladował mamę ćwiczącą pilates. Zwykle trzymał wtedy w rękach lalkę Barbie. Lubił potrząsać jej blond włosami i patrzeć, jak połyskują w porannym słońcu. Często też ściągał śpiochy z ramion tak, by zwisały po obu stronach niczym spódniczka.

Kelly i Wayne zauważyli, że jest bardziej kapryśny niż Jonas; zdarzały mu się napady złości, które odreagowywał na bracie, jakby irytowała go sama jego obecność. Ale to nie wszystko. Kelly zauważyła, że Wyatt podczas kąpieli wpatruje się w podłużne lustro wiszące na drzwiach od łazienki. Gdy rozbierała Jonasa i wkładała go do wanny, spostrzegła, że Wyatt stoi nago, jakby zahipnotyzowany własnym odbiciem. Czemu się przyglądał? Sobie samemu? Swojego bratu bliźniakowi? Wydawało się, jakby był zdumiony własnym obrazem, jakby czuł się nieswojo, bo postać z lustra odwzajemnia jego spojrzenie. W jego oczach był jakiś nieodgadniony ból. Zdawał się niespokojny i napięty, jakby w sercu tkwił mu supeł nie do rozwiązania.

Rodzimy się z określonymi cechami anatomicznymi, na podstawie których stwierdza się, czy jesteśmy chłopcem, czy dziewczynką. Nasze poczucie własnego „ja” nie jest jednak wrodzone. Dzieci zaczynają rozpoznawać się w lustrze w wieku dwóch lat – ale to samo można powiedzieć o szympansach i delfinach. Nawet prymitywna dżdżownica dzięki kilku neuronom potrafi odróżnić własne ciało od środowiska, w którym się znajduje. Ale jeśli chodzi o to, kim jesteśmy – o naszą jaźń – nie ma takiego obszaru w mózgu, pojedynczej grudki szarej substancji, ogniwa elektronowej aktywności, na które można by wskazać i powiedzieć: „Aha, a więc to tutaj jest to moje »ja«, oto moja dusza”.

Gdy Kelly i Wayne przynieśli chłopców ze szpitala do domu, wszystkie te pytania – o to, kim i czym jesteśmy – należały jeszcze do przyszłości. Patrzyli na swoich synów bliźniaków jak na nieoczekiwany dar. Ponieważ sami nie mogli mieć dzieci, trzymając te dwie małe istotki na rękach, czuli, że spełnił się ich amerykański sen. Wayne marzył o dniu, w którym będzie mógł kupić chłopcom ich pierwsze strzelby, wędki i rękawice baseballowe, by stało się zadość rodzinnej tradycji.

To, kim jesteśmy, jest nie tylko nieodłączne od tego, co o sobie myślimy, ale także od tego, co myślą o nas inni. Jesteśmy przez innych dotykani i kochani, akceptowani lub odrzucani, chwaleni lub ganieni, pocieszani lub ranieni. Ale przede wszystkim jesteśmy przez nich postrzegani. Identyfikowani na podstawie konturów sylwetki, koloru skóry i ruchów ciała. Na początku dwudziestego wieku W.E.B. Du Bois, afroamerykański pisarz i intelektualista, pisał w The Souls of Black Folk o podwójnej świadomości, rozdwojeniu „rasy murzyńskiej”, o „patrzeniu na siebie przez pryzmat innych, przykładaniu do własnej duszy miary pochodzącej od ludzi, którzy patrzą na nas z mieszaniną prześmiewczej pogardy i litości”. Historia Afroamerykanów w Stanach Zjednoczonych to dla niego historia „walki i tęsknoty za samoświadomym człowieczeństwem, za zjednoczeniem rozdwojonej jaźni w lepszym i prawdziwszym »ja«”. Du Bois wierzy, że można być jednocześnie Murzynem i Amerykaninem bez doświadczania upokorzeń.

Godność, szacunek, prawo do równego traktowania – to elementarne potrzeby wszystkich ludzi. Du Bois zdawał sobie jednak sprawę, że ci, którzy spotykają się z ostracyzmem ze względu na kolor skóry (czy też – dodajmy – ze względu na orientację seksualną i płeć), mają do przejścia dużo trudniejszą drogę. Jako obcy, jako odmieńcy dźwigają bowiem ciężar niewypowiedzianego pytania, cisnącego się na usta nawet najuprzejmiejszym przedstawicielom społeczeństwa, w którym żyją: Jakie to uczucie być dla innych kulą u nogi?Rozdział 1

Bliźnięta jednojajowe

Po sześciu miesiącach spędzonych w macicy organizmy Wyatta i Jonasa Mainesów były w pełni ukształtowane. Na badaniu USG przeprowadzonym siódmego lipca 1997 roku w klinice nieopodal Northville, w stanie Nowy Jork, jedno z bliźniąt jest skulone, a w wygiętym kręgosłupie odznaczają się poszczególne kręgi. Lekarz wskazuje główkę, tułów, nogi. Malutka rączka zawisła w powietrzu, unosząc się swobodnie w płynie owodniowym, miniaturowe palce delikatnie przebierają, jakby ćwiczyły grę na fortepianie. Po czterdziestu pięciu sekundach lekarz pokazuje niewyraźny zarys genitaliów jednego z chłopców i pisze: „Płeć bez zmian – nadal chłopak!”. Chciał, oczywiście, być dowcipny. Oba płody są płci męskiej, wykształciły się z jednego jaja i mają identyczne DNA. Jak to możliwe, by jeden z nich nagle przestał być chłopcem?

Gdy trzy miesiące później Wayne i Kelly trzymają swoich nowo narodzonych synów na rękach, są już małżeństwem z pięcioletnim stażem. W tym czasie Kelly miała kilka poronień i przeszła męczącą i bolesną terapię niepłodności. Wszystko się jednak zmieniło na początku 1997 roku wraz z telefonem od szesnastoletniej kuzynki Sary. Nastolatka, którą ledwo znali, oznajmiła, że jest „w tarapatach”, ale nie chce aborcji. Jednocześnie była za młoda na to, by sama wychować dziecko. Czy Wayne i Kelly zdecydują się na adopcję?

Kelly wychowała się na Środkowym Zachodzie w rodzinie, którą trudno byłoby uznać za tradycyjną. Wywodziła się z wapiennych urwisk na północnym brzegu rzeki Ohio, w Madison, w stanie Indiana. Miasto założone w roku 1809, leżące nad rzeką, mniej więcej w połowie drogi między Louisville w Kentucky a Cincinnati w Ohio, przeżyło okres rozkwitu w połowie dziewiętnastego wieku. Było także ważnym przystankiem na trasie Kolei Podziemnej³. Już na początku lat dwudziestych gościło prężną społeczność murzyńską. W 1958 roku wybrano je na miejsce akcji filmowej wersji autobiografii Jamesa Jonesa, Some Came Running. Jeśli wierzyć anegdocie, grający główną rolę Frank Sinatra tak się martwił, że utknie w tej „dziurze”, że błagał swojego przyjaciela, Deana Martina, by ten przyjął rolę drugoplanową i dotrzymał mu towarzystwa.

Dziadek Kelly był kapitanem parostatku w Madison, w czasach gdy parowce jeszcze regularnie zaopatrywały Ohio. Tam też zawarł swoje pierwsze małżeństwo, zakończone rozwodem. Drugą jego żoną była babka Kelly. Jako najstarsza z dziewięciorga rodzeństwa, po tym jak porzucił ich ojciec, podjęła pracę w fabryce rękawiczek, by pomóc w utrzymaniu rodziny. W wieku dziewiętnastu lat wyszła za mąż, częściowo z miłości, a częściowo po to, by uciec od domowej harówki. Młoda para niebawem przeprowadziła się do Indianapolis, gdzie dziadek Kelly dostał pracę w Mayflower Moving Company. Babka zajmowała się wychowywaniem dzieci – trzech dziewczynek i chłopca. Oboje dziadkowie byli pochodzenia niemieckiego, a wyznawane przez nich wartości i kultywowane maniery odzwierciedlały to dziedzictwo. Byli rzeczowi, szczerzy do bólu i konkretni. Dorastając, Kelly przyswajała powiedzenia takie, jak: „Do trumny bogactw nie zabierzesz” czy „Wszelki duch Pana Boga chwali”.

Żadna z kobiet w jej rodzinie nie podzielała konwencjonalnych przekonań, zgodnie z którymi mężczyźni są lepsi od kobiet, a „damy” powinny przestrzegać zasad etykiety i prezentować odpowiednie maniery. Może właśnie dlatego Kelly potrafiła mówić o swoim pochodzeniu bez ogródek – że przyszła na świat jako „bękarcica”. Dla niej i jej krewnych było to zupełnie naturalne. Jej matka, Roxanne, nie ukrywała, że z ojcem Kelly przeżyła przygodę na jedną noc, a w 1963 roku oddała dwuletnią córeczkę swojej siostrze Donnie do adopcji.

Życie Donny, kobiety bystrej i ambitnej, było pasmem niepowodzeń. W innych okolicznościach najprawdopodobniej zostałaby lekarzem albo prawnikiem, ale w czasach, w których dorastała, większość rodziców nie dbała o edukację córek. Przez jakiś czas Donna pracowała w biurze turystycznym i dopiero wiele lat później, gdy dzieci się już usamodzielniły, poszła do szkoły pielęgniarskiej, którą następnie ukończyła z celującymi wynikami. Nauczyła się od Donny, że jeśli czegoś bardzo się pragnie, to ciężka praca gwarantuje osiągnięcie sukcesu. Mimo że macierzyństwo nie było powołaniem Donny, zaopiekowała się dzieckiem Roxanne. Miała też własną córkę. „Jestem jak drugi pies, podarowany komuś, kto chętnie pozbyłby się pierwszego” – mawiała Kelly ze śmiechem. W domu zawsze było czysto i nie brakowało jedzenia. Obiad podawano punkt piąta i biada temu, kto się na niego spóźnił.

Donna kochała swoje dzieci – do dziewczynek dołączyło w końcu dwóch chłopców – ale pracowała do późna i nie miała ani czasu, ani sił na okazywanie im uczuć. Kelly i jej rodzeństwo nie mieli jednak do matki żalu. Wiedzieli, że zapewnia im bezpieczne miejsce, gdzie mogą w nocy przytulić głowę do poduszki, i nie mieli większych wymagań. Gdy Kelly była już dorosła, matka od czasu do czasu do niej telefonowała, przepraszając, że oddała ją do adopcji. Kelly bez urazy i zupełnie szczerze odpowiadała, że nie potrzebuje przeprosin i że jej zdaniem matka postąpiła słusznie. Żadne z dzieci wychowywanych przez Roxanne nie miało życia usłanego różami.

Kelly wyprowadziła się z domu w wieku siedemnastu lat, tuż przed rozpoczęciem nauki w ostatniej klasie szkoły średniej. Przez jakiś czas tułała się po Indianie, pomieszkując u znajomych, aż w końcu zatrzymała się na dłużej u swojej babki i ukończyła szkołę. Nie miała żadnego pomysłu na życie. Podobnie jak jej matka nawet nie rozważała możliwości studiowania. Ostatecznie zamieszkała u swojego dziadka (Donna wzięła z nim rozwód, gdy Kelly miała jedenaście lat). Zawarła tam kilka nowych przyjaźni, imała się różnych zajęć, wiodąc raczej beztroskie życie. Przez kolejne kilka lat dużo podróżowała, pracując tu i tam. W końcu wieku dwudziestu paru lat trafiła do Kalifornii. Wydawało jej się, że chce od życia czegoś więcej niż posady urzędniczki i wegetacji od wypłaty do wypłaty.

Postanowiła kontynuować edukację. Zapisała się na kilka kursów w Golden West, dwuletnim college’u zawodowym w Huntington Beach. Pewnej sobotniej nocy chłopak jednej z jej przyjaciółek ukradł narkotyki lokalnemu dilerowi. Gdy dwudziestoczteroletnia wówczas Kelly się o tym dowiedziała, wpadła we wściekłość. Był to dla niej moment przełomowy. Mieszkanie na stancji, praca za marne grosze, weekendowe imprezy – nie traktowała tego jak swojego prawdziwego życia, ale jak przejściową fazę, etap, z którego trzeba będzie wyrosnąć. I to szybko.

Bumelowanie się skończyło. Trzeba było wybiec myślami poza chwilę obecną i zacząć planować przyszłość. Przyłożyła się do nauki i zdała wszystkie egzaminy w ramach licencjatu ze sztuki, ale nigdy nie zrobiła dyplomu. Niedługo potem natrafiła na ofertę pracy w firmie zajmującej się doradztwem środowiskowym. Na rozmowie kwalifikacyjnej przyznała, że choć nie ma wymaganego doświadczenia w kartografii, to świetnie rysuje. Dostała pracę i niebawem jej zarobki sięgnęły trzydziestu tysięcy dolarów rocznie.

Firma miała filię w Chicago, więc Kelly stanęła przed kolejnym wyborem. Mogła kontynuować studia w południowej Kalifornii albo przenieść się z powrotem na Środkowy Zachód, bliżej rodziny. Zdążyła już dużo się nauczyć od swoich kolegów z pracy, nie tylko o doradztwie środowiskowym, ale ogólnie o tym, czym jest profesjonalizm. Decyzja zapadła: pojedzie do Chicago.

Niedługo po przeprowadzce przełożeni Kelly, doceniając inteligencję i zdolności swojej pracownicy, poprosili ją, żeby dowiedziała się więcej na temat podwodnych odwiertów i utylizacji odpadów. W tym celu wybrała się na pięciodniowe szkolenie do Findlay, w Ohio – i tam spotkała Wayne’a Mainesa. Był rok 1989.

Seminarium, prowadzone przez byłych strażaków, odbywało się w miejscowym college’u. Dni nieznośnie się dłużyły, a jakby tego było mało, uczestnicy musieli nosić niewygodne kombinezony ochronne. Wieczorami dwunastu wykończonych i zestresowanych słuchaczy wstępowało do pobliskiej knajpy, żeby się odprężyć i odzyskać siły. Podczas jednego z takich wypadów Kelly poznała Wayne’a, będącego wówczas dyrektorem Institute for Safety and Health Training (obecnie Safety and Health Extension) przy Uniwersytecie Wirginii Zachodniej. Grali w bilard i do późna rozmawiali o firmie, polityce i studiach. Oboje pochodzili z małych miasteczek i czuli się w swoim towarzystwie wyjątkowo dobrze. Kelly spodobała się elokwencja Wayne’a, jego delikatność i pewność siebie. Jemu zaś przypadły do gustu jej niebieskie oczy, naturalny śmiech i szczerość. Pod koniec tygodnia, gdy musieli rozjechać się każde w swoją stronę, obiecali sobie, że spotkają się przy najbliższej okazji. Przez cały następny rok odwiedzali się co weekend. W końcu zamieszkali razem, w trzypokojowym bliźniaku w Morgantown, w Wirginii Zachodniej.

Wayne Maines to typowy amerykański złoty chłopiec. Urodził się w roku 1958 w Hagaman, w stanie Nowy Jork, około sześćdziesięciu kilometrów na północny zachód od Albany. Tam też dorastał. Według indeksu nazw geograficznych z 1840 roku w Hagaman’s Mills (pod takim mianem założono osadę pod koniec osiemnastego wieku) znajdował się kościół, tawerna, sklep, młyn, tartak i fabryka dywanów oraz około „dwudziestu pięciu domów mieszkalnych”. Dziś miejscowość może się poszczycić nieco większą populacją rozrzuconą na obszarze niespełna czterech kilometrów kwadratowych, jej mieszkańcy nadal jednak hołdują tradycyjnym, staroświeckim zwyczajom i wartościom. Do piątego roku życia Wayne wychowywał się bez bieżącej wody. Mieli przy domu studnię i wychodek. Zimą ogrzewali się przy piecyku naftowym.

Pokój Wayne’a mieścił się nad salonem. Gdy spojrzało się przez metalową kratkę w podłodze, widać było piecyk i stojący obok telewizor.

Wystarczyło, że Wayne przed pójściem spać lekko przekrzywił odbiornik, a leżąc na podłodze, mógł po kryjomu oglądać program satyryczny Rowan & Martin’s Laugh-In.

Ojciec Wayne’a, Bill, najpierw pracował w przędzalni w Amsterdamie, w stanie Nowy Jork, a potem dojeżdżał prawie pięćdziesiąt kilometrów do Saratogi, gdzie zatrudnił się w General Foods. Lubił zaglądać do lokalnych tawern i na wyścigi. Wysoki i szczupły Bill Maines przez krótki czas grał półzawodowo w baseball, ale zawał przebyty w wieku czterdziestu czterech lat na zawsze już uniemożliwił mu pełnoetatową pracę.

Matka Wayne’a, Betty, przez długie lata imała się różnych prac, żeby zarobić na utrzymanie rodziny. W weekendy sprzątała w luksusowej drogerii, dystrybuowała produkty Avonu i kelnerowała. Przez kilka lat pracowała na drugą zmianę w walcowni skóry produkującej piłki Spalding. Wayne w drodze powrotnej ze szkoły zbaczał nieco, by przejść obok zakładu, w którym matka właśnie zaczynała zmianę. Podchodził i pytał, co zrobić na obiad. Najczęściej odpowiadała, że już coś upichciła i zostawiła dla niego na kuchennym blacie. Musi tylko podgrzać i zrobić surówkę dla siebie, brata i siostry. Rozmowa zawsze kończyła się w ten sam sposób – Betty uśmiechała się do Wayne’a i żegnała go słowami: „Kocham cię. Do zobaczenia rano”.

Wayne, wychowany w prowincjonalnym środowisku, wyznawał małomiasteczkowe wartości, takie jak lojalność wobec rodziny czy szacunek dla ojczyzny. Uważał, że proste nauki, których udzielił mu ojciec, są na tyle niezawodne, by stanowić fundament na całe życie: niech twoja pięść budzi respekt, nie trać wiary w swoją drużynę, nie mierz z broni, jeśli nie jesteś gotów jej użyć, staraj się oddawać rzeczy w lepszym stanie niż ten, w którym ci je pożyczono (czyste, naoliwione, dostrojone), i nigdy nie pij alkoholu, kiedy grasz w karty.

Jako nastolatek Wayne podejmował wakacyjną pracę w charakterze naganiacza w obwoźnym wesołym miasteczku. Przemierzał w ten sposób Północny Wschód wzdłuż i wszerz. Miał piętnaście lat i podczas przystanku w Huntington, w stanie Nowy Jork, pracował na stoisku z grami obok kolejki Zipper. Tuzin samochodów jechał w pionie na owalnym wysięgniku. Pewnego wieczoru przy zasuwce jednego z nich obluzował się bolec, drzwiczki się otworzyły i dwie nastolatki wypadły z siedzeń. Usłyszawszy krzyki, Wayne przybiegł na miejsce i próbował złapać jedną z dziewczyn, ale upadła na ziemię, łamiąc sobie kark – umarła na miejscu. Druga wylądowała na hałdzie piasku i choć odniosła poważne obrażenia, przeżyła.

Wayne widział śmierć już wcześniej – często przecież polował. Nigdy jednak nie był świadkiem tak niedorzecznego wypadku. Zawsze sądził, że ma kontrolę nad swoim najbliższym otoczeniem, i gdy coś mu nie odpowiadało, zmieniał to lub odchodził. Bezradność, którą odczuwał, nie mogąc nic dla tej dziewczyny zrobić, była nowym doświadczeniem. Nie miał szans dobiec na miejsce szybciej i ją uratować. Czasami po prostu pewne rzeczy się zdarzają i nie ma sensu pytać dlaczego i co by było gdyby. A mimo to obraz zmasakrowanych zwłok nastolatki na długo wrył mu się w pamięć.

Kryzys tożsamości zaczął się u Wayne’a po ukończeniu szkoły średniej i zbiegł z chwilą wstąpienia do wojsk lotniczych. Wstąpienie do armii było w rodzinie Mainesów zaszczytną tradycją, jak również praktycznym rozwiązaniem. Żaden z Mainesów nie ukończył studiów, a w lotnictwie mogli nauczyć się zawodu. Wayne zapisał się na kurs technika dentystycznego. W Fairbanks na Alasce pracował dla chirurga szczękowego. Człowiek ten był elokwentnym i obstającym przy swoich opiniach oficerem, a także okropnym snobem. Pewnego razu przystanął w korytarzu przy Waynie i kilku innych pielęgniarzach i pielęgniarkach, którzy akurat mieli przerwę.

– Mam do ciebie pytanie, młody człowieku. Kto jest wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych? – zagadnął Wayne’a znienacka.

Wayne milczał, zmieszany. W końcu przyznał się, że nie wie.

Chirurg zwrócił się do stojącego obok lekarza i powiedział tak, aby wszyscy słyszeli:

– A nie mówiłem?

Czego? – zastanawiał się Wayne. Tego, że jest ostatnim głąbem, który pewnie nawet nie wie, jak nazywa się wiceprezydent jego kraju? Owszem, nie wiedział. I co z tego? Nie miał pojęcia, o czym rozmawiali ci dwaj lekarze, i był za bardzo nieśmiały, by spytać. Prawdopodobnie oblał się rumieńcem. Poniżono go na oczach znajomych tylko po to, żeby dostarczyć rozrywki jakiemuś aroganckiemu chirurgowi. Wayne obiecał sobie wtedy, że nigdy więcej nie pozwoli, by ktokolwiek stroił sobie żarty z braków w jego wykształceniu. Był porządnym chłopakiem z robotniczej rodziny i nie miał kompleksów. Mainesowie nigdy nie starali się udawać kogoś, kim nie są. Jednak Wayne miał dość łatki prowincjusza. Postanowił, że po zakończeniu czteroletniej służby zapisze się do college’u w ramach ustawy G.I. Bill.

Jako osoba pragmatyczna Wayne – podobnie jak jego przyszła żona – najpierw studiował w pobliskim college’u zawodowym, gdzie uzyskał dyplom, a dopiero potem wykonał wielki skok w nieznane, aplikując na Cornell University. Miał dwadzieścia kilka lat i nie czuł się komfortowo jako najstarszy student w grupie, jedyny prowojskowy konserwatysta na liberalnym kampusie uniwersyteckim Ivy League. Szybko jednak okrzepł i gdy w 1985 zrobił licencjat z zasobów naturalnych, był już gotów na więcej. Pięć lat potem uzyskał tytuł magistra w dziedzinie zarządzania bezpieczeństwem na Uniwersytecie Wirginii Zachodniej. Tam właśnie mieszkał, gdy poznał swoją przyszłą żonę.

Niecałe trzy lata później Wayne i Kelly pobrali się w Bloomington, w stanie Indiana. Urządzono skromną uroczystość w restauracji Fourwinds Lakeside Inn. Kelly miała na sobie białą sukienkę za kolana i kapelusz z szerokim rondem. Wayne włożył smoking. Czuł się tak swobodnie, że przed samym wydarzeniem zagrał rundkę w golfa i uciął sobie drzemkę. Miesiąc miodowy spędzili w Georgii, najpierw w parku Okefenokee National Wildlife Refuge, gdzie obozowali przy zbiegu rzek Suwannee i St. Mary’s, potem na Jekyll Island, w końcu w Savannah. Po powrocie na krótko uwili sobie gniazdko w Wirginii Zachodniej, po czym zdecydowali się na przeprowadzkę do Northville, w stanie Nowy Jork, by znaleźć się bliżej rodziców Wayne’a i prowadzić wiejskie życie, które tak kochał.

Kelly nie widziała swojej kuzynki Sary od czasu, gdy ta była małą dziewczynką. Była córką Janis, z którą Kelly wychowywała się pod jednym dachem. Gdy Janis jeszcze jako nastolatka zaszła w ciążę (Sarah była jej drugim dzieckiem), po raz kolejny zrealizował się schemat, który zdawał się przeklętym dziedzictwem tej rodziny. Podobnie jak Roxanne Janis miała kilku mężów oraz wielu partnerów i nie wychowywała własnych dzieci. Sarah dorastała w Montanie, z biologicznym ojcem i babką, a potem, jako nastolatka, zamieszkała z matką w Tennessee. Była inteligentna i obdarzona artystyczną wrażliwością, lecz także uparta i trzpiotowata. Chciała pójść do college’u i zostać weterynarzem. Ciąża w wieku szesnastu lat przekreśliła te plany, ale pogrzebane marzenia były w tej rodzinie chlebem powszednim.

Wayne i Kelly odmienili swój los wyłącznie dzięki sile woli. Obojgu udało się osiągnąć więcej niż ich rodzicom. Nie powstrzymało ich ryzyko wyjścia z własnej strefy kulturowego komfortu, nie wspominając o przekroczeniu oczekiwań, jakie wiązali z nimi inni ludzie. Gdy zatem niespodziewany telefon Sary dał im szansę na dzieci, postanowili z niej skorzystać. Być może to, że Kelly nie mogła mieć własnych dzieci, było zgodne z jakąś głębszą logiką. Być może w ten sposób utrzymywał się bilans. Sarah zadzwoniła dokładnie w chwili, gdy Kelly, po nieskutecznych terapiach niepłodności, miała zrezygnować ze starań o dziecko. Kelly wierzyła w los. A jeśli to właśnie los ją wybrał, by zajęła się tym dzieckiem, które w innym razie byłoby skazane na dorastanie w rodzinie naznaczonej skomplikowaną przeszłością?

Wayne i Kelly nie musieli się długo zastanawiać, czy zdecydować się na tę adopcję. W głębi duszy Kelly czuła pokrewieństwo z Sarą. Z własnego doświadczenia wiedziała, że trzeba jak najszybciej wydostać nastolatkę i jej nienarodzone jeszcze dziecko spod toksycznego wpływu rodziny. Wraz z mężem zaproponowała Sarze, by zamieszkała z nimi do czasu rozwiązania. Tak więc w czwartym miesiącu ciąży dziewczyna wprowadziła się do domu Mainesów w Northville. Było to w kwietniu 1997 roku. Kelly i Wayne chcieli dopilnować, żeby kuzynka czuła się komfortowo, dobrze się odżywiała i była pod dobrą opieką lekarską. Oprócz tego Kelly chciała też pomóc Sarze wyjść na prostą. Namawiała ją do zrobienia prawa jazdy i matury.

Wayne dojeżdżał wówczas codziennie osiemdziesiąt kilometrów do Schenectady, gdzie pracował w firmie chemicznej na stanowisku dyrektora do spraw zdrowia i bezpieczeństwa. Często myślał o dziecku, które szykowało się do przyjścia na świat. Według USG miał to być chłopiec. Wayne wyobrażał sobie, jak będzie grał z synem w karty, trenował koszykówkę i polował na jelenie.

Pewnego wiosennego popołudnia, gdy w drodze powrotnej do domu pogrążał się w takich marzeniach, zadzwoniła Kelly. Krzyczała. W tle słychać było wrzaski Sary. Cały zamarł:

– Boże, co tam się stało?

– Dwójka! Dwójka!

– Czego „dwójka”?

– Bliźniaki! – wykrzyczała Kelly. – Będziemy mieć bliźniaki!

Wydawało się to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Kelly, która przeszła kilka poronień, zawsze chciała mieć dwoje dzieci, a teraz pragnienie to miało się ziścić w trybie instant. Gdy zaszokowany Wayne doszedł do siebie, pomyślał: Rany, dwóch pierwszaków w college’u w tym samym czasie! Cieszył się, że będą mieli dwójkę dzieci, ale zdawał sobie także sprawę, co to oznacza – wszystkie troski trzeba będzie pomnożyć przez dwa. Jako ekspert do spraw bezpieczeństwa nie lubił niespodzianek. Wolał mieć plan, wcześniej przeanalizować sytuację, ocenić ryzyko i przewidzieć konsekwencje. Teraz wszystko trzeba będzie przeorganizować.

Całymi miesiącami szykowali się na przyjęcie tego dziecka. O ile trudniejsza będzie opieka nad dwójką! – martwił się Wayne. Wszystko mu w głowie wirowało i ogarnął go gwałtowny niepokój. Wziął głęboki oddech, starając się odsunąć czarne myśli. Gdy dotarł do domu i wziął Kelly w ramiona, na twarzy miał już tylko uśmiech i nie myślał o dodatkowych wydatkach, tylko o zwielokrotnionych radościach: dwie pary rękawic do baseballu, dwie piłki do koszykówki, dwie strzelby dla dwóch chłopców!Rozdział 2

Moi chłopcy

W zdumiewająco ciepłe popołudnie siódmego października 1997 roku, o godzinie dwunastej dwadzieścia jeden w hrabstwie Fulton, w mieście Gloversville w stanie Nowy Jork, na świat przyszedł Wyatt Benjamin. Dziesięć minut później dołączył do niego Jonas Zebediah. Oboje ważyli po dwa i pół kilo i urodzili się o dwa tygodnie za wcześnie. Wayne i Kelly byli obecni na sali porodowej. Lekarze zaczęli wywoływać poród około dziewiątej rano. Sarah odmówiła leków przeciwbólowych, więc Kelly i Wayne, w szpitalnych fartuchach, trzymali ją za ręce. Było to doświadczenie zarazem przerażające i radosne. Sarah miała trudności z urodzeniem łożyska i straciła sporo krwi. Kelly czuła się z jednej strony jak intruz, a z drugiej miała pewność, że jest na właściwym miejscu we właściwym czasie. Gdy pojawiło się pierwsze niemowlę, a potem drugie, dano je Kelly i Wayne’owi do potrzymania. Kelly nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Chłopcy mieli rzadkie ciemne włosy, delikatną różową skórę i cichutko kwilili.

Nadane im imiona nie miały żadnych rodzinnych konotacji. Jonas Kover był ulubionym nauczycielem Wayne’a w Fulton-Montgomery Community College w Johnstown. Wayne’owi podobało się staroświeckie imię Zebediah, ale Kelly nalegała na nieco bardziej tradycyjne: Wyatt.

Trzy dni później, gdy pielęgniarki upewniły się, że świeżo upieczeni rodzice potrafią karmić i przewijać niemowlęta, cała trójka wraz z bliźniakami opuściła szpital. Zdobycie nowych umiejętności nie było jednak proste. Gdy przyszła kolej Wayne’a, wziął głęboki oddech, starając się opanować nerwy. Tylko spokojnie, dam radę, powtarzał w duchu, szykując się do karmienia butelką. Ostrożnie podniósł każde z dzieci, pamiętając, by podtrzymać główkę, i próbował nakłaniać je do ssania.

– Niech się pan tak nie boi – uspokajała go pielęgniarka. – Nie połamią się.

Nagle dotarło to do Wayne’a ze wzmożoną siłą. Naprawdę został ojcem! Tych dwóch chłopców będzie polegać na nim i na Kelly do końca ich życia. Po karmieniu Wayne ostrożnie ułożył sobie najpierw jedno dziecko na ramieniu, a potem drugie, i czekał, aż im się odbije. Nerwowo poklepywał je po plecach.

– Czeka nas dobre życie. Razem – wyszeptał im do ucha. – Będziemy chodzić na ryby i na polowanie. Nauczę was wszystkiego, co sam umiem.

– Moi synkowie – powtarzał w kółko. Rozkoszował się brzmieniem tych słów. Powiedział do Kelly: – Teraz są twoi, ale kiedyś będą moi. – Nie miał na myśli nic złego. Wyraził tylko marzenie każdego ojca: stworzyć więź z synem, zwłaszcza gdy ten dorasta, a potem staje się młodym mężczyzną. Chciał przeprowadzić swoich chłopców przez różne rytuały przejścia, wprowadzić w „męskie” sprawy – choćby miały to być drobnostki takie jak rozmowy o sporcie – w których to on, a nie matka, będzie im towarzyszyć. Wierzył, że tak właśnie wygląda miłość między ojcem i synem.

Myśli Kelly zaprzątały pilniejsze kwestie. Tydzień po porodzie zawiozła Sarę do Albany, skąd jej kuzynka miała lot do Tennessee. Choć do Albany była zaledwie godzina drogi, Kelly postanowiła, że odwiezie Sarę, żeby porozmawiać z nią w trakcie podróży. Nie czuła się dobrze z tym, że odsyła dziewczynę do niezrównoważonej emocjonalnie matki i do pełnego zawirowań życia. Miała nadzieję, że pokazali jej z Wayne’em nowe perspektywy i inne spojrzenie na przyszłość. W Albany Kelly zaprosiła Sarę na kolację. Śmiały się i rozmawiały. Kelly podziękowała nastolatce za cudowny dar, który od niej dostała.

– Będziesz teraz mogła żyć tak, jak chcesz – powiedziała. – Jeśli sobie życzysz, możesz utrzymywać kontakt z dziećmi i być obecna w ich życiu.

W drodze powrotnej do Northville w Kelly kotłowały się sprzeczne emocje. Martwiła się o to, czy Sarah sobie poradzi, a jednocześnie odczuwała ulgę, że w końcu będą mogli z Wayne’em rozpocząć tę niesamowitą przygodę, jaką jest rodzicielstwo. Zdawała sobie również sprawę, że musi się liczyć z różnymi scenariuszami i przygotować na wszystko. Sarah nigdy nie wspominała, że chciałaby zatrzymać dzieci, ale Kelly czuła, że musi się zabezpieczyć na taką ewentualność. W chwili gdy wzięła chłopców w ramiona, zrozumiała, że zrobi wszystko co w ludzkiej mocy, by już na zawsze pozostali z nimi.Rozdział 3

Nareszcie nasi!

Dziesięć miesięcy po narodzinach bliźniąt, dwudziestego pierwszego sierpnia 1998 roku, wystawiono dla każdego z nich nową metrykę urodzenia, z nowymi nazwiskami: Jonas Zebediah Maines i Wyatt Benjamin Maines.

Chłopcy szybko przybierali na wadze, byli zdrowi i pogodni. Kelly została z dziećmi w domu, a Wayne dalej pracował na stanowisku dyrektorskim w fabryce w Schenectady. Dojazdy były uciążliwe, na szczęście jednak na Route 30, głównej arterii łączącej Northville z Schenectady, ruch był niewielki – zdarzało się, że przez siedemdziesiąt kilometrów widywał tylko jelenie.

Firma Wayne’a miała wówczas w stanie Nowy Jork cztery fabryki i prawie dwa tuziny placówek za granicą. Zatrudniała od czterystu do pięciuset pracowników, osiągając zyski ze sprzedaży w wysokości ośmiuset milionów dolarów rocznie. Zakłady produkowały chemikalia wchodzące w skład różnych produktów przemysłowych i handlowych – były to żrące substancje, które niewiele firm chciało wytwarzać. Zakład nie uzyskał zadowalających certyfikatów bezpieczeństwa. Zadaniem Wayne’a było wyprowadzenie firmy na odpowiedni poziom pod tym względem, co szybko mu się udało. Pod jego rządami liczba wypadków spadła do dwóch, trzech incydentów na setkę pracowników. Był pierwszym profesjonalistą w historii firmy odpowiadającym za przestrzeganie przepisów bezpieczeństwa. Fabryka pod wieloma względami nie spełniała standardów – przykładowo w męskiej szatni wciąż był zbiorowy prysznic, który nie zapewniał pracownikom prywatności. Jeśli znalazłby się wśród nich gej, w towarzystwie dowcipkujących i żujących tytoń robotników nie czułby się na tyle bezpiecznie, by zdradzić się ze swoją orientacją.

Pierwszego dnia pracy Wayne wszedł do biura i zobaczył, że jego poprzednik wytapetował ściany zalaminowanymi rozkładówkami z „Hustlera”. Zamurowało go. Zażenowanie tylko się pogłębiło, gdy do pokoju weszła przedstawicielka handlowa, żeby się przywitać.

– Proszę, niech pani tu nie wchodzi – powiedział, nie chcąc, by kobieta zobaczyła obsceniczne zdjęcia. – Bardzo przepraszam.

Nie od razu zaskarbił sobie sympatię współpracowników, typowych południowców. Trzeba czasu, by zmienić nawyki podwładnych, i Wayne zdawał sobie sprawę, że sam jako pierwszy będzie musiał dać przykład. Chciał jednak, by czuli, że choć przyszedł z zewnątrz, jest jednym z nich. Gdy po raz pierwszy wydał zgodę na prace spawalnicze w zbiorniku, który kiedyś wypełniały trujące formaldehydy i łatwopalne ciecze, uparł się, że wejdzie do środka razem z robotnikami. Nie chciał, by jego pracownicy ryzykowali zdrowie, podczas gdy on, w wygodnym biurze, będzie wypisywał certyfikaty bezpieczeństwa. Wolał przekonać się o niebezpieczeństwach na własnej skórze i w ten sposób od razu zaskarbił sobie zaufanie.

Wayne i Kelly w pocie czoła odnawiali dziewiętnastowieczną wiejską posiadłość, którą kupili w miejscowości Northville, nieopodal Northampton, w stanie Nowy Jork, około dziewięćdziesięciu kilometrów na północ od Albany, u podnóża pasma Adirondack. Northville usytuowane jest przy wierzchołku jeziora Sacandaga. Obecnie liczy sobie ledwie tysiąc mieszkańców, a główną atrakcją okolicy jest rybołówstwo. W 1997 roku nakręcono tu dwuczęściowy odcinek Z archiwum X, w którym agenci Scully i Mulder odkrywają na dnie jeziora ślady obecności UFO. Choć mieszkańcy Northville szczycili się tym „paranormalnym” epizodem w historii swojego miasteczka, na co dzień wystarczało im ich proste, zwyczajne życie. Byli konserwatywni, hołdowali wartościom rodzinnym i to właśnie Wayne i Kelly najbardziej w nich uwielbiali.

Pół roku po narodzinach bliźniąt matka Sary, Janis, zaczęła regularnie wydzwaniać do Mainesów, co dotąd rzadko jej się zdarzało. Była nad wyraz rozmowna. Kelly nabrała podejrzeń, że coś się za tym kryje, i wkrótce wyjaśniło się, o co chodzi. Janis niedawno ponownie wyszła za mąż, tym razem za Anglika, i po krótkim pobycie w Wielkiej Brytanii wróciła do Tennessee. Podczas jednej z rozmów zaproponowała Kelly, by zostały najlepszymi przyjaciółkami, dodając, że Sarah zamieszkała z chłopakiem uzależnionym od narkotyków. Gdy zatelefonowała po raz kolejny, oznajmiła, że jej zdaniem mężczyzna, który figuruje w metryce urodzenia, nie jest biologicznym ojcem bliźniąt. Jest nim ktoś inny – człowiek, który obecnie przebywa w więzieniu. Kelly odwróciła głowę od słuchawki i rzuciła do Wayne’a:

– Chyba chce nam odebrać dzieci. Zaczynam się starać o paszporty.

Zdobycie paszportów zajęło Kelly osiemnaście miesięcy, ale gdy w końcu miała je w rękach, poczuła się spokojniejsza – wiedziała, że będą mogli razem z dziećmi z dnia na dzień opuścić kraj.

Kilka dni później Janis znowu zadzwoniła. Tym razem z propozycją.

– Może oddalibyście nam jednego z chłopców?

Kelly jej przerwała:

– Nie, to wykluczone – odparła. – Nie wolno ich rozdzielać. Jeśli chcesz, weź obu. Obu albo żadnego.

Kelly niewiele ryzykowała, stawiając w ten sposób sprawę. Szansa, że Janis, która miała już czwórkę swoich dzieci, zechce wziąć pod opiekę obu bliźniaków, była nikła. Przy dwóch maluchach miałaby zbyt dużo pracy. Wycofała się.

Siedemnastego października 1998 roku Kelly i Wayne zasiedli w pierwszym rzędzie sali rozpraw w sądzie w Northville, z siedmiomiesięcznymi bliźniętami na kolanach.

– Którym zajmiemy się najpierw? – spytał sędzia.

– Może Jonasem – odparła Kelly.

– Z radością oznajmiam, że sformalizujemy dziś dwie adopcje za jednym razem – ogłosił sędzia. – Chcemy oficjalnie, na drodze sądowej, nadać wam prawa rodzicielskie. Musimy też potwierdzić tożsamość dzieci. Dlatego się tu zebraliśmy.

Niewiele brakowało, a do rozprawy by nie doszło. Kilka dni wcześniej na twarzy, ramionach, nóżkach i brzuchu Wyatta pojawiły się czerwone wybroczyny. Kelly myślała, że to ospa, i gdyby jej domysły się potwierdziły, mały musiałby zostać w domu. Termin rozprawy trzeba by było przełożyć, a opóźnienie oznaczałoby więcej nerwów. Dzień przed rozprawą, spanikowana, pobiegła z Wyattem do lekarza, martwiąc się kolejną przeszkodą na drodze do upragnionego rodzicielstwa. Na szczęście pediatra od razu rozpoznał, że wysypka to objaw typowej dziecięcej wirusówki. Była zakaźna, ale w momencie pojawienia się plam zupełnie niegroźna. Nie było się czym przejmować.

Sędzia spojrzał na Kelly i Wayne’a.

– Proszę, aby państwo podnieśli prawe dłonie i podali swoje imię i nazwisko – powiedział.

– Kelly Maines.

– Wayne Maines.

– Panie Maines, jak się nazywa dziecko, które trzyma pan na rękach?

– Jonas.

– Pani Maines, jak się nazywa dziecko, które trzyma pani na rękach?

– Wyatt.

– Czy to państwa podpisy? – spytał, wskazując na dokumenty.

– Tak.

– Są państwo małżeństwem, tak?

Przytaknęli skinieniem głowy.

– Zdążyłem się zorientować, że między mężczyzną a kobietą jest pewna różnica – powiedział sędzia, próbując być zabawny. – Gdy pytam o datę, zwykle łatwiej uzyskać odpowiedź od kobiety. A więc zwrócę się do pani, pani Maines. Kiedy się państwo pobrali?

– Szesnastego maja 1992 roku – odparła Kelly.

– Niniejszym sąd podpisuje orzeczenie o adopcji. Dostaną państwo po egzemplarzu dokumentu. Wyślemy go także do odpowiednich instytucji, a te przyślą państwu nową metrykę urodzenia. To tyle, jeśli chodzi o Jonasa. Moje gratulacje.

Matka Kelly, Donna, i rodzice Wayne’a oraz kilka osób obecnych na sali zaczęło klaskać. Potem sędzia podpisał drugi dokument.

– To samo zatwierdza się w sprawie Wyatta. Zdaję sobie sprawę, że to dla państwa wyjątkowy dzień. My także się cieszymy.

Wayne i Kelly zrobili sobie zdjęcia z sędzią, który wziął chłopców na ręce i szeroko uśmiechnął się do kamery. W domu czekał deser i szampan. Na czekoladowym torcie napisano czerwonym lukrem: „Nareszcie nasi!”.

Kelly i Wayne odetchnęli z ulgą. Nie będą im już potrzebne paszporty. Mogą się teraz skupić na wychowaniu dwóch zdrowych chłopców.

Od początku było jasne, że między chłopcami istnieje niemal fizyczna więź. Zawsze chcieli być blisko siebie. W pierwszym roku życia przez większość czasu leżeli wtuleni w siebie w kojcu umieszczonym w salonie. Gdy zaczęli chodzić na czworakach, polubili drzemać z dwoma psami, Ethylem, mieszańcem dobermana i rottweilera, i Emitem, prawie czystej rasy owczarkiem niemieckim. Psy na siebie warczały, a maluchy je naśladowały.

Z czasem jednak okazało się, że Wyatt uwielbia lalki Barbie, a Jonas Gwiezdne wojny i Power Rangers. Spędzał godziny, rzeźbiąc z gliny figurki przedstawiające postaci z kreskówek, a potem niszczył je prowizoryczną bronią. Wyatt odreagowywał złość na Jonasie, a Jonas – łagodniejszy z natury – na zabawkach.

Różnice między czteroletnimi bliźniętami można zaobserwować na dwóch nagraniach policyjnych, nakręconych w ramach programu New York Masonic Safety ID, w którym zbierano dane dotyczące dzieci na wypadek ich zaginięcia. Chłopcy stają kolejno przy prowizorycznej miarce (obaj mają po sto pięć centymetrów wzrostu). Odpowiadają na pytania o przedszkole, kolegów, o to, gdzie jeżdżą na rowerach i gdzie by się schowali, gdyby chcieli się przed kimś ukryć. Jonas powiedział, że schowałby się za drzewem na podwórku; Wyatt, cały podekscytowany, stwierdził, że wdrapałby się na dach. Najlepszą przyjaciółką Wyatta jest Lea, a najlepszymi przyjaciółmi Jonasa – mama i tata. Spytany o to, jakie ma przezwisko, Wyatt stwierdza, że Wyatt Zebediah Maines, a Jonas nie wie, co odpowiedzieć.

– Jak zwraca się do ciebie mama? – pada podpowiedź.

– „Aniołku” – rzuca Jonas.

Najbardziej uderzająca różnica między chłopcami uwidoczniała się podczas zabaw. Jonas zawsze przyjmował rolę chłopca, a Wyatt – dziewczynki. Uwielbiał być Kopciuszkiem, Dorotką z krainy Oz, Wendy z Piotrusia Pana i Ariel z Małej Syrenki. Na punkcie Ariel – pięknej rudowłosej syreny, po disnejowsku zmysłowej, choć bez jednoznacznych cech płciowych, w połowie kobiety, w połowie ryby – miał istną obsesję. Od pasa w dół, z połyskliwymi łuskami na ogonie, była stworzeniem morskim, od pasa w górę, z długimi włosami i soczystymi ustami – dziewczyną.

Nieszczęście Ariel polegało na tym, że chociaż wywodziła się ze świata podwodnego, pragnęła zamieszkać na lądzie. Patrząc na swoje odbicie w lustrze, czuła się usatysfakcjonowana górną częścią ciała, dolnej jednak nie potrafiła zaakceptować. Ponieważ ponad wszystko pragnęła zostać dziewczyną i uciec od swojego rybiego ogona, wbrew woli ojca przy każdej okazji wypływała na powierzchnię, by obserwować ludzi krzątających się na pokładach przepływających statków. Gdy te tonęły podczas burzy, zbierała pogubione przedmioty – czajnik, talerze, fajkę, naparstek – i chowała je w sekretnej jaskini. Te zwykłe rzeczy użytkowane przez ludzi były dla niej jak skarby, bo pochodziły ze świata, do którego pragnęła przynależeć.

– Widzieliście coś równie pięknego? – wołała z zachwytem, oglądając widelec, choć wszyscy wokół przekonywali ją, że w podwodnym królestwie jest lepiej.

Ariel zahipnotyzowała Wyatta. Bez przerwy oglądał na DVD disnejowską Małą Syrenkę i biegał po domu z czerwoną koszulą zarzuconą na głowę, udając, że to długie włosy.

Pewnego dnia, na krótko przed trzecimi urodzinami chłopców, Wayne skuwał w łazience glazurę. Odnawiał pomieszczenie według projektu Kelly – klasyczny wzór na ścianach do kompletu z toaletką. Mały Wyatt zajrzał z ciekawości. Przez dłuższą chwilę przyglądał się w ciszy, po czym wyszedł. Po kilku minutach wrócił z własnym zabawkowym młotkiem i zaczął walić nim w ścianę, naśladując ojca. Wayne rozkoszował się chwilą ojcowsko-synowskiego porozumienia, jedną z niewielu, jakich doświadczał z Wyattem. Chciał, by czas zwolnił i pozwolił mu w pełni nacieszyć się tym momentem.

– Masz ochotę coś przekąsić? – spytał syna.

Wyatt przytaknął skinieniem głowy. Zrobili sobie przerwę. Wayne przysiadł na brzegu zabytkowej wanny, a Wyatt stanął obok. Jedli krakersy. Nagle Wayne zauważył, że syn posmutniał. Malec podniósł na ojca wzrok.

– Tato, nie lubię mojego siusiaka.

Zaskoczony Wayne próbował zrozumieć, co syn ma na myśli. Wziął małego na ręce i mocno go przytulił. Scałował łzy z jego oczu, powstrzymując własne. Obsypał pocałunkami nos, policzki i usta dziecka.

– Wszystko w porządku – wyszeptał. – Wszystko będzie dobrze. Bardzo cię kocham.

Mocno przytulił główkę małego, próbując go pocieszyć, choć cały dygotał z nadmiaru emocji. Chwilę później do łazienki przyszedł Jonas i uczepił się nogi ojca – bliźniacy zawsze trzymali się razem.

– Co się stało, tatusiu? – spytał Jonas.

Wayne osunął się na ziemię plecami oparty o wannę i wziął synów w ramiona. Tulił ich i całował.

– Wszystko dobrze – szeptał, głaszcząc ich po główkach. – Wszystko będzie dobrze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: