Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Zwierzozwierz. Charytatywna antologia o zwierzętach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 listopada 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zwierzozwierz. Charytatywna antologia o zwierzętach - ebook

Zwierzozwierz to efekt trudu, a nierzadko i łez, polskich pisarzy grozy, przed którymi postawiono niełatwe zadanie zmierzenia się z konwencją miłych i ciepłych opowiadań, w których bohaterami są zwierzaki. Wśród ponad dwudziestu tekstów przeważają humorystyczne, lekko zwariowane historie, ale nie zabrakło też chwytających za serce i zmuszających do refleksji. Wszystko to w szczytnym celu, aby wspomóc działania organizacji pomagających zwierzętom.

W gronie zaangażowanych w projekt szesnastu uznanych pisarzy znaleźli się: Marek Zychla, Grzegorz Woźniak, Mariusz Orzeł-Wojteczek, Juliusz Wojciechowicz, Michał J. Walczak, Łukasz Radecki, Kornel Mikołajczyk, Kazimierz Kyrcz Jr, Agnieszka Kwiatkowska, Kacper Kotulak, Marek Grzywacz, Michał Górzyna, Norbert Góra, Magdalena Godlewska, Adam Froń i Krzysztof T. Dąbrowski.

 

Cały dochód ze sprzedaży antologii zostanie przeznaczony na działania statutowe Fundacji Kocie Życie, Grupy Pomocy Kotom NEKO, Stowarzyszenia Otwarte Klatki oraz Fundacji Hospicjum dla Kotów Bezdomnych.

Kategoria: Komiks i Humor
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-948322-4-7
Rozmiar pliku: 6,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

KOT prze­cią­gnął się i przy­mknął śle­pia. Po­pro­sił CZAS i CZAS się cof­nął.

KOT I CZAS, Grze­gorz Woź­niak

Nie­ste­ty nie je­stem ko­tem i nie spra­wię, by czas się cof­nął. Nie po­sia­dam ta­kiej mocy, a na­wet gdy­bym po­sia­da­ła – nie je­stem zwie­rzę­ciem tak wspa­nia­łym, bym mia­ła od­wa­gę owym cza­sem za­rzą­dzać.

Po­sia­dam jed­nak coś in­ne­go. Coś ma­gicz­ne­go, coś róż­no­rod­ne­go, coś, co cza­su nie cof­nie, lecz go za­trzy­ma.

Mam to te­raz, gdy pi­szę dla Cie­bie ten wstęp i jest mi nie­zmier­nie miło, po­nie­waż je­śli to czy­tasz – mam szan­sę się z Tobą tym po­dzie­lić.

To coś kry­je się na naj­bliż­szych stro­nach. I znaj­dziesz to. Obie­cu­ję.

Znaj­dziesz to mię­dzy de­li­kat­no­ścią przed­sta­wio­nych hi­sto­rii, barw­ny­mi opi­sa­mi oraz kon­tra­sto­wą bru­tal­no­ścią świa­ta i po­sta­ci, któ­re spo­tkasz. Znaj­dziesz to w lek­kim unie­sie­niu ką­ci­ka ust, bez­tro­skim śmie­chu, ale i w za­gu­bio­nej na po­licz­ku łzie, gdy dana opo­wieść Cię roz­ba­wi lub roz­czu­li.

Znaj­dziesz to na pew­no, po­nie­waż Zwie­rzo­zwierz nie jest książ­ką jed­no­li­tą. Jest zbio­rem opo­wia­dań. Opo­wia­dań, któ­re swym cha­rak­te­rem zmie­nia­ją się tak szyb­ko, jak kot zmie­nia ocho­tę na gła­ska­nie go po roz­mru­cza­nym brzu­chu.

W jed­nym mo­men­cie skoń­czysz czy­tać o baj­ko­wym le­sie i my­szy ubra­nej w ku­bra­czek, by za­raz od­wie­dzić Sa­lem, w któ­rym po­znasz sowy z mrocz­ną ta­jem­ni­cą i cał­kiem spo­rym miej­scem w ogród­ku na ewen­tu­al­ne ukry­cie ko­lej­nych zwłok.

To ma­gicz­na książ­ka, w któ­rej znaj­dziesz opo­wia­da­nie dla ro­ze­śmia­nej pię­cio­lat­ki, jak i dla sie­bie, gdy w kul­mi­na­cyj­nym zmę­cze­niu usią­dziesz z lamp­ką wina albo bu­tel­ką cięż­kie­go rze­mieśl­ni­cze­go piwa.

A dla­cze­go Zwie­rzo­zwierz jest ma­gicz­ny? Po­nie­waż jest o zwie­rzę­tach, po­wsta­łych w umy­słach twór­ców, któ­rzy za­dzia­ła­li na rzecz praw­dzi­wych po­trze­bu­ją­cych zwie­rząt z krwi i ko­ści. Cza­sem wple­cio­no sza­re­go bur­ka do hi­sto­rii o ludz­kiej mi­ło­ści, a cza­sem to zwie­rzę­ta stwo­rzo­no na wzór czło­wie­ka. Jed­no jest pew­ne – bez zwie­rząt Zwie­rzo­zwierz by nie po­wstał.

Nie gwa­ran­tu­ję Ci osta­tecz­nie, że każ­de opo­wia­da­nie przy­pad­nie Ci do gu­stu.

Ale obie­cu­ję Ci, że znaj­dziesz choć jed­no swo­je ulu­bio­ne i dłu­go go nie za­po­mnisz.

Ja swo­je zna­la­złam. I bar­dzo mnie cie­ka­wi, któ­re spodo­ba się To­bie.

Chcia­ła­bym na ko­niec ży­czyć Ci mi­łej lek­tu­ry i po­dzię­ko­wać w imie­niu wszyst­kich pu­cha­tych ser­du­szek, któ­rych ist­nie­nie wspar­łeś za­ku­pem Zwie­rzo­zwie­rza.

Mar­ta Het­man
au­tor­ka blo­ga bisz­kopt z kar­me­lem
bisz­koptz­kar­me­lem.plKrzysz­tof T. Dą­brow­ski

Przybłęda

Po­go­da była dziś wy­mię­ta jak fa­cja­ta me­ne­li­ka. Sine brzu­szy­ska chmur w każ­dej chwi­li go­to­we były zro­dzić ze swych trze­wi ulew­ny deszcz. W ży­ciu bym nie przy­pusz­czał, że w dzień tak bury jak ten, może mi się zro­bić we­so­ło i prze­szczę­śli­wie. A jed­nak. Wy­star­czy­ło po pro­stu iść przed sie­bie, mi­ja­jąc jak­by nie­obec­nych du­chem prze­chod­niów, i zer­kać na wy­sta­wy skle­pów, by od­na­leźć speł­nie­nie.

I oto ja, bro­da­ty a brzu­cha­ty po­nad­trzy­dzie­sto­let­ni me­ta­lo­wiec, Hu­bert Płacz­kow­ski, przy­sta­ną­łem przed wi­try­ną skle­pu z kiec­ka­mi i na mej udrę­czo­nej pasz­czę­ce za­go­ścił sze­ro­ki uśmiech zę­bicz­ny.

Nie, nie, spo­koj­nie, by­naj­mniej nie od­kry­łem w so­bie za­mi­ło­wa­nia do prze­bie­ra­nek, po pro­stu uj­rza­łem ko­bie­tę ide­al­ną – drob­ną, ete­rycz­ną blon­dyn­kę o twa­rzy anio­ła, któ­ry za chwi­lę za­pła­cze. Ser­ce za­czę­ło mi ga­lo­po­wać ni­czym bas w ka­wał­kach Iro­nów i już wie­dzia­łem, że to nie ko­lej­ny atak pal­pi­ta­cji, tyl­ko coś znacz­nie gor­sze­go… Fa­tal­ne za­uro­cze­nie.

Cze­mu fa­tal­ne? Bo u mnie za­wsze się to fa­tal­nie koń­czy, ale na­le­żę do lu­dzi, któ­rzy naj­wy­raź­niej nie po­tra­fią uczyć się na błę­dach…

Wsze­dłem do środ­ka, usi­łu­jąc uda­wać, że je­stem bar­dzo za­in­te­re­so­wa­ny su­kien­ka­mi. O tym, jak idio­tycz­nie mu­sia­ło to wy­glą­dać, po­my­śla­łem do­pie­ro póź­niej — na ra­zie usi­ło­wa­łem od­kryć w so­bie fa­scy­na­cję kiec­ka­mi, by le­piej uda­wać, że wla­złem tu niby przy­pad­kiem.

– Coś pana in­te­re­su­je?

Po­ki­wa­łem od­mow­nie gło­wą, nie ma­jąc od­wa­gi, by się od­wró­cić.

– Szkoc­ką? – za­py­ta­ła, a ja ze­bra­łem się w so­bie i w koń­cu od­wró­ci­łem się.

– Nie, dzię­ku­ję, przed po­łu­dniem nie piję.

Za­chi­cho­ta­ła, a ja zda­łem so­bie spra­wę, że mo­gła mi pro­po­no­wać su­kien­kę w kra­tę dla Szko­tów. Ale po­sta­no­wi­łem uda­wać, że na­praw­dę za­żar­to­wa­łem, bo głu­pio by było wyjść na ma­toł­ka. A co ja po­ra­dzę, że przy pięk­nych ko­bie­tach IQ leci mi na łeb na szy­ję?

Fakt, że chi­cho­ta­ła, ja­koś tak mnie odro­bi­nę ośmie­lił i po­sta­no­wi­łem iść na ca­łość.

– Wiesz – po­wie­dzia­łem moc­nym pew­nym gło­sem, jak­by ja­kieś na­tchnie­nie we mnie wstą­pi­ło. – Wy­glą­dasz mi na spe­cy­ficz­ne po­łą­cze­nie ma­rzy­ciel­ki i ta­kie­go tro­chę zwa­rio­wa­ne­go świr­ka, a przy tym mam wra­że­nie, że je­steś bar­dzo zmy­sło­wą ko­bie­tą, po­tra­fią­cą od­bie­rać wszyst­ko in­ten­syw­niej od in­nych.

– O rany! Roz­szy­fro­wa­łeś mnie. – Zro­bi­ła moc­no zdzi­wio­ną minę. – Ja taka wła­śnie je­stem.

Po­sta­no­wi­łem iść za cio­sem i pa­trząc w jej błę­kit­ne oczy, do­da­łem:

– A two­je oczy… Two­je oczy ko­ja­rzą mi się z mo­rzem. Uwiel­biam prze­sia­dy­wać go­dzi­na­mi w mo­rzu. Lu­bię się wte­dy po­ło­żyć na wo­dzie i tak się tro­chę po­uno­sić. Jak się wy­pro­stu­jesz jak stru­na i roz­ło­żysz ręce na boki, to nie ma z tym naj­mniej­sze­go pro­ble­mu. To na­praw­dę su­per spra­wa. Mo­rze buja cię de­li­kat­nie na boki, słoń­ce przy­jem­nie przy­grze­wa, a od dołu czuć de­li­kat­ny chłód. Moż­na na­praw­dę nie­źle od­pły­nąć. A Ty tak lu­bisz?

Wy­glą­da­ła na roz­ma­rzo­ną, bo przez chwi­lę, uśmie­cha­jąc się do sie­bie, wpa­try­wa­ła się gdzieś w dal. Po­tem za­trze­po­ta­ła rzę­sa­mi i spoj­rza­ła na mnie ja­kimś ta­kim roz­iskrzo­nym wzro­kiem, że aż mi się ko­la­na lek­ko ugię­ły.

– Jezu, jak ty wspa­nia­le opo­wia­dasz. – Głos mia­ła słod­ki jak miód i bar­dzo uwo­dzi­ciel­ski.

– Spo­tkasz się ze mną? – wy­pa­li­łem czym prę­dzej, by nie do­padł mnie pa­ra­li­żu­ją­cy stres. – Hu­bert.

– Ewa – wy­cią­gnę­ła drob­ną, cie­płą dłoń, w do­ty­ku bar­dzo ak­sa­mit­ną. – Tak, z przy­jem­no­ścią.

I wte­dy otwo­rzy­ły się drzwi i do skle­pu we­szło stad­ko roz­traj­ko­ta­nych na­sto­la­tek.

– Mu­szę… – I czym prę­dzej cof­nę­ła rękę, a na twarz przy­wo­ła­ła minę pod ty­tu­łem „pro­fe­sjo­nal­na sprze­daw­czy­ni”.

Kiw­ną­łem gło­wą i nie chcąc jej prze­szka­dzać, dys­kret­nie wy­sze­dłem.

By­łem tak roz­anie­lo­ny, że mimo za­czy­na­ją­ce­go pa­dać desz­czu, z gło­wą w chmu­rach prze­sze­dłem ze dwa przy­stan­ki, nim stwier­dzi­łem, że prze­cież nie ma co mok­nąć i pod­ja­dę tram­wa­jem. A że aku­rat zbli­ża­ła się dwu­dziest­ka­czwór­ka, to wsia­dłem. Dwa przy­stan­ki da­lej przy­po­mnia­ło mi się, że prze­cież nie mam jej nu­me­ru te­le­fo­nu.

Wy­sia­dłem, po­je­cha­łem w dru­gą stro­nę. I naj­chęt­niej resz­tę dro­gi bym prze­biegł, ale nie chcia­łem wpa­ro­wać tam taki zzia­ja­ny, za­sa­pa­ny i ocie­ka­ją­cy po­tem. Już i tak było mi głu­pio, że ze mnie taka gapa…

Tuż przy wej­ściu przy­wo­ła­łem na twarz naj­bar­dziej lu­zac­ki uśmiech, na jaki mnie było w owej chwi­li stać, wzią­łem głę­bo­ki od­dech i wsze­dłem do środ­ka.

– No cześć – rzu­ci­łem we­so­łym to­nem do Ewy.

Zmarsz­czy­ła brwi.

– My się zna­my?

Czyż­by się roz­my­śli­ła? Nie, no nie może być!

– No, prze­cież…

– Prze­stań mi ko­leż­ko ściem­niać z ta­ni­mi pod­ry­wa­mi!

O kur­czę, od­wi­dzia­łem jej się. Ech, zno­wu do­padł mnie pech!

– Yyyy… aaa… To ja już pój­dę.

I po­sze­dłem, a w mej du­szy roz­go­ścił się de­pre­syj­ny li­sto­pad.

Gdy wsze­dłem do domu, Wi­ka­ry ob­da­rzył mnie uważ­nym spoj­rze­niem i mruk­nął:

– Co, sa­micz­ka?

– Ta, ko­bit­ka… – od­po­wie­dzia­łem kotu.

Ni­g­dy nie wni­ka­łem w to, cze­mu ro­zu­miem te jego miau­cze­nia, ani on w to, cze­mu moje „lu­dze­nia” są dla nie­go zro­zu­mia­łe. Do­dam tyl­ko, że in­nych ko­tów nie ro­zu­miem. W każ­dym ra­zie oswo­iłem się z te­ma­tem i przy­zwy­cza­iłem do tego.

Kot wsko­czył na fo­tel, pod­wi­nął ogon, za­ło­żył jed­ną tyl­ną łapę o dru­gą. Przed­nią pod­parł pysz­czek, jak­by głę­bo­ko nad czymś du­mał, po czym mruk­nął jak ra­so­wy psy­cho­log:

– Chcesz o tym po­roz­ma­wiać? – Kiw­nął łep­kiem, wska­zu­jąc na łóż­ko.

Cóż, z bra­ku ko­zet­ki może być i wy­rko. Ski­ną­łem gło­wą, że tak, i za­le­głem na łożu, po czym za­czą­łem opo­wia­dać, co się sta­ło.

– I co ty o tym wszyst­kim są­dzisz? – za­py­ta­łem na ko­niec.

– Nie zra­żaj się. Ona cię tak tyl­ko te­stu­je. Wszyst­kie tak mają. Po­cze­kaj ze dwa dni i zno­wu do niej pod­bij.

Na­stęp­ne­go dnia wsta­łem i z bó­lem ser­ca uświa­do­mi­łem so­bie, że mu­szę jesz­cze je­den dzień od­cze­kać, w każ­dym ra­zie je­śli miał­bym się za­sto­so­wać do rad ko­cu­ra mego ko­cha­ne­go.

O wil­ku mowa, a tu kot – ob­ja­wił się tuż przy mnie, tak na­gle i znie­nac­ka jak to tyl­ko on po­tra­fi.

– Dasz śmie­tan­ki? – za­ga­ił przy­ja­ciel­sko, niby od nie­chce­nia wy­sta­wia­jąc pa­zur­ki i bły­ska­jąc szpi­kul­ca­mi zę­bów.

Po mych ple­cach prze­biegł dreszcz. Przed­ra­mię pra­wej ręki wciąż mia­łem po­dra­pa­ne…

– Wła­śnie mia­łem jeść ru­skie.

– Może być z ru­ski­mi! – Ucie­szył się kot.

Wes­tchną­łem cięż­ko.

Fa­szyzm! Ko­mu­nizm! Ko­cizm!

Po paru mi­nu­tach po­sta­wi­łem na zie­mi mi­skę peł­ną po­la­nych śmie­ta­ną pie­ro­gów.

– Pro­szę, mi­lor­dzie!

Mi­lord rzu­cił się na je­dze­nie i sły­chać było tyl­ko gło­śne ciam­ka­nie i mla­ska­nie.

– Co się mówi?

– Bu­jaj wory, fra­je­rze – od­mla­sk­nął.

Cham­stwo mego kota cza­sa­mi mnie prze­ra­ża­ło… Z kogo on brał przy­kład?

– A wal się, ba­ra­nie je­den! – od­pa­ro­wa­łem.

Prze­rwał je­dze­nie, spoj­rzał mi głę­bo­ko w oczy. Pod­ją­łem wy­zwa­nie i prze­trzy­ma­łem spoj­rze­nie, choć nie było ła­two – pie­roń­sko roz­śmie­sza­ły mnie jego bia­łe od śmie­ta­ny wąsy. Co za sie­ro­ta…

W koń­cu ko­cur­ro mój za­darł dum­nie pysz­czek i mruk­nął ura­żo­nym to­nem:

– Jak­byś ra­czył za­uwa­żyć, to je­stem ko­tem.

Ta, chy­ba Szko­tem – po­my­śla­łem uba­wio­ny i po­czła­pa­łem do ła­zien­ki.

Sta­jąc przed lu­strem; jak zwy­kle za­sta­na­wia­łem się, kie­dy wi­dok sa­me­go sie­bie z rana na tyle mnie prze­stra­szy, że zej­dę na przed­wcze­sny za­wał. Tak, bo Hu­bert Płacz­kow­ski wy­glą­da cza­sa­mi jak sie­dem nie­szczęść ósmym po­ga­nia­ne. Trzy­dzie­sto­let­ni brzu­cha­ty me­ta­lo­wiec o prze­rze­dza­ją­cych się dłu­gich wło­sach i bro­dzie, w któ­rej, ni­czym tu­byl­cy w gę­stwi­nie, skry­wa­ły się reszt­ki wczo­raj­szej ko­la­cji. Prze­krwio­ne oczy ma­nia­ka gier kom­pu­te­ro­wych, któ­re­go nie­do­spa­nie pod­kre­ślo­ne było oka­za­ły­mi wo­ra­mi pod pa­trzał­ka­mi i zie­mi­stą cerą. I cze­mu tu się dzi­wić, że ostat­nio cały czas by­łem sin­glem?

Gdy stam­tąd wy­sze­dłem, po­wi­ta­ło mnie wy­ra­zi­ste spoj­rze­nie zło­ci­sto-zie­lo­nych śle­pi Wi­ka­re­go, któ­re mó­wi­ło samo za sie­bie: je­steś skoń­czo­nym kre­ty­nem.

No tak, zno­wu ła­zę­ga je­den szu­ka za­czep­ki.

– Co?

– A nic – od­mruk­nął i, le­ni­wie wy­wi­ja­jąc ogo­nem, udał się w stro­nę le­go­wi­ska.

– Dał­bym ci bu­zia­ka, ale masz wąsy.

Nie sko­men­to­wał tego. Po­ło­żył się, ziew­nął i przy­mknął śle­pia. Był kot – nie ma kota.

Zresz­tą nie pierw­szy to raz wy­pro­wa­dzał mnie z rów­no­wa­gi, by po­tem igno­ro­wać – i tyl­ko cie­ka­we, czy tę sztucz­kę ko­bie­ty pod­pa­trzy­ły u ko­tów, czy na od­wrót.

Raz na przy­kład ostro się czymś stru­łem, i może nie wni­kaj­my już czym, w każ­dym ra­zie mia­łem tak zwa­ne pro­ble­my z błęd­ni­kiem, bo rzu­ca­ło mną ni­czym ma­ry­na­rzem pod­czas sztor­mu. Ko­cur­ro, za­miast za­dbać o me bez­pie­czeń­stwo i ase­ku­ro­wać lub za­pro­wa­dzić do ka­na­py, pa­trzył tyl­ko, gdzie pad­nę i czy przy­pad­kiem nie na nie­go.

W pew­nym mo­men­cie po­czu­łem, że mi nie­do­brze. Oczy­wi­ście od razu go uprze­dzi­łem. I wie­cie, co mi ten zło­śnik po­ra­dził, gdy stwier­dził, że znaj­du­je się w polu ra­że­nia? „Spró­buj po­łknąć!”.

Taki z nie­go był waż­niak-od­waż­niak! Ale jak dla od­mia­ny coś go wy­stra­szy­ło, to od razu wska­ki­wał mi na ręce, strze­lał spoj­rze­niem ro­dem ze Shre­ka i było „chroń mnie, broń mnie, ra­tuj!”.

Ale taki już jego urok. A ja i tak ko­cham tego zło­śli­we­go sier­ściu­cha.

Na­stęp­ne­go dnia uda­łem się do skle­pu Ewy. Trzy razy zbie­ra­łem się do wej­ścia i ty­leż samo re­zy­gno­wa­łem, czu­jąc, jak zże­ra mnie stres. W koń­cu za­ci­sną­łem pasz­czę­kę i wma­sze­ro­wa­łem do środ­ka.

Ewa się uśmiech­nę­ła.

Uśmiech­nę­ła się!

Ka­mień spadł mi z ser­ca i wy­lu­zo­wa­łem, na­wet uda­ło się wstęp­nie umó­wić na spo­tka­nie.

– Su­per, to po­ju­trze za­dzwo­nię i jesz­cze dam znać gdzie. Buź­ka. – Cmok­ną­łem ją w ten ak­sa­mit­ny po­li­czek, har­fy w nie­bio­sach za­gra­ły, a mnie, dia­błu wcie­lo­ne­mu skrzy­dła aniel­skie wy­ro­sły i żem się wzniósł na wy­ży­ny prze­szczę­śli­wo­ści. Mia­łem ocho­tę śpie­wać „He­aven! I'm in he­aven!”, ale ja­koś się opa­no­wa­łem i w mia­rę nor­mal­nie wy­sze­dłem. Za to na ze­wnątrz ra­do­snym pod­sko­kom nie było koń­ca. Jak to do­brze po­słu­chać cza­sem mą­dro­ści swe­go dur­ne­go kota!

Ko­lej­ne­go dnia ra­dość roz­pie­ra­ła mnie tak wiel­ka, że po­sta­no­wi­łem nie dzwo­nić, a wpaść do Ewci z kwia­ta­mi i umó­wić się oso­bi­ście.

Wy­sze­dłem z domu i uda­łem się do Gar­ba­te­go Sza­ta­na, jak na­zy­wa­łem swój wy­słu­żo­ny krą­żow­nik szos mar­ki Volks­wa­gen. A co, jako me­ta­lo­wiec mu­sia­łem go ja­koś za­cnie na­zwać!

Za­tur­ko­ta­ło, za­per­ko­ta­ło i od­pa­lił. Po­je­cha­łem.

Pół go­dzi­ny póź­niej z szar­manc­kim uśmie­chem na fa­cja­cie sta­łem przed wej­ściem do skle­pu. Czu­łem się już o wie­le pew­niej, więc od­de­chy uspo­ka­ja­ją­ce so­bie da­ro­wa­łem i po pro­stu wma­sze­ro­wa­łem sprę­ży­stym kro­kiem do środ­ka.

– Cześć! Chcia­łem…

Ale nie dała mi do­koń­czyć, zmarsz­czy­ła groź­nie brwi i mi prze­rwa­ła:

– Mo­żesz so­bie chcieć co tyl­ko chcesz, ale nie ode mnie. Od­puść so­bie.

By­łem w szo­ku. W to­tal­nym szo­ku. Za­bra­kło mi słów. Zwi­sła mi ręka z kwia­ta­mi i po­tul­nie, jak cie­lę pro­wa­dzo­ne na rzeź, wy­co­fa­łem się i wy­sze­dłem ze skle­pu.

Bawi się mną? – w gło­wie za­kieł­ko­wa­ło py­ta­nie.

Ech, wszyst­ko na to wska­zy­wa­ło, a ja na­iw­ny wma­wia­łem so­bie, że to po­rząd­na dziew­czy­na.

W mię­dzy­cza­sie dia­blo się roz­pa­da­ło. Wsia­dłem do Sza­ta­na i ru­szy­łem w dro­gę po­wrot­ną. A choć wy­cie­racz­ki pra­co­wa­ły jak sza­lo­ne, to i tak wi­docz­ność była moc­no ogra­ni­czo­na. Ist­ne obe­rwa­nie chmu­ry.

Na­gle mu­sia­łem ostro dać po ha­mul­cach, bo coś ma­łe­go, bia­łe­go wsko­czy­ło znie­nac­ka na dro­gę.

Przez chwi­lę głę­bo­ko od­dy­cha­łem, po czym, nie zwa­ża­jąc na deszcz, wy­sia­dłem. Ser­ce mia­łem w prze­ły­ku, bo ba­łem się prze­raź­li­wie, że ko­goś prze­je­cha­łem. Ale z dru­giej stro­ny po­cie­sza­ją­ce było to, że Gar­ba­ty nie pod­sko­czył, więc chy­ba jed­nak nie.

Ro­zej­rza­łem się, ale ni­ko­go nie doj­rza­łem. Już mia­łem wsia­dać, bo deszcz da­wał się we zna­ki, a i co­raz chłod­niej się ro­bi­ło, gdy, tknię­ty prze­czu­ciem, po­sta­no­wi­łem paść na ko­la­na. Zaj­rza­łem pod sa­mo­chód.

Do­brze zro­bi­łem – cho­wa­ła się tam bia­ło-bura po­pi­sku­ją­ca kul­ka. Ani chy­bi wy­stra­szo­ny psiak.

Po paru mi­nu­tach uda­ło mi się go uspo­ko­ić i wy­do­być spod auta. Po­sa­dzi­łem go z tyłu, owi­ną­łem cie­płym ko­cem i, nie wie­dząc, czyj on może być, po­sta­no­wi­łem za­brać go do domu, by póź­niej po­szu­kać wła­ści­cie­la.

Pu­ści­łem mu sta­re do­bre Sa­xon z pły­ty Dogs of war i choć nie wy­glą­dał na psa bo­jo­we­go, to chy­ba po­lu­bił te kli­ma­ty, bo się uspo­ko­ił, słu­cha­jąc z za­cie­ka­wie­niem.

– No, jesz­cze będą z cie­bie lu­dzie – po­chwa­li­łem go, głasz­cząc po łeb­ku.

Spoj­rzał na mnie nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem.

– Wiesz jak cię będę na­zy­wał? Przy­błę­da.

Pi­snął ci­cho.

– No, to sko­ro za­ak­cep­to­wa­ne, to je­dzie­my.

Po­je­cha­li­śmy.

Le­d­wiem z Przy­błę­dą na rę­kach prze­kro­czył pro­gi mego za­cne­go do­mo­stwa, na­po­tka­łem wzbu­rzo­ne spoj­rze­nie Wi­ka­re­go. I wca­le nie cho­dzi­ło o to, że nie da­łem mu przed wyj­ściem do­kład­ki ru­skich, któ­re mu z do­bro­ci ser­ca od­da­łem, od ust so­bie odej­mu­jąc.

– Zdraj­ca! – syk­nął, po czym się od­da­lił.

No tak, chy­ba nie po­lu­bił Przy­błę­dy. Ho­uston, mamy pro­blem!

Pod­czas gdy ja su­szy­łem psia­ka, kot sie­dział cały na­bur­mu­szo­ny i ob­ser­wo­wał nas z po­nu­rą miną.

– No co, po­móc mu­sia­łem! Prze­cież nie mo­głem go tak zo­sta­wić.

– I to coś bę­dzie te­raz z nami miesz­kać…

– Przez ja­kiś czas na pew­no – Cóż, trze­ba było ko­cu­ra uświa­do­mić.

– Po moim tro­pie! – miauk­nął wzbu­rzo­ny.

– Chy­ba tru­pie.

– No prze­cież miau­czę!

Wy­star­czy­ło ich na chwi­lę zo­sta­wić sam na sam, aby w po­ko­ju roz­pę­ta­ło się tor­na­do. Gdy wsze­dłem, wszyst­ko było po­roz­rzu­ca­ne po wszyst­kim, a po pod­ło­dze krą­ży­ła fu­trza­na po­pi­sku­ją­co-miau­czą­ca kula. Roz­dzie­li­łem ich z naj­wyż­szym tru­dem.

Wie­dzia­łem, że taka sy­tu­acja dłu­go po­trwać nie może, bo w prze­ciw­nym wy­pad­ku cze­ka mnie re­mont ge­ne­ral­ny i le­cze­nie psy­chia­trycz­ne, co naj­mniej. Uzna­łem, że naj­szyb­szym spo­so­bem na od­na­le­zie­nie wła­ści­cie­la Przy­błę­dy bę­dzie wrzu­ce­nie ogło­sze­nia na Fa­ce­bo­oka

Usa­dzi­łem psia­ka na ko­cy­ku i przy­kuc­ną­łem z apa­ra­tem. W chwi­li gdy ro­bi­łem zdję­cie, Wi­ka­ry sko­czył na Przy­błę­dę i ko­tło­wa­ni­na roz­po­czę­ła się na nowo. Po­wstrzy­ma­łem ich.

Obaj byli już po­rząd­nie za­sa­pa­ni, ale… Nie wie­dzieć cze­mu, mia­łem wra­że­nie, że to nie jest na se­rio i je­śli to tyl­ko za­ba­wa, to chy­ba im się spodo­ba­ła.

Do­pie­ro za­mknię­cie Wi­ka­re­go w ła­zien­ce po­mo­gło. Inna spra­wa, że tuż po tym za­po­mnia­łem, że go tam za­mkną­łem, bo od razu po­mkną­łem wrzu­cić ogło­sze­nie na Fej­sa.

Bar­dzo był wku­rzo­ny gdy so­bie o nim przy­po­mnia­łem, oj, bar­dzo – przy­by­ły mi trzy ko­lej­ne za­dra­pa­nia na łyd­ce.

– No już, wrzuć na luz, mia­łem cięż­ki dzień. Ola­ła mnie.

Na to Wi­ka­ry obej­rzał się i bły­snął zę­ba­mi z sa­tys­fak­cją.

– Po­ka­ra­ło cię, jak wi­dzę, za bra­ta­nie się z psa­mi!

– Po­ra­dzisz coś? Ty się znasz na sa­micz­kach.

– Ewi­dent­nie cię spraw­dza – stwier­dził z miną znaw­cy te­ma­tu. – Chce spraw­dzić, czy ła­two się pod­da­jesz. Ład­na jest?

Wes­tchną­łem na wspo­mnie­nie jej cud­nej twa­rzy.

– Naj­prze­pięk­niej­sza w ga­lak­ty­ce!

– No, to już wie­my, o co bie­ga! – mruk­nął z sa­tys­fak­cją. – Im sa­micz­ka atrak­cyj­niej­sza, tym wię­cej sam­ców się koło niej mio­ta. A ona w tej sy­tu­acji ma duży wy­bór i zgad­nij, kogo wy­bie­rze?

– Nie wiem – od­par­łem po chwi­li in­ten­syw­ne­go my­śle­nia.

– Naj­wy­tr­wal­sze­go! – miauk­nął do­no­śnie i zna­czą­co uniósł w górę pa­zur.

Idąc za radą Wi­ka­re­go, za­dzwo­ni­łem do Ewy. Ode­bra­ła i była prze­mi­ła, co tyl­ko do­wo­dzi­ło, że ten sku­ba­ny kot ma nie­sa­mo­wi­ty in­stynkt je­śli cho­dzi o ko­bie­ty.

– Świet­nie, to je­ste­śmy umó­wie­ni, to ju­tro wpad­nę po cie­bie do pra­cy jak skoń­czysz?

– Świet­nie! Pa, Hu­ber­cik! – I się roz­łą­czy­ła.

Sie­dzia­łem przez chwi­lę na brze­gu łóż­ka. Wi­ka­ry szcze­rzył się do mnie bez­czel­nie – wie­dział, że za do­bre rady nie omi­nie go na­gro­da. I miał ra­cję. Wsta­łem, wy­cią­gną­łem z lo­dów­ki śmie­ta­nę. Po chwi­li miał peł­ną mi­skę swe­go uko­cha­ne­go przy­sma­ku.

Oka­za­ło się, że to rów­nież przy­smak Przy­błę­dy, bo psiak za­czął pod­ja­dać z mi­secz­ki ko­cu­ra.

Wi­ka­ry wi­dząc to wpadł w szał, sko­czył na nie­go. Zno­wu ko­tło­wa­li się po ca­łej pod­ło­dze.

Wzią­łem z szaf­ki ta­lerz od zupy i na­la­łem do nie­go ko­lej­ną por­cję. Już po chwi­li tro­chę po­tur­bo­wa­ni, ale uspo­ko­je­ni, mla­ska­li w zgod­nym du­ecie.

Na­stał ten dzień, na któ­ry cze­ka­łem z ta­kim utę­sk­nie­niem. Rand­ka z Ew­cią!

Po­ło­ży­łem nie­mal roz­ła­do­wa­ną ko­mór­kę na pral­ce. Na­la­łem wody do wan­ny i urzą­dzi­łem so­bie go­rą­cą ką­piel. Wszak trze­ba się po­rząd­nie zre­lak­so­wać, bo tyl­ko zre­lak­so­wa­ny będę miał szan­se na to, by zdzia­łać coś wię­cej. Wie­dzia­łem, że to spo­tka­nie to klu­czo­wy mo­ment, jak się ze­stre­su­ję i za­wa­lę spra­wę, to zo­sta­nę spła­wio­ny. Ko­bit­ki ta­kie są.

***

Tym­cza­sem Ewa sie­dzia­ła w skle­pie, z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­jąc na ko­niec pra­cy. Nie mo­gła się do­cze­kać, kie­dy zno­wu spo­tka tego przy­stoj­ne­go „drwa­la”. Miał taką mod­ną bro­dę i tak fan­ta­stycz­nie opo­wia­dał. Za­uro­czył ją mo­men­tal­nie. Co praw­da w głę­bi ser­ca czu­ła smu­tek po nie­daw­nej stra­cie, ale nie chcia­ła już na dzień do­bry ob­cią­żać go tym, co ją w du­szy boli. Jesz­cze by stwier­dził, że jest ma­rud­na i wię­cej by go nie zo­ba­czy­ła.

Na­gle za­wi­bro­wa­ła jej ko­mór­ka.

– Halo?

Przez chwi­lę w sku­pie­niu słu­cha­ła, a po­tem na jej twa­rzy po­ja­wił się wy­raz ulgi i szczę­ścia.

– Tak, tak, wszyst­ko się zga­dza, to ja. Już jadę!

Cóż, nie po­zo­sta­ło jej nic in­ne­go, jak po­pro­sić Ulę, któ­ra ma za­pa­so­we klu­cze, by ją za­stą­pi­ła. Wy­wie­si­ła kart­kę z in­for­ma­cją „Za chwi­lę wra­cam” i za­dzwo­ni­ła do Uli.

I tyl­ko spo­tka­nie z Hu­ber­ci­kiem trze­ba bę­dzie od­wo­łać… Ależ jej było te­raz głu­pio. Jak ona mu to po­wie, żeby so­bie nie po­my­ślał, że wy­sta­wi­ła go do wia­tru?

***

Roz­ła­do­wa­ła mi się ko­mór­ka, o czym nie mia­łem po­ję­cia, sie­dząc w wan­nie peł­nej cie­płej wody z górą pia­ny i re­lak­su­jąc się w naj­lep­sze. Ów fakt stwier­dzi­łem do­pie­ro po wyj­ściu. Ru­szy­łem do po­ko­ju – gdzie jak zwy­kle fu­trza­ki ko­tło­wa­ły się po pod­ło­dze, ale już nie chcia­ło mi się ich roz­dzie­lać – z za­mia­rem zna­le­zie­nia ła­do­war­ki, ale traf chciał, że się o coś po­tkną­łem i ko­mó­ra po­szy­bo­wa­ła wprost na ścia­nę. Jak się oka­za­ło, zde­rze­nie było dla niej śmier­tel­ne – w mgnie­niu oka tra­fi­ła do kra­iny elek­tro­nicz­nych ło­wów.

Ech, jak pech to pech – po­my­śla­łem wzdy­cha­jąc ci­cho, ale za­raz zno­wu po­pra­wił mi się hu­mor. Bo nic go nie ze­psu­je, gdy ma się w per­spek­ty­wie rand­kę z taką anie­li­cą!

***

– Hu­ber­cik od­bierz, pro­szę. No od­bierz… – nie­cier­pli­wi­ła się Ewa.

Ale on nie od­bie­rał.

I co tu te­raz zro­bić? – za­du­ma­ła się zmar­twio­na. Na­raz wpa­dła na po­mysł. Chwy­ci­ła kart­kę i na­pi­sa­ła na niej in­for­ma­cję dla Uli: „Ulcia, waż­na spra­wa! Przyj­dzie tu do mnie taki chło­pak, Hu­bert. By­li­śmy umó­wie­ni. Nie mogę się do nie­go do­dzwo­nić. Prze­proś go pro­szę i wy­ja­śnij, jaka jest sy­tu­acja. Bu­zia­ki Ko­cha­na!”.

Ewa po­ło­ży­ła kart­kę na la­dzie. Gdy wy­cho­dzi­ła, prze­ciąg zdmuch­nął ją pod szaf­kę.

***

Od­pin­dro­wa­łem się, po­gro­zi­łem Wi­ka­re­mu i Przy­błę­dzie pal­cem, na­ka­zu­jąc, by się spra­wo­wa­li (choć wie­dzia­łem do­brze, co się bę­dzie dzia­ło, gdy tyl­ko znaj­dę się poza do­mem) i ru­szy­łem do tak­sów­ki. Tak, po­sta­no­wi­łem się szarp­nąć i wy­kosz­to­wać. W koń­cu gdy­bym po­je­chał Sza­ta­nem, to nie mógł­bym bro­war­ka łyk­nąć, a je­den dla więk­sze­go luzu na pew­no się przy­da.

***

Ewa wy­bie­gła z tak­sów­ki i po­gna­ła w stro­nę ob­skur­nej klat­ki wy­ta­tu­owa­ne­go spre­jem sza­re­go blo­czy­ska. Nim do­tar­ła na czwar­te pię­tro, so­lid­nie się za­sa­pa­ła. Nie mo­gąc zła­pać tchu, czym prę­dzej za­dzwo­ni­ła.

– Kto tam? – Roz­legł się ko­bie­cy głos.

– Ja w spra­wie pie­ska.

Drzwi się otwo­rzy­ły i ob­ja­wi­ła się w nich tęga ma­tro­na z lo­ków­ka­mi na gło­wie. Na rę­kach mia­ła psia­ka, ale to nie był Kul­ka…

Oczy Ewy za­szkli­ły się od łez, a usta wy­gię­ły w pod­ków­kę.

– To nie ten, praw­da?

Ewa tyl­ko po­ki­wa­ła gło­wą.

***

Wma­sze­ro­wa­łem do skle­pu jak po swo­je.

– Cześć, ko­biet­ko!

– Zno­wu ty? – syk­nę­ła wku­rzo­na dziew­czy­na. – I co ty mi tu z ko­biet­ka­mi wy­jeż­dżasz na­trę­cie je­den! Od­czep się! To jest ka­ral­ne, ta­kie na­cho­dze­nie!

– Ale prze­cież my… – mam­ro­ta­łem, nie mo­gąc po­jąć, co jest gra­ne.

A może ma roz­dwo­je­nie jaź­ni?

– Nie, nie pa­su­je­my do sie­bie i nie bę­dzie­my. A te­raz zjeż­dżaj, bo we­zwę ochro­nę!

Ewi­dent­nie roz­dwo­je­nie jaź­ni! Po­tul­nie się wy­co­fa­łem, a ser­ce kra­ja­ło mi się z bólu.

Do­szczęt­nie za­ła­ma­ny, noga za nogą su­ną­łem w stro­nę przy­stan­ku i na­gle, mimo upior­ne­go sta­nu du­szy, coś rzu­ci­ło mi się w oczy. Na ścia­nie mi­ja­nej ka­mie­ni­cy wi­sia­ło ogło­sze­nie o za­gi­nię­ciu psa – a wy­glą­dał tocz­ka w tocz­kę jak Przy­błę­da. Czym prę­dzej za­no­to­wa­łem nu­mer. W ży­ciu bym się nie spo­dzie­wał, że w re­alu prę­dzej znaj­dę wła­ści­cie­la, niż przez ogło­sze­nie na Fej­sie.

W domu był pie­ruń­ski baj­zel, ale nie mia­łem ani sił, ani ocho­ty urzą­dzać po­ła­ja­nek. Pies z ko­tem jak­by wy­czu­li mój stan. Na­gle się uspo­ko­ili, pod­ku­li­li ogo­ny i każ­dy udał się do swe­go le­go­wi­ska.

Dziś jest ten tra­gicz­ny dzień, kie­dy stra­ci­łem ko­bie­tę, a za­raz stra­cę rów­nież psa. Łza mi się w oku za­krę­ci­ła. Po­spiesz­nie ją otar­łem, bo prze­cież je­stem twar­dym, har­dym me­ta­low­cem, a nie ja­kąś roz­ma­zga­jo­ną łaj­zą.

Chwy­ci­łem ko­mór­kę.

No tak, ze­psu­ta. Za­po­mnia­łem.

Ochla­pa­łem twarz zim­ną wodą i uda­łem się do są­sia­da, by grzecz­no­ścio­wo za­dzwo­nić od nie­go.

Wstu­ka­łem nu­mer i ode­bra­ła ja­kaś mło­da ko­bie­ta.

– Dzień do­bry. Ja zna­la­złem pani pie­ska, Przybł… Kul­kę, zna­czy się. Pro­szę po­dać ad­res, to pod­je­dzie­my.

Po­da­ła. Po­dzię­ko­wa­łem i wró­ci­łem do domu.

Wsa­dzi­łem Przy­błę­dę za poły kurt­ki, żeby mu było cie­plej, i wy­sze­dłem z domu.

Tro­chę błą­dzi­łem, nim tra­fi­łem pod wła­ści­wy ad­res, ale w koń­cu się uda­ło.

By­łem przed drzwia­mi miesz­ka­nia i ro­bi­ło mi się co­raz bar­dziej smut­no. Przy­błę­da, a ra­czej Kul­ka, za­czął się nie­cier­pli­wie wier­cić i po­pi­ski­wać ra­do­śnie.

– No tak, tak, za­raz od­dam cię pani. Nic się nie martw. – Uspo­ka­ja­łem go, głasz­cząc po łeb­ku.

Za­dzwo­ni­łem.

Drzwi się otwo­rzy­ły i uj­rza­łem Ewę. Była w to­tal­nym szo­ku, ja zresz­tą też. Po­tem prze­ję­ła roz­bry­ka­ne­go Kul­kę i ra­do­ściom przez chwi­lę nie było koń­ca, aż się za­sta­na­wia­łem, czy się nie od­da­lić, nie zo­sta­wić ich sa­mych. I w tym mo­men­cie z głę­bi miesz­ka­nia wy­szła dziew­czy­na wy­glą­da­ją­ca iden­tycz­nie jak Ewa.

– To ty… To wy… A ja… O rany! – wy­mam­ro­ta­łem.

– Ale ja głu­pia by­łam, ty do Ewu­ni… – wy­stę­kał klon mej uko­cha­nej, ru­mie­niąc się przy tym nie­mo­żeb­nie i przy­sła­nia­jąc usta.

– Hu­ber­cik! Wejdź! Ale się cie­szę, że cię wi­dzę!

Ja­ba­aada­ba­aado­oo! Czy me uszę­ta do­brze sły­sza­ły? Cie­szy się, że mnie wi­dzi! Yes! Yes! Yes!

Oczy­wi­ście wsze­dłem.

Mi­nę­ły dwa ty­go­dnie od na­sze­go spo­tka­nia, a ja i Ewa nie mo­gli­śmy się sobą na­cie­szyć. Co­dzien­nie gdzieś się mu­sie­li­śmy spo­tkać, zo­ba­czyć, choć­by na chwi­lę. Ula też mnie po­lu­bi­ła, choć strasz­nie jej było głu­pio, że była taka nie­do­myśl­na i spła­wia­ła ad­o­ra­to­ra sio­stry. I tyl­ko Wi­ka­ry coś był nie do koń­ca za­do­wo­lo­ny z mego szczę­ścia:

– Ty! A może ja cię po­uczę pod­ry­wać i znaj­dziesz so­bie lep­szą? – za­pro­po­no­wał w koń­cu.

– Ty?

– No! Po­patrz tyl­ko, ja­kie mam po­wo­dze­nie u ko­cic! – Za­darł dum­nie pysz­czek.

A ja bym rzekł, że „dur­nie”.

– Ale z ko­bie­ta­mi jest ina­czej.

– Wiem – mruk­nął po­sęp­nie. – Mia­łem na­dzie­ję, że zno­wu bę­dziesz sin­glem.

– Cze­mu tak źle mi ży­czysz?

– Bo ty jak się za­ko­chasz, to za­wsze po­tem za­po­mi­nasz o re­gu­lar­nym wsy­py­wa­niu kar­my do mi­ski. I cho­dzisz ja­kiś taki nie­obec­ny, że na­wet po­dro­czyć się nie moż­na, a cza­sem to na­wet nie­chcą­cy ogon mi przy­dep­niesz.

– A ja my­śla­łem, że to przez Kul­kę, że się bo­isz tego, że kie­dyś ra­zem za­miesz­ka­cie.

– Nie, chy­ba na­wet trosz­kę go po­lu­bi­łem. Ale tyl­ko odro­bi­nę – stwier­dził dy­plo­ma­tycz­nie.

– To ja bym sta­rał się być bar­dziej przy­tom­ny, a poza tym Ewa kar­mi­ła­by cię pew­nie za dwóch.

– No tak, ale to do­pie­ro jak­by­ście za­miesz­ka­li ra­zem, a do tego cza­su…

– Damy radę – Mru­gną­łem okiem. – A jak się cza­sem za­wie­szę, to naj­wy­żej drap­niesz mnie pa­zu­rem. Zgo­da?

– O, i to jest myśl! – miauk­nął we­so­ło. – A mogę po­tre­no­wać?

Ostre jak brzy­twa pa­zu­ry Wi­ka­re­go za­lśni­ły zło­wiesz­czo w świe­tle lam­py.

Krzyk Hu­ber­ta Płacz­kow­skie­go sły­chać było na­wet na są­sied­nim osie­dlu.

Ka­zi­mierz Kyrcz Jr, Mi­chał Wal­czak

Zaćma

Pod­czas pi­sa­nia tej hi­sto­rii nie ucier­piał ża­den wam­pir.

Pa­ra­fra­zu­jąc kla­sy­ka z dzie­ciń­stwa, na wstę­pie za­nu­cę: Każ­dy ma ja­kie­goś bzi­ka, każ­dy ja­kieś fo­bie ma… Tak, tak, pro­szę pań­stwa, uwa­żam, że ci nie­licz­ni, któ­rzy ta­ko­wych nie po­sia­da­ją, ni­g­dy nie zro­zu­mie­ją, czym jest praw­dzi­wy strach.

Spę­dza­łem tam­tą pa­mięt­ną let­nią noc w domu ro­dzi­ców, ba­wią­cych aku­rat w od­wie­dzi­nach u wu­jo­stwa. Wy­mo­ści­łem so­bie wy­rko w po­ko­ju z bal­ko­nem, kal­ku­lu­jąc, że kie­dy uchy­lę drzwi, bę­dzie mi chłod­no i przy­jem­nie. Wszak bli­sko czter­dzie­sto­stop­nio­we upa­ły zmu­sza­ją do kom­bi­no­wa­nia.

Plan pro­sty i przy­naj­mniej z po­cząt­ku wy­da­wał się sku­tecz­ny. Za­sną­łem jak ose­sek, bez naj­mniej­szych pro­ble­mów, na­tu­ral­na kli­ma cią­gnę­ła orzeź­wie­niem od po­bli­skie­go par­ku – sło­wem: mio­dzio.

Cóż, oprócz chło­du przy­cią­gnę­ła coś jesz­cze…

Moje ne­me­zis.

Na­wia­sem mó­wiąc, uwiel­biam nie­to­pe­rze; pra­co­wi­ty wam­pi­rek po­tra­fi zjeść set­ki ciem w jed­ną noc. Nie­ste­ty, pew­ne oka­zy mają jed­nak wię­cej szczę­ścia niż ro­zu­mu (czy­li ich los skła­da się głów­nie ze szczę­ścia) i uda­je im się prze­drzeć przez ko­hor­ty tych sym­pa­tycz­nych la­ta­ją­cych my­szek pa­tro­lu­ją­cych oko­li­cę.

W pew­nym mo­men­cie ja­kiś ata­wi­stycz­ny in­stynkt ka­zał mi się obu­dzić. Albo to moja pod­świa­do­mość dała o so­bie znać, albo sam Mor­fe­usz po­trzą­snął mną de­li­kat­nie, by spra­wić so­bie tro­chę roz­ryw­ki.

Nie za­wio­dłem go.

Otwar­łem oczy, wle­pia­jąc wzrok w bez­świa­tło nocy, i co uj­rza­łem? Cień po­ru­sza­ją­cy się cha­otycz­nym ru­chem okręż­nym. Cień ćmy!

– Ra­tun­ku, ćma! – wrza­sną­łem, choć prze­cież nie mo­głem ocze­ki­wać zni­kąd po­mo­cy.

Po­my­śla­łem, że za­kry­ję łeb koł­drą i za­pla­nu­ję dro­gę uciecz­ki… To oczy­wi­ste, że po­zo­sta­nie w jed­nym po­miesz­cze­niu z po­two­rem gro­zi­ło ab­so­lut­nie wszyst­kim: ar­ma­ge­do­nem, za­wa­łem, kra­chem na gieł­dzie.

Zro­bi­łem wy­mach, przy­kry­cie szczel­nie opa­tu­li­ło mi gło­wę i resz­tę cia­ła. Ulga i ilu­zo­rycz­ne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa trwa­ły znacz­nie kró­cej, niż bym so­bie tego ży­czył. Po­czu­łem, że coś smy­ra mnie po szyi! Ta­kie gili-gili, któ­re­go – mo­że­cie mi wie­rzyć – z pew­no­ścią nie chcie­li­by­ście za­znać!

Wy­sko­czy­łem z wyra tak sku­tecz­nie, że mało o stół się nie za­bi­łem! Roz­cie­ra­jąc ura­żo­ne bio­dro, w te pędy wy­bie­głem z po­ko­ju.

Co da­lej? Co da­lej?!

Do sie­bie, do ma­łe­go po­ko­iku spać nie pój­dę, bo po­ście­li nie mam, a ćma mi jej do­bro­wol­nie nie wyda…

Na­gle mnie olśni­ło. Schy­li­łem się po ple­cak, któ­ry prze­zor­nie zo­sta­wi­łem w przed­po­ko­ju, i za­bra­łem się za zwi­ja­nie w kul­ki mo­je­go ty­go­dnio­we­go za­pa­su skar­pe­tek. Amu­ni­cji uzbie­ra­łem spo­ro, pew­no­ści sie­bie wca­le, ale cóż, trze­ba wal­czyć o prze­trwa­nie – albo ona, albo ja!

Po­sta­no­wi­łem, że po uchy­le­niu drzwi do po­ko­ju za­pa­lę na se­kun­dę świa­tło, zlo­ka­li­zu­ję fran­cę i spró­bu­ję ją ze­strze­lić. Nic prost­sze­go. Niby.

Kil­ka razy na­wet ją tra­fi­łem, ale twar­da sztu­ka była. Ra­so­wa, zna­czy się. Te z ro­do­wo­dem są naj­gor­sze, mo­że­cie mi wie­rzyć. Zło w czy­stej, pod­nieb­nej i do­oko­ła­lam­po­wej po­sta­ci, stwo­rzo­ne, żeby drę­czyć ta­kich jak ja.

Wkrót­ce skoń­czy­ły mi się skar­pet­ki, a ja mo­głem je­dy­nie prze­kli­nać swo­ją per­ma­nent­ną za­ćmę. I co te­raz? Jak po­zbyć się tej masz­ka­ry?

Przy­po­mnia­łem so­bie, że mam jesz­cze dwie pił­ki do te­ni­sa! Po­pę­dzi­łem po nie jak po naj­now­szej ge­ne­ra­cji broń ma­so­we­go ra­że­nia. W tej woj­nie Kon­wen­cja Ge­new­ska nie obo­wią­zy­wa­ła.

Pierw­szym su­per-po­ci­skiem roz­bi­łem ulu­bio­ny wa­zon mamy, bo rzu­ci­łem na oślep, prze­ko­na­ny, że ćma leci pro­sto w moją stro­nę z za­mia­rem od­gry­zie­nia mi twa­rzy… Źle jej z pa­trza­łek zio­ra­ło.

Po prze­rwie na od­dech i otar­cie z łez przy­rzą­dów ce­low­ni­czych, po­wró­ci­łem do boju z dru­gą ra­kie­tą typu zie­mia–ćma.

Ta wresz­cie do­się­gnę­ła celu i wło­cha­ty po­twór, ko­zioł­ku­jąc, spadł na pod­ło­gę. Ma­gicz­ny py­łek ze skrzy­de­łek zro­bił jej zdję­cie na ścia­nie. Z dumy uro­słem chy­ba z dzie­sięć cen­ty­me­trów. Pod­bie­głem do mon­strum, żeby je do­bić, kie­dy jed­nak ze zdzi­wie­niem zo­ba­czy­łem, że prze­bie­ra od­nó­ża­mi i wca­le nie szy­ku­je się do ata­ku, zmie­ni­łem swo­je mor­der­cze za­mia­ry. Z tru­dem, bo z tru­dem, uświa­do­mi­łem so­bie, że to sza­leń­stwo, sor­ki, to ma­leń­stwo też chce żyć. Nie jego wina, że przy­ję­ło tak znie­na­wi­dzo­ną prze­ze mnie for­mę.

Mu­szę się go po­zbyć, z pew­no­ścią. Ale nie za­bi­jać!

Wy­co­fa­łem się ra­kiem do kuch­ni, gdzie drżą­cy­mi ze zde­ner­wo­wa­nia rę­ko­ma wy­trzą­sną­łem za­pał­ki z pu­deł­ka. Tak wy­po­sa­żo­ny po­czła­pa­łem znów do po­ko­ju.

Po­ra­dzisz so­bie, po­ra­dzisz – za­grze­wa­łem się do osta­tecz­ne­go star­cia ze swo­imi lę­ka­mi.

I rze­czy­wi­ście, po­ra­dzi­łem. Za­pa­ko­wa­łem nie­pro­szo­ne­go go­ścia do pu­deł­ka i wy­rzu­ci­łem w ciem­ność nocy.

Od­tąd, gdy wy­cho­dzę gdzieś z domu, za­wsze za­opa­tru­ję się pu­deł­ko po za­pał­kach… Mam tyl­ko na­dzie­ję, że je­śli kie­dyś spo­tkam na swej dro­dze ko­smi­tów, któ­rzy boją się albo brzy­dzą lu­dzi, dla mnie tak­że znaj­dzie się od­po­wied­nie pu­deł­ko, a nie na przy­kład strzał z dez­in­te­gra­to­ra.

Nor­bert Góra

Neon

(…) zwie­rzę­ta, po­dob­nie jak lu­dzie, mogą się bać, nie­na­wi­dzić, od­czu­wać przy­wią­za­nie, wstręt, tę­sk­no­tę za do­mem i no­stal­gię.

Hans Bau­er, Zwie­rzę­ta są cał­kiem inne

Ka­rol No­wisz wpa­try­wał się w błę­kit­ne nie­bo roz­po­ście­ra­ją­ce się nad Wro­cła­wiem, po­prze­szy­wa­ne gdzie­nie­gdzie ja­śniej­szy­mi smu­ga­mi, do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cy­mi klu­cze. Na­brał po­wie­trza głę­bo­ko do płuc i po­wo­li wy­pu­ścił je przez usta. Było rap­tem kil­ka dni po ma­jów­ce, ale po­go­da, na fa­lach de­li­kat­ne­go wia­tru, nio­sła za­po­wiedź zbli­ża­ją­ce­go się, par­ne­go lata.

Od­dał­bym kró­le­stwo za moż­li­wość dłu­gie­go spa­ce­ru – po­my­ślał No­wisz i wes­tchnął, gdy po­czuł czyjś do­tyk na swo­jej skó­rze. Z uśmie­chem na ustach ob­ró­cił się i spo­strzegł, że jego pra­we­go bar­ku wła­śnie do­tknę­ła dłu­ga, sza­ra i po­marsz­czo­na trą­ba.

– Już się zdą­ży­łeś znu­dzić, co, chło­pie? Ty to do­pie­ro je­steś chęt­ny do za­ba­wy. Przy­znaj się, twój dzia­dek albo bab­cia na pew­no wy­stę­po­wa­li w cyr­ku, no nie? – za­py­tał swo­je­go ogrom­ne­go przy­ja­cie­la, Neo­na. Słoń za­trą­bił i tup­nął ma­syw­ną łapą w zie­mię.

– O co ci cho­dzi? Ja ar­ty­stów za­wsze sza­no­wa­łem – po­wie­dział Ka­rol z po­wa­gą i po­gła­dził Neo­na po grzbie­cie. Zwie­rzę za­mknę­ło na chwi­lę oczy. Wpa­tru­jąc się w pod­opiecz­ne­go, No­wisz przy­po­mniał so­bie jego pierw­sze chwi­le w zoo. To wła­śnie jemu przy­pa­dła opie­ka nad tym sym­pa­tycz­nym sło­niem. Z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nał sy­tu­ację, kie­dy Neon z roz­my­słem wy­lał na nie­go po­ło­wę wia­dra wody. Mi­nął mie­siąc od jego przy­jaz­du z War­sza­wy do Wro­cła­wia. Neon prze­stał być za­lęk­nio­nym zwie­rzę­ciem na ob­cym te­ry­to­rium. Te­raz jadł, pił i ba­wił się bez żad­nych ogra­ni­czeń.

– Tak się cie­szę, że wresz­cie do­sze­dłeś do sie­bie – mruk­nął Ka­rol i do­tknął trą­by Neo­na.

Słoń za­wi­nął ją, po czym wy­pro­sto­wał w kie­run­ku wyj­ścia z po­miesz­cze­nia, gdzie oby­dwaj prze­by­wa­li. Jego opie­kun ścią­gnął brwi.

– Coś się sta­ło? – za­py­tał No­wisz i zer­k­nął ku wyj­ściu. Neon w dal­szym cią­gu stał w bez­ru­chu, z wy­pro­sto­wa­ną przed sie­bie trą­bą.

– Chcesz iść? Nie no… Do­pie­ro co wró­ci­łeś z wy­bie­gu – stwier­dził Ka­rol i po­krę­cił gło­wą. Zwie­rzę spoj­rza­ło na nie­go, za­trą­bi­ło i, jak gdy­by ni­g­dy nic, rzu­ci­ło się w kie­run­ku otwar­tych drzwi.

***

Chło­piec prze­biegł przez bra­mę wej­ścio­wą do zoo. Cho­ciaż nie po­tra­fił w ża­den spo­sób tego zro­zu­mieć, przy­gna­ła go tu pod­świa­do­ma ko­niecz­ność zo­ba­cze­nia się z tym ol­brzy­mim, czwo­ro­noż­nym zwie­rzę­ciem. Już raz przy­ku­ło jego uwa­gę. Te­raz ta po­trze­ba była zde­cy­do­wa­nie sil­niej­sza. Bie­gnąc zer­k­nął przez ra­mię, do tyłu. Wciąż wi­dział swo­ją mamę, cho­ciaż dy­stans dzie­lą­cy ich cią­gle się zwięk­szał.

– Staś! – krzyk­nę­ła zdy­sza­na ko­bie­ta, przy­sta­nę­ła i zgię­ła się w pół. Gdy pod­nio­sła wzrok, za­uwa­ży­ła, że chło­piec skrę­cił w lewo. Po chwi­li znik­nął jej z oczu.

***

Ka­rol wpa­try­wał się jesz­cze przez mo­ment w bra­mę klat­ki, za­nim zo­rien­to­wał się, co się sta­ło. Re­ak­cja ol­brzy­mie­go pod­opiecz­ne­go, tak na­gła i nie­spo­dzie­wa­na, spra­wi­ła, że znie­ru­cho­miał. Od­zy­skaw­szy zdol­ność oce­ny sy­tu­acji, pu­ścił się bie­giem w ślad za ucie­ki­nie­rem.

– Neon, stój! – wrza­snął, sta­ra­jąc się przy­spie­szyć. Ku jego zdzi­wie­niu, słoń na­wet nie za­re­ago­wał. Mknął da­lej przed sie­bie, jak w amo­ku.

– Neon! Masz się za­trzy­mać, już! – wark­nął No­wisz jesz­cze gło­śniej, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi. To rów­nież nie po­mo­gło. Czwo­ro­nóg z trą­bą skrę­cił w pra­wo, zni­ka­jąc za ro­giem.

***

Ko­bie­ta kil­ka­krot­nie od­kaszl­nę­ła.

Nie była już tak spraw­na jak kie­dyś. Cią­gła go­ni­twa za peł­nym wi­go­ru chłop­cem wy­da­wa­ła jej się te­raz zbyt abs­trak­cyj­na, jak nie­któ­re fil­my scien­ce-fic­tion. Mimo tego za­ci­snę­ła zęby i przy­spie­szy­ła kro­ku, chcąc na­dą­żyć za syn­kiem. Mia­ła szczę­ście, że nie zgu­bi­ła go wcze­śniej, w dro­dze do zoo. W tych nie­prze­wi­dy­wal­nych cza­sach mógł­by zo­stać po­rwa­ny.

Szyb­ko od­rzu­ci­ła tę myśl i skon­cen­tro­wa­ła się na py­ta­niu, któ­re wciąż nie da­wa­ło jej spo­ko­ju. Dla­cze­go przy­biegł aku­rat tu­taj, do zoo? We Wro­cła­wiu było co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt róż­nych miejsc, do któ­rych dziec­ko mo­gło­by pójść bez ro­dzi­ców. Cze­mu zde­cy­do­wał się na dom pe­łen zwie­rząt?

– Staś! – krzyk­nę­ła po raz dru­gi, po prze­bie­gnię­ciu paru me­trów. Chło­piec po raz ko­lej­ny zwięk­szył dy­stans. Wi­dzia­ła, że czmych­nął obok klat­ki z ty­gry­sa­mi. Mru­gnąw­szy, zno­wu stra­ci­ła go z oczu.

***

Ka­rol prze­biegł jesz­cze ka­wa­łek. Już pra­wie do­ga­niał Neo­na, gdy na­gle za­trzy­mał się i sta­nął jak wry­ty. W kie­run­ku sło­nia zbli­żał się nie­wy­so­ki, ja­sno­wło­sy chło­piec.

– O rany – wy­mam­ro­tał No­wisz i otwo­rzył sze­ro­ko oczy. Roz­po­znał to dziec­ko od razu. To ono na­wią­za­ło z jego pod­opiecz­nym nie­spo­ty­ka­ną do­tąd więź, kie­dy ma­lec przy­szedł tu na wy­ciecz­kę szkol­ną. Zwra­cał na sie­bie uwa­gę – nic nie mó­wił, tyl­ko za­nie­po­ko­jo­ny przy­glą­dał się ko­lej­nym zwie­rzę­tom. Przy­sta­nął przy klat­ce Neo­na i do­pie­ro wte­dy się uśmiech­nął. W nie­wy­tłu­ma­czal­ny spo­sób ol­brzym z trą­bą mu­siał za­siać w du­szy dziec­ka ziar­no spo­ko­ju, któ­re prze­go­ni­ło smu­tek.

– Neon, stój! Tam jest mały chło­piec. Mo­żesz mu zro­bić krzyw­dę! – krzyk­nął Ka­rol, ale słoń nie miał za­mia­ru go słu­chać. Zwie­rzę po­de­szło bli­żej mal­ca. Neon wy­cią­gnął swo­ją trą­bę w kie­run­ku chłop­ca. Kil­ka kro­ków za nim, zmę­czo­na bie­giem, przy­sta­nę­ła jego mat­ka i z ro­sną­cym na­pię­ciem ob­ser­wo­wa­ła po­ru­sza­ją­cy ser­ce spek­takl.

– Sta­siu, skar­bie – szep­nę­ła i po­sta­wi­ła krok do przo­du. Jej syn po­gła­dził po­marsz­czo­ną, sza­rą skó­rę sło­nia. Po chwi­li od­wró­cił się ku ro­dzi­ciel­ce i, z nie­ga­sną­cym opty­mi­zmem, otwo­rzył usta. To, co wy­da­rzy­ło się póź­niej, wy­kra­cza­ło poza gra­ni­ce wy­ja­śnie­nia.

– Zo­bacz, ma­mu­siu. Du­zia trą­ba… ta­aaaka­aa du­uuzia­aaa – prze­cią­gał chło­piec, wpa­tru­jąc się w mamę. Ko­bie­ta le­d­wo sta­ła na no­gach.

Po­wo­li, jak­by z in­ne­go wy­mia­ru, do­cie­ra­ła do niej świa­do­mość tego, cze­go była świad­kiem. Jej dziec­ko, ze zdia­gno­zo­wa­nym au­ty­zmem, wy­po­wie­dzia­ło na głos swo­je pierw­sze sło­wa. No­wisz nie mógł w to uwie­rzyć. Przy­tknąw­szy dłoń do ust, krę­cił gło­wą w tę i we w tę. Był świad­kiem cudu ro­dem ze snów.

– Skar­bie – wy­szep­ta­ła ko­bie­ta i po­de­szła bli­żej. W du­chu mo­dli­ła się, żeby to nie był sen. Rześ­ki, ma­jo­wy wiatr wy­gła­dził jej wy­pło­wia­łe, dłu­gie wło­sy. Za­gry­za­jąc war­gi, po­wstrzy­my­wa­ła na­pły­wa­ją­ce do oczu łzy. Ma­rze­nie, któ­re od­rzu­ci­ła lata temu, na­gle się zi­ści­ło. Wszyst­ko za spra­wą ol­brzy­ma o sto­ic­kim spo­ko­ju.

– Kot­ku – kon­ty­nu­owa­ła gło­sem z po­gra­ni­cza mowy i pła­czu, a po­tem za­mknę­ła oczy.

– Ma­mu­siu, a mogę go psy­tu­lić? – za­py­tał Staś i już wy­cią­gał rękę w kie­run­ku trą­by Neo­na.

– Tak… Oczy­wi­ście, ko­cha­nie – wy­mam­ro­ta­ła, po czym pod­bie­gła do syna i ob­ję­ła go ra­mio­na­mi. Te­raz za­czy­na­ła ro­zu­mieć, dla­cze­go wie­czo­ra­mi tak wie­le cza­su po­świę­cał na in­ten­syw­ne prze­glą­da­nie ksią­żek opi­su­ją­cych zwie­rzę­ta. Za­wsze za­trzy­my­wał się na stro­nie, gdzie znaj­do­wa­ły się in­for­ma­cje po­świę­co­ne sło­niom.

No­wisz prze­rwał ten fan­ta­stycz­ny, pe­łen wzru­sza­ją­cych chwil spek­takl, zbli­żył się do gi­gan­ta i do­tknął jego grzbie­tu.

– My­li­łem się co do cie­bie, Neon – po­wie­dział, a sze­ro­ki uśmiech roz­pro­mie­nił jego twarz. – Nie je­steś ar­ty­stą, tyl­ko kimś zde­cy­do­wa­nie wię­cej. Je­steś nie­za­wod­nym, je­dy­nym w swo­im ro­dza­ju te­ra­peu­tą.

Słoń ob­ró­cił się w kie­run­ku No­wi­sza. Za tymi brą­zo­wy­mi, mą­dry­mi ocza­mi nie kry­ła się już żad­na ta­jem­ni­ca. Dzię­ki spo­tka­niu z chłop­cem Neon po­ka­zał swo­je praw­dzi­we, cu­dow­ne ob­li­cze.

Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two GMORK Świąt­kow­ska Ryba sp.j.
Przy­błę­da © Co­py­ri­ght by Krzysz­tof T. Dą­brow­ski
Im­pre­za uro­dzi­no­wa, So­kol­nik Mal­tań­ski © Co­py­ri­ght by Adam Froń
Kot bez bu­tów, Nie­złe jaja © Co­py­ri­ght by Mag­da­le­na Go­dlew­ska
Neon © Co­py­ri­ght by Nor­bert Góra
Mro­wi­sko © Co­py­ri­ght by Mi­chał Gó­rzy­na
Śli­skość © Co­py­ri­ght by Ma­rek Grzy­wacz
Wład­ca srok © Co­py­ri­ght by Kac­per Ko­tu­lak
Na skrzy­dłach ma­gii © Co­py­ri­ght by Agniesz­ka Kwiat­kow­ska
Za­ćma © Co­py­ri­ght by Ka­zi­mierz Kyrcz Jr, Mi­chał J. Wal­czak
Pies ro­dzin­ny, Smut­ki i żale pana Ka­me­dy © Co­py­ri­ght by Kor­nel Mi­ko­łaj­czyk
Moje kró­le­stwo © Co­py­ri­ght by Łu­kasz Ra­dec­ki
Bie­gnij, Hubi, bie­gnij; Pil­na po­trze­ba © Co­py­ri­ght by Ju­liusz Woj­cie­cho­wicz
Zwie­rzy­niec © Co­py­ri­ght by Ma­riusz Orzeł-Woj­te­czek
Szyb­cy i Wście­kli, Ja chcem kot­ka!, KOT © Co­py­ri­ght by Grze­gorz Woź­niak
Świ­niak mor­ski, Krio­de­struk­cja © Co­py­ri­ght by Ma­rek Zy­chla
Wro­cław 2017

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne.
All Ri­ghts Re­se­rved.

Ko­rek­ta i re­dak­cja:
DO­MI­NI­KA ŚWIĄT­KOW­SKA
JU­STY­NA MA­SE­RAK

Skład:
DO­MI­NI­KA ŚWIĄT­KOW­SKA
(ebo­ok) PRZE­MY­SŁAW RYBA

Ilu­stra­cja na okład­ce:
KA­RO­LI­NA PAZYRSKA

Frag­ment książ­ki

Wy­da­nie I

Żad­na część tej pra­cy nie może być po­wie­la­na i roz­po­wszech­nia­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób, włącz­nie z fo­to­ko­pio­wa­niem, na­gry­wa­niem na ta­śmy lub przy uży­ciu in­nych sys­te­mów, bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Wy­daw­nic­two Gmork Świąt­kow­ska Ryba Sp.j.
ul. Do­mey­ki 16, 53-209 Wro­cław
tel: 795 626 546
www.gmork.pl
wy­daw­nic­[email protected]
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: