- promocja
Zwierzozwierz. Charytatywna antologia o zwierzętach - ebook
Zwierzozwierz. Charytatywna antologia o zwierzętach - ebook
Zwierzozwierz to efekt trudu, a nierzadko i łez, polskich pisarzy grozy, przed którymi postawiono niełatwe zadanie zmierzenia się z konwencją miłych i ciepłych opowiadań, w których bohaterami są zwierzaki. Wśród ponad dwudziestu tekstów przeważają humorystyczne, lekko zwariowane historie, ale nie zabrakło też chwytających za serce i zmuszających do refleksji. Wszystko to w szczytnym celu, aby wspomóc działania organizacji pomagających zwierzętom.
W gronie zaangażowanych w projekt szesnastu uznanych pisarzy znaleźli się: Marek Zychla, Grzegorz Woźniak, Mariusz Orzeł-Wojteczek, Juliusz Wojciechowicz, Michał J. Walczak, Łukasz Radecki, Kornel Mikołajczyk, Kazimierz Kyrcz Jr, Agnieszka Kwiatkowska, Kacper Kotulak, Marek Grzywacz, Michał Górzyna, Norbert Góra, Magdalena Godlewska, Adam Froń i Krzysztof T. Dąbrowski.
Cały dochód ze sprzedaży antologii zostanie przeznaczony na działania statutowe Fundacji Kocie Życie, Grupy Pomocy Kotom NEKO, Stowarzyszenia Otwarte Klatki oraz Fundacji Hospicjum dla Kotów Bezdomnych.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-948322-4-7 |
Rozmiar pliku: | 6,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KOT przeciągnął się i przymknął ślepia. Poprosił CZAS i CZAS się cofnął.
KOT I CZAS, Grzegorz Woźniak
Niestety nie jestem kotem i nie sprawię, by czas się cofnął. Nie posiadam takiej mocy, a nawet gdybym posiadała – nie jestem zwierzęciem tak wspaniałym, bym miała odwagę owym czasem zarządzać.
Posiadam jednak coś innego. Coś magicznego, coś różnorodnego, coś, co czasu nie cofnie, lecz go zatrzyma.
Mam to teraz, gdy piszę dla Ciebie ten wstęp i jest mi niezmiernie miło, ponieważ jeśli to czytasz – mam szansę się z Tobą tym podzielić.
To coś kryje się na najbliższych stronach. I znajdziesz to. Obiecuję.
Znajdziesz to między delikatnością przedstawionych historii, barwnymi opisami oraz kontrastową brutalnością świata i postaci, które spotkasz. Znajdziesz to w lekkim uniesieniu kącika ust, beztroskim śmiechu, ale i w zagubionej na policzku łzie, gdy dana opowieść Cię rozbawi lub rozczuli.
Znajdziesz to na pewno, ponieważ Zwierzozwierz nie jest książką jednolitą. Jest zbiorem opowiadań. Opowiadań, które swym charakterem zmieniają się tak szybko, jak kot zmienia ochotę na głaskanie go po rozmruczanym brzuchu.
W jednym momencie skończysz czytać o bajkowym lesie i myszy ubranej w kubraczek, by zaraz odwiedzić Salem, w którym poznasz sowy z mroczną tajemnicą i całkiem sporym miejscem w ogródku na ewentualne ukrycie kolejnych zwłok.
To magiczna książka, w której znajdziesz opowiadanie dla roześmianej pięciolatki, jak i dla siebie, gdy w kulminacyjnym zmęczeniu usiądziesz z lampką wina albo butelką ciężkiego rzemieślniczego piwa.
A dlaczego Zwierzozwierz jest magiczny? Ponieważ jest o zwierzętach, powstałych w umysłach twórców, którzy zadziałali na rzecz prawdziwych potrzebujących zwierząt z krwi i kości. Czasem wpleciono szarego burka do historii o ludzkiej miłości, a czasem to zwierzęta stworzono na wzór człowieka. Jedno jest pewne – bez zwierząt Zwierzozwierz by nie powstał.
Nie gwarantuję Ci ostatecznie, że każde opowiadanie przypadnie Ci do gustu.
Ale obiecuję Ci, że znajdziesz choć jedno swoje ulubione i długo go nie zapomnisz.
Ja swoje znalazłam. I bardzo mnie ciekawi, które spodoba się Tobie.
Chciałabym na koniec życzyć Ci miłej lektury i podziękować w imieniu wszystkich puchatych serduszek, których istnienie wsparłeś zakupem Zwierzozwierza.
Marta Hetman
autorka bloga biszkopt z karmelem
biszkoptzkarmelem.plKrzysztof T. Dąbrowski
Przybłęda
Pogoda była dziś wymięta jak facjata menelika. Sine brzuszyska chmur w każdej chwili gotowe były zrodzić ze swych trzewi ulewny deszcz. W życiu bym nie przypuszczał, że w dzień tak bury jak ten, może mi się zrobić wesoło i przeszczęśliwie. A jednak. Wystarczyło po prostu iść przed siebie, mijając jakby nieobecnych duchem przechodniów, i zerkać na wystawy sklepów, by odnaleźć spełnienie.
I oto ja, brodaty a brzuchaty ponadtrzydziestoletni metalowiec, Hubert Płaczkowski, przystanąłem przed witryną sklepu z kieckami i na mej udręczonej paszczęce zagościł szeroki uśmiech zębiczny.
Nie, nie, spokojnie, bynajmniej nie odkryłem w sobie zamiłowania do przebieranek, po prostu ujrzałem kobietę idealną – drobną, eteryczną blondynkę o twarzy anioła, który za chwilę zapłacze. Serce zaczęło mi galopować niczym bas w kawałkach Ironów i już wiedziałem, że to nie kolejny atak palpitacji, tylko coś znacznie gorszego… Fatalne zauroczenie.
Czemu fatalne? Bo u mnie zawsze się to fatalnie kończy, ale należę do ludzi, którzy najwyraźniej nie potrafią uczyć się na błędach…
Wszedłem do środka, usiłując udawać, że jestem bardzo zainteresowany sukienkami. O tym, jak idiotycznie musiało to wyglądać, pomyślałem dopiero później — na razie usiłowałem odkryć w sobie fascynację kieckami, by lepiej udawać, że wlazłem tu niby przypadkiem.
– Coś pana interesuje?
Pokiwałem odmownie głową, nie mając odwagi, by się odwrócić.
– Szkocką? – zapytała, a ja zebrałem się w sobie i w końcu odwróciłem się.
– Nie, dziękuję, przed południem nie piję.
Zachichotała, a ja zdałem sobie sprawę, że mogła mi proponować sukienkę w kratę dla Szkotów. Ale postanowiłem udawać, że naprawdę zażartowałem, bo głupio by było wyjść na matołka. A co ja poradzę, że przy pięknych kobietach IQ leci mi na łeb na szyję?
Fakt, że chichotała, jakoś tak mnie odrobinę ośmielił i postanowiłem iść na całość.
– Wiesz – powiedziałem mocnym pewnym głosem, jakby jakieś natchnienie we mnie wstąpiło. – Wyglądasz mi na specyficzne połączenie marzycielki i takiego trochę zwariowanego świrka, a przy tym mam wrażenie, że jesteś bardzo zmysłową kobietą, potrafiącą odbierać wszystko intensywniej od innych.
– O rany! Rozszyfrowałeś mnie. – Zrobiła mocno zdziwioną minę. – Ja taka właśnie jestem.
Postanowiłem iść za ciosem i patrząc w jej błękitne oczy, dodałem:
– A twoje oczy… Twoje oczy kojarzą mi się z morzem. Uwielbiam przesiadywać godzinami w morzu. Lubię się wtedy położyć na wodzie i tak się trochę pounosić. Jak się wyprostujesz jak struna i rozłożysz ręce na boki, to nie ma z tym najmniejszego problemu. To naprawdę super sprawa. Morze buja cię delikatnie na boki, słońce przyjemnie przygrzewa, a od dołu czuć delikatny chłód. Można naprawdę nieźle odpłynąć. A Ty tak lubisz?
Wyglądała na rozmarzoną, bo przez chwilę, uśmiechając się do siebie, wpatrywała się gdzieś w dal. Potem zatrzepotała rzęsami i spojrzała na mnie jakimś takim roziskrzonym wzrokiem, że aż mi się kolana lekko ugięły.
– Jezu, jak ty wspaniale opowiadasz. – Głos miała słodki jak miód i bardzo uwodzicielski.
– Spotkasz się ze mną? – wypaliłem czym prędzej, by nie dopadł mnie paraliżujący stres. – Hubert.
– Ewa – wyciągnęła drobną, ciepłą dłoń, w dotyku bardzo aksamitną. – Tak, z przyjemnością.
I wtedy otworzyły się drzwi i do sklepu weszło stadko roztrajkotanych nastolatek.
– Muszę… – I czym prędzej cofnęła rękę, a na twarz przywołała minę pod tytułem „profesjonalna sprzedawczyni”.
Kiwnąłem głową i nie chcąc jej przeszkadzać, dyskretnie wyszedłem.
Byłem tak rozanielony, że mimo zaczynającego padać deszczu, z głową w chmurach przeszedłem ze dwa przystanki, nim stwierdziłem, że przecież nie ma co moknąć i podjadę tramwajem. A że akurat zbliżała się dwudziestkaczwórka, to wsiadłem. Dwa przystanki dalej przypomniało mi się, że przecież nie mam jej numeru telefonu.
Wysiadłem, pojechałem w drugą stronę. I najchętniej resztę drogi bym przebiegł, ale nie chciałem wparować tam taki zziajany, zasapany i ociekający potem. Już i tak było mi głupio, że ze mnie taka gapa…
Tuż przy wejściu przywołałem na twarz najbardziej luzacki uśmiech, na jaki mnie było w owej chwili stać, wziąłem głęboki oddech i wszedłem do środka.
– No cześć – rzuciłem wesołym tonem do Ewy.
Zmarszczyła brwi.
– My się znamy?
Czyżby się rozmyśliła? Nie, no nie może być!
– No, przecież…
– Przestań mi koleżko ściemniać z tanimi podrywami!
O kurczę, odwidziałem jej się. Ech, znowu dopadł mnie pech!
– Yyyy… aaa… To ja już pójdę.
I poszedłem, a w mej duszy rozgościł się depresyjny listopad.
Gdy wszedłem do domu, Wikary obdarzył mnie uważnym spojrzeniem i mruknął:
– Co, samiczka?
– Ta, kobitka… – odpowiedziałem kotu.
Nigdy nie wnikałem w to, czemu rozumiem te jego miauczenia, ani on w to, czemu moje „ludzenia” są dla niego zrozumiałe. Dodam tylko, że innych kotów nie rozumiem. W każdym razie oswoiłem się z tematem i przyzwyczaiłem do tego.
Kot wskoczył na fotel, podwinął ogon, założył jedną tylną łapę o drugą. Przednią podparł pyszczek, jakby głęboko nad czymś dumał, po czym mruknął jak rasowy psycholog:
– Chcesz o tym porozmawiać? – Kiwnął łepkiem, wskazując na łóżko.
Cóż, z braku kozetki może być i wyrko. Skinąłem głową, że tak, i zaległem na łożu, po czym zacząłem opowiadać, co się stało.
– I co ty o tym wszystkim sądzisz? – zapytałem na koniec.
– Nie zrażaj się. Ona cię tak tylko testuje. Wszystkie tak mają. Poczekaj ze dwa dni i znowu do niej podbij.
Następnego dnia wstałem i z bólem serca uświadomiłem sobie, że muszę jeszcze jeden dzień odczekać, w każdym razie jeśli miałbym się zastosować do rad kocura mego kochanego.
O wilku mowa, a tu kot – objawił się tuż przy mnie, tak nagle i znienacka jak to tylko on potrafi.
– Dasz śmietanki? – zagaił przyjacielsko, niby od niechcenia wystawiając pazurki i błyskając szpikulcami zębów.
Po mych plecach przebiegł dreszcz. Przedramię prawej ręki wciąż miałem podrapane…
– Właśnie miałem jeść ruskie.
– Może być z ruskimi! – Ucieszył się kot.
Westchnąłem ciężko.
Faszyzm! Komunizm! Kocizm!
Po paru minutach postawiłem na ziemi miskę pełną polanych śmietaną pierogów.
– Proszę, milordzie!
Milord rzucił się na jedzenie i słychać było tylko głośne ciamkanie i mlaskanie.
– Co się mówi?
– Bujaj wory, frajerze – odmlasknął.
Chamstwo mego kota czasami mnie przerażało… Z kogo on brał przykład?
– A wal się, baranie jeden! – odparowałem.
Przerwał jedzenie, spojrzał mi głęboko w oczy. Podjąłem wyzwanie i przetrzymałem spojrzenie, choć nie było łatwo – pierońsko rozśmieszały mnie jego białe od śmietany wąsy. Co za sierota…
W końcu kocurro mój zadarł dumnie pyszczek i mruknął urażonym tonem:
– Jakbyś raczył zauważyć, to jestem kotem.
Ta, chyba Szkotem – pomyślałem ubawiony i poczłapałem do łazienki.
Stając przed lustrem; jak zwykle zastanawiałem się, kiedy widok samego siebie z rana na tyle mnie przestraszy, że zejdę na przedwczesny zawał. Tak, bo Hubert Płaczkowski wygląda czasami jak siedem nieszczęść ósmym poganiane. Trzydziestoletni brzuchaty metalowiec o przerzedzających się długich włosach i brodzie, w której, niczym tubylcy w gęstwinie, skrywały się resztki wczorajszej kolacji. Przekrwione oczy maniaka gier komputerowych, którego niedospanie podkreślone było okazałymi worami pod patrzałkami i ziemistą cerą. I czemu tu się dziwić, że ostatnio cały czas byłem singlem?
Gdy stamtąd wyszedłem, powitało mnie wyraziste spojrzenie złocisto-zielonych ślepi Wikarego, które mówiło samo za siebie: jesteś skończonym kretynem.
No tak, znowu łazęga jeden szuka zaczepki.
– Co?
– A nic – odmruknął i, leniwie wywijając ogonem, udał się w stronę legowiska.
– Dałbym ci buziaka, ale masz wąsy.
Nie skomentował tego. Położył się, ziewnął i przymknął ślepia. Był kot – nie ma kota.
Zresztą nie pierwszy to raz wyprowadzał mnie z równowagi, by potem ignorować – i tylko ciekawe, czy tę sztuczkę kobiety podpatrzyły u kotów, czy na odwrót.
Raz na przykład ostro się czymś strułem, i może nie wnikajmy już czym, w każdym razie miałem tak zwane problemy z błędnikiem, bo rzucało mną niczym marynarzem podczas sztormu. Kocurro, zamiast zadbać o me bezpieczeństwo i asekurować lub zaprowadzić do kanapy, patrzył tylko, gdzie padnę i czy przypadkiem nie na niego.
W pewnym momencie poczułem, że mi niedobrze. Oczywiście od razu go uprzedziłem. I wiecie, co mi ten złośnik poradził, gdy stwierdził, że znajduje się w polu rażenia? „Spróbuj połknąć!”.
Taki z niego był ważniak-odważniak! Ale jak dla odmiany coś go wystraszyło, to od razu wskakiwał mi na ręce, strzelał spojrzeniem rodem ze Shreka i było „chroń mnie, broń mnie, ratuj!”.
Ale taki już jego urok. A ja i tak kocham tego złośliwego sierściucha.
Następnego dnia udałem się do sklepu Ewy. Trzy razy zbierałem się do wejścia i tyleż samo rezygnowałem, czując, jak zżera mnie stres. W końcu zacisnąłem paszczękę i wmaszerowałem do środka.
Ewa się uśmiechnęła.
Uśmiechnęła się!
Kamień spadł mi z serca i wyluzowałem, nawet udało się wstępnie umówić na spotkanie.
– Super, to pojutrze zadzwonię i jeszcze dam znać gdzie. Buźka. – Cmoknąłem ją w ten aksamitny policzek, harfy w niebiosach zagrały, a mnie, diabłu wcielonemu skrzydła anielskie wyrosły i żem się wzniósł na wyżyny przeszczęśliwości. Miałem ochotę śpiewać „Heaven! I'm in heaven!”, ale jakoś się opanowałem i w miarę normalnie wyszedłem. Za to na zewnątrz radosnym podskokom nie było końca. Jak to dobrze posłuchać czasem mądrości swego durnego kota!
Kolejnego dnia radość rozpierała mnie tak wielka, że postanowiłem nie dzwonić, a wpaść do Ewci z kwiatami i umówić się osobiście.
Wyszedłem z domu i udałem się do Garbatego Szatana, jak nazywałem swój wysłużony krążownik szos marki Volkswagen. A co, jako metalowiec musiałem go jakoś zacnie nazwać!
Zaturkotało, zaperkotało i odpalił. Pojechałem.
Pół godziny później z szarmanckim uśmiechem na facjacie stałem przed wejściem do sklepu. Czułem się już o wiele pewniej, więc oddechy uspokajające sobie darowałem i po prostu wmaszerowałem sprężystym krokiem do środka.
– Cześć! Chciałem…
Ale nie dała mi dokończyć, zmarszczyła groźnie brwi i mi przerwała:
– Możesz sobie chcieć co tylko chcesz, ale nie ode mnie. Odpuść sobie.
Byłem w szoku. W totalnym szoku. Zabrakło mi słów. Zwisła mi ręka z kwiatami i potulnie, jak cielę prowadzone na rzeź, wycofałem się i wyszedłem ze sklepu.
Bawi się mną? – w głowie zakiełkowało pytanie.
Ech, wszystko na to wskazywało, a ja naiwny wmawiałem sobie, że to porządna dziewczyna.
W międzyczasie diablo się rozpadało. Wsiadłem do Szatana i ruszyłem w drogę powrotną. A choć wycieraczki pracowały jak szalone, to i tak widoczność była mocno ograniczona. Istne oberwanie chmury.
Nagle musiałem ostro dać po hamulcach, bo coś małego, białego wskoczyło znienacka na drogę.
Przez chwilę głęboko oddychałem, po czym, nie zważając na deszcz, wysiadłem. Serce miałem w przełyku, bo bałem się przeraźliwie, że kogoś przejechałem. Ale z drugiej strony pocieszające było to, że Garbaty nie podskoczył, więc chyba jednak nie.
Rozejrzałem się, ale nikogo nie dojrzałem. Już miałem wsiadać, bo deszcz dawał się we znaki, a i coraz chłodniej się robiło, gdy, tknięty przeczuciem, postanowiłem paść na kolana. Zajrzałem pod samochód.
Dobrze zrobiłem – chowała się tam biało-bura popiskująca kulka. Ani chybi wystraszony psiak.
Po paru minutach udało mi się go uspokoić i wydobyć spod auta. Posadziłem go z tyłu, owinąłem ciepłym kocem i, nie wiedząc, czyj on może być, postanowiłem zabrać go do domu, by później poszukać właściciela.
Puściłem mu stare dobre Saxon z płyty Dogs of war i choć nie wyglądał na psa bojowego, to chyba polubił te klimaty, bo się uspokoił, słuchając z zaciekawieniem.
– No, jeszcze będą z ciebie ludzie – pochwaliłem go, głaszcząc po łebku.
Spojrzał na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
– Wiesz jak cię będę nazywał? Przybłęda.
Pisnął cicho.
– No, to skoro zaakceptowane, to jedziemy.
Pojechaliśmy.
Ledwiem z Przybłędą na rękach przekroczył progi mego zacnego domostwa, napotkałem wzburzone spojrzenie Wikarego. I wcale nie chodziło o to, że nie dałem mu przed wyjściem dokładki ruskich, które mu z dobroci serca oddałem, od ust sobie odejmując.
– Zdrajca! – syknął, po czym się oddalił.
No tak, chyba nie polubił Przybłędy. Houston, mamy problem!
Podczas gdy ja suszyłem psiaka, kot siedział cały naburmuszony i obserwował nas z ponurą miną.
– No co, pomóc musiałem! Przecież nie mogłem go tak zostawić.
– I to coś będzie teraz z nami mieszkać…
– Przez jakiś czas na pewno – Cóż, trzeba było kocura uświadomić.
– Po moim tropie! – miauknął wzburzony.
– Chyba trupie.
– No przecież miauczę!
Wystarczyło ich na chwilę zostawić sam na sam, aby w pokoju rozpętało się tornado. Gdy wszedłem, wszystko było porozrzucane po wszystkim, a po podłodze krążyła futrzana popiskująco-miaucząca kula. Rozdzieliłem ich z najwyższym trudem.
Wiedziałem, że taka sytuacja długo potrwać nie może, bo w przeciwnym wypadku czeka mnie remont generalny i leczenie psychiatryczne, co najmniej. Uznałem, że najszybszym sposobem na odnalezienie właściciela Przybłędy będzie wrzucenie ogłoszenia na Facebooka
Usadziłem psiaka na kocyku i przykucnąłem z aparatem. W chwili gdy robiłem zdjęcie, Wikary skoczył na Przybłędę i kotłowanina rozpoczęła się na nowo. Powstrzymałem ich.
Obaj byli już porządnie zasapani, ale… Nie wiedzieć czemu, miałem wrażenie, że to nie jest na serio i jeśli to tylko zabawa, to chyba im się spodobała.
Dopiero zamknięcie Wikarego w łazience pomogło. Inna sprawa, że tuż po tym zapomniałem, że go tam zamknąłem, bo od razu pomknąłem wrzucić ogłoszenie na Fejsa.
Bardzo był wkurzony gdy sobie o nim przypomniałem, oj, bardzo – przybyły mi trzy kolejne zadrapania na łydce.
– No już, wrzuć na luz, miałem ciężki dzień. Olała mnie.
Na to Wikary obejrzał się i błysnął zębami z satysfakcją.
– Pokarało cię, jak widzę, za bratanie się z psami!
– Poradzisz coś? Ty się znasz na samiczkach.
– Ewidentnie cię sprawdza – stwierdził z miną znawcy tematu. – Chce sprawdzić, czy łatwo się poddajesz. Ładna jest?
Westchnąłem na wspomnienie jej cudnej twarzy.
– Najprzepiękniejsza w galaktyce!
– No, to już wiemy, o co biega! – mruknął z satysfakcją. – Im samiczka atrakcyjniejsza, tym więcej samców się koło niej miota. A ona w tej sytuacji ma duży wybór i zgadnij, kogo wybierze?
– Nie wiem – odparłem po chwili intensywnego myślenia.
– Najwytrwalszego! – miauknął donośnie i znacząco uniósł w górę pazur.
Idąc za radą Wikarego, zadzwoniłem do Ewy. Odebrała i była przemiła, co tylko dowodziło, że ten skubany kot ma niesamowity instynkt jeśli chodzi o kobiety.
– Świetnie, to jesteśmy umówieni, to jutro wpadnę po ciebie do pracy jak skończysz?
– Świetnie! Pa, Hubercik! – I się rozłączyła.
Siedziałem przez chwilę na brzegu łóżka. Wikary szczerzył się do mnie bezczelnie – wiedział, że za dobre rady nie ominie go nagroda. I miał rację. Wstałem, wyciągnąłem z lodówki śmietanę. Po chwili miał pełną miskę swego ukochanego przysmaku.
Okazało się, że to również przysmak Przybłędy, bo psiak zaczął podjadać z miseczki kocura.
Wikary widząc to wpadł w szał, skoczył na niego. Znowu kotłowali się po całej podłodze.
Wziąłem z szafki talerz od zupy i nalałem do niego kolejną porcję. Już po chwili trochę poturbowani, ale uspokojeni, mlaskali w zgodnym duecie.
Nastał ten dzień, na który czekałem z takim utęsknieniem. Randka z Ewcią!
Położyłem niemal rozładowaną komórkę na pralce. Nalałem wody do wanny i urządziłem sobie gorącą kąpiel. Wszak trzeba się porządnie zrelaksować, bo tylko zrelaksowany będę miał szanse na to, by zdziałać coś więcej. Wiedziałem, że to spotkanie to kluczowy moment, jak się zestresuję i zawalę sprawę, to zostanę spławiony. Kobitki takie są.
***
Tymczasem Ewa siedziała w sklepie, z niecierpliwością czekając na koniec pracy. Nie mogła się doczekać, kiedy znowu spotka tego przystojnego „drwala”. Miał taką modną brodę i tak fantastycznie opowiadał. Zauroczył ją momentalnie. Co prawda w głębi serca czuła smutek po niedawnej stracie, ale nie chciała już na dzień dobry obciążać go tym, co ją w duszy boli. Jeszcze by stwierdził, że jest marudna i więcej by go nie zobaczyła.
Nagle zawibrowała jej komórka.
– Halo?
Przez chwilę w skupieniu słuchała, a potem na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi i szczęścia.
– Tak, tak, wszystko się zgadza, to ja. Już jadę!
Cóż, nie pozostało jej nic innego, jak poprosić Ulę, która ma zapasowe klucze, by ją zastąpiła. Wywiesiła kartkę z informacją „Za chwilę wracam” i zadzwoniła do Uli.
I tylko spotkanie z Hubercikiem trzeba będzie odwołać… Ależ jej było teraz głupio. Jak ona mu to powie, żeby sobie nie pomyślał, że wystawiła go do wiatru?
***
Rozładowała mi się komórka, o czym nie miałem pojęcia, siedząc w wannie pełnej ciepłej wody z górą piany i relaksując się w najlepsze. Ów fakt stwierdziłem dopiero po wyjściu. Ruszyłem do pokoju – gdzie jak zwykle futrzaki kotłowały się po podłodze, ale już nie chciało mi się ich rozdzielać – z zamiarem znalezienia ładowarki, ale traf chciał, że się o coś potknąłem i komóra poszybowała wprost na ścianę. Jak się okazało, zderzenie było dla niej śmiertelne – w mgnieniu oka trafiła do krainy elektronicznych łowów.
Ech, jak pech to pech – pomyślałem wzdychając cicho, ale zaraz znowu poprawił mi się humor. Bo nic go nie zepsuje, gdy ma się w perspektywie randkę z taką anielicą!
***
– Hubercik odbierz, proszę. No odbierz… – niecierpliwiła się Ewa.
Ale on nie odbierał.
I co tu teraz zrobić? – zadumała się zmartwiona. Naraz wpadła na pomysł. Chwyciła kartkę i napisała na niej informację dla Uli: „Ulcia, ważna sprawa! Przyjdzie tu do mnie taki chłopak, Hubert. Byliśmy umówieni. Nie mogę się do niego dodzwonić. Przeproś go proszę i wyjaśnij, jaka jest sytuacja. Buziaki Kochana!”.
Ewa położyła kartkę na ladzie. Gdy wychodziła, przeciąg zdmuchnął ją pod szafkę.
***
Odpindrowałem się, pogroziłem Wikaremu i Przybłędzie palcem, nakazując, by się sprawowali (choć wiedziałem dobrze, co się będzie działo, gdy tylko znajdę się poza domem) i ruszyłem do taksówki. Tak, postanowiłem się szarpnąć i wykosztować. W końcu gdybym pojechał Szatanem, to nie mógłbym browarka łyknąć, a jeden dla większego luzu na pewno się przyda.
***
Ewa wybiegła z taksówki i pognała w stronę obskurnej klatki wytatuowanego sprejem szarego bloczyska. Nim dotarła na czwarte piętro, solidnie się zasapała. Nie mogąc złapać tchu, czym prędzej zadzwoniła.
– Kto tam? – Rozległ się kobiecy głos.
– Ja w sprawie pieska.
Drzwi się otworzyły i objawiła się w nich tęga matrona z lokówkami na głowie. Na rękach miała psiaka, ale to nie był Kulka…
Oczy Ewy zaszkliły się od łez, a usta wygięły w podkówkę.
– To nie ten, prawda?
Ewa tylko pokiwała głową.
***
Wmaszerowałem do sklepu jak po swoje.
– Cześć, kobietko!
– Znowu ty? – syknęła wkurzona dziewczyna. – I co ty mi tu z kobietkami wyjeżdżasz natręcie jeden! Odczep się! To jest karalne, takie nachodzenie!
– Ale przecież my… – mamrotałem, nie mogąc pojąć, co jest grane.
A może ma rozdwojenie jaźni?
– Nie, nie pasujemy do siebie i nie będziemy. A teraz zjeżdżaj, bo wezwę ochronę!
Ewidentnie rozdwojenie jaźni! Potulnie się wycofałem, a serce krajało mi się z bólu.
Doszczętnie załamany, noga za nogą sunąłem w stronę przystanku i nagle, mimo upiornego stanu duszy, coś rzuciło mi się w oczy. Na ścianie mijanej kamienicy wisiało ogłoszenie o zaginięciu psa – a wyglądał toczka w toczkę jak Przybłęda. Czym prędzej zanotowałem numer. W życiu bym się nie spodziewał, że w realu prędzej znajdę właściciela, niż przez ogłoszenie na Fejsie.
W domu był pieruński bajzel, ale nie miałem ani sił, ani ochoty urządzać połajanek. Pies z kotem jakby wyczuli mój stan. Nagle się uspokoili, podkulili ogony i każdy udał się do swego legowiska.
Dziś jest ten tragiczny dzień, kiedy straciłem kobietę, a zaraz stracę również psa. Łza mi się w oku zakręciła. Pospiesznie ją otarłem, bo przecież jestem twardym, hardym metalowcem, a nie jakąś rozmazgajoną łajzą.
Chwyciłem komórkę.
No tak, zepsuta. Zapomniałem.
Ochlapałem twarz zimną wodą i udałem się do sąsiada, by grzecznościowo zadzwonić od niego.
Wstukałem numer i odebrała jakaś młoda kobieta.
– Dzień dobry. Ja znalazłem pani pieska, Przybł… Kulkę, znaczy się. Proszę podać adres, to podjedziemy.
Podała. Podziękowałem i wróciłem do domu.
Wsadziłem Przybłędę za poły kurtki, żeby mu było cieplej, i wyszedłem z domu.
Trochę błądziłem, nim trafiłem pod właściwy adres, ale w końcu się udało.
Byłem przed drzwiami mieszkania i robiło mi się coraz bardziej smutno. Przybłęda, a raczej Kulka, zaczął się niecierpliwie wiercić i popiskiwać radośnie.
– No tak, tak, zaraz oddam cię pani. Nic się nie martw. – Uspokajałem go, głaszcząc po łebku.
Zadzwoniłem.
Drzwi się otworzyły i ujrzałem Ewę. Była w totalnym szoku, ja zresztą też. Potem przejęła rozbrykanego Kulkę i radościom przez chwilę nie było końca, aż się zastanawiałem, czy się nie oddalić, nie zostawić ich samych. I w tym momencie z głębi mieszkania wyszła dziewczyna wyglądająca identycznie jak Ewa.
– To ty… To wy… A ja… O rany! – wymamrotałem.
– Ale ja głupia byłam, ty do Ewuni… – wystękał klon mej ukochanej, rumieniąc się przy tym niemożebnie i przysłaniając usta.
– Hubercik! Wejdź! Ale się cieszę, że cię widzę!
Jabaaadabaaadooo! Czy me uszęta dobrze słyszały? Cieszy się, że mnie widzi! Yes! Yes! Yes!
Oczywiście wszedłem.
Minęły dwa tygodnie od naszego spotkania, a ja i Ewa nie mogliśmy się sobą nacieszyć. Codziennie gdzieś się musieliśmy spotkać, zobaczyć, choćby na chwilę. Ula też mnie polubiła, choć strasznie jej było głupio, że była taka niedomyślna i spławiała adoratora siostry. I tylko Wikary coś był nie do końca zadowolony z mego szczęścia:
– Ty! A może ja cię pouczę podrywać i znajdziesz sobie lepszą? – zaproponował w końcu.
– Ty?
– No! Popatrz tylko, jakie mam powodzenie u kocic! – Zadarł dumnie pyszczek.
A ja bym rzekł, że „durnie”.
– Ale z kobietami jest inaczej.
– Wiem – mruknął posępnie. – Miałem nadzieję, że znowu będziesz singlem.
– Czemu tak źle mi życzysz?
– Bo ty jak się zakochasz, to zawsze potem zapominasz o regularnym wsypywaniu karmy do miski. I chodzisz jakiś taki nieobecny, że nawet podroczyć się nie można, a czasem to nawet niechcący ogon mi przydepniesz.
– A ja myślałem, że to przez Kulkę, że się boisz tego, że kiedyś razem zamieszkacie.
– Nie, chyba nawet troszkę go polubiłem. Ale tylko odrobinę – stwierdził dyplomatycznie.
– To ja bym starał się być bardziej przytomny, a poza tym Ewa karmiłaby cię pewnie za dwóch.
– No tak, ale to dopiero jakbyście zamieszkali razem, a do tego czasu…
– Damy radę – Mrugnąłem okiem. – A jak się czasem zawieszę, to najwyżej drapniesz mnie pazurem. Zgoda?
– O, i to jest myśl! – miauknął wesoło. – A mogę potrenować?
Ostre jak brzytwa pazury Wikarego zalśniły złowieszczo w świetle lampy.
Krzyk Huberta Płaczkowskiego słychać było nawet na sąsiednim osiedlu.
Kazimierz Kyrcz Jr, Michał Walczak
Zaćma
Podczas pisania tej historii nie ucierpiał żaden wampir.
Parafrazując klasyka z dzieciństwa, na wstępie zanucę: Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś fobie ma… Tak, tak, proszę państwa, uważam, że ci nieliczni, którzy takowych nie posiadają, nigdy nie zrozumieją, czym jest prawdziwy strach.
Spędzałem tamtą pamiętną letnią noc w domu rodziców, bawiących akurat w odwiedzinach u wujostwa. Wymościłem sobie wyrko w pokoju z balkonem, kalkulując, że kiedy uchylę drzwi, będzie mi chłodno i przyjemnie. Wszak blisko czterdziestostopniowe upały zmuszają do kombinowania.
Plan prosty i przynajmniej z początku wydawał się skuteczny. Zasnąłem jak osesek, bez najmniejszych problemów, naturalna klima ciągnęła orzeźwieniem od pobliskiego parku – słowem: miodzio.
Cóż, oprócz chłodu przyciągnęła coś jeszcze…
Moje nemezis.
Nawiasem mówiąc, uwielbiam nietoperze; pracowity wampirek potrafi zjeść setki ciem w jedną noc. Niestety, pewne okazy mają jednak więcej szczęścia niż rozumu (czyli ich los składa się głównie ze szczęścia) i udaje im się przedrzeć przez kohorty tych sympatycznych latających myszek patrolujących okolicę.
W pewnym momencie jakiś atawistyczny instynkt kazał mi się obudzić. Albo to moja podświadomość dała o sobie znać, albo sam Morfeusz potrząsnął mną delikatnie, by sprawić sobie trochę rozrywki.
Nie zawiodłem go.
Otwarłem oczy, wlepiając wzrok w bezświatło nocy, i co ujrzałem? Cień poruszający się chaotycznym ruchem okrężnym. Cień ćmy!
– Ratunku, ćma! – wrzasnąłem, choć przecież nie mogłem oczekiwać znikąd pomocy.
Pomyślałem, że zakryję łeb kołdrą i zaplanuję drogę ucieczki… To oczywiste, że pozostanie w jednym pomieszczeniu z potworem groziło absolutnie wszystkim: armagedonem, zawałem, krachem na giełdzie.
Zrobiłem wymach, przykrycie szczelnie opatuliło mi głowę i resztę ciała. Ulga i iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa trwały znacznie krócej, niż bym sobie tego życzył. Poczułem, że coś smyra mnie po szyi! Takie gili-gili, którego – możecie mi wierzyć – z pewnością nie chcielibyście zaznać!
Wyskoczyłem z wyra tak skutecznie, że mało o stół się nie zabiłem! Rozcierając urażone biodro, w te pędy wybiegłem z pokoju.
Co dalej? Co dalej?!
Do siebie, do małego pokoiku spać nie pójdę, bo pościeli nie mam, a ćma mi jej dobrowolnie nie wyda…
Nagle mnie olśniło. Schyliłem się po plecak, który przezornie zostawiłem w przedpokoju, i zabrałem się za zwijanie w kulki mojego tygodniowego zapasu skarpetek. Amunicji uzbierałem sporo, pewności siebie wcale, ale cóż, trzeba walczyć o przetrwanie – albo ona, albo ja!
Postanowiłem, że po uchyleniu drzwi do pokoju zapalę na sekundę światło, zlokalizuję francę i spróbuję ją zestrzelić. Nic prostszego. Niby.
Kilka razy nawet ją trafiłem, ale twarda sztuka była. Rasowa, znaczy się. Te z rodowodem są najgorsze, możecie mi wierzyć. Zło w czystej, podniebnej i dookołalampowej postaci, stworzone, żeby dręczyć takich jak ja.
Wkrótce skończyły mi się skarpetki, a ja mogłem jedynie przeklinać swoją permanentną zaćmę. I co teraz? Jak pozbyć się tej maszkary?
Przypomniałem sobie, że mam jeszcze dwie piłki do tenisa! Popędziłem po nie jak po najnowszej generacji broń masowego rażenia. W tej wojnie Konwencja Genewska nie obowiązywała.
Pierwszym super-pociskiem rozbiłem ulubiony wazon mamy, bo rzuciłem na oślep, przekonany, że ćma leci prosto w moją stronę z zamiarem odgryzienia mi twarzy… Źle jej z patrzałek ziorało.
Po przerwie na oddech i otarcie z łez przyrządów celowniczych, powróciłem do boju z drugą rakietą typu ziemia–ćma.
Ta wreszcie dosięgnęła celu i włochaty potwór, koziołkując, spadł na podłogę. Magiczny pyłek ze skrzydełek zrobił jej zdjęcie na ścianie. Z dumy urosłem chyba z dziesięć centymetrów. Podbiegłem do monstrum, żeby je dobić, kiedy jednak ze zdziwieniem zobaczyłem, że przebiera odnóżami i wcale nie szykuje się do ataku, zmieniłem swoje mordercze zamiary. Z trudem, bo z trudem, uświadomiłem sobie, że to szaleństwo, sorki, to maleństwo też chce żyć. Nie jego wina, że przyjęło tak znienawidzoną przeze mnie formę.
Muszę się go pozbyć, z pewnością. Ale nie zabijać!
Wycofałem się rakiem do kuchni, gdzie drżącymi ze zdenerwowania rękoma wytrząsnąłem zapałki z pudełka. Tak wyposażony poczłapałem znów do pokoju.
Poradzisz sobie, poradzisz – zagrzewałem się do ostatecznego starcia ze swoimi lękami.
I rzeczywiście, poradziłem. Zapakowałem nieproszonego gościa do pudełka i wyrzuciłem w ciemność nocy.
Odtąd, gdy wychodzę gdzieś z domu, zawsze zaopatruję się pudełko po zapałkach… Mam tylko nadzieję, że jeśli kiedyś spotkam na swej drodze kosmitów, którzy boją się albo brzydzą ludzi, dla mnie także znajdzie się odpowiednie pudełko, a nie na przykład strzał z dezintegratora.
Norbert Góra
Neon
(…) zwierzęta, podobnie jak ludzie, mogą się bać, nienawidzić, odczuwać przywiązanie, wstręt, tęsknotę za domem i nostalgię.
Hans Bauer, Zwierzęta są całkiem inne
Karol Nowisz wpatrywał się w błękitne niebo rozpościerające się nad Wrocławiem, poprzeszywane gdzieniegdzie jaśniejszymi smugami, do złudzenia przypominającymi klucze. Nabrał powietrza głęboko do płuc i powoli wypuścił je przez usta. Było raptem kilka dni po majówce, ale pogoda, na falach delikatnego wiatru, niosła zapowiedź zbliżającego się, parnego lata.
Oddałbym królestwo za możliwość długiego spaceru – pomyślał Nowisz i westchnął, gdy poczuł czyjś dotyk na swojej skórze. Z uśmiechem na ustach obrócił się i spostrzegł, że jego prawego barku właśnie dotknęła długa, szara i pomarszczona trąba.
– Już się zdążyłeś znudzić, co, chłopie? Ty to dopiero jesteś chętny do zabawy. Przyznaj się, twój dziadek albo babcia na pewno występowali w cyrku, no nie? – zapytał swojego ogromnego przyjaciela, Neona. Słoń zatrąbił i tupnął masywną łapą w ziemię.
– O co ci chodzi? Ja artystów zawsze szanowałem – powiedział Karol z powagą i pogładził Neona po grzbiecie. Zwierzę zamknęło na chwilę oczy. Wpatrując się w podopiecznego, Nowisz przypomniał sobie jego pierwsze chwile w zoo. To właśnie jemu przypadła opieka nad tym sympatycznym słoniem. Z rozrzewnieniem wspominał sytuację, kiedy Neon z rozmysłem wylał na niego połowę wiadra wody. Minął miesiąc od jego przyjazdu z Warszawy do Wrocławia. Neon przestał być zalęknionym zwierzęciem na obcym terytorium. Teraz jadł, pił i bawił się bez żadnych ograniczeń.
– Tak się cieszę, że wreszcie doszedłeś do siebie – mruknął Karol i dotknął trąby Neona.
Słoń zawinął ją, po czym wyprostował w kierunku wyjścia z pomieszczenia, gdzie obydwaj przebywali. Jego opiekun ściągnął brwi.
– Coś się stało? – zapytał Nowisz i zerknął ku wyjściu. Neon w dalszym ciągu stał w bezruchu, z wyprostowaną przed siebie trąbą.
– Chcesz iść? Nie no… Dopiero co wróciłeś z wybiegu – stwierdził Karol i pokręcił głową. Zwierzę spojrzało na niego, zatrąbiło i, jak gdyby nigdy nic, rzuciło się w kierunku otwartych drzwi.
***
Chłopiec przebiegł przez bramę wejściową do zoo. Chociaż nie potrafił w żaden sposób tego zrozumieć, przygnała go tu podświadoma konieczność zobaczenia się z tym olbrzymim, czworonożnym zwierzęciem. Już raz przykuło jego uwagę. Teraz ta potrzeba była zdecydowanie silniejsza. Biegnąc zerknął przez ramię, do tyłu. Wciąż widział swoją mamę, chociaż dystans dzielący ich ciągle się zwiększał.
– Staś! – krzyknęła zdyszana kobieta, przystanęła i zgięła się w pół. Gdy podniosła wzrok, zauważyła, że chłopiec skręcił w lewo. Po chwili zniknął jej z oczu.
***
Karol wpatrywał się jeszcze przez moment w bramę klatki, zanim zorientował się, co się stało. Reakcja olbrzymiego podopiecznego, tak nagła i niespodziewana, sprawiła, że znieruchomiał. Odzyskawszy zdolność oceny sytuacji, puścił się biegiem w ślad za uciekinierem.
– Neon, stój! – wrzasnął, starając się przyspieszyć. Ku jego zdziwieniu, słoń nawet nie zareagował. Mknął dalej przed siebie, jak w amoku.
– Neon! Masz się zatrzymać, już! – warknął Nowisz jeszcze głośniej, wymachując rękami. To również nie pomogło. Czworonóg z trąbą skręcił w prawo, znikając za rogiem.
***
Kobieta kilkakrotnie odkaszlnęła.
Nie była już tak sprawna jak kiedyś. Ciągła gonitwa za pełnym wigoru chłopcem wydawała jej się teraz zbyt abstrakcyjna, jak niektóre filmy science-fiction. Mimo tego zacisnęła zęby i przyspieszyła kroku, chcąc nadążyć za synkiem. Miała szczęście, że nie zgubiła go wcześniej, w drodze do zoo. W tych nieprzewidywalnych czasach mógłby zostać porwany.
Szybko odrzuciła tę myśl i skoncentrowała się na pytaniu, które wciąż nie dawało jej spokoju. Dlaczego przybiegł akurat tutaj, do zoo? We Wrocławiu było co najmniej kilkadziesiąt różnych miejsc, do których dziecko mogłoby pójść bez rodziców. Czemu zdecydował się na dom pełen zwierząt?
– Staś! – krzyknęła po raz drugi, po przebiegnięciu paru metrów. Chłopiec po raz kolejny zwiększył dystans. Widziała, że czmychnął obok klatki z tygrysami. Mrugnąwszy, znowu straciła go z oczu.
***
Karol przebiegł jeszcze kawałek. Już prawie doganiał Neona, gdy nagle zatrzymał się i stanął jak wryty. W kierunku słonia zbliżał się niewysoki, jasnowłosy chłopiec.
– O rany – wymamrotał Nowisz i otworzył szeroko oczy. Rozpoznał to dziecko od razu. To ono nawiązało z jego podopiecznym niespotykaną dotąd więź, kiedy malec przyszedł tu na wycieczkę szkolną. Zwracał na siebie uwagę – nic nie mówił, tylko zaniepokojony przyglądał się kolejnym zwierzętom. Przystanął przy klatce Neona i dopiero wtedy się uśmiechnął. W niewytłumaczalny sposób olbrzym z trąbą musiał zasiać w duszy dziecka ziarno spokoju, które przegoniło smutek.
– Neon, stój! Tam jest mały chłopiec. Możesz mu zrobić krzywdę! – krzyknął Karol, ale słoń nie miał zamiaru go słuchać. Zwierzę podeszło bliżej malca. Neon wyciągnął swoją trąbę w kierunku chłopca. Kilka kroków za nim, zmęczona biegiem, przystanęła jego matka i z rosnącym napięciem obserwowała poruszający serce spektakl.
– Stasiu, skarbie – szepnęła i postawiła krok do przodu. Jej syn pogładził pomarszczoną, szarą skórę słonia. Po chwili odwrócił się ku rodzicielce i, z niegasnącym optymizmem, otworzył usta. To, co wydarzyło się później, wykraczało poza granice wyjaśnienia.
– Zobacz, mamusiu. Duzia trąba… taaaakaaa duuuziaaaa – przeciągał chłopiec, wpatrując się w mamę. Kobieta ledwo stała na nogach.
Powoli, jakby z innego wymiaru, docierała do niej świadomość tego, czego była świadkiem. Jej dziecko, ze zdiagnozowanym autyzmem, wypowiedziało na głos swoje pierwsze słowa. Nowisz nie mógł w to uwierzyć. Przytknąwszy dłoń do ust, kręcił głową w tę i we w tę. Był świadkiem cudu rodem ze snów.
– Skarbie – wyszeptała kobieta i podeszła bliżej. W duchu modliła się, żeby to nie był sen. Rześki, majowy wiatr wygładził jej wypłowiałe, długie włosy. Zagryzając wargi, powstrzymywała napływające do oczu łzy. Marzenie, które odrzuciła lata temu, nagle się ziściło. Wszystko za sprawą olbrzyma o stoickim spokoju.
– Kotku – kontynuowała głosem z pogranicza mowy i płaczu, a potem zamknęła oczy.
– Mamusiu, a mogę go psytulić? – zapytał Staś i już wyciągał rękę w kierunku trąby Neona.
– Tak… Oczywiście, kochanie – wymamrotała, po czym podbiegła do syna i objęła go ramionami. Teraz zaczynała rozumieć, dlaczego wieczorami tak wiele czasu poświęcał na intensywne przeglądanie książek opisujących zwierzęta. Zawsze zatrzymywał się na stronie, gdzie znajdowały się informacje poświęcone słoniom.
Nowisz przerwał ten fantastyczny, pełen wzruszających chwil spektakl, zbliżył się do giganta i dotknął jego grzbietu.
– Myliłem się co do ciebie, Neon – powiedział, a szeroki uśmiech rozpromienił jego twarz. – Nie jesteś artystą, tylko kimś zdecydowanie więcej. Jesteś niezawodnym, jedynym w swoim rodzaju terapeutą.
Słoń obrócił się w kierunku Nowisza. Za tymi brązowymi, mądrymi oczami nie kryła się już żadna tajemnica. Dzięki spotkaniu z chłopcem Neon pokazał swoje prawdziwe, cudowne oblicze.
Copyright © Wydawnictwo GMORK Świątkowska Ryba sp.j.
Przybłęda © Copyright by Krzysztof T. Dąbrowski
Impreza urodzinowa, Sokolnik Maltański © Copyright by Adam Froń
Kot bez butów, Niezłe jaja © Copyright by Magdalena Godlewska
Neon © Copyright by Norbert Góra
Mrowisko © Copyright by Michał Górzyna
Śliskość © Copyright by Marek Grzywacz
Władca srok © Copyright by Kacper Kotulak
Na skrzydłach magii © Copyright by Agnieszka Kwiatkowska
Zaćma © Copyright by Kazimierz Kyrcz Jr, Michał J. Walczak
Pies rodzinny, Smutki i żale pana Kamedy © Copyright by Kornel Mikołajczyk
Moje królestwo © Copyright by Łukasz Radecki
Biegnij, Hubi, biegnij; Pilna potrzeba © Copyright by Juliusz Wojciechowicz
Zwierzyniec © Copyright by Mariusz Orzeł-Wojteczek
Szybcy i Wściekli, Ja chcem kotka!, KOT © Copyright by Grzegorz Woźniak
Świniak morski, Kriodestrukcja © Copyright by Marek Zychla
Wrocław 2017
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All Rights Reserved.
Korekta i redakcja:
DOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA
JUSTYNA MASERAK
Skład:
DOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA
(ebook) PRZEMYSŁAW RYBA
Ilustracja na okładce:
KAROLINA PAZYRSKA
Fragment książki
Wydanie I
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób, włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydawnictwo Gmork Świątkowska Ryba Sp.j.
ul. Domeyki 16, 53-209 Wrocław
tel: 795 626 546
www.gmork.pl
wydawnic[email protected]