Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zwyczajna łaska - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zwyczajna łaska - ebook

New Bremenw stanie Minnesota, rok 1961. Okres niewinności i nadziei dla kraju pod wodzą nowego, młodego prezydenta. Jednak dla trzynastoletniego Franka Druma, syna pastora, było to ponure lato, w czasie którego śmierć często odwiedzała miasto. Jawiła się pod wieloma postaciami: wypadku, samobójstwa, morderstwa i jako naturalna kolej rzeczy. Kiedy tragedia uderza w rodzinę Drumów, Frank musi przestać zamartwiać się sprawami typowymi dla nastolatka i odnaleźć się w świecie dorosłych. Świecie, który jest przepełniony sekretami, kłamstwami i niewyjaśnionymi okolicznościami.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63579-74-6
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tytuł oryginału:

Ordinary grace

Autor:

William Kent Krueger

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Anna Rojkowska

Redakcja:

Lidia Miś-Nowak

Korekta:

Natalia Lechoszest

Brygida Nowak

Konwersja do EPUB/MOBI:

Inkpad.pl

Projekt okładki:

Grzegorz Działo

© 2013 by William Kent Krueger

Published by arrangement with Browne & Miller Literary Associates, LLC.

© 2016 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

978-83-63579-74-6

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

Poświęcam Dinie, która jest moją

nadzwyczajną łaską.Serce ma swoje racje, których rozum nie zna.

Blaise Pascal

PROLOG

Seria zgonów tego lata zaczęła się od śmierci złotowłosego chłopca w okularach z grubymi szkłami, który zginął na torach kolejowych koło New Bremen w Minnesocie, zmiażdżony przez tysiące ton stali mknących przez prerię w stronę Południowej Dakoty. Nazywał się Bobby Cole. To był uroczy dzieciak, to znaczy miał marzycielskie oczy i niepewny uśmiech, jakby właśnie zaczynał rozumieć to, co przez godzinę próbowałeś mu wytłumaczyć. Powinienem był lepiej go poznać, być lepszym kolegą. Mieszkał niedaleko naszego domu. Mimo że nie różniliśmy się wiekiem, w szkole był dwie klasy niżej, a pewnie nie doszedłby aż tak wysoko, gdyby nie dobre serce niektórych nauczycieli. Mały, prosty chłopiec, nie miał szans z lokomotywą diesla kolei Union Pacific.

To było lato, w którym śmierć nawiedziła nas w rozmaitych postaciach. Wypadek. Zgon z przyczyn naturalnych. Samobójstwo. Morderstwo. Można by pomyśleć, że czas ten zapisał się w mojej pamięci tragicznie, ale to niezupełnie prawda. Ojciec często cytował greckiego tragediopisarza Ajschylosa: „Z cierpienia wypływa nauka. Nawet we śnie ból, który nie zapomina, kropla po kropli drąży serce, aż do pogrążonych w rozpaczy, wbrew ich własnej woli, z przerażającej łaski boga przychodzi mądrość”*.

Może właśnie o to wtedy chodziło. Wówczas miałem tyle lat co Bobby i wszystko to przekraczało moje zrozumienie. Od tej pory minęło czterdzieści lat, ale wcale nie jestem pewien, czy cokolwiek rozumiem. Nadal często myślę o tamtych wydarzeniach. O okrutnej cenie mądrości. O przerażającej łasce Boga.

------------------------------------------------------------------------

* W tłumaczeniu Jana Kasprowicza fragment ten brzmi tak: „Przezeń nauczon jest człek, / Że mądrość li zdobył świat, / Gdy wie, co znaczy ból. / Zaledwieś do snu, uspokojony, legł, / Już on na serce wspomnieniem ci padł – / Wbrew woli naukę masz! / Lecz łaska boża nad nami straż, / Choć srogi jest wieków król”. Cyt. za: Antologia tragedii greckiej, Kraków 2003 .1

Na podłodze sypialni odbijała się plama księżycowego światła. Dobiegające z zewnątrz granie świerszczy i innych nocnych owadów ożywiało ciemność. Mimo że nie nadszedł jeszcze lipiec, było gorąco jak w piecu. Może dlatego nie spałem. W 1961 roku w New Bremen klimatyzację mieli tylko bogacze. W ciągu dnia walczyło się z upałem, zaciągając zasłony, a w nocy obietnicę chłodniejszego powiewu dawały wentylatory. U nas w domu były tylko dwa i żaden z nich nie stał w sypialni, którą dzieliłem z bratem.

Przewracając się na łóżku, odkryty, usiłowałem przyjąć w tym gorącu jak najwygodniejszą pozycję, kiedy usłyszałem dzwonek telefonu. Ojciec często powtarzał, że telefony w środku nocy nie przynoszą nigdy nic dobrego, a mimo to podnosił słuchawkę. Pewnie należało to do jego obowiązków zawodowych, jednego z tych, których matka po prostu nienawidziła. Aparat stał na małym stoliku w holu, tuż za drzwiami mojego pokoju. Wpatrzony w sufit, słuchałem ostrego tonu dzwonka, aż wreszcie w korytarzu zapaliło się światło.

– Słucham?

Jake w drugim końcu pokoju poruszył się i łóżko zaskrzypiało.

– Wyrządził jakieś szkody? – spytał ojciec, a po chwili powiedział uprzejmie zmęczonym głosem: – Będę za kilka minut. Dziękuję, Cleve.

Wyskoczyłem z łóżka i wpadłem do holu, zanim odłożył słuchawkę.

Rozczochrany, z błękitnym cieniem zarostu, w T-shircie i pasiastych bokserkach, miał znużone i smutne spojrzenie.

– Połóż się spać, Frank – odezwał się.

– Nie chcę. Jest za gorąco, a poza tym i tak już się rozbudziłem. Kto to był?

– Policjant.

– Czy ktoś jest ranny?

– Nie. – Ojciec zamknął oczy, przyłożył do nich dłonie i zaczął pocierać. – To Gus – dodał.

– Upił się?

Kiwnął głową i ziewnął.

– Zabrali go do więzienia?

– Wracaj do łóżka.

– Mogę iść z tobą?

– Powiedziałem ci, wracaj do łóżka.

– Błagam. Nie będę przeszkadzał. A poza tym i tak nie mogę zasnąć.

– Ciszej. Wszystkich pobudzisz.

– Błagam, tato.

Miał dość sił, by zmobilizować się do wypełnienia obowiązku, ale nie dość, żeby w środku dusznej letniej nocy stawić czoło atakowi żądnego przygód trzynastolatka.

– Ubierz się – westchnął.

Kiedy wróciłem do pokoju, Jake siedział na łóżku, już w szortach, i wciągał skarpetki.

– Uważasz, że gdzie idziesz? – spytałem.

– Z tobą i tatą.

Ukląkł i po omacku sięgnął pod łóżko, szukając adidasów.

– Wypchaj się, do diabła! – prychnąłem.

– Powiedziałeś „do diabła”! – oburzył się, nie przerywając grzebania pod łóżkiem.

– Nigdzie nie idziesz, Uszatku.

Brat był ode mnie młodszy o dwa lata i niższy o dwie głowy. Ponieważ miał rude włosy i piegi, a do tego koszmarnie odstające uszy, dorobił się przezwiska Uszatek. Kiedy byłem na niego zły, też go tak przezywałem.

– N-n-nie jesteś moim szefem – odparł.

Jake niemal zawsze się jąkał, kiedy mówił publicznie, ale przy mnie zdarzało się to tylko wtedy, gdy był wściekły albo wystraszony.

– Nie jestem – przyznałem – ale mo-o-ogę ci przylać, kiedy tylko zechcę.

Brat znalazł wreszcie buty i zaczął je zakładać.

Noc była ciemnością duszy, a wycieczka w czasie, gdy reszta świata spała jak zabita, przyprawiała o luby dreszczyk grzesznej emocji. Ojciec często udawał się na samotne wyprawy, takie jak ta, ale mnie nigdy nie wolno było mu towarzyszyć. To była zupełnie wyjątkowa okazja i nie miałem ochoty dzielić jej z Jakiem. Żeby nie marnować więcej cennego czasu, machnąłem ręką na kłótnię i zacząłem się ubierać.

Brat czekał na mnie na korytarzu. Miałem wielką ochotę kontynuować sprzeczkę, lecz akurat ojciec wyszedł z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Spojrzał na Jake’a, jakby chciał powiedzieć coś nieprzyjemnego, ale w końcu tylko westchnął i ruszył w dół po schodach, dając znak, żebyśmy szli za nim.

Na dworze świerszcze cykały jak szalone. W nieruchomym nocnym powietrzu świetliki powoli zapalały się i gasły, zupełnie jakby ktoś w rozmarzeniu leniwie zamykał i otwierał oczy. Po drodze do garażu przed nami płynęły nasze cienie, niczym łódki na srebrnym morzu księżycowej poświaty.

– Zaklepane, zarezerwowane! – rzucił Jake.

– Daj spokój. Wcale nie powinieneś jechać.

– Pierwszy powiedziałem, że zaklepane, więc będę siedzieć z przodu.

Takie były zasady. A w New Bremen, mieście założonym i zasiedlonym przez Niemców, trzymano się zasad. Mimo to nie dawałem za wygraną, póki nie włączył się ojciec.

– Jake zaklepał miejsce – przyznał. – Nie ma dyskusji, Frank.

Wsiedliśmy do auta, groszkowozielonego packarda clippera z 1955 roku, który mama ochrzciła imieniem Lizzie. Nadawała imiona wszystkim naszym autom. Studebakera nazwała Zeldą. Pontiak Star Chief to była Mała Lulu, na cześć bohaterki komiksu. Były też inne auta, ale jej ulubieńcem – prawdę mówiąc, ulubieńcem nas wszystkich poza ojcem – był ten właśnie packard. Wielki, elegancki, o dużej mocy. Prezent od dziadka i kość niezgody między rodzicami. Choć tato nigdy się do tego nie przyznał, to sądzę, że przyjęcie tak kosztownego prezentu od człowieka, którego niespecjalnie lubił i którego system wartości otwarcie zwalczał, raziło jego dumę. Już jako dziecko wiedziałem, że dziadek uważał ojca za nieudacznika niezasługującego na jego córkę. Kiedy ojciec i dziadek siadali razem do stołu, w atmosferze zanosiło się na gradobicie.

Przejechaliśmy przez Niziny – tak nazywała się część New Bremen, w której mieszkaliśmy. Rozciągała się wzdłuż rzeki Minnesota, poniżej Wyżyn, gdzie znajdowały się rezydencje bogaczy. Wprawdzie mieszkało też tam wielu ludzi, którzy nie byli majętni, niemniej nikt, kto miał pieniądze, nie mieszkał na Nizinach. Minęliśmy dom Bobby’ego Cole’a. Jak inne, był kompletnie ciemny. Zacząłem myśleć o jego śmierci, która miała miejsce poprzedniego dnia. Nigdy nie znałem żadnego dziecka, które umarło, więc fakt ten wydawał mi się nienaturalny i złowieszczy, jakby Bobby’ego Cole’a porwał potwór.

– Czy Gus wpadł w k-k-kłopoty? – spytał Jake.

– Owszem, ale to nic poważnego – odparł ojciec.

– Niczego nie rozwalił?

– Tym razem nie. Wdał się w bójkę z jakimś mężczyzną.

– Często to robi.

– Tylko kiedy się upije – wtrąciłem z tylnego siedzenia. Usprawiedliwianie Gusa zazwyczaj było obowiązkiem ojca, ale tym razem się nie odzywał.

– W takim razie często się upija – podsumował Jake.

– Wystarczy – powiedział ojciec, podnosząc dłoń. Zamilkliśmy.

Z Tyler Street skręciliśmy w Main. Opustoszałe ulice pełne były kuszących obietnic. Znałem New Bremen jak własną kieszeń, ale w nocy wszystko wyglądało inaczej. Miasto pokazywało inne oblicze.

Miejski areszt mieścił się w rynku i był drugim najstarszym budynkiem w New Bremen po Pierwszym Kościele Ewangelicko-Luterańskim. Obydwa zostały zbudowane z granitu pochodzącego z kamieniołomów tuż za miastem. Ojciec zaparkował ukośnie przed samym wejściem.

– Wy dwaj zostajecie w aucie – powiedział, wysiadając.

– Muszę iść do toalety.

Rzucił mi piorunujące spojrzenie.

– Przepraszam. Nie wytrzymam.

Poddał się tak łatwo, że pewnie musiał być śmiertelnie zmęczony.

– Dobra, chodź. Ty też, Jake.

Areszt rozpalał moją wyobraźnię, mimo że nigdy wcześniej nie byłem w środku. Rozczarowałem się więc na widok małego obskurnego pokoiku oświetlonego świetlówkami i poza tym niewiele różniącego się od agencji nieruchomości mojego dziadka. Dwa biurka, szafka na akta, tablica na ogłoszenia. Na wschodniej ścianie znajdowała się zakratowana cela, w której aktualnie przebywał jakiś człowiek.

– Dziękuję, że pan przyszedł, panie Drum – odezwał się policjant.

Uścisnęli sobie ręce, po czym ojciec nas przedstawił. Policjant, Cleve Blade, wyglądał na młodszego niż tato. Miał okulary w złotych oprawkach, spoza których niebieskie oczy patrzyły z niepokojącą szczerością. Mimo że noc była parna, wyglądał czysto i świeżo w mundurze.

– Jak na was, chłopcy, to późna godzina na wycieczki, prawda?

– Nie mogliśmy spać – odparłem. – Jest za gorąco.

Jake się nie odezwał. Zazwyczaj tak robił, kiedy obawiał się, że zacznie się jąkać.

Poznałem tego gościa w celi. Morris Engdahl. Podejrzany typ. Przylizane czarne włosy zachodzące na kark i upodobanie do czarnych skórzanych kurtek. Był kilka lat starszy od mojej siostry, która akurat skończyła szkołę średnią. Engdahl nigdy nie skończył żadnej szkoły. Podobno wydalono go za nasranie do szafki dziewczyny, która nie chciała się z nim umówić. Miał najfajniejsze auto, jakie kiedykolwiek widziałem. Czarne, marki Ford Deuce Coupe z 1932 roku, z drzwiami otwierającymi się do tyłu, błyszczącymi chromowanymi kratownicami i wielkimi oponami z białym pasem. U dołu karoserii namalowane były płomienie, tak że wydawało się, jakby całe auto stało w ogniu.

– A któż to, jeśli nie Frankupierdek i Uszatek – powiedział. Miał podbite oko i mówił niewyraźnie z powodu spuchniętej wargi. Gapił się na Jake’a i ciągnął: – Ja-a-a-k leci, przygłupie?

Jąkanie się przysporzyło Jake’owi całej masy przezwisk. Byłem przekonany, że nie spływa to po nim jak woda po kaczce, ale przeważnie obelgi znosił z zaciśniętymi zębami i nieruchomym wzrokiem utkwionym w tego, kto go obrażał.

– Jake nie jest głupi, panie Engdahl – wyjaśnił spokojnie ojciec. – Tylko się jąka.

Zdziwiłem się, że tato zna Morrisa Engdahla. Nie obracali się w tych samych kręgach.

– Ależ t-t-tak – odparł Engdahl.

– Dosyć tego, Morris – powiedział Blake.

Ojciec przestał zwracać uwagę na aresztanta i spytał policjanta, co się właściwie stało.

Blake wzruszył ramionami.

– Dwóch pijanych, nieopatrzne słowo. To jak przyłożyć zapałkę do kanistra z benzyną.

– Nie jestem pijany – mruknął Engdahl. Siedział skulony na długiej metalowej ławie, ze wzrokiem utkwionym w podłodze, jakby zastanawiał się, czy dobrze będzie tam puścić pawia.

– On jest za młody, żeby pić w barze, Cleve – zauważył tato.

– Porozmawiam o tym z obsługą w Rosie’s.

Zza drzwi z tyłu pomieszczenia dobiegł odgłos spuszczanej wody.

– Jakieś szkody? – spytał tato.

– Głównie ucierpiał Morris. Pobili się na parkingu.

Drzwi z tyłu się otworzyły i pojawił się w nich mężczyzna dopinający zamek w spodniach.

– Doyle, mówiłem właśnie o tym, jak przyprowadziłeś Engdahla i Gusa.

Drugi mężczyzna usiadł, kładąc stopy na biurku. Nie był w mundurze, ale na komendzie czuł się tak swobodnie, że widocznie również być policjantem.

– Taaa – powiedział. – Byłem już po służbie, w barze. Widziałem, jak się brali za czuby. Kiedy awantura przeniosła się na zewnątrz, doszedłem do wniosku, że czas położyć temu kres.

– Mogę teraz zabrać Gusa do domu? – spytał ojciec.

– Jasne. Jest z tyłu. – Sięgnął do szuflady po klucze. – Coś strasznego, co się stało z tym dzieciakiem Cole’ów. Słyszałem, że wczoraj prawie cały dzień był pan z jego rodzicami.

– Owszem – przyznał tato.

– Wie pan, to mnie zastanawia – odezwał się Doyle, ten policjant nie na służbie. – Setki razy widziałem chłopaka na torach. Chyba kochał pociągi. Nie mam pojęcia, jak mógł dać się zabić.

– Co masz na myśli? – spytał Blake.

– Rozmawiałem z Jimem Grantem. To pierwszy funkcjonariusz z biura szeryfa, który pojawił się na miejscu. Mówił, że wyglądało, jakby dzieciak siedział na torach i nie ruszył się, kiedy nadjechał pociąg. Dziwne, nie? Nie był przecież głuchy.

– Może był opóźniony, jak ten tutaj Uszatek – wtrącił Engdahl ze swojej celi. – Za głupi, żeby spieprzać z torów.

– Jeszcze jedno słowo – powiedział Doyle – a nakopię ci w dupę.

Blake znalazł klucze, których szukał, i zamknął szufladę.

– Idą tym tropem? – spytał.

– Nie, o ile wiem. Oficjalnie to wypadek. Nie ma świadków, którzy by zaprzeczyli tej wersji.

– Chłopcy, zostańcie tutaj – zwrócił się do nas Blake. – A ty, Morris, zachowuj się.

– Cleve, czy mój syn może skorzystać z łazienki? – spytał tato.

– Pewnie – odparł policjant. Otworzył drzwi na końcu pomieszczenia i zniknął za nimi z ojcem.

Nie musiałem iść do łazienki. Była to tylko wymówka, żeby wejść do aresztu. Bałem się, że Doyle może mi to wytknąć, ale wydawało się, że nie zwraca na mnie uwagi.

Jake stał, patrząc morderczym wzrokiem na Engdahla.

– Na co się tak gapisz, przygłupie?

– Nie jest przygłupem – ująłem się za bratem.

– Jasne. Twoja siostra to nie zajęcza warga, a twój stary to nie pieprzona cipa – prychnął Engdahl. Oparł głowę o ścianę i zamknął oczy.

– Co pan miał na myśli, mówiąc o Bobbym? – spytałem Doyle’a.

Był wysoki i szczupły. Wyglądał na ograniczonego umysłowo twardziela. Obcięte na jeża włosy spływały potem, bo noc była naprawdę upalna. Uszy miał tak samo wielkie jak Jake, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłby się nazwać go Uszatkiem.

– Znałeś go? – spytał.

– Tak.

– Miły dzieciak, nie? Ale powoli myślał.

– Tak powoli, że nie zdążył zleźć z torów – wtrącił się Engdahl.

– Zamknij się – warknął Doyle i zwrócił się do mnie: – Ty też bawisz się na torach?

– Ależ skąd.

– A ty? – Spojrzał na Jake’a.

– Też nie – odparłem za niego.

– To dobrze. Bo tam są różni szemrani goście. Nie tacy jak porządni mężczyźni z New Bremen. Jeśli kiedyś któryś z nich was zaczepi, od razu przyjdźcie mi powiedzieć. Pytajcie o Doyle’a.

– Myśli pan, że to właśnie przydarzyło się Bobby’emu? – Poczułem się jak rażony gromem. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że jego śmierć to nie był wypadek. Ale nie byłem wyszkolonym policjantem.

Doyle zaczął strzelać z palców i znowu się odezwał:

– Mówię tylko, żebyście uważali na facetów snujących się koło torów. Kapujecie?

– Tak, proszę pana.

– Jeśli nie będziecie uważać, porwą was skrzaty – powiedział Engdahl. – Lubią młode mięso, takie jak ty czy przygłup.

Doyle wstał, podszedł do celi i skinął na aresztanta, żeby zbliżył się do krat. Engdahl położył się na ławie i cały przylgnął do ściany.

– Tak właśnie myślałem – rzekł Doyle.

Metalowe drzwi otworzyły się nagle i wszedł Blake. Za nim pojawił się ojciec. Podtrzymywał Gusa, który się potykał. Wydawało się, że jest bardziej pijany niż Engdahl, ale nie miał na sobie śladów bójki.

– Naprawdę go puszczasz? – zapytał Engdahl. – To cholernie nieuczciwe.

– Zadzwoniłem do twojego ojca – powiedział policjant. – Oświadczył, że noc w areszcie dobrze ci zrobi. Przedyskutuj to z nim.

– Otwórz drzwi, Frank – polecił ojciec, po czym rzekł do policjanta: – Dziękuję, Cleve. Jestem ci wdzięczny.

– Nie ma co marnować papieru na biurokrację. Ale, Gus, musisz się pilnować. Szef ma cię już dosyć. Nie przeciągaj struny.

Gus posłał mu pijacki uśmiech i odparł:

– Jeszli chcze ze mną porozmawiacz, to powiecz mu, że jesztem gotów pogadacz o tym przy piwie.

Przytrzymałem drzwi, a tato wyprowadził Gusa. Odwróciłem się i spojrzałem na Morrisa Engdahla rozciągniętego na twardej ławie. Teraz, po czterdziestu latach, zdaję sobie sprawę, że był to chłopak nie tak dużo starszy ode mnie. Chudy, zbuntowany, ślepy, zagubiony i zamknięty za żelazną kratą, zapewne nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie powinienem chyba czuć do niego nienawiści, a to właśnie czułem. Zamknąłem drzwi.

Przy aucie Gus wyprostował się i odwrócił do taty.

– Dziękuję, Kapitanie – powiedział.

– Wsiadaj.

– A co z moim motorem?

– Gdzie on jest?

– Koło Rosie’s.

– Odbierzesz go jutro, gdy wytrzeźwiejesz. Wsiadaj do auta.

Gus zachwiał się lekko. Spojrzał na księżyc. W nikłym świetle jego twarz była blada jak papier.

– Dlaczego on to robi, Kapitanie?

– Kto?

– Bóg. Dlaczego zabiera najlepszych?

– W końcu weźmie nas wszystkich, Gus.

– Ale dziecko?

– O to się pobiliście? O Bobby’ego Cole’a?

– Engdahl nazwał go przygłupem, Kapitanie. Powiedział, że lepiej, że nie żyje. Nie mogłem mu tego darować. – Gus pokręcił głową ze zdumieniem. – No więc jak to jest?

– Nie wiem, Gus.

– Przecież to twój zawód. Powinieneś wiedzieć. – Czuło się, że jest rozczarowany. Po chwili rzekł: – Nieżywy. Co to znaczy?

– To znaczy, że nie będzie musiał martwić się tym, że wszyscy się z niego na-a-abijają – odezwał się Jake.

Gus spojrzał na Jake’a i zamrugał.

– Może masz rację. Może to jest powód. A co ty myślisz, Kapitanie?

– Może.

Gus kiwnął głową z satysfakcją. Pochylił się ku otwartym drzwiom, żeby wejść na tylne siedzenie, ale zamiast wsiadać, stanął i zaczął wydawać z siebie koszmarne dźwięki. Wymiotował.

– No wiesz, Gus. Na tapicerkę... – westchnął ojciec.

Gus wyprostował się, wyciągnął koszulę ze spodni i otarł nią usta.

– Przepraszam, Kapitanie. Nie spodziewałem się.

– Wsiadaj na przednie siedzenie – powiedział tato. – Frank, będziesz musiał z Jakiem wrócić do domu na piechotę. Dacie radę?

– Bez problemu. Ale możemy wziąć klucz do kół z bagażnika? Dla obrony.

New Bremen nie było miasteczkiem, gdzie dla bezpieczeństwa trzeba było chodzić z kluczem do kół, ale kiwnąłem głową w stronę Jake’a, który trochę zbladł na myśl o powrocie do domu w tych ciemnościach, i tato zrozumiał. Otworzywszy bagażnik, wręczył mi żelazny drąg.

– Nie guzdrajcie się.

Wsiadł do auta i powiedział do Gusa:

– Jeśli musisz wymiotować, to wymiotuj przez okno. Rozumiesz?

– Słyszę cię głośno i wyraźnie, Kapitanie. – Uśmiechnął się i kiedy mijał nas w aucie, podniósł na pożegnanie rękę.

Przez moment staliśmy na pustym placu, oświetlani blaskiem księżyca. Jedynym budynkiem, w którym widzieliśmy zapalone światło, była komenda z aresztem miejskim. Na gmachu sądu po drugiej stronie trawnika cztery razy wybił zegar.

– Za godzinę będzie jasno – powiedziałem.

– Nie chcę wracać do domu pieszo – jęknął Jake. – Jestem zmęczony.

– To zostań tu.

Ruszyłem. Po chwili brat dołączył do mnie.

Nie poszliśmy do domu. A przynajmniej nie od razu. Na skrzyżowaniu skręciłem z Main w Sandstone Street.

– Dokąd idziesz? – zdziwił się Jake.

– Zobaczysz.

– Chcę do domu.

– Świetnie. To idź do domu.

– Ale nie sam.

– To chodź ze mną. Spodoba ci się, zobaczysz.

– Co mi się spodoba?

– Zobaczysz.

Kawałek za Main, na rogu Walut, znajdował się bar, a nad wejściem wisiał szyld: „Rosie’s”. Na parkingu stał indian chief z bocznym wózkiem. Motocykl Gusa. Poza nim było tam tylko jedno auto. Czarny deuce coupe z płomieniami na karoserii. Podszedłem do wozu i z lubością dotknąłem nadkola, w którym, na czarnym lakierze, jak srebrny wąż odbijało się światło księżyca. A potem zrobiłem zamach kluczem i stłukłem lewy reflektor.

– Co robisz? – zawołał Jake.

Podszedłem do drugiego reflektora z przodu i znowu ciszę nocną zakłócił dźwięk rozbijanego szkła.

– Proszę – powiedziałem, wręczając narzędzie bratu. – Tylne są twoje.

– Nie.

– Nazwał cię przygłupem. Ciebie i Bobby’ego Cole’a. Ariel zajęczą wargą, a tatę cipą. Nie masz ochoty czegoś mu stłuc?

– Nie. – Jake spojrzał na mnie, na żelazny drąg i na samochód. – No, może.

Wręczyłem mu narzędzie zemsty. Jake obszedł drogocenne auto Morrisa. Popatrzył na mnie ponownie, szukając zachęty, po czym wziął zamach. Nie trafił, metal uderzył o metal i drąg wypadł mu z ręki.

– Reeety, co za łamaga – jęknąłem.

– Spróbuję jeszcze raz.

Podniosłem i podałem mu klucz.

Tym razem udało się, poleciała czerwona fontanna odłamków szkła i Jake odskoczył na bok.

– Mogę jeszcze to drugie? – spytał.

Skończywszy, stanęliśmy i z podziwem przyglądaliśmy się naszemu dziełu. Niespodziewanie skrzypnęły siatkowe drzwi jednego z domów po drugiej stronie ulicy i męski głos zawołał:

– Hej, co tam się wyprawia?

Rzuciliśmy się pędem Sandstone, biegliśmy aż do Main, a potem tą ulicą aż do Tyler Street. Nie zatrzymaliśmy się, póki nie dotarliśmy do Nizin.

Jake pochylił się i złapał za żebra.

– Kolka mnie chwyciła – stęknął.

Ja też dyszałem z wysiłku. Objąłem brata i powiedziałem:

– Byłeś świetny. Zupełnie jak Mickey Mantle*.

– Myślisz, że wpadniemy w kłopoty?

– A jeśli tak, to co? Nie było fajnie?

– Tak – przyznał Jake. – Było.

Packard stał na parkingu przy kościele, naprzeciw naszego domu. Nad drzwiami bocznymi paliło się światło, więc odgadłem, że tato kładzie jeszcze Gusa do łóżka. Włożyłem klucz do kół do bagażnika i podeszliśmy do drzwi. Za nimi były schody do sutereny, gdzie znajdował się pokój Gusa przylegający do kotłowni.

Gus nie był z nami spokrewniony, ale w jakiś dziwny sposób należał do rodziny. Walczył razem z ojcem w czasie drugiej wojny światowej, a to doświadczenie, jak mówił tato, zbliżyło ich bardziej, niż gdyby byli braćmi. Kontaktowali się od czasu do czasu i potem tato relacjonował, co słychać u Gusa – dziwnym trafem zawsze było to jakieś potknięcie, następne z długiej litanii błędów życiowych. A potem któregoś dnia, tuż po naszej przeprowadzce do New Bremen, na progu domu pojawił się Gus, trochę pijany, bez pracy i z całym dobytkiem spakowanym do tobołka w koszu motocykla. Ojciec przyjął go, dał mieszkanie, znalazł pracę, i od tej pory Gus był z nami. Stanowił źródło – ale tylko jedno z wielu – nieustannych konfliktów między rodzicami. Lubiliśmy go z Jakiem ogromnie. Może dlatego, że rozmawiał z nami, jakbyśmy nie byli dziećmi. Może dlatego, że choć posiadał niewiele, wcale więcej nie pragnął, i podejrzane sytuacje były dla niego chlebem powszednim. A może dlatego, że zdarzało mu się przebrać miarę w piciu i wpadał w kłopoty, z których ojciec musiał go ratować, dzięki czemu bardziej przypominał zbłąkanego brata niż dorosłego mężczyznę.

Jego pokój w suterenie kościoła był dość nędzny. Łóżko. Komoda. Lampa i stolik nocny. Lustro na ścianie. Solidna szafka z trzema półkami, pełna książek. Na cementowej podłodze Gus położył czerwony dywanik, co dodało trochę koloru. Na poziomie gruntu było okno, ale wpadało przez nie niewiele światła. Na drugim końcu sutereny znajdowała się mała łazienka, którą tato i Gus zbudowali własnoręcznie. Tam właśnie ich znaleźliśmy. Gus klęczał przed sedesem i wymiotował, a tato cierpliwie czekał. Staliśmy z Jakiem pod gołą żarówką pośrodku sutereny. Wydawało się, że ojciec nas nie zauważył.

– Ciągle Ryga – szepnąłem do Jake’a.

– Ryga? Co to?

– No wiesz, jedzie do R-y-g-i – wyjaśniłem, wymawiając to słowo przeciągle, tak jakbym wymiotował.

– Już, Kapitanie – powiedział w końcu z niejakim trudem Gus, a tato wręczył mu mokrą ścierkę, żeby otarł sobie twarz.

Potem tato spuścił wodę i odprowadził kumpla do pokoju, po czym pomógł mu zdjąć brudną koszulę i spodnie. Gus położył się na łóżku w spodenkach i podkoszulku. W suterenie było chłodniej niż na dworze, więc tato przykrył przyjaciela prześcieradłem.

– Dzięki, Kapitanie – mruknął, zamykając oczy.

– Śpij.

Wtedy Gus powiedział coś, czego nigdy od niego nie słyszałem. Powiedział:

– Kapitanie, i tak jesteś sukinsynem. Nigdy nie przestaniesz nim być.

– Wiem, Gus.

– To przez ciebie wszyscy nie żyją. I nic tego nie zmieni.

– Śpij już.

Gus niemal natychmiast zaczął chrapać. Ojciec odwrócił się i jego wzrok padł na nas, stojących pośrodku sutereny.

– Wracajcie do łóżek – polecił. – Ja tu jeszcze zostanę się pomodlić.

– Auto jest pełne wymiocin – przypomniałem. – Mama się wścieknie.

– Zajmę się tym.

Ojciec poszedł do kościoła. Wyszedłem z Jakiem bocznymi drzwiami. Jeszcze nie miałem dość jak na tę noc. Usiadłem na stopniach przed świątynią, a Jake, zmęczony, cupnął obok i oparł się o mnie.

– Dlaczego Gus tak powiedział? – spytał. – Co to miało znaczyć? Że tato zabił ich wszystkich?

Ja też się nad tym zastanawiałem.

– Nie wiem – odparłem.

Ptaki na drzewach zaczęły świergotać. Na niebie nad wzgórzami otaczającymi dolinę rzeki Minnesota pojawił się cienki pasek cynobru, który zapowiadał zbliżanie się świtu. I zobaczyłem coś jeszcze. Po drugiej stronie ulicy od krzaków bzu okalających nasz ogród oderwała się znajoma postać. Moja starsza siostra ukradkiem przebiegła przez trawnik i wślizgnęła się tylnymi drzwiami do domu. Tajemnice nocy!

Siedziałem na stopniach kościoła, dumając o tym, jak bardzo lubię ciemność. Jaki słodki jest smak jej obietnic na języku wyobraźni. Na sumieniu odciskało się wspaniałe piętno występku. Byłem grzesznikiem. Wiedziałem to z absolutną pewnością. Ale nie byłem w tym odosobniony. A noc była naszym wspólnikiem.

– Jake – szepnąłem. Ale Jake nie odpowiedział. Spał.

Ojciec na pewno będzie się długo modlił. Już było za późno, żeby wrócił do łóżka, a jednocześnie za wcześnie, żeby zaczął szykować śniadanie. Ten mężczyzna miał jednego syna jąkałę, drugiego na dobrej drodze, żeby zostać młodocianym przestępcą, córkę z zajęczą wargą, która wymyka się nocą nie wiadomo gdzie, i żonę, która ma mu za złe jego zawód. Wiedziałem jednak, że nie modli się za siebie ani za nas. Najprawdopodobniej modlił się za rodziców Bobby’ego Cole’a. I za Gusa. I pewnie za gnojka imieniem Morris Engdahl. Modlił się za nich. Myślę, że modlił się o przerażającą łaskę Boga.

------------------------------------------------------------------------

* Znakomity bejsbolista amerykański.2

Miała biały frotowy szlafrok i bose stopy. Na stole przed nią stała filiżanka czarnej kawy, o którą oparła jakąś broszurkę. W prawej ręce trzymała automatyczny ołówek. Na czerwonym laminowanym blacie stołu leżał rozpostarty notes do stenografowania. Obok, w ceramicznej popielniczce z portretami czterech prezydentów z Góry Rushmore*, spoczywał w połowie wypalony papieros. Od czasu do czasu odkładała ołówek, brała papierosa, pociągała z zamyśleniem i powoli wypuszczała dym, który zawisał nad kuchennym stołem.

– Nerwowa jak obluzowana okiennica podczas burzy – mruknęła. Przez moment smakowała te słowa, obserwując rozpraszanie się dymu. W końcu, usatysfakcjonowana, wzięła ołówek i zapisała zdanie w notesie.

W tym właśnie czasie mama kochała się w książkach Ayn Rand i postanowiła, że też zostanie światowej sławy autorką. W szkole pisarzy w Nowym Jorku zamówiła test, który miał potwierdzić jej talent.

Jake jadł płatki i przyglądał się, jak nurek, którego wyciągnął z pudełka, powoli idzie na dno w szklance wody. Po chwili wynurzył się na powierzchnię, unoszony bańką powietrza wyprodukowaną przez sodę kuchenną, którą Jake włożył do maciupkiego pojemnika na jego plecach. Ja jadłem grzankę z chrupkim masłem orzechowym i dżemem z winogron. Nie cierpiałem masła orzechowego z grudkami orzechów, ale mama nie zważała na moje protesty, ponieważ było kupione na przecenie.

– Kot przemykał ostrożnie jak... – odezwała się nagle mama, wzięła papierosa i zaciągnęła się głęboko.

– Jak zbrodniarz ścigający ofiarę – dokończyłem.

– Skończ już śniadanie, Frankie.

– Jak rabuś szukający pieniędzy – zaproponował Jake, nie spuszczając oka z nurka w szklance.

– Dziękuję, nie potrzebuję pomocy.

Po chwili zastanowienia mama zanotowała coś w notesie. Pochyliłem się i odczytałem: „jak miłość wkradająca się w serce”.

Do kuchni wszedł ojciec, w swoim najlepszym czarnym garniturze i białej koszuli z niebieskim krawatem.

– Nabożeństwo zaczyna się o dwunastej, Ruth – powiedział.

– Jestem gotowa, Nathanie – odparła, nie odrywając wzroku od broszurki.

– Ludzie zaczną się schodzić dużo wcześniej, Ruth.

– Byłam już na niejednym pogrzebie, Nathanie.

– Chłopcy, postarajcie się elegancko wyglądać.

– Wiedzą, co mają robić, Nathanie.

Ojciec stał przez chwilę, patrząc na siedzącą tyłem żonę, po czym wyszedł na dwór. Jak tylko zniknął za progiem, mama zamknęła notes, położyła na nim broszurkę, zgasiła papierosa i powiedziała:

– Za dwie minuty koniec śniadania.

Po godzinie zeszła na dół w czarnej sukni, czarnym kapeluszu z czarnym welonem i czarnych pantoflach. Pachniała pudrem po kąpieli. Jake i ja też byliśmy już ubrani na nabożeństwo. Włączyliśmy telewizor i oglądaliśmy powtórkę westernowego serialu Restless Gun. Mama była piękną kobietą. Nawet jej bezmyślni synowie to wiedzieli. Powtarzano, że mogłaby zrobić karierę jako gwiazda filmowa. Ładna jak Rita Hayworth, tak mówiono.

– Idę do kościoła. Wy dwaj macie tam być za pół godziny. I, Frankie, dopilnuj, żebyście się nie pobrudzili.

Mieliśmy na sobie nasze jedyne garnitury. Zawiązałem krawat sobie i Jake’owi. Umyliśmy twarze, zmoczyliśmy włosy i je wygładziliśmy. Wyglądaliśmy porządnie.

Jak tylko mama wyszła, powiedziałem:

– Poczekaj tu na mnie.

– Dokąd idziesz? – zainteresował się Jake.

– Nieważne. Poczekaj tu na mnie.

Wyszedłem tylnymi drzwiami. Za naszym domem rozciągała się mała łąka. Kiedy się sprowadziliśmy, pasły się tam dwa konie. Teraz koni już nie było, lecz łąka została, z trawą, w której rosły złocienie i czerwona koniczyna. Na jej końcu stał samotny dom, stary, żółty budynek otoczony wierzbami. Ogród od pastwiska oddzielał drewniany płot. Przemknąłem ostrożnie przez łąkę. Jak zbrodniarz ścigający ofiarę. Podkradłem się do płotu skleconego byle jak i pełnego dziur w miejscach, gdzie wypaczyły się deski. Przyłożyłem oko do jednego z efektów wypaczeń.

Dom należał do Avisa i Edny Sweeneyów. Avis pracował w spichlerzu zbożowym na końcu Nizin. Był to mężczyzna chudy jak wykałaczka, z wielkim jabłkiem Adama. Natomiast Edna była blondynką z klatką piersiową jak dziób lotniskowca. Sweeneyowie mieli ładny ogród, z mnóstwem warzyw i kwiatów, który Edna własnoręcznie uprawiała. Zajmowała się nim, ubrana w obcisłe szorty i trykotową bluzkę, która z trudem mieściła jej piersi. Nie pamiętam, w jaki sposób odkryłem rozkosze Edny Sweeney, lecz zdążyłem się już uzależnić od jej widoku w tym stroju, pochylonej nad grządką. W lecie spędzałem mnóstwo czasu z okiem przyklejonym do dziury w płocie.

Tego dnia Edna Sweeney nie pracowała w ogrodzie, tylko robiła pranie. Na sznurku wisiało mnóstwo białych rzeczy, między innymi dwa biustonosze z ogromnymi miseczkami i koronkowa bielizna, która – byłem tego pewien – nie należała do Avisa. Pogrążony w obserwacji, nie słyszałem kroków Jake’a. Podskoczyłem, kiedy położył mi rękę na ramieniu.

– Jezu – jęknąłem.

– Powiedziałeś „Jezu”, nadużyłeś Jego imienia.

– Co ty tu robisz?

– A co ty tu robisz?

– Nic – odparłem. Złapałem brata za ramię, próbując odwrócić go w stronę naszego domu. – Idziemy.

Ale on strącił moją dłoń i przyłożył oko do dziury.

– Cholera, Jake.

– Powiedziałeś „cholera”. Czemu się przyglądasz?

– Niczemu.

– Przyglądasz się jej bieliźnie!

– Okej, przyglądam się jej bieliźnie. Ty też przyglądasz się jej bieliźnie.

Jake ruszył głową, szukając wygodniejszej pozycji.

– Chodź. – Szarpnąłem go za rękaw. Brat ani drgnął, ale za to rozdarł się szew na ramieniu marynarki. – O Chryste!

Jake wyprostował się i odezwał oskarżycielskim tonem:

– Powiedziałeś...

– Wiem, co powiedziałem. Pokaż. – Dokładnie przyjrzałem się dokonanej szkodzie. Gdybym wyznał prawdę, trudno byłoby wytłumaczyć się z okoliczności tego czynu. Więc prawda nie wchodziła w rachubę. Natomiast kłamstwo zależało od współdziałania Jake’a, i to właśnie był problem. Nawet gdyby udało mi się go namówić, żeby potwierdził jakąś wymyśloną przeze mnie historyjkę, to jąkałby się tak okropnie, że wszystko od razu wyszłoby na jaw.

Jake odwrócił głowę, żeby obejrzeć rozdarcie.

– Wpadliśmy w kło-o-opoty.

– Nie, nie wpadliśmy. Chodź.

Pobiegłem przez łąkę, depcząc trawę, złocienie i czerwoną koniczynę, a Jake pędził tuż za mną. Wpadliśmy przez drzwi od ogrodu i wbiegliśmy na piętro, do sypialni rodziców. Wyjąłem z szafy maminy koszyk z przyborami do szycia i znalazłem szpulkę beżowych nici. Odgryzłem długi kawałek i wycelowałem końcówką w oczko igły.

– Dawaj marynarkę – poleciłem i zabrałem się do pracy.

Byłem harcerzem. Niezbyt dobrym. Ogólnie podobał mi się pomysł bycia niezawodnym, lojalnym, czystym, gospodarnym i uprzejmym, choć trudno mi było zmobilizować się do wytrwałości w tych wszystkich trudnych cnotach. Ale przynajmniej nauczyłem się kilku pożytecznych rzeczy. Na przykład jak przyszyć do munduru oznaki zdobytych sprawności, co należy do umiejętności harcerskich. Igłą posługiwałem się nieźle. Szybko sfastrygowałem brzegi, tak że aby coś zauważyć, trzeba było uważnie się przyjrzeć.

– Proszę – oznajmiłem, wręczając marynarkę Jake’owi.

Spojrzał na nią sceptycznie i włożył palec w dziurę między kobylastymi ściegami.

– Wcale nie jest zeszy-y-yte.

– Wystarczy, jeśli nie będziesz pchał tam paluchów.

Schowałem z powrotem koszyk z nićmi do szafy i zerknąłem na zegar na stoliku nocnym.

– Musimy się pospieszyć. Zaraz zaczyna się nabożeństwo.

Moja siostra Ariel w maju obchodziła osiemnaste urodziny, a w czerwcu skończyła szkołę średnią w New Bremen. Jesienią planowała rozpocząć naukę w Juilliard School*. Kiedy weszliśmy z Jakiem do kościoła, grała na organach jakąś piękną i smutną melodię, która brzmiała, jakby napisał ją Händel. Ławki były już prawie zapełnione. Większość ludzi znaliśmy. Parafianie. Przyjaciele i rodzina. Sąsiedzi. Wielu ludzi, którzy przychodzili regularnie do kościoła mojego ojca, nie było członkami zgromadzenia. Nie byli nawet metodystami. Przychodzili, ponieważ to był jedyny kościół na Nizinach. Jake i ja usiedliśmy w ostatnim rzędzie. Mama siedziała z przodu, na miejscu dla chóru. Na czarną suknię włożyła czerwoną satynową tunikę. Słuchała gry Ariel, przyglądając się witrażowi na zachodniej ścianie z tak samo nieobecną miną, z jaką siedziała w kuchni, czekając na natchnienie. Poniekąd była to sprawa samej muzyki, ale częściowo również gry Ariel. Do dzisiejszego dnia, słuchając niektórych utworów, zawsze wyobrażam sobie, jak palce siostry kształtują muzykę w sposób równie doskonały, jak ten, w jaki Bóg stworzył skrzydła motyli.

Trumna stała za balaskami, otoczona morzem kwiatów. W całym kościele unosił się zapach lilii. Rodzice Bobby’ego siedzieli w pierwszym rzędzie. Byli to już starsi ludzie, którym Bobby urodził się w późnym wieku. Widziałem, z jaką miłością i delikatnością się do niego odnosili. Teraz siedzieli koło siebie, z rękami złożonymi na podołkach, i patrzyli tępo na złocony krzyż na ołtarzu, za trumną.

Ojca nigdzie nie było.

Jake nachylił się do mnie i szepnął:

– Jest tutaj?

Wiedziałem, o co pyta.

– Tak – odszepnąłem.

Dopóki Bobby nie umarł, nie myślałem wiele o śmierci. Lecz kiedy wyobraziłem go sobie, jak leży w tej małej trumience, ogarnęło mnie ogromne zdumienie. Nie wierzyłem w niebo – takie z bramą z pereł* – więc pytanie, co stało się z Bobbym Cole’em, było dziwne i dość straszne.

Do kościoła wszedł Gus. Niepewny krok zdradzał, że pił. Miał na sobie najlepsze niedzielne ubranie – ciemny garnitur z drugiej ręki. Krawat mu się przekrzywił, a z tyłu sterczał mu jakiś niesforny rudy kosmyk. Usiadł w ławce po drugiej stronie przejścia, na ukos ode mnie i Jake’a, i wydawało się, że nas nie zauważył. Patrzył na trumnę Bobby’ego. Słyszałem, jak miechy w jego płucach zasysają powietrze.

W końcu pojawił się ojciec. Wyszedł z kancelarii parafialnej w najlepszej czarnej todze z białą stułą. Był przystojnym mężczyzną i wyglądał imponująco w szatach liturgicznych. Mijając Cole’ów, przystanął, szepnął im kilka słów, po czym usiadł na swoim miejscu za kazalnicą.

Gdy Ariel skończyła utwór, mama wstała. Siostra ponownie położyła dłonie na klawiaturze organów, przez chwilę trwała nieruchomo, po czym zaczęła grać. A mama zamknęła oczy, przygotowując się do śpiewu.

Kiedy mama śpiewała, mogłem niemal uwierzyć w niebo. Nie chodziło tylko o to, że miała piękny głos, ale również o to, że śpiewając, trafiała prosto do serca. Mało, potrafiła śpiewem zmusić do płaczu kołek w płocie! Była w stanie skłonić ludzi do śmiechu, tańca, zakochania się albo wyruszenia na wojnę. Zanim zaczęła śpiewać, jedynym dźwiękiem w kościele był wiatr szemrzący w otwartych drzwiach. Cole’owie sami wybrali hymn, który miał zostać wykonany, i był to bardzo dziwny wybór, może podyktowany pochodzeniem pani Cole, która miała korzenie na południu Missouri. Poprosiła mamę, żeby zaśpiewała spiritual, Swing Low, Sweet Chariot.

Kiedy mama wreszcie otworzyła usta, był to nie tylko hymn, ale też doskonała pociecha. Śpiewała powoli, głęboko, docierając do istoty tej wspaniałej pieśni, zupełnie jakby przybliżała nam niebo, a jej twarz była piękna, pełna spokoju. Zamknąłem oczy. Jej głos ocierał moje łzy, otaczał serce i dawał pewność, że Bobby Cole dotarł do swojego domu. Niemal poczułem się szczęśliwy na myśl, że biedny chłopiec nareszcie nie będzie musiał starać się zrozumieć świata, który dla niego zawsze pozostałby niepojęty. Że nie będzie musiał znosić okrutnych drwin. Że nie będzie musiał martwić się, kim będzie w przyszłości i co się z nim stanie, kiedy wiekowi rodzice nie będą mogli już dłużej się nim opiekować. Śpiew mamy niemal przekonał mnie, że Bóg dobrze wiedział, co robi, zabierając Bobby’ego Cole’a do siebie.

A kiedy skończyła, szmer wiatru w otwartych drzwiach zabrzmiał jak westchnienie zachwyconych aniołów.

Ojciec wstał, podszedł do kazalnicy i przeczytał fragment z Biblii, po czym zszedł po stopniach, przed balaski, i zatrzymał się przy trumnie. Prawdę mówiąc, niewiele słyszałem z tego, co powiedział. Trochę dlatego, że moje serce było przepełnione po maminym śpiewie, a w głowie kotłowały się myśli o śmierci. Ale również dlatego, że tysiące razy słuchałem kazań ojca. Mówiono, że jest doskonałym kaznodzieją, choć jego słowa nie są tak płomienne, jak niektórzy by sobie życzyli. Mówił poważnie, nigdy z pasją. Przemawiał do rozumu, nie starając się przymusić do wiary oszałamiającą retoryką czy teatralnością.

Kiedy skończył, w kościele zapadła cisza, a ochładzająca bryza, wpadając przez otwarte drzwi, szumiała w kwiatach przy trumnie, zupełnie jakby to były czyjeś kroki.

Wtedy wstał Gus.

Wyszedł z ławki i zbliżył się do trumny. Położył dłoń na gładkim drewnie. Jeśli ojciec poczuł się zaskoczony, to nie dał tego po sobie poznać. Zapytał tylko:

– Gus, czy chciałbyś coś powiedzieć?

Gus delikatnie pogładził trumnę, tak jakby była to miękka sierść psa. Cały się trząsł – zgadłem, że to od płaczu. Ktoś odkaszlnął. Zabrzmiało to sztucznie, jakby chciał jedynie przerwać niezręczną ciszę. Gus odwrócił się i spojrzał na zgromadzonych.

– Bobby czasami pomagał mi na cmentarzu – powiedział. – Lubił spokój tego miejsca. Lubił trawę i kwiaty. Przy mnie czy przy was nie był rozmowny, ale szeptał do kamieni nagrobnych, jakby opowiadał jakieś tajemnice ludziom, którzy byli pod nimi pochowani. Bobby miał swoją tajemnicę. Wiecie, co to było? Niczego nie potrzebował do szczęścia. To była jego tajemnica. Trzymał swoje szczęście w dłoni z taką łatwością, jak... no nie wiem, jak podniesione z ziemi źdźbło trawy. I przez całe swoje krótkie życie dawał to szczęście każdemu, kto się do niego uśmiechnął. Tylko tyle ode mnie chciał. Od was. Od każdego. Tylko uśmiechu.

Spojrzał na trumnę i nagle jego twarz ściągnęła się złością.

– A co tymczasem ludzie mu dawali? Natrząsali się z niego. Chrześcijanie! Ich słowa raniły go jak kamienie. Chryste, mam nadzieję, Kapitanie, że masz rację, że Bóg ma Bobby’ego w swoich rękach, bo tutaj, na ziemi, ten uroczy dzieciak tylko dostawał po dupie. Będę za nim tęsknić. Będę tęsknić tak, jak tęskniłbym za drozdami, gdyby nie wróciły.

Twarz miał całą mokrą od łez. Ja też płakałem. Do cholery, wszyscy płakali. Ojciec trzymał się, a kiedy Gus wrócił do ławki, zapytał:

– Czy jeszcze ktoś chciałby podzielić się wspomnieniem?

Przyszło mi do głowy, żeby wstać. Pomyślałem, że mógłbym powiedzieć o tym, jak Bobby siedział w pierwszej klasie na końcu sali. Nauczycielka rzadko do niego podchodziła. Dała mu glinę i Bobby w czasie lekcji rozwałkowywał ją i robił z niej węże, które potem układał w rzędach. Od czasu do czasu, kiedy pozostali recytowali alfabet albo dodawali dwa do dwóch, podnosił głowę, a jego krótkowzroczne oczy skryte za grubymi szkłami okularów w złotych oprawkach spoglądały z zadowoleniem. Pomyślałem też, że mógłbym opowiedzieć, jak odkryłem, że myliłem się, uważając go za ofermę, i że Gus ma rację. Bobby miał dar, a tym darem była jego prostota. Świat był dla niego miejscem, które zwyczajnie akceptował, nie czując konieczności zrozumienia. Ja dorastałem, walcząc o znalezienie sensu, natomiast znajdowałem zamęt i strach.

Nie podniosłem się z ławki. Nic nie powiedziałem. Jak wszyscy inni, siedziałem tępo, aż wreszcie tato rozpoczął końcową modlitwę, potem Ariel zagrała ostatni hymn, a w końcu mama podniosła się, w swojej czerwonej satynowej tunice, i jej głos zakończył wszystko definitywnie.

Kiedy skończyła, dobiegł nas dźwięk karawanu chodzącego na jałowym biegu przed kościołem i wszyscy wstali, żeby odprowadzić Bobby’ego do dołu, który Gus wykopał dla niego na cmentarzu.

------------------------------------------------------------------------

* Na Górze Rushmore leżącej w Black Hills w latach 30. XX wieku wyryto potężne popiersia czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych: George’a Washingtona, Thomasa Jeffersona, Theodore’a Roosevelta oraz Abrahama Lincolna.

* Bardzo znana nowojorska uczelnia muzyczna.

* Tak wyglądać ma brama do nieba według Apokalipsy św. Jana 21,21.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: