Życie jak Miłość - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
Sierpień 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Życie jak Miłość - ebook
Tryptyk, składający się z trzech zbiorków: Życie jak Miłość, Widzisz, Samoukrzyżowanie. Główne tematy to: miłość, wiara, literatura; z czegóż innego, prócz pracy, winno składac się każde, może w naszych czasach — ponadprzeciętne, życie. Spełnione, niechciane marzenie.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-074-7 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na końcu dnia
Dzień kończy się zanikiem
Wszystkich okołoziemskich sfer
Nie ma prądów ani wiatrów tylko
Na gałęziach moich okien ptaki
Plotkują o lecie nie jestem
Jasnowidzem ani królem nie będę
Więc niczego zmieniał ulepszenia
Potrzebuje innych czas który początek
Bierze z wierzeń o których ja dawno zapomniałem
Dzień układa się pośród moich życzeń
Bez skazy wieczności wchodzę w historię
Tej ziemi struny wiosny i jesieni
Co czynicie z nas poetów pamiętacie
Jeszcze o tych co oddali wam swe życie
Bez skargi zamieniając słowa na nadzieję
Nie chcę być błogosławionym
W trawie gubi się mój talent
Odkrywania waszych ciał
I nie mogę doczekać się nocy.
kwiecień 1988, WarszawaNowy wiersz Johna Ashberego
Całe miasto dziś zjeździłem
Na rowerze w poszukiwaniu najnowszego wydania
Literatury Na świecie mieli być sami amerykanie
Z tą swoją nigdy nie wyczerpaną dozą poczucia
Humoru i mnóstwem dziwnych wielkomiejskich
Słów tak lubię jak w swoich wierszach chodzą
Po ulicach na każdym skrzyżowaniu nawołując się
I rozmawiają o miłości która nigdy nie minęła
W ich żyłach płynie metro środkiem Manhattanu
I pewnie mają brązowe plamy na spodniach
Po rozlanych w nocy kawach rozpięte koszule
Powiewają rankiem na progu wiatru
I jestem ciekaw o czym tak naprawdę wtedy
Rozmawiają na przykład O’Hara z Riversem
Gdy ich ostatni wiersz ma z górą 30 lat
Niestety żyję w kraju na dalekim wschodzie
Gdzie przywiązanie i tradycja są ogromne
Ale nakłady wciąż mrożą krew w żyłach i wywołują
Podświadomy niepokój narkomana śpieszącego
W kierunku porannej dostawy
Ktoś taki jak ja może liczyć tylko na siebie
By móc się w to wszystko raz na kilka lat zaopatrzyć
Dziś przestałem mieć nadzieję
Gdzieś za ósmym czy dziewiątym razem
Patrząc jak dawno głęboko nie patrzyłem
Kioskarom w oczy
Teraz wciąż spragniony
Popijam z butelki zimną oranżadę
Słucham deszczu i próbuję wyobrazić sobie
Nowy wiersz Johna Ashberego.
sierpień 1987, w GdyniW obronie życia
Chyba po raz pierwszy tak ostro
Wzięliśmy się za nasze życia
Starczało odwagi ale nigdy na podobne
Przedsięwzięcie można powiedzieć że zrobiliśmy
Skok nie wiedząc na jaką wysokość nas stać
Wszystko zniosę byle nie te nagłe napady
Nieodwzajemnionego przeżycia pełni
Uczucie z jakim stajesz przy materacu
I patrzysz jakbyś się zastanawiała
Którą część mojego ciała objąć najpierw
Jest dla mnie od pewnego czasu ważniejsze
Od Ciebie
Czy nie za wiele ryzykujesz?
Nie chcesz o tym nie zawracaj mi głowy mówisz
Jest tyle możliwości planów niemożliwych
Do spełnienia ale przecież równie ważne jest podniecenie
Duchem jak i ciałem twoje mieszka w gwieździe
Mojego szaleństwa gdy nie mam już sił a nie czuję
Przesytu myśl moja mieszka w głowie starożytnego
Mędrca który przez siebie osiągnął spokój
Tak na mnie działasz
I do tego ta Twoja łatwość przekraczania
W nocnej koszuli progów nieskończoności
Świadomość tak często przeszkadza żyć
Więc pozwolisz że dorównam Tobie
Bo muszę się w razie czego obronić
Swoim życiem.
lipiec 1987, w GdyniPorozumienie
Gdy odchodzę od pisania
Które znowu daje tyle
Płynnie jak światło
Rozchodzącej się satysfakcji
Odpoczywam i blisko trwam
O tobie
Nie czuję że jesteś daleko
A wychodząc na pierwszą tego dnia
Przechadzkę w pełni czerpię
Z twojego ukrytego jeszcze
Istnienia
Wiem przecież jak niewiele trzeba
I ptaki znowu wracają na szczyty drzew
Teraz i ja podnoszę głowę
Nie zazdroszcząc im jesteś przecież
Poważna i to mnie uspokaja tak dobrze
Nieznana i to znowu oddala mnie
W nadzieję że wystarczy miłości
Na ten jeden jeszcze raz
Ostrożnie wyglądasz pragnieniem na wiatr
Ja otwieram nocne okno i czuję powietrze
Jak wchodzi we mnie
Cichą jedynie oczekiwaną
Odpowiedzią.
13 kwietnia 1987 roku, w GdyniList do pisarza przy pracy
Czy w końcu odgrzebałeś mnie
Spod swoich strumieniem świadomości
Wzburzonych myśli zmęczenie rozbudowuje
Swoje poziomy piętra zapomnianych zdarzeń
Obsypujesz je następną zimą czasu
W związku z tym wysłałem do ciebie kilkanaście
Listów twoje zagmatwane odpowiedzi
Hausty niedorzecznych myśli wystarczy ci
Odpisać byś wiedział o czym nie potrafisz myśleć
Gdy piszesz mówisz że nadchodzi nowa fala
Współczesnego nadrealizmu i władza entropii
Bezhołowie czystego rozumu i słowa jak plamy
Rzucane na płótno
Mój list nawet gdyby miał w szczegółach
Przypomnieć większość naszych wspólnych wypraw
Lub wznieść się ponad oceanem
Nic nie znaczących teraz wymówek
I tak nie odwróci biegu wypadków
Twojego rozejścia ze światem
Wszystkiego najlepszego
Po tamtej stronie.
1988, WarszawaHistoria nie do opowiedzenia
Nad ciemno zastawionym stołem
Twój głos płynie do mnie niepewnie
Jak do nieokreślonego zawczasu brzegu
Mówisz że bywają i takie chwile
Historia twojego życia zna takie przypadki
Że spada ci przed oczy jak odruchowo popełniona
Zbrodnia teraz w jasnym świetle dnia przenika cię
Pewność że znalazłeś się tam przypadkowo
I zacząłeś się bronić jak w poszarpanej sieci
Niepewny przeszyty głębokością nocy ruch dłoni
Zakończonej ostrzem życia przerażony zostałeś sam
O trzeciej nad ranem jak mówisz nie było innego wyjścia
A życie jakie zawsze chciałeś prowadzić nic nie miało
Do rzeczy twój żądny zrozumienia głos jak nigdy
Potrzebny ci akt przebaczenia ja jestem
Zbyt blisko i jak ty wiem że wszystko odbyło się
Tak jakby nas w ogóle nie było
Teraz tylko nieznośnie przeciągająca się potrzeba
Wydostania odwrotu za wszelką cenę odwrócenia
Biegu wypadków jeszcze jeden utajony zaniechaniem dzień
Nie ma winy tylko w nas zakodowana historia przodków
Nieustannego trwania podświadomie namacalna przyszłość
Och mówisz że mimo wszystko wiersz
Nie działa na ciebie jak maska
Że po tylu razach nawet wciąż tak samo
Potrafi zadziałać i doprowadzić do zawarcia pokoju
Nieustannie przechowywany dar
Otrzymywany w kruchej formie
Ostrożnie rysującej się przyszłości.
kwiecień 1988, w WarszawiePoemat o słońcu w końcu marca
To takie logiczne na wiosnę albo
Już w połowie marca wprowadzam się
W stany pradawne jak do kiedyś wynajmowanych pokoi
Od progu nie mieszcząc się z walizkami
W szczelinie między szafką na buty a szafą na płaszcze
Utknęła mi maszyna i nie mogę przez sekundę pisać
W tym pokoju pachnie lipcem a może i sierpniem
Kiedy to słońce świdruje skórę a ja po cichu otwieram spiżarnię
Lokując w niej niezbędne na zimę pokłady ciepła
To takie logiczne w styczniu wszystkim jest zimno
Jak na biegunie wynoszą na plecach niedźwiedzie skóry
Z nieufnością spoglądając na pędzące w śniegu pługi
Gdy ja odkręcam pierwszy słoik z napisem
Promienie słoneczne sierpień ale teraz znowu
Feria wschodzącego słońca promieniuje żywa kula
I spokojnie jak na stole leżąca nisza ziemi
Napełnia się całymi dniami pragnień wymyślanych
Po kolana w śniegu na nie odśnieżonych plażach
Dopełnia się również ufność w fenomen przebaczenia
I dar długiego dnia podtrzymuje wszystkie zamiary
Którymi chcemy oszołomić i wedrzeć się do księgarń
O jakże jestem całym sercem przy tobie! mówi Twoja miłość
A ja się czerwienie ze wstydu na myśl jak mało zrobiłem
Wystarcza mi zapach ptak i zamglony ciemny dotyk
Na moich półprzymkniętych oczach
By nabrać pewności że nie poprowadzi mną żaden
Ciemny grudniowy marsz
bo
zaczynam się powoli nagrzewać
Jak wystawiona na gorący blaszany blat studni butelka
Rozszerzają się pragnienia pęcznieją odczucia
Chciałbym tak leżeć na słońcu przez wszystkich zapomniany
Jak skórka od banana albo stary korsarski but
Na dnie jakiegoś morza
To tylko nam ludziom z północy tak źle się powodzi
Że musimy płacić za słońce dwudziesto-stopniowym mrozem
I przechowywać je pod skórą jak foczy tłuszcz
Ale teraz czuję się jak na największym lotnisku świata
Tuż po bezpiecznym lądowaniu słońca i wszystko mi jedno
Darmowy fragment
Dzień kończy się zanikiem
Wszystkich okołoziemskich sfer
Nie ma prądów ani wiatrów tylko
Na gałęziach moich okien ptaki
Plotkują o lecie nie jestem
Jasnowidzem ani królem nie będę
Więc niczego zmieniał ulepszenia
Potrzebuje innych czas który początek
Bierze z wierzeń o których ja dawno zapomniałem
Dzień układa się pośród moich życzeń
Bez skazy wieczności wchodzę w historię
Tej ziemi struny wiosny i jesieni
Co czynicie z nas poetów pamiętacie
Jeszcze o tych co oddali wam swe życie
Bez skargi zamieniając słowa na nadzieję
Nie chcę być błogosławionym
W trawie gubi się mój talent
Odkrywania waszych ciał
I nie mogę doczekać się nocy.
kwiecień 1988, WarszawaNowy wiersz Johna Ashberego
Całe miasto dziś zjeździłem
Na rowerze w poszukiwaniu najnowszego wydania
Literatury Na świecie mieli być sami amerykanie
Z tą swoją nigdy nie wyczerpaną dozą poczucia
Humoru i mnóstwem dziwnych wielkomiejskich
Słów tak lubię jak w swoich wierszach chodzą
Po ulicach na każdym skrzyżowaniu nawołując się
I rozmawiają o miłości która nigdy nie minęła
W ich żyłach płynie metro środkiem Manhattanu
I pewnie mają brązowe plamy na spodniach
Po rozlanych w nocy kawach rozpięte koszule
Powiewają rankiem na progu wiatru
I jestem ciekaw o czym tak naprawdę wtedy
Rozmawiają na przykład O’Hara z Riversem
Gdy ich ostatni wiersz ma z górą 30 lat
Niestety żyję w kraju na dalekim wschodzie
Gdzie przywiązanie i tradycja są ogromne
Ale nakłady wciąż mrożą krew w żyłach i wywołują
Podświadomy niepokój narkomana śpieszącego
W kierunku porannej dostawy
Ktoś taki jak ja może liczyć tylko na siebie
By móc się w to wszystko raz na kilka lat zaopatrzyć
Dziś przestałem mieć nadzieję
Gdzieś za ósmym czy dziewiątym razem
Patrząc jak dawno głęboko nie patrzyłem
Kioskarom w oczy
Teraz wciąż spragniony
Popijam z butelki zimną oranżadę
Słucham deszczu i próbuję wyobrazić sobie
Nowy wiersz Johna Ashberego.
sierpień 1987, w GdyniW obronie życia
Chyba po raz pierwszy tak ostro
Wzięliśmy się za nasze życia
Starczało odwagi ale nigdy na podobne
Przedsięwzięcie można powiedzieć że zrobiliśmy
Skok nie wiedząc na jaką wysokość nas stać
Wszystko zniosę byle nie te nagłe napady
Nieodwzajemnionego przeżycia pełni
Uczucie z jakim stajesz przy materacu
I patrzysz jakbyś się zastanawiała
Którą część mojego ciała objąć najpierw
Jest dla mnie od pewnego czasu ważniejsze
Od Ciebie
Czy nie za wiele ryzykujesz?
Nie chcesz o tym nie zawracaj mi głowy mówisz
Jest tyle możliwości planów niemożliwych
Do spełnienia ale przecież równie ważne jest podniecenie
Duchem jak i ciałem twoje mieszka w gwieździe
Mojego szaleństwa gdy nie mam już sił a nie czuję
Przesytu myśl moja mieszka w głowie starożytnego
Mędrca który przez siebie osiągnął spokój
Tak na mnie działasz
I do tego ta Twoja łatwość przekraczania
W nocnej koszuli progów nieskończoności
Świadomość tak często przeszkadza żyć
Więc pozwolisz że dorównam Tobie
Bo muszę się w razie czego obronić
Swoim życiem.
lipiec 1987, w GdyniPorozumienie
Gdy odchodzę od pisania
Które znowu daje tyle
Płynnie jak światło
Rozchodzącej się satysfakcji
Odpoczywam i blisko trwam
O tobie
Nie czuję że jesteś daleko
A wychodząc na pierwszą tego dnia
Przechadzkę w pełni czerpię
Z twojego ukrytego jeszcze
Istnienia
Wiem przecież jak niewiele trzeba
I ptaki znowu wracają na szczyty drzew
Teraz i ja podnoszę głowę
Nie zazdroszcząc im jesteś przecież
Poważna i to mnie uspokaja tak dobrze
Nieznana i to znowu oddala mnie
W nadzieję że wystarczy miłości
Na ten jeden jeszcze raz
Ostrożnie wyglądasz pragnieniem na wiatr
Ja otwieram nocne okno i czuję powietrze
Jak wchodzi we mnie
Cichą jedynie oczekiwaną
Odpowiedzią.
13 kwietnia 1987 roku, w GdyniList do pisarza przy pracy
Czy w końcu odgrzebałeś mnie
Spod swoich strumieniem świadomości
Wzburzonych myśli zmęczenie rozbudowuje
Swoje poziomy piętra zapomnianych zdarzeń
Obsypujesz je następną zimą czasu
W związku z tym wysłałem do ciebie kilkanaście
Listów twoje zagmatwane odpowiedzi
Hausty niedorzecznych myśli wystarczy ci
Odpisać byś wiedział o czym nie potrafisz myśleć
Gdy piszesz mówisz że nadchodzi nowa fala
Współczesnego nadrealizmu i władza entropii
Bezhołowie czystego rozumu i słowa jak plamy
Rzucane na płótno
Mój list nawet gdyby miał w szczegółach
Przypomnieć większość naszych wspólnych wypraw
Lub wznieść się ponad oceanem
Nic nie znaczących teraz wymówek
I tak nie odwróci biegu wypadków
Twojego rozejścia ze światem
Wszystkiego najlepszego
Po tamtej stronie.
1988, WarszawaHistoria nie do opowiedzenia
Nad ciemno zastawionym stołem
Twój głos płynie do mnie niepewnie
Jak do nieokreślonego zawczasu brzegu
Mówisz że bywają i takie chwile
Historia twojego życia zna takie przypadki
Że spada ci przed oczy jak odruchowo popełniona
Zbrodnia teraz w jasnym świetle dnia przenika cię
Pewność że znalazłeś się tam przypadkowo
I zacząłeś się bronić jak w poszarpanej sieci
Niepewny przeszyty głębokością nocy ruch dłoni
Zakończonej ostrzem życia przerażony zostałeś sam
O trzeciej nad ranem jak mówisz nie było innego wyjścia
A życie jakie zawsze chciałeś prowadzić nic nie miało
Do rzeczy twój żądny zrozumienia głos jak nigdy
Potrzebny ci akt przebaczenia ja jestem
Zbyt blisko i jak ty wiem że wszystko odbyło się
Tak jakby nas w ogóle nie było
Teraz tylko nieznośnie przeciągająca się potrzeba
Wydostania odwrotu za wszelką cenę odwrócenia
Biegu wypadków jeszcze jeden utajony zaniechaniem dzień
Nie ma winy tylko w nas zakodowana historia przodków
Nieustannego trwania podświadomie namacalna przyszłość
Och mówisz że mimo wszystko wiersz
Nie działa na ciebie jak maska
Że po tylu razach nawet wciąż tak samo
Potrafi zadziałać i doprowadzić do zawarcia pokoju
Nieustannie przechowywany dar
Otrzymywany w kruchej formie
Ostrożnie rysującej się przyszłości.
kwiecień 1988, w WarszawiePoemat o słońcu w końcu marca
To takie logiczne na wiosnę albo
Już w połowie marca wprowadzam się
W stany pradawne jak do kiedyś wynajmowanych pokoi
Od progu nie mieszcząc się z walizkami
W szczelinie między szafką na buty a szafą na płaszcze
Utknęła mi maszyna i nie mogę przez sekundę pisać
W tym pokoju pachnie lipcem a może i sierpniem
Kiedy to słońce świdruje skórę a ja po cichu otwieram spiżarnię
Lokując w niej niezbędne na zimę pokłady ciepła
To takie logiczne w styczniu wszystkim jest zimno
Jak na biegunie wynoszą na plecach niedźwiedzie skóry
Z nieufnością spoglądając na pędzące w śniegu pługi
Gdy ja odkręcam pierwszy słoik z napisem
Promienie słoneczne sierpień ale teraz znowu
Feria wschodzącego słońca promieniuje żywa kula
I spokojnie jak na stole leżąca nisza ziemi
Napełnia się całymi dniami pragnień wymyślanych
Po kolana w śniegu na nie odśnieżonych plażach
Dopełnia się również ufność w fenomen przebaczenia
I dar długiego dnia podtrzymuje wszystkie zamiary
Którymi chcemy oszołomić i wedrzeć się do księgarń
O jakże jestem całym sercem przy tobie! mówi Twoja miłość
A ja się czerwienie ze wstydu na myśl jak mało zrobiłem
Wystarcza mi zapach ptak i zamglony ciemny dotyk
Na moich półprzymkniętych oczach
By nabrać pewności że nie poprowadzi mną żaden
Ciemny grudniowy marsz
bo
zaczynam się powoli nagrzewać
Jak wystawiona na gorący blaszany blat studni butelka
Rozszerzają się pragnienia pęcznieją odczucia
Chciałbym tak leżeć na słońcu przez wszystkich zapomniany
Jak skórka od banana albo stary korsarski but
Na dnie jakiegoś morza
To tylko nam ludziom z północy tak źle się powodzi
Że musimy płacić za słońce dwudziesto-stopniowym mrozem
I przechowywać je pod skórą jak foczy tłuszcz
Ale teraz czuję się jak na największym lotnisku świata
Tuż po bezpiecznym lądowaniu słońca i wszystko mi jedno
Darmowy fragment
więcej..