Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie, motocykle i inne niemożliwe projekty - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Życie, motocykle i inne niemożliwe projekty - ebook

„Książka najwyższych lotów poprawiająca nastrój” Femina

W dniu swoich osiemnastych urodzin Anette Grankvist przyrzekła sobie, że zrobi w życiu trzy rzeczy: nauczy się jeździć na motocyklu, kupi dom i będzie samowystarczalna. Dziewiętnaście lat później rzeczywiście jest samowystarczalna, choć w tym tysiącleciu nie była jeszcze na prawdziwej randce. Mieszka w wynajętym mieszkaniu w Skogahammar i wciąż pracuje w sklepie Mat-Extra. I nie ma nawet prawa jazdy na samochód. Wszystko to było do przyjęcia dopóki razem z nią mieszkała córka, ale gdy dziewczyna zdaje na studia i wyprowadza się do innego miasta, Anette uzmysławia sobie, że jest różnica w byciu samotną matką z dzieckiem, a samotną matką bez dziecka. Nie miała pojęcia, że życie składa się z takiej ilości czasu. Dlatego dobrym pomysłem wydaje się rozpoczęcie kursu nauki jazdy na motocyklu, poznanie własnej mamy pogrążającej się w demencji i rzucenie się w wir szalonej miłości. Jednak szybko okazuje się, że wolność i przygody są znacznie bardziej skomplikowane niż Anette myślała.

Życie, motocykle i inne niemożliwe projekty to ciepła, pełna humoru powieść o miłości, przyjaźni i o tym, jak spełniać swoje marzenia – i mieć odwagę za nimi podążać.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-187-5
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Tutaj zaczyna się moja droga do szaleństwa. Siedzę w przedpokoju i rozmawiam z drzwiami wejściowymi.

Zatrzasnęły się zaledwie przed kilkoma sekundami. Dziewiętnaście lat zniknęło razem z trzaśnięciem drzwiami i tym bezwzględnym szczękiem otwierającej się windy, i szuraniem walizki o podłogę.

– Niech to szlag! – rzuciłam, gdy usłyszałam, że winda zjeżdża na dół. Drzwi wejściowe jeszcze mi nie odpowiedziały.

Niewiele myśląc, wstaję, wpadam do kuchni i wybiegam na balkon.

– Poczekaj! – wołam przewieszona przez poręcz. – Nie zostawiaj mnie! Mówiłam ci? Mogę się zmienić. Przyrzekam, tylko daj mi szansę!

Mój nagły wybuch sprawia, że przechodząca chodnikiem para nerwowo spogląda w górę. Część mnie myśli, że się ośmieszam. Ale mam to gdzieś. Osoba z walizkami też przystanęła i się odwróciła.

– Mamo, daj spokój – mówi Emma, moja jedyna córka, światło mojego życia, centralny punkt mojej egzystencji, teraz oddalając się ode mnie. Patrzy w kierunku balkonu i moim, jakby to miało być ostatnie spojrzenie. Mogłabym przysiąc, że w jej wzroku jest jakaś tęsknota.

Wygląda jak bardziej przebojowa wersja mnie. Ma moje niesforne, kręcone włosy, ale bardzo do niej pasują – wygląda lekko i niebanalnie – stanowią pewnego rodzaju przedłużenie energii, którą emanuje przez cały czas we wszystkich kierunkach.

Teraz rozkłada ręce.

– Nawet nie doszłam do przystanku.

– Pomyślałam, że może zmieniłaś zdanie i chcesz, żebym pojechała z tobą do Karlskrony – oznajmiam.

– Żebyś mogła pójść ze mną na rozpoczęcie roku akademickiego i dopilnować, żebym nie zapomniała wziąć ze sobą książek?

– Czemu nie?

– Jest niedziela. Jutro pracujesz.

Wychylam się jeszcze bardziej. Słońce właśnie przesuwa się nad budynek po drugiej stronie ulicy i gdyby nie wyprowadzka Emmy z domu, mogłaby to być wspaniała niedziela. Może nie jest jeszcze za późno?

– Potrzebuję wakacji. Mam jeszcze mnóstwo urlopu.

– Jasne. I weźmiesz go bez uprzedzenia, zostawiając biednego Rogera samego z układaniem makaronu. – Roger to mój szef. Ma wyrobione zdanie na temat roli, jaką odgrywa odpowiednie ułożenie produktów na półkach. Nie mogę powiedzieć, że ułatwia mi to życie.

– Słyszałam, że Karlskrona jest w sierpniu piękna – dodaję.

– Byłaś w Karlskronie. Nie ma tam nic ciekawego poza brukiem.

– Największy brukowy rynek w Europie. Piękny materiał. Zawsze lubiłam kocie łby.

Emma postawiła walizki i zasłoniła oczy ręką, by mnie lepiej widzieć.

– Mamo, wyluzuj – prosi. – Nigdy wcześniej się nie martwiłaś.

– Nie martwię się – kłamię jak z nut.

– Jak złamałam nogę, nawet nie mrugnęłaś.

To było co innego. Kiedy złamała nogę, nie mogła się nigdzie ruszyć. Taki gips to praktyczna rzecz.

– Przestrzegłaś mnie tylko przed zakochaniem się w lekarzu.

– Miałaś piętnaście lat. Codziennie oglądałaś „Ostry dyżur” i łatwo ulegałaś wpływom.

Emma się śmieje.

– Idę – oświadcza.

Ale jeszcze przez chwilę nie rusza się z miejsca. Desperacko szukam słów, nie bardzo wiem jakich, ale przypuszczalnie takich, które sprawią, że będzie chciała wziąć mnie ze sobą.

– Poczekaj! Przyjedziesz do domu na Boże Narodzenie?

– Ha, ha. Pa, mamo.

Jasne, że żartuję. Emma macha do mnie ostatni raz, trochę niezdarnie, bo ma przewieszony przez ramię ciężki plecak. Skończyła dziewiętnaście lat; to już dorosła kobieta, choć wciąż oczywiście dziecko. Ja mam trzydzieści osiem i jestem mniej więcej tak dojrzała jak ona.

Jeśli byłabym o to pytana, odpowiedziałabym, że uważam za szaleństwo to, że dzieci stają się dorosłe i wyprowadzają się z domu. Dzieci nie powinny radzić sobie same. Do tego zostały wynalezione mamy. Bycie samotną matką z dzieckiem to wielki osobny temat, ale bycie matką bez niego – to zmarnowany kobiecy potencjał.

Urodziłam Emmę, mając dziewiętnaście lat, i od tego czasu we dwie byłyśmy przeciwko całemu światu.

Wstawiam filiżankę z zimną kawą do mikrofali. Potem siadam przy kuchennym stole i gapię się tępo przed siebie. Na więcej nie mam siły. Obita filiżanka wolno się kręci.

Przypominam sobie pięć najlepszych historii związanych z Emmą w chronologicznym porządku:

Miejsce numer pięć: Gdy mama skończyła pięćdziesiąt lat, a Emma właśnie wyrosła z etapu „Mamo, a dlaczego…” i weszła w etap „Mamo, a wiesz, że…”. Piła sok, jadła siedem rodzajów ciasteczek i opowiadała przyjaciółkom babci, skąd się biorą dzieci. Mama była tak zszokowana, że nie wiedziała, co powiedzieć. Wyczyn.

Miejsce numer cztery: Gdy Emma zaczęła pierwszą klasę i zaprosiła do domu koleżankę. Martwiłam się, że przyzwyczajona do przebywania tylko ze mną, nie będzie miała przyjaciół, więc z wielką ulgą opróżniłam całą spiżarnię – zaproponowałam im wszystkie zapasy zgromadzone na deszczowe i nudne dni. Dziewczynki przejadły się słodyczami, lodami i cynamonowymi bułeczkami. Niestety, mama jednej z koleżanek Emmy była dentystką i jeszcze przez wiele miesięcy na wywiadówkach wprowadzała napiętą atmosferę. Wciąż mam tę kobietę przed oczami. Siejąca postrach uprzejmość w połączeniu z włosami w kolorze miodu: gęstymi i miękkimi, z ciepłymi złocistymi refleksami, na pewno farbowanymi w droższym salonie fryzjerskim niż ten, który znajdował się w Skogahammar i do którego chodziłam, gdy chciałam sobie sprawić przyjemność. Działo się to raz na dziesięć lat, bez względu na to, czy była taka potrzeba, czy też nie.

Numer trzy: Emma kończyła osiem lat. Udało mi się zorganizować przyjęcie urodzinowe roku, szeroko dyskutowane, i zmieścić się przy tym w moim budżecie. Namówiłam emerytowanego sąsiada do przebrania się za Ojca Fourasa, znalazłam różne wstrętne rzeczy i schowałam je w puszkach po ciastkach oraz wypełniłam popcornem swoją sypialnię, która wśród dzikich okrzyków zmieniła się w salę kinową z czekającym na dzieciaki najnowszym filmem Disneya. Popcorn znajdowałam w najbardziej nieoczekiwanych miejscach jeszcze pół roku później, ale warto było. Mama Emmy versus inni rodzice 1 : 0.

Numer dwa: Emma miała trzynaście lat i pierwszy raz w życiu złamane serce. Powiedziała mi o tym. Właśnie stała się tak nieznośnie dorosła – to ten okres, kiedy latorośl nie chce być już traktowana jak dziecko, lecz uważa, że ma prawo tak się zachowywać. Ale w tamten weekend znowu byłyśmy we dwie przeciwko całemu światu, a przede wszystkim przeciwko Dupkowi, bo tak później go nazywałyśmy.

I w końcu – werbel, tadada i tym podobne – miejsce numer jeden: Gdy Emma dostała się na studia. Jest w naszej rodzinie jedyną osobą, która tego dokonała. Świętowałyśmy butelką musującego Chapel Hill, a Emma opowiadała o życiu na wyższej uczelni – jak wygląda oficjalne rozpoczęcie roku akademickiego, jak działa CSN – prawdopodobnie, by bardziej siebie przekonać niż mnie, że ma wszystko pod kontrolą. Tej wiosny i tego lata na powrót bardzo się do siebie zbliżyłyśmy. Szukałyśmy mieszkania, kilka razy pojechałyśmy do Karlskrony, żeby przyzwyczaić się do myśli, że Emma będzie tam mieszkać, i za każdym razem jadłyśmy w Fox and Anchor, jakby to stałe miejsce posiłków miało sprawić, że wszystko stanie się bardziej namacalne. Kupiłyśmy meble do małej kawalerki, którą szybko znalazłyśmy, oraz komplet talerzy, szklanki, patelnię i inne sprzęty potrzebne w prawdziwym domu, włącznie z deską do prasowania i żelazkiem. Emma zapewniła mnie ze śmiechem, że nigdy go nie użyje. „To nie ma znaczenia” – powiedziałam. Żelazko jest częścią wyprawki. Nie można być dorosłym bez żelazka i deski do prasowania, nawet jeśli nigdy się ich nie używa.

Piknęła mikrofala. Uświadamiam sobie, że zapomniałam o kawie, która zdążyła się zagotować, zapach spalenizny rozchodzi się po całej kuchni, gdy otwieram drzwiczki. I taką ją wypijam, gdy tylko trochę ostyga.

Nie mam nic do roboty. W ostatnich miesiącach moja lista rzeczy do zrobienia koncentrowała się wokół Emmy. Znaleźć mieszkanie w Karlskronie. Kupić odkurzacz. Kupić dodatkowe worki do odkurzacza. Ten punkt Emma również zakwestionowała, ale tylko dlatego, że jeszcze nie wiedziała, jak frustrujące jest szukanie odpowiednich worków do odkurzacza. Za każdym razem, kiedy ktoś mi mówi, że kiedyś było lepiej, podaję mu stronę dammsugarpasar.nu.

A teraz moja córka się wyprowadziła.

Mały szczegół, o którym powinnam była pomyśleć, zanim zaczęłam świętować.2

Gdyby moje życie było nagrywane do „Na torze”¹, początek brzmiałby mniej więcej tak: „Zaczynamy naszą podróż w miejscu oddalonym o dwadzieścia minut drogi od celu”. Kamera zrobiłaby zbliżenie na czterokondygnacyjny dom zbudowany w latach czterdziestych, w czasach, gdy o wszystkich przemysłowych miastach myślano, że czeka je ciągły rozwój. A że to mimo wszystko jest program z kolejową scenografią, to kamera mogłaby pokazać zlikwidowaną część linii kolejowej Örebro–Svartå, zanim musiałaby skręcić, minąć tradycyjny budynek gminy z mieszczącymi się w nim urzędem pracy i przychodnią stomatologiczną i udać się w kierunku centrum – ku rzędowi niskich budynków, gdzie kiedyś mieściło się znacznie więcej butików niż obecnie.

Skogahammar jest takim rodzajem miasta, w którym nie rozwinął się żaden znaczący przemysł od czasu, kiedy państwo szwedzkie zaczęło kłócić się z Leśnymi Finami o trzebież żarową (już wtedy powinniśmy przeczuwać coś złego w związku z zamykaniem zakładów, wyprowadzkami i biurokracją). Poradziliśmy sobie dzięki naszemu położeniu geograficznemu – blisko zakładów przemysłowych, teraz już zlikwidowanych. Obecnie naszym największym pracodawcą jest urząd gminy i urząd pracy: żyjemy dzięki sztucznemu oddychaniu, które sami sobie robimy.

Może jeszcze wspomniano by w nagraniu o znanych osobach pochodzących ze Skogahammar. Kiedy wpisze się w Wikipedii nazwę naszego miasta i wejdzie na „Znane osoby ze Skogahammar”, pojawiają się: Tomp Stjernström, hokeista (Hockeyettan), Jocke Andersson, hokeista (division 2), Sara Andersson, startująca w kwalifikacjach do „Idola”, i Anna Maria Mendez, naczelnik gminy. Jej obecność w tym miejscu należy traktować w kategoriach żartu, ale na razie Wikipedia jej nie usunęła.

Przypuszczam, że można by też nadmienić, że miasto odwiedził Olof Palme. To najważniejsze wydarzenie z rodzaju historycznych, jakiego doświadczyliśmy. Wszyscy powyżej czterdziestki pamiętają tę wizytę, jakby to było wczoraj, nawet jeśli szczegóły trochę się nie zgadzają („to był fantastyczny dzień, jak przyszłość, która się przed nami rysowała”, „było szaroburo, w kolorze komunizmu, który Palme próbował wprowadzić w Szwecji”). Ale gdy Emma pisała specjalną pracę na temat jego rzekomej wizyty, nie udało jej się znaleźć żadnych źródeł, które by ją potwierdzały. Ustaliła jedynie, że podczas kampanii wyborczej w osiemdziesiątym drugim przybył z oficjalną wizytą do Karlskogi i zatrzymał się w Bofors Hotel.

Jeśli nawet kiedykolwiek minął nas na ulicy, to nie było to nic, co by miało znaczenie dla potomności – tak krótka i nieistotna musiała być ta wizyta, o ile w ogóle się odbyła.

I oto zbliżamy się do kresu naszej podróży. Za dwa punkty: zbliżenie na Mat-Extra w Skogahammar. Teraz w oknach jest ciemno, ponieważ mamy „Otwarte codziennie od 9.00” (z wyjątkiem Bożego Narodzenia, Wielkanocy i Midsommar, ale nasz szef, Mały Roger, uważa, że informacja na tabliczce jest prawdziwa, bo w gruncie rzeczy mamy otwarte codziennie). Aktualnie reklamujemy ketchup, pałki z kurczaka i karkówkę w supercenie. Wygląda to tak, jakby nikt nam nie powiedział, że lato się skończyło.

Pracuję tu od dwunastu lat, prawie najdłużej ze wszystkich, włącznie z szefem. Jedyną osobą będącą dłużej na etacie ode mnie jest Pia, która mnie tu wkręciła, gdy potrzebowałam pracy. Pia pracuje w Mat-Extra, odkąd skończyła czternaście lat, z dziesięcioletnią przerwą, podczas której wyszła za mąż i urodziła dzieci. Potem jej mąż wylądował w więzieniu. To, prawdę mówiąc, nie jest w Skogahammar takie niespotykane, ale jego wsadzili za oszustwa podatkowe, co było pewną sensacją. Większość z nas nie zarabia tyle, by urząd skarbowy widział sens w zajmowaniu się nami. I Pia wróciła. Mat-Extra daje jej poczucie bezpieczeństwa. Trochę jak szwedzki Kościół.

A gdybym grała w filmie „Oto twoje życie”? Niczego nie trzeba by zmieniać. Mogliby użyć tego samego materiału, z moimi kolegami i Emmą, która się pojawia, a ja próbuję udawać zdziwienie. I mamą, oczywiście, chociaż jest coraz bardziej zagubiona i zapewne nawet w swoje lepsze dni nie zgodziłaby się na udział w tym projekcie. Odkąd mamy dwa kanały, uważa, że telewizja zrobiła się niemoralna.

Mam trzydzieści osiem lat, jestem samotną matką bez dziecka, pracuję w Mat-Extra i mieszkam w mieście, z którego wyprowadził się Bóg. Oto moje życie.

Tego poniedziałkowego poranka rozmowa w pomieszczeniu dla personelu dotyczy jak zwykle tego, czy jest prawdopodobne, że Mały Roger znajdzie zastępcę kierownika sklepu. Przed dwoma miesiącami ogłosił, że będzie nabór na to stanowisko, żeby zachęcić nas do „inicjatywy i brania odpowiedzialności”. Co tydzień przypomina nam o tym, jak ważne jest „wykazywanie inicjatywy” czy „wczucie się w rolę sprzedawcy!” (robi to słowami, które usłyszał na wieczorze motywacyjnym w klubie Rotary, i od tego czasu ciągle ich używa). Na razie tylko Nesrin rozważa ubieganie się o to stanowisko, ale chyba wyłącznie dlatego, że chce, by jej ojciec dostał ataku serca. Prowadzi lokalny kiosk i zabronił jej dodatkowej pracy u siebie. Od zawsze kierował się w stosunku do niej trzema zasadami: wykształcenie, wykształcenie i jeszcze raz wykształcenie, więc było pewne, że skończywszy liceum, Nesrin z przekory zrobi sobie roczną przerwę na pracę w Mat-Extra.

Jest nas, zatrudnionych na pełen etat, w Mat-Extra pięcioro i praktycznie rzecz biorąc, pracujemy w dni powszednie. Ponadto pracuje tu mniej więcej tyle samo młodych osób, które pomagają w weekendy i czasem wieczorami. My, personel na pełnym etacie, jesteśmy oczywiście przekonani, że niczego nie kontrolują i są zbyt leniwi, by dobrze pracować. „Naprawdę mam nadzieję, że tak jest” – mówi Pia za każdym razem, gdy w rozmowie pojawia się ten temat, czyli mniej więcej w każdy poniedziałek. „Dobrze wiedzieć, że młodzież wciąż ma swoje priorytety”.

Dzisiaj wszyscy zatrudnieni na pełen etat są w pracy i ze zróżnicowanym entuzjazmem słuchają motywującej przemowy Małego Rogera. Z czasem spontanicznie sami podzieliliśmy się na grupy, jak to ludzie mają w zwyczaju. Ja, Pia i Nesrin tworzymy grupkę, którą Pia nazywa „jedyne rozsądne, choć nawet to jest relatywne”.

Poza tym są jeszcze Mały Roger i Duży Roger. Właściwie nie mają ze sobą nic wspólnego poza imieniem i płcią, lecz to wystarczy, by trzymali ze sobą. Mały Roger jest niski i przysadzisty, a znerwicowanie kompensuje sobie wbijaniem małych agresywnych szpil. Zagadką jest, dlaczego ubzdurał sobie, że zostanie szefem w miejscu pełnym kobiet. Nie ma żadnych szans – nasze matki uodporniły nas na znerwicowanie i „pasywnie agresywne” szpile, gdy dorosłyśmy na tyle, by je rozczarować. Większość z nas uważa jednak, że Mały Roger jest okej i mógłby zostać szefem. Być może sensem życia Pii jest drażnienie się z nim, ale jestem pewna, że nie robi tego złośliwie.

Duży Roger jest co najmniej trzydzieści centymetrów wyższy i jakieś czterdzieści kilogramów cięższy od Małego Rogera. Lubi rzucać bulwersującymi w swoim mniemaniu żartami, ale że nie jest złym człowiekiem, to niezbyt mu to wychodzi. Co nie oznacza, że nie próbuje.

Maggan to klasa sama w sobie. Ma pięćdziesiąt pięć lat, zaczęła pracę w ramach projektu Unii Europejskiej i zawsze staje po stronie Małego Rogera. Jej ojciec był oficerem, do czego zaskakująco często wraca w rozmowach, więc podejrzewam, że zna swoje miejsce w szeregu i umie zastosować się do rozkazów.

Na przykład w tym momencie jest jedyną osobą, która rzeczywiście słucha tego, co ma do powiedzenia Mały Roger, starając się przy tym zagłuszyć zgryźliwe komentarze Pii. Jeśli o mnie chodzi, to właśnie wyjęłam komórkę i weszłam w Google.

Kiedy człowiek wpisuje w wyszukiwarkę „Jak przeżyć z nastolatkiem”, w dwadzieścia jeden sekund wyświetla się siedemset osiem tysięcy stron.

Po wpisaniu jednak „Jak przeżyć bez nastolatka” nie otrzymujemy żadnych praktycznych wskazówek.

„Będę musiała opracować własną strategię” – myślę. „Co właściwie powinnam zrobić?”

Wpadam na genialny pomysł i wpisuję w wyszukiwarkę „kryzys czterdziestolatki”, zakładając, że znajdę jakąś inspirację, ale wygląda na to, że na ten temat ludzie też nie mają za wiele do powiedzenia.

Może w dzisiejszych czasach kryzys dopada ludzi nie wcześniej niż po pięćdziesiątce? Kiedy właściwie jest dobry czas na młodsze kochanki i kabriolety, przedawkowywanie solarium i krótkie spódniczki? Wpisuję też „kryzys pięćdziesięciolatka”, ale Google proponuje „kryzys czterdziestolatka”, więc znowu jestem w punkcie wyjścia.

– Jak jest po angielsku „kryzys czterdziestolatka”? – pytam. Pia dziwnie mi się przygląda, a Mały Roger podejrzanie szybko odpowiada midlife crisis.

No proszę. Po angielsku jest znacznie więcej informacji. W Wikipedii znajduje się nawet długa lista wszystkiego, co może ten kryzys spowodować. Ożywiam się. Bezrobocie, śmierć rodziców, na zawsze utracona młodość i zbliżająca się milowymi krokami starość, znienawidzona praca, dzieci wyprowadzające się z domu, klimakterium i zdrada (tu przyczyna i skutek zdają się powiązane) – to tylko przykładowe wspaniałe rzeczy, które mogą nas, nieco już dojrzałych ludzi, pogrążyć.

Próbuję sobie wyobrazić wolność bez nastolatki, o którą nie trzeba się już troszczyć, ale jedyne, co widzę, to wypaczona wersja siebie samej na wakacjach dla zdesperowanych singli na Majorce. Z pomarańczową pomarszczoną skórą i dżinem z tonikiem w ręku próbującą poderwać jakiegoś nieszczęsnego dwudziestojednoletniego pilota wycieczek z biura podróży Fritidsresor.

Jestem przekonana, że Majorka wyszła już z mody, lecz to absurd, by w celu totalnej kompromitacji trzeba było jechać aż do Tajlandii.

Wikipedia podaje nawet, jak długo statystycznie trwa taki kryzys wieku średniego. Od trzech do dziesięciu lat u mężczyzn i od dwóch do pięciu lat u kobiet.

„Dwa lata” – myślę i blednę.

– Będę musiała sobie kupić sportowe auto – bąkam pod nosem.

Wikipedia zilustrowała nawet artykuł zdjęciem czerwonego ferrari.

– Nie pomaga – oświadcza Mały Roger, zerkając mi przez ramię. – To znaczy… nie trzeba już przypadkiem zamykać?

Wszyscy klienci, którzy mnie znają, wiedzą, że Emma wyjechała na studia. Posyłają mi współczujące spojrzenia i próbują zachęcić do tego, żebym zdradziła im wszystkie szczegóły. Nie sądzę, żeby wiedzieli, o jakie szczegóły im chodzi. Ja sama nie wiem, ale mieszkańcy małych miasteczek zawsze zakładają, że pod powierzchnią kryje się coś więcej.

– Tak, Emma wyprowadziła się z domu – przyznaję. I: – Tak, to oczywiście fantastyczne, że będzie studiować na wyższej uczelni. – Większość moich rozmówców nawet wymawia słowa „wyższa uczelnia” przez duże W i U – trochę nieufnie, trochę nabożnie. Zawsze przy akompaniamencie spokojnego dźwięku pik-pik. – To wszystko? Sto trzy korony. Tak, jestem z niej bardzo dumna. Papierową torbę? Będzie studiować planowanie przestrzenne. Rachunek?

Planowanie przestrzenne. Nawet nie wiem, co to jest. Przypuszczam, że planowanie przestrzenne jest przeciwieństwem przestrzennego chaosu. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, to wiele osób po tym kierunku pracuje w urzędzie gminy, część z nich zajmuje się wydawaniem pozwoleń na budowę.

To dołujące, że dla Emmy perspektywa zostania znienawidzoną gminną biurokratką warta jest czteroletniego oddalenia ode mnie.

Po lunchu daję za wygraną i zmuszam Pię, żeby zmieniła mnie przy kasie, a ja uciekam do zamrażarek, by wypakować cotygodniową dostawę mrożonych warzyw. Ale nie mija nawet dziesięć minut, a już znajduje mnie Ann-Britt.

Ann-Britt to nasze sumienie świata tutaj, w Skogahammar. Każdy rodzaj zła sprawia jej przykrość i powoduje zmartwienie, zaczynając od kobiety, która ukradła dzienny utarg w second-handzie Kupan, na masowym mordzie w Sudanie kończąc. Od lat jest szefową naszego oddziału Czerwonego Krzyża, co sprawiło, że ma twarz smutnego pluszowego misia.

Trudno jej uwierzyć, że ktoś może nie mieć serca i nie ofiarować pieniędzy podczas zbiórki na ofiary powodzi w Bangladeszu, głodu w Korei Północnej, na dzieci-żołnierzy w Ugandzie, na rzecz nie na własne życzenie samotnych ludzi w Szwecji czy porzuconych kotów w Skogahammar. A większość z nas odkrywa, że nie ma serca. I dlatego obraz ludzi chowających się na jej widok w Mat-Extra za regał z makaronem, robiących uniki za kierownicą lub nagle skręcających w boczne uliczki wcale nie należy do rzadkości.

Ale tym razem jestem zbyt rozkojarzona i nie udaje mi się schować.

Zmarszczki smutku na twarzy Ann-Britt robią się płytsze z powodu przyjaznego uśmiechu, który pojawia się na jej twarzy na mój widok.

– Przykro mi z powodu Emmy – oznajmia, jakby dziecko wyprowadzające się z domu dorzuciła do swojej długiej listy niepojętych okropności, które spotykają ludzi na całym świecie.

Ale ze względu na mnie stara się znaleźć pozytywną stronę tej sytuacji.

– Pewnie teraz, gdy Emma się wyprowadziła, wyrzucisz trochę rzeczy? – zagaja. – Pamiętam, co się działo po wyprowadzce Kristin. Składzik! Szafy! – W jej oczach pojawia się jakaś tęsknota. – Ale nie wyrzucaj jej dziecięcych ubrań. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą.

– Już je wyrzuciłam – informuję i popełniam tym samym okropne faux pas.

– Wyrzuciłaś?

– Emma powiedziała, że jeśli będzie miała dzieci, a ja je wystroję w jej stare ciuchy z lat dziewięćdziesiątych, to sama zadzwoni do Bris². Jeśli jej dzieci nie zdążą zrobić tego wcześniej.

Emma dorastała w używanych ubraniach. Wie, jak to jest.

Ale w jednym Ann-Britt trzeba przyznać rację. Kobiety w Skogahammar wszystkie ważne życiowe sprawy łączą ze sprzątaniem. Śluby, wesela, odwiedziny, dzieci – wszystkie te wydarzenia prędzej czy później powodują, że padamy na kolana i szorujemy listwy przypodłogowe.

Do tej pory moje podejście do sprzątania było ściśle połączone z przyznawaniem sobie punktów za te wszystkie nudne rzeczy, które musiałam robić. Stosuję strategię spółek lotniczych i kolejowych, ale trochę zawyżam liczby. Odkurzanie to 27 000 punktów, wycieranie kurzu – 43 000, porządki w szafach – 57 000 (nigdy na tyle nie zasłużyłam). Szczerze mówiąc, pilnuję, żeby przyznać sobie mniej więcej tyle punktów, ile można dostać z SAS lub SJ. Dodatkowa filiżanka kawy w leniwy sobotni poranek kosztuje mnie 14 000 punktów. Drobne słodycze w piątek lub w sobotę – 27 000. Drobne słodycze w dzień powszedni – 39 000.

Ale teraz będę mogła wziąć się za sprzątanie. W życiu jest zdecydowanie za dużo weekendów i wieczorów.

Zawsze mogę zrobić porządek w szafie.

Telefon milczy.

Milczy cały dzień, ale wtedy przynajmniej jestem w pracy. Gdy tylko wracam do domu, robi to jakoś intensywniej – ta wieczna, ciążąca cisza.

Mam iPhone’a 4 – to stary telefon Emmy. Pokazała mi, jak działa, gdy w prezencie urodzinowym dostała iPhone’a 4S, i od tamtego czasu nie muszę już godzinami głowić się, jak się nazywa aktor, którego nazwiska właśnie nie mogę sobie przypomnieć. W tym niepewnym świecie pocieszam się tym, że jest Google i zawsze mogę wszystko sprawdzić.

Do teraz. Obecnie wyjmuję iPhone’a tylko po to, żeby się upewnić, że nie przegapiłam telefonu od Emmy, albo gdy mam ochotę do niej zadzwonić i coś jej powiedzieć, sama nie wiem dokładnie co. Wiele razy musiałam się w ostatniej chwili powstrzymywać.

Stoję w przedpokoju i patrzę na mieszkanie, jakby nagle zrobiło się równie obce i absurdalne, jak telefon. Chociaż nic się właściwie nie zmieniło.

Nawet słońce świeci tak jak zawsze i rzuca nastrojowe światło na meble z Ikei.

Latami walczyłam o to, żeby moje mieszkanie wyglądało tak, jak zaplanowałam. Jest pomnikiem wystawionym Ikei, hołdem złożonym szwedzkiej produkcji masowej. W salonie stoi dwuosobowa beżowa kanapa Karlstad i żółto-zielony szezlong Kivik, jedno i drugie kupione na przecenie podczas którejś z niezliczonych wypraw do Ikei w Örebro. Kuchnia też jest urządzona w duchu Ikei: cała moja porcelana jest stamtąd, podobnie jak patelnie, garnki i noże. Stół to biała Bjursta: rozkładany i łatwy w utrzymaniu czystości, z pasującymi do niego krzesłami.

W mieszkaniu nie ma niczego, co wymagałoby stałego doglądania czy ciągłego wycierania kurzu. To całkiem świadomy protest przeciwko mieszkaniu, w którym dorastałam, z mnóstwem ciemnych, wypolerowanych powierzchni, starych żeliwnych patelni i zmienianych co sezon zasłon – wszystko po to, by przeciętna pani domu nie doświadczyła nudy przez pięćdziesiąt lat.

Ale nasze, moje i Emmy, mieszkanie jest inne. „W życiu jest dużo ciekawszych rzeczy niż sprzątanie” – pomyślałam, kiedy w końcu było mnie stać na kupienie własnych mebli.

„Chcę być dobrą mamą, być ze swoją córką, a nie ochrzaniać ją za to, że zapomniała położyć na stole podkładki” – powiedziałam do samej siebie. „Mały chaos jest tylko czarujący”.

I dowody na to wciąż tu są. W pokoju Emmy stoi filiżanka z niedopitą kawą, na podłodze leżą porozrzucane ubrania, a w przedpokoju, tuż obok moich stóp, poniewiera się kurtka, z którą Emma pożegnała się tuż przed odjazdem.

Wyobrażam sobie, że podobnie jak ja mogłaby czuć się osoba, która jako jedyna przeżyłaby wybuch Wezuwiusza w Pompejach – kiedy to dzień zatrzymuje się na zawsze i staje się złośliwą parodią życia i ruchu.

Pochylam się i podnoszę kurtkę, a przed odwieszeniem czule ją głaszczę. Podejrzewam, że kurtka czuje się podobnie jak ja. Porzucona i trochę zszokowana, że tak nagle została w przedpokoju sama.

Emma spędziła właśnie swój pierwszy cały dzień w Karlskronie. Nie mam pojęcia, co robiła. Zakupy spożywcze? A może poszła na uczelnię? Oficjalne rozpoczęcie roku akademickiego jest w środę, ale może już teraz mają jakieś spotkanie? Myśl, że zaczęła całkiem nową przygodę beze mnie, wydaje mi się niedorzeczna.

Znowu chwytam za telefon. Waham się, trzymając palec na jej imieniu. Przecież dzwoniłam już dwa razy. Nie oddzwoniła.

„Opanuj się, Anette”.

Zdecydowanie wstaję i zanoszę telefon do pomieszczenia gospodarczego.

Teraz, żeby do niej zadzwonić, będę musiała przedrzeć się przez przeszkody w postaci toreb z butelkami zwrotnymi zbieranymi przez całe lato, odkurzacza, mopa i pudła z komiksami.

Potem znowu się rozglądam i po raz pierwszy uzmysławiam sobie to, co panie domu przypuszczalnie wiedzą od czasów, gdy pojawiły się pralki i półprodukty żywnościowe: że życie to ocean wolnego czasu, a dni lepiej spędzić na wycieraniu kurzu aniżeli wychowywaniu dzieci, które dorastają i wyprowadzają się z domu.4

Aj.

– Niech to szlag!

– Mamo, wszystko okej?

– Tak, oczywiście, wszystko w porządku, tylko…

– Co to za hałas?

– Puste butelki. Poczekaj chwilkę.

Pochylam się i z telefonem wtulonym między ucho i bark próbuję przytrzymać nogą butelki po coli, w końcu daję za wygraną i je omijam.

– Gdzie jesteś?

– W składziku.

Wrzucam butelki, które się wyturlały, a następnie szybko zamykam drzwi. Z kieszeni wypada mi zgnieciona serwetka, więc odruchowo schylam się i ją podnoszę.

– Co tam robisz?

– Ja…? Sprzątałam.

– Wszystko okej? – Wyczuwam w jej głosie prawdziwy niepokój. – Widziałam, że dzwoniłaś. Już wtedy spałam, więc nie oddzwoniłam.

Poprzedniego dnia mniej więcej przy czwartym piwie wpadłam na genialny pomysł. Dzisiaj zaczęłam myśleć, że może nie był taki świetny, jak mi się zdawało, ale z taką pewnością siebie, na jaką tylko mnie stać, mówię:

– Dzień Wszystkich Świętych.

Oto co wymyśliłam: powinniśmy byli importować Święto Dziękczynienia. Przecież przenieśliśmy na nasz grunt większość innych świąt. Na przykład Halloween.

W USA dzieciaki przyjeżdżają do domu na Święto Dziękczynienia. Weekend w listopadzie byłby idealny. Po wakacjach, przed Bożym Narodzeniem. Z pewnością moglibyśmy otoczyć czcią Indian i kukurydzę zamiast duchy i brzydkie przebrania (które już mamy na Wielkanoc).

To podsunęło mi myśl o Dniu Wszystkich Świętych.

– Dzień Wszystkich Świętych? – powtarza Emma. Jej głos brzmi dziwnie.

– Uważam, że powinnyśmy go spędzić razem. Jak kiedyś. Hamburgery zamiast pizzy.

Gdy kupujemy jedzenie do domu, prawie zawsze jest to pizza. Wyjątek stanowi Dzień Wszystkich Świętych. Wtedy obowiązują hamburgery, chociaż frytki miękną, zanim dochodzimy do domu. To nasza tradycja. Przez jakiś czas eksperymentowałyśmy z chińszczyzną, ale się nie przyjęła.

– Jest koniec sierpnia – zauważa Emma.

– Ani się obejrzymy, a przyjdzie jesień… – zawieszam głos. – I było miło, prawda? Mam na myśli hamburgery.

Cisza.

– A poza tym? Jak tam w Karlskronie? Musisz zadzwonić i zdać mi relację z oficjalnego rozpoczęcia roku akademickiego. Spotkałaś już jakichś innych studentów?

– Mamo, dlaczego sprzątasz w składziku w środowy poranek?

Wpatruję się w zamknięte drzwi. Nie będę mogła ich teraz otworzyć.

– Taka była potrzeba – odpowiadam z determinacją w głosie.

– Znajdź sobie jakieś hobby.

Przypominam sobie o zgniecionej serwetce. Wygładzam ją owładnięta desperacką nadzieją, że poprzedniego dnia wpadłam na jakiś błyskotliwy pomysł. Niestety. Prawie nieczytelnym pismem nabazgrałam: „kupić dom”.

Nie przychodzą mi do głowy nowe marzenia.

A kolejne punkty na liście to: zacząć randkować, znaleźć sobie jakieś dziwne hobby, dajmy na to zbieranie znaczków, nauczyć się haftu krzyżykowego, kupić motocykl, nauczyć się zasad feng shui, posprzątać w składziku.

Napisałam nawet o znaczkach i hafcie krzyżykowym. Ocenzurowałam propozycję Pii: „seks z dziesięcioma facetami”. Nie żeby „zacząć randkować” było o wiele bardziej prawdopodobne.

Na samym dole napisałam: „zająć się czymś, najlepiej jakimś niemożliwym projektem”. Gdybym była na tyle głupia, żeby zacząć randkować, mogłabym za jednym zamachem mieć z głowy dwa punkty.

– Zastanawiam się nad prawem jazdy na motocykl – informuję. To powinno ją zadziwić. Czuję, że wspominanie o hafcie krzyżykowym i sentencjach nie jest dobrym pomysłem.

Emma tylko się śmieje.

– Fantastyczny pomysł – oświadcza. – Może poderwiesz jakiegoś czarującego motocyklistę.

No proszę, można to połączyć z innym punktem na mojej liście.

– Nie będę nikogo podrywać – mówię zdecydowanym głosem. – Będę sobie radzić sama i kupię dom.

Emma znowu się śmieje. Potem na chwilę zapada cisza, a ja zastanawiam się, co powiedzieć. W końcu Emma mówi:

– Hamburgery były miłe. Pewnie przyjadę do Skogahammar jeszcze przed Wszystkimi Świętymi.

„Ha!” – myślę. „Zwycięstwo!”

– Kiedy tylko chcesz – oświadczam wspaniałomyślnie.

Ale najpóźniej na Wszystkich Świętych. Szybko minie. To tylko kilka tygodni. Żaden problem.

Zdecydowanie żaden problem.

– Zadzwoń, żeby opowiedzieć mi o lekcji jazdy na motocyklu – prosi Emma i się rozłącza.

Fantastycznie. Biorę długopis i piszę na serwetce dużymi grubymi literami tuż nad tymi wszystkimi żałosnymi pomysłami: przeżyć do Wszystkich Świętych. Waham się, a potem dopisuję: i nie naprzykrzać się Emmie.

Trzydzieści siedem tysięcy czterysta dziesięć godzin – tyle niezagospodarowanego czasu zostało mi jeszcze w życiu. To relatywnie prosty rachunek, jak te, które wybijam na kasie. Powiedzmy, że człowiek ma wolnych mniej więcej pięć godzin każdego roboczego dnia, odejmując czas na sen i pracę. Szesnaście godzin w weekendy, jeśli przyjmie się wariant optymistyczny, czyli że śpimy osiem godzin w ciągu doby.

W sumie daje to pięćdziesiąt siedem niezagospodarowanych godzin w tygodniu. Rok ma pięćdziesiąt dwa tygodnie, ale prawdopodobnie Emma przyjedzie do domu koło Bożego Narodzenia, powiedzmy na dwa tygodnie, i latem, powiedzmy na cztery. To daje dwa tysiące sześćset dwadzieścia dwie godziny rocznie, lecz nie zapominajmy, że obiecała przyjechać na Wszystkich Świętych. Odliczam jeszcze cztery weekendy w roku i otrzymuję bardziej rozsądną liczbę: dwa tysiące czterysta dziewięćdziesiąt cztery godziny w każdym roku.

Ile mam przed sobą takich lat? Kusi mnie, żeby policzyć wszystkie lata do swojej śmierci, ale potem uzmysławiam sobie, że jest bardzo prawdopodobne, iż Emma będzie kiedyś miała dzieci.

Wtedy na pewno zadzwoni. Jeśli nie w jakiejś innej sprawie, to choćby dlatego, że będzie potrzebowała niańki. Mogłaby się wprowadzić do mieszkania obok, a potem, gdy jej dzieci dorosną, ja będę śmiała się ukradkiem. Będziemy siedzieć na balkonie, pić kawkę i narzekać na dzieciaki, które wyprowadzają się z domu.

Ale oczywiście nie chcę, żeby zaszła w ciążę. To jedna z rzeczy, które napawały mnie największym strachem, odkąd wyrosła z wieku, kiedy przejmowałam się tym, że zostanie ofiarą szkolnego mobbingu. Naprawdę mam nadzieję, że wczesne zachodzenie w ciążę nie przechodzi u nas z pokolenia na pokolenie. Jakkolwiek patrzeć, ciąża mamy temu przeczy. Rodzice się pobrali i urodziłam się, gdy już obydwoje byli dojrzałymi ludźmi. Jestem prawie pewna, że nie uprawiała seksu przed poznaniem mego taty. Gdyby nie to, że się urodziłam, miałabym wątpliwości, czy w ogóle uprawiała seks.

Ale za jakieś piętnaście lat… wtedy mogłabym zostać babcią. No i wychodzi nam okrągła liczba trzydziestu siedmiu tysięcy czterystu dziesięciu godzin.

Pozostaje tylko zacząć odliczanie.

Liczenie zajęło mi całą środę, a następnego dnia jestem tak zdesperowana, że rozważam nawet, czy nie zadzwonić do ojca Emmy.

Nazywa się Adam Andersson; spędziliśmy ze sobą kilka nocy pewnej wiosny na początku lat dziewięćdziesiątych. Kiedy zaszłam w ciążę, nie pomyślałam nawet o tym, żeby się z nim związać, a jemu naprawdę ulżyło, gdy się o tym dowiedział. Mieliśmy jednak ze sobą sporadyczne kontakty. Emma, uświadomiwszy sobie około siódmego roku życia, że większość jej koleżanek ma ojców, przechodziła okres tatusiowy i Adam grzecznie zgodził się na kilka spotkań, zanim jej nie przeszło. Gdy tak się stało, też mu ulżyło, bo był już wtedy żonaty. Dzisiaj ma dwoje dzieci i mieszka z rodziną w Örnsköldsvik. Nie wysyłamy sobie bożonarodzeniowych kartek.

W piątkowe popołudnie już na samą myśl o samotnym weekendzie oblewa mnie zimny pot. Wcale nie pomaga mi to, że wiem, ile dokładnie godzin muszę czymś wypełnić. Emma dzwoniła dwa razy. Raz, żeby mi zdać relację z oficjalnego rozpoczęcia roku akademickiego, a drugim razem, by mi powiedzieć, że mieli jakieś spotkanie integracyjne i wszyscy byli mili.

Jest parę minut po piątej, siedzę na ławce w szatni i przebieram się najwolniej, jak tylko potrafię. Pia wbija się już w rajstopy, a ja zdążyłam zaledwie zdjąć służbową bluzkę.

– Może zrobimy coś w weekend? – pytam.

– Chłopcy przyjeżdżają – odpowiada Pia. Jest przynajmniej na tyle przyzwoita, by zrobić zatroskaną minę. – Uważasz, że jestem za gruba? – pyta, chcąc prawdopodobnie odwrócić moją uwagę od niesprawiedliwości tego świata.

Nawet nie podnoszę wzroku.

– Wiesz, że nigdy ci nie odpowiem na to pytanie, prawda? – mówię z irytacją.

– Dzisiaj musiałam skakać, żeby założyć spódnicę. Chyba zrobiła się ciaśniejsza.

Masuję skronie.

– Pia, zawsze masz zbyt obcisłe spódniczki. Jeśli nie musisz skakać w sklepie, gdy je przymierzasz, to ich przecież nie kupujesz.

– To prawda – przyznaje Pia.

– Masz zamiar znowu zacząć trenować? – pytam badawczo. Mniej więcej raz na cztery miesiące Pia oświadcza, że będzie chodzić do Friskis & Svettis albo zacznie pływać lub ćwiczyć jogę, a potem jest marudna i skwaszona aż do chwili, gdy w końcu rezygnuje z tego pomysłu i wraca do alkoholu i papierosów. Zawsze mówi, że kiedyś miała wałeczki tam, gdzie trzeba, a teraz ma je wszędzie.

– Uważasz, że powinnam?

– Błagam, tylko nie zacznij trenować.

– Zobaczymy – mówi złowieszczo. – Dzisiaj Birgitta wpadła po produkty light. Testuje nową dietę. I jak zwykle zadowolona z siebie poinformowała, że łączy ją z treningiem.

– Minie jej – pocieszam Pię. Birgitta wytrzymuje na swoich dietach tak długo, jak Pia na treningach.

– Jak schudnie i wyładnieje, to się zastrzelę. Masz zamiar kiedyś się przebrać?

Po zdjęciu służbowej bluzki wolno zakładam prywatną. Jestem już w połowie przebrana, gdy Nesrin zagląda do środka.

– Prawdopodobnie żadna z was nie ma ochoty wziąć kilku moich ostatnich godzin? – pyta. – Mam randkę.

Nie zdążyłam całkiem założyć swojej bluzki, więc teraz podchodzi do góry i zasłania mi twarz.

– Ja, ja, ja! – krzyczę z materiałem w ustach.

– Rany boskie, zrób coś ze sobą – prosi Pia, a Nesrin się rozpromienia i znika, by powiedzieć Małemu Rogerowi o zmianie w grafiku.

– Czemu nie? – rzucam. – Zagospodaruję cztery godziny. W ten sposób w weekend spędzę bezczynnie już tylko dwadzieścia osiem godzin.

Pia patrzy na mnie nierozumiejącym wzrokiem.

– Cholera, nie doliczyłam piątkowego wieczoru. To oznacza, że mam jeszcze trzydzieści trzy godziny.

Pia kładzie mi ręce na ramionach i patrzy głęboko w oczy, by się upewnić, że rozumiem jej słowa.

– Anette – mówi zadziwiająco czule. – Mówię to jako twoja przyjaciółka.

Kiwam głową.

– Jesteś żałosna. Zacznij żyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: