Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Efekt Rosie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Efekt Rosie - ebook

Don Tillman powraca! Niesztampowy bohater „Projektu Rosie”, genetyk ze zdiagnozowanym zespołem Aspergera, podejmuje wysiłek, by przyswoić sobie protokół norm i zachowań dotyczących ojcostwa. Inicjuje więc projekt „Dziecko”: ustala nowy system posiłków, by dostarczyć swojej żonie Rosie odpowiednią ilość substancji odżywczych, projektuje najbezpieczniejszy wózek świata (w komplecie z kaskiem dla niemowląt) - krótko mówiąc, doprowadza Rosie do szału. Na szczęście jego najlepszy przyjaciel Gene jest w pobliżu i służy mu nie zawsze dobrą radą...

„Efekt Rosie” to niebanalna komedia z ujmującymi bohaterami, pierwszorzędnym humorem i wartką akcją.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-182-6
Rozmiar pliku: 1 021 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Piątkowy rozkład dnia nie uwzględniał konsumpcji soku pomarańczowego. Zrezygnowaliśmy z Rosie z Ujednoliconego Programu Posiłków – co pozytywnie wpłynęło na „spontaniczność”, lecz doprowadziło do wydłużenia czasu zakupów, a także akumulacji zapasów oraz strat w kuchni – jednak trzymaliśmy się zasady, że każdy tydzień powinien zawierać trzy dni bezalkoholowe. Zgodnie z moimi przewidywaniami, bez ram narzuconych przez formalne regulacje realizacja tego celu okazała się niezwykle trudna. Rosie ostatecznie dostrzegła trafność proponowanych przeze mnie rozwiązań.

Piątki i soboty były dość oczywistymi terminami spożycia alkoholu. W weekendy nie mieliśmy zajęć na uczelni. Mogliśmy spać do późna, istniała też możliwość uprawiania seksu.

Seksu absolutnie nie należało planować, a już na pewno nie negocjować go w otwartej dyskusji, niemniej odkryłem sekwencję, która najczęściej prowadziła prosto do celu: babeczka z jagodami z cukierni Blue Sky, potrójne espresso z kawiarni Otha’s, zdjęcie koszuli oraz imitacja Gregory’ego Pecka w roli Atticusa Fincha z filmu Zabić drozda. Odkryłem, że niepożądane jest stosowanie za każdym razem wszystkich czterech elementów ani zachowanie zawsze tej samej kolejności, ponieważ w ten sposób moje intencje stawały się zbyt oczywiste. Chcąc uniknąć przewidywalności, rzucałem dwukrotnie monetą, by wybrać komponent przeznaczony do usunięcia.

Na półce w lodówce, obok świeżych przegrzebków nabytych rano na targu Chelsea, umieściłem butelkę pinot gris Elk Cove, ale kiedy wróciłem z praniem z piwnicy, na stole stały dwie szklanki soku pomarańczowego. Sok pomarańczowy jest niekompatybilny z winem. Pijąc najpierw sok, znieczulilibyśmy kubki smakowe na obecność ledwo wyczuwalnego cukru resztkowego, którym charakteryzuje się szczep pinot gris, co wywołałoby wrażenie cierpkości. Odwrotna kolejność również byłaby niepożądana. Sok pomarańczowy ulega gwałtownemu rozkładowi – stąd tak wiele lokali serwujących śniadania podkreśla, że podawany w nich sok jest „świeżo wyciśnięty”.

Rosie była w sypialni, co nie sprzyjało natychmiastowemu nawiązaniu dyskusji. Nasz lokal mieszkalny pozwalał na dziewięć różnych kombinacji rozmieszczenia dwojga mieszkańców – a sześć z nich wiązało się z przebywaniem w odrębnych pomieszczeniach. W idealnym lokum, którego wizję wspólnie sprecyzowaliśmy przed przyjazdem do Nowego Jorku, istniałoby trzydzieści sześć możliwych kombinacji wynikających z obecności sypialni, dwóch gabinetów, dwóch łazienek i salonu połączonego z kuchnią. Ten lokal wzorcowy miałby być usytuowany na Manhattanie w pobliżu linii metra 1 albo A, które zapewniałyby wygodną komunikację z wydziałem medycznym uniwersytetu Columbia, a także miał posiadać balkon z widokiem na wodę lub wydzielone na dachu miejsce do grillowania.

Tymczasem nasze dochody składały się z pensji wykładowcy akademickiego i dwóch wynagrodzeń za sporządzanie drinków na pół etatu, przy czym tę kwotę pomniejszały opłaty za czesne Rosie. Konieczny był zatem kompromis, który sprawiał, że nasze mieszkanie nie miało żadnej z pożądanych cech. Zdecydowanie za bardzo przywiązaliśmy się do lokalizacji w Williamsburgu, ponieważ właśnie tam mieszkali nasi przyjaciele Isaac i Judy Eslerowie, którzy z całego serca polecali tę okolicę. Trudno podać logiczne uzasadnienie, dlaczego czterdziestoletni (wówczas) wykładowca genetyki i trzydziestoletnia dokształcająca się absolwentka studiów medycznych mieliby pasować jak ulał do tej samej dzielnicy, co pięćdziesięcioczteroletni psychiatra i pięćdziesięciodwuletnia garncarka, którzy nabyli prawo własności lokalu, zanim wzrosły ceny. Czynsz był wygórowany, a lokal miał wiele usterek, z których usunięciem administracja nieszczególnie się spieszyła. Klimatyzacja nie była w stanie zrekompensować temperatury zewnętrznej wynoszącej trzydzieści cztery stopnie Celsjusza, czyli w granicach normy dla Brooklynu w drugiej połowie czerwca.

Redukcja oczekiwań w kwestii przestrzeni życiowej oraz fakt wzięcia ślubu spowodowały, że pierwszy raz w życiu dzieliłem tak niewielką przestrzeń, będąc w długotrwałym związku z inną istotą ludzką. Obecność fizyczna Rosie była niezwykle pozytywnym rezultatem projektu „Żona”, ale po dziesięciu miesiącach i dziesięciu dniach małżeństwa wciąż próbowałem się przystosować do nowej roli jednego z komponentów ludzkiej komórki społecznej. Od czasu do czasu przebywałem w łazience dłużej, niż tego wymagały niezbędne czynności.

Sprawdziłem datę w telefonie – stwierdziłem z całą pewnością, że jest piątek 21 czerwca. A zatem, na szczęście, wciąż nie dotyczył mnie scenariusz, w którym mój mózg za sprawą jakiejś usterki miałby przestać prawidłowo rozpoznawać dni. To jednak stanowiło potwierdzenie, że został naruszony protokół konsumpcji alkoholu.

Moje rozważania przerwała Rosie, która w samym ręczniku wyszła z sypialni. To był mój ulubiony jej kostium – ponieważ kompletnego braku odzieży raczej nie da się zakwalifikować jako kostiumu. Kolejny raz patrzyłem oszołomiony jej niezwykłą urodą i nie mogłem się nadziwić, dlaczego wybrała właśnie mnie na partnera życiowego. I jak zwykle w ślad za tą myślą pojawiła się niechciana emocja: krótkotrwała, ale silna obawa, że pewnego dnia Rosie zrozumie swój błąd.

– Co tam gotujesz? – zapytała.

– Nic. Jeszcze nie zainicjowałem gotowania. Wciąż trwa faza gromadzenia składników.

Rosie zaśmiała się, a jej ton sugerował, że błędnie odczytałem pytanie. Oczywiście żadne pytania nie byłyby konieczne, gdyby wciąż obowiązywał Ujednolicony Program Posiłków. Udzieliłem Rosie informacji, na której jej zależało:

– Przegrzebki z hodowli odnawialnej z mirepoix z marchwi, selera, szalotek i papryki, polane dressingiem na bazie oleju sezamowego. Rekomendowanym napojem do tego dania jest pinot gris.

– Chcesz, żebym ci w czymś pomogła?

– Musimy się dobrze wyspać. Jutro czeka nas przeprawa na Nawaronę.

Treść frazy wypowiadanej w filmie przez Gregory’ego Pecka była kompletnie nieistotna. Efekt wynikał jedynie ze sposobu jej wygłoszenia oraz z zawartego w niej przesłania, że zostały spełnione najwyższe standardy zdolności przywódczych i pewności siebie, niezbędnych podczas przyrządzania przegrzebków sauté.

– Może ja wcale nie jestem senna, kapitanie… – powiedziała Rosie. Uśmiechnęła się i zniknęła za drzwiami łazienki.

Nie poruszyłem tematu dyslokacji ręcznika. Już dawno pogodziłem się z faktem, że Rosie losowo umieszcza ten przedmiot higieny osobistej w łazience lub w sypialni, więc w istocie przeznacza dla niego aż dwie lokalizacje.

Nasze preferencje dotyczące porządku znajdują się na przeciwnych końcach spektrum. Kiedy przeprowadzaliśmy się z Australii do Nowego Jorku, Rosie spakowała trzy walizki o największych dostępnych gabarytach. Sama odzież zajmowała niebywale dużo miejsca. Moje rzeczy osobiste zmieściły się w dwóch torbach podręcznych. Skorzystałem z okazji, by podwyższyć standard niezbędnych do życia przedmiotów, i oddałem wieżę stereo oraz komputer stacjonarny mojemu bratu Trevorowi, łóżko, pościel i sprzęt kuchenny wysłałem do domu rodzinnego w Shepparton, a rower sprzedałem.

Tymczasem Rosie w ciągu kilku tygodni po naszym przyjeździe jeszcze bardziej powiększyła swój stan posiadania o akcesoria dekoracyjne. Skutki tych zabiegów odzwierciedlał chaotyczny wystrój naszego lokum: rośliny doniczkowe, nadliczbowe krzesła i niepraktyczny stojak na butelki z winem.

Nie chodziło jedynie o liczbę przedmiotów – problemem była ich organizacja. Lodówkę wypełniały pojemniki z niedojedzonymi produktami na kanapki, dipami i nadpsutym nabiałem. Rosie nawet zaproponowała, żebyśmy pozyskali drugą lodówkę od mojego przyjaciela Dave’a. Mieliśmy posiadać po jednej lodówce per capita! Nigdy przedtem podstawowe zalety Ujednoliconego Programu Posiłków – bardzo konkretna lista dań na każdy dzień tygodnia, ujednolicona lista zakupów i zoptymalizowane zapasy – nie były tak oczywiste.

Istniał tylko jeden wyjątek od zdezorganizowanej egzystencji Rosie. Ten wyjątek stanowiła zmienna, którą domyślnie były jej studia medyczne, ale aktualnie nastąpiło zawężenie do pracy doktorskiej na temat wpływu zagrożeń środowiskowych na wczesny rozwój zaburzeń dwubiegunowych. Rosie została przyjęta od razu na zaawansowany poziom studiów doktoranckich, pod warunkiem że podczas wakacji letnich ukończy pisanie pracy doktorskiej. Ten termin nieuchronnie się zbliżał – dzieliły nas od niego jedynie dwa miesiące i pięć dni.

– Jak to możliwe, że pod jednym względem jesteś tak dobrze zorganizowana, a pod każdym innym pozwalasz, żeby rządził tobą chaos? – zapytałem Rosie, reinstalując sterownik jej drukarki, bo sama zainstalowała niewłaściwy.

– Bo kiedy jestem skupiona na doktoracie, nie zawracam sobie głowy innymi sprawami. Nie sądzę, żeby Freud miał manię sprawdzania daty ważności na mleku.

– Na początku dwudziestego wieku nie podawano na produktach daty przydatności do spożycia.

Niebywałe, że dwoje tak odmiennych ludzi mogło stworzyć udaną parę.2

Cytrusowa anomalia nastąpiła pod koniec tygodnia, który już i tak obfitował w zaburzenia. Jeden ze współużytkowników zamieszkiwanego przez nas obiektu zniszczył moje obie „porządne” koszule, ponieważ podrzucił swoją brudną odzież do naszego automatu we współdzielonej przez lokatorów pralni. Rozumiem jego działanie na rzecz zwiększenia wydajności, ale któreś z jego ubrań zafarbowało nasze jasne pranie, nadając mu trwały, nierównomierny odcień fioletu.

Z mojego punktu widzenia, nie było żadnego problemu. Już dałem się poznać jako profesor wizytujący na wydziale medycznym uniwersytetu Columbia i nie musiałem się przejmować, jakie wywołuję „pierwsze wrażenie”. Ponadto nie wyobrażałem sobie, by ktoś mógł mi odmówić obsługi w restauracji tylko ze względu na kolor koszuli. Zewnętrzna odzież Rosie, w większości czarna, nie ucierpiała podczas tego incydentu. Problem zatem ograniczył się do bielizny.

Argumentowałem, że nowy odcień nie budzi mojego sprzeciwu, zresztą nikt i tak nie ogląda bielizny Rosie, może z wyjątkiem lekarza, którego profesjonalizm powinien go powstrzymać od obserwacji natury estetycznej. Okazało się jednak, że Rosie już omówiła tę kwestię z Jerome’em – czyli sąsiadem, którego zidentyfikowała jako winowajcę. Chciała zapobiec w przyszłości podobnym incydentom. To działanie nosiło znamiona rozsądnej, wyważonej decyzji, tymczasem Jerome zasugerował Rosie, żeby się odwaliła.

Nie zdziwiło mnie, że spotkała się z oporem. Rosie zwykle wybierała bardzo bezpośredni rodzaj komunikacji. Podczas rozmowy ze mną taka taktyka była słuszna, a czasami nawet konieczna, lecz inni często odbierali tę komunikatywność jako sygnał do konfrontacji. Zachowanie Jerome’a nie wskazywało na jego gotowość do eksploracji kompromisowych rozwiązań.

Rosie chciała, żebym „zrobił z nim porządek” i wykazał, że „nie damy sobą pomiatać”. Zawsze radzę moim uczniom sztuki walki, aby unikali dokładnie takiego rodzaju zachowania. Jeżeli obie strony konfliktu zamierzają dowieść swojej dominacji, a zatem wybierają algorytm „odpowiedzi siłą na siłę”, ostatecznym rozwiązaniem może być tylko kalectwo lub śmierć jednej ze stron. Z powodu prania!

Jednakże konflikt w pralni miał niewielkie znaczenie w kontekście całego tygodnia. Zdarzyła się bowiem prawdziwa katastrofa.

Często spotykam się z zarzutem, że nadużywam tego słowa, ale każdy rozsądny człowiek przyzna, że to właściwe określenie dla kryzysu sytuacji małżeńskiej moich najbliższych przyjaciół, która dotyczy również dwojga dzieci, wciąż będących na ich utrzymaniu. Gene i Claudia mieszkali w Australii, ale zaistniałe okoliczności miały wprowadzić dalsze zaburzenia do mojej rutyny.

Przeprowadziłem konwersację z Gene’em za pomocą połączenia przez Skype’a, a jakość komunikacji była niesatysfakcjonująca. Ponadto dopuszczam możliwość, że Gene był pijany. Niechętnie dzielił się szczegółami, zapewne dlatego, że:

1. ludzie z reguły nie lubią w otwarty sposób omawiać zachowań seksualnych, w których sami uczestniczyli,
2. zachował się szczególnie głupio.

Obiecał Claudii, że porzuci swój projekt, który wymagał uprawiania seksu z kobietami ze wszystkich krajów świata, ale nie dotrzymał tego zobowiązania. Do pogwałcenia umowy doszło podczas konferencji w Göteborgu w Szwecji.

– Don, okaż mi chociaż trochę zrozumienia – powiedział. – Jak wysokie było prawdopodobieństwo, że ona mieszka w Melbourne? Przecież pochodziła z Islandii!

Przypomniałem mu, że sam jestem Australijczykiem, a mieszkam w Stanach Zjednoczonych. Ten kontrprzykład posłużył mi jako argument obalający absurdalną tezę Gene’a, że ludzie nie przemieszczają się poza granice swoich krajów.

– Okej, no ale od razu w Melbourne? I że zna Claudię! Jakie mogło być prawdopodobieństwo, że zna Claudię?

– Mam za mało danych, żeby to wyliczyć.

Zwróciłem mu uwagę, że powinien zadać te pytania, zanim dodał do swojej listy nowy obiekt badań. Jeżeli potrzebował rzeczywistych wskaźników prawdopodobieństwa, to musiałbym skompletować informacje na temat modeli migracji poszczególnych narodowości oraz zasięgu sieci kontaktów towarzyskich i zawodowych Claudii.

W grę wchodził jeszcze jeden czynnik.

– Dla prawidłowej analizy ryzyka musiałbym wiedzieć, ile kobiet uwiodłeś, odkąd zgodziłeś się zaprzestać tych badań. Oczywiście ryzyko wzrasta wprost proporcjonalnie do ich liczby.

– Jakie to ma znaczenie?

– Duże, o ile rzeczywiście chcesz poznać przybliżoną wartość prawdopodobieństwa. Zakładam, że było ich więcej niż zero…

– Don, konferencje, a przynajmniej te zagraniczne, się nie liczą. Przecież właśnie dlatego się na nie jeździ. Wszyscy to rozumieją.

– Jeżeli Claudia też jest taka wyrozumiała, to nie wiem, w czym problem.

– Chodzi o to, że nie powinieneś dać się przyłapać. Co się dzieje w Göteborgu, zostaje w Göteborgu.

– Przypuszczalnie Islandka nie została zaznajomiona z tą zasadą.

– Należy do tego samego klubu czytelniczego, co Claudia.

– Czy kluby czytelnicze rządzą się szczególnymi prawami?

– Nieważne. W każdym razie to koniec. Claudia wyrzuciła mnie z domu.

– Jesteś bezdomny?

– Mniej więcej.

– Niebywałe. Już powiedziałeś dziekan?

Dziekan wydziału nauk społecznych i biologicznych uniwersytetu w Melbourne była szczególnie wyczulona na publiczny wizerunek uczelni. Domyślałem się, że bezdomny człowiek na czele zakładu psychologii „wyglądałby nieszczególnie”, jak zwykła mówić.

– Biorę trochę wolnego – wyjaśnił Gene. – Kto wie, może pewnego dnia pojawię się w Nowym Jorku i postawię ci piwo?

To był niesamowity pomysł! Nie tyle z powodu piwa, które mogłem nabyć we własnym zakresie, ile ze względu na fakt, że mój najdawniejszy przyjaciel mógłby być ze mną w Nowym Jorku.

Całkowita liczba moich przyjaciół – oprócz Rosie i najbliższej rodziny – wynosiła sześcioro. Oto oni w porządku malejącym na podstawie całkowitego czasu rzeczywistego naszych kontaktów:

1. Gene, którego rady często okazywały się słabo ugruntowane, mimo to dysponujący rozległą wiedzą teoretyczną na temat pociągu seksualnego przedstawicieli homo sapiens, która zapewne wynikała z jego libido, niezwykle rozbuchanego jak na pięćdziesięciosiedmioletniego mężczyznę.
2. Claudia, żona Gene’a, psycholog kliniczny i najrozsądniejsza osoba na świecie. Zanim Gene zadeklarował chęć zmiany swoich zwyczajów, wykazywała niezwykłą tolerancję dla jego niewierności. Zastanawiałem się, jaka przyszłość czeka ich córkę Eugenie oraz Carla, syna Gene’a z poprzedniego małżeństwa. Eugenie skończyła dziewięć lat, a Carl siedemnaście.
3. Dave Bechler, technik systemów chłodniczych, którego poznałem na meczu baseballowym podczas mojej pierwszej wizyty z Rosie w Nowym Jorku. Od tamtej pory regularnie spotykaliśmy się na cotygodniowych „męskich wieczorach”, podczas których omawialiśmy zagadnienia związane z baseballem, chłodnictwem oraz małżeństwem.
4. Sonia, żona Dave’a. Pomimo pewnej nadwagi (szacunkowy BMI: dwadzieścia siedem) była wyjątkowo piękna i miała dobrze płatną pracę na stanowisku kontrolera finansowego w placówce przeprowadzającej zapłodnienia metodą in vitro. Powyższe atrybuty były przyczyną stresu Dave’a, który wyrażał zaniepokojenie, że Sonia może go porzucić dla kogoś bardziej atrakcyjnego lub zamożnego. Dave i Sonia od pięciu lat próbowali się rozmnożyć metodą zapłodnienia pozaustrojowego (co dziwne, wcale nie w miejscu zatrudnienia Soni, chociaż – jak sądziłem – mogliby tam liczyć na upust cenowy, a także geny najwyższej jakości). Ostatnio odnieśli sukces i narodziny ich dziecka zostały zaplanowane na Boże Narodzenie.
5. (ex aequo) Isaac Esler, urodzony w Australii psychiatra, którego w pewnym momencie uważaliśmy za najbardziej prawdopodobnego biologicznego ojca Rosie.
6. (ex aequo) Judy Esler, żona Isaaca Eslera, Amerykanka. Judy była artystką tworzącą ceramikę, która oprócz tego zajmowała się pozyskiwaniem funduszy na cele dobroczynne i badania naukowe. To jej zawdzięczaliśmy obecność niektórych przedmiotów dekoracyjnych, które zagracały nasze mieszkanie.

Sześcioro przyjaciół – zakładając, że Eslerów wciąż mogłem zaliczać do przyjaciół. Intensywność naszych kontaktów spadła do zera po incydencie z tuńczykiem błękitnopłetwym, do którego doszło sześć tygodni i pięć dni wcześniej. Jednak nawet gdyby się okazało, że zostało mi czworo przyjaciół, to i tak było ich więcej niż kiedykolwiek przedtem. A teraz zaistniała możliwość, by wszyscy przyjaciele – jedynie z wyjątkiem Claudii – mieszkali ze mną w Nowym Jorku.

Podjąłem natychmiastowe działania i zwróciłem się z pytaniem do dziekana wydziału medycznego na uniwersytecie Columbia profesora Davida Borensteina, czy Gene mógłby spędzić swój urlop naukowy na tutejszej uczelni. Gene, jak sugeruje jego imię – choć to kompletnie sprawa przypadku – jest genetykiem, ale specjalizuje się w psychologii ewolucyjnej. Można by mu znaleźć zajęcie na takich kierunkach, jak psychologia, genetyka albo medycyna, jednak w mojej rekomendacji odradzałem psychologię. Większość psychologów odrzuca teorie Gene’a, a według moich prognoz, eskalacja konfliktów w jego otoczeniu była niewskazana. Tego rodzaju wnikliwa analiza wymagała empatii na poziomie, który był dla mnie niedostępny przed wspólnym pożyciem z Rosie.

Uprzedziłem dziekana, że Gene jako wykładowca z tytułem profesorskim zapewne nie będzie chciał pracować w zwyczajnym trybie. David Borenstein znał protokół urlopu naukowego, zgodnie z którym Gene pobierałby wynagrodzenie od uczelni macierzystej w Australii. Reputacja Gene’a również nie była mu obca.

– Jeżeli się zgodzi na współautorstwo paru opracowań i będzie trzymał ręce z dala od studentek, to znajdę dla niego zajęcie.

– Oczywiście, oczywiście.

Gene był ekspertem w dziedzinie publikacji prac sygnowanych jego nazwiskiem przy minimalnym nakładzie pracy. Na pewno zostałoby nam dosyć czasu na omawianie interesujących nas zagadnień.

– Mówię poważnie o tych studentkach. Jeżeli wpakuje się w kłopoty, to będę musiał ciebie pociągnąć do odpowiedzialności.

Była to nielogiczna groźba typowa dla pracowników administracji uniwersyteckiej, ale przynajmniej dała mi pretekst do reformy zachowania Gene’a. Na szczęście analiza danych osobowych doktorantek pozwoliła mi stwierdzić, że żadna z nich raczej go nie zainteresuje. Na wszelki wypadek postanowiłem to jednak potwierdzić, kiedy zatelefonowałem do Gene’a, żeby podzielić się wiadomością o pozyskaniu dla niego pracy.

– Już badałeś Meksyk, zgadza się?

– Spędziłem parę chwil w towarzystwie kobiety tej narodowości, jeśli o to pytasz.

– Uprawiałeś z nią seks?

– W pewnym sensie.

Kilka doktorantek pochodziło z zagranicy, ale Gene już zrealizował badania nad popędem przedstawicielek populacji najgęściej zaludnionych krajów.

– A zatem przyjmujesz tę pracę? – zapytałem.

– Wolałbym porównać wszystkie opcje.

– Chyba żartujesz. Columbia ma najlepszy wydział medyczny na świecie. I jest gotowa zatrudnić człowieka znanego z nieróbstwa i niestosownych zachowań.

– I kto to mówi? Z niestosownych zachowań?

– Masz rację. Mnie też zatrudniła. To świadczy o wysokim stopniu tolerancji. Możesz zacząć od poniedziałku.

– Od poniedziałku? Don, przecież nie mam się gdzie zatrzymać.

Wyjaśniłem, że na pewno znajdę rozwiązanie tego drobnego zagadnienia praktycznego. A zatem Gene wybierał się do Nowego Jorku! Znowu miał się znaleźć na tej samej uczelni, co ja. I Rosie.

Patrząc na stojące na stole dwie szklanki soku pomarańczowego, nagle zrozumiałem, że moja silna ochota na alkohol jest symptomatyczna dla próby zneutralizowania obaw przed podzieleniem się z Rosie informacjami dotyczącymi Gene’a. Tłumaczyłem sobie, że niepotrzebnie się denerwuję. Rosie wielokrotnie podkreślała, że ceni spontaniczność. Niemniej ta prosta analiza pomijała trzy istotne czynniki:

1. Rosie nie lubiła Gene’a. Jeszcze w Melbourne czuwał nad przebiegiem jej przewodu doktorskiego i teoretycznie wciąż był jej promotorem. Rosie miała wiele zastrzeżeń do jego stosunku wobec etyki zawodowej i nie tolerowała jego zdrad małżeńskich. Moja argumentacja, że przeszedł metamorfozę, straciła wszelkie podstawy.
2. Rosie przywiązywała dużą wagę do „czasu dla siebie”. Od teraz część czasu nieuchronnie poświęcałbym Gene’owi, który stanowczo twierdził, że jego związek z Claudią przestał funkcjonować. Gdyby jednak istniał choć cień szansy, żeby go uratować, to zdawało się uzasadnione, by na pewien czas nadać naszemu zdrowemu małżeństwu niższy priorytet. Nie miałem wątpliwości, że Rosie nie podzieli tej opinii.
3. Czynnik trzeci był najpoważniejszy i możliwe, że wynikał z mojej błędnej oceny sytuacji. Starałem się o nim nie myśleć i skupiłem się na bieżącym problemie.

Dwie szklanki koktajlowe wypełnione pomarańczowym napojem przypomniały mi pierwszy raz, kiedy coś „zaiskrzyło” między mną i Rosie – wielką noc koktajli, podczas której pobraliśmy próbki DNA od wszystkich męskich osobników obecnych na spotkaniu absolwentów studiów medycznych z rocznika matki Rosie i ustaliliśmy, że żaden z nich nie jest biologicznym ojcem Rosie. Kolejny raz moja umiejętność przyrządzania koktajli miała przyczynić się do rozwiązania problemu.

Trzy razy w tygodniu dorabialiśmy z Rosie w barze The Alchemist przy West 19th Street w pobliżu Flatirona, więc akcesoria barmańskie oraz składniki do produkcji drinków były naszymi podstawowymi narzędziami pracy (chociaż nie udało mi się przekonać naszej księgowej do tego samego punktu widzenia). Zlokalizowałem wódkę, galliano i kostki lodu, dodałem te produkty do soku pomarańczowego i zamieszałem. Zamiast zacząć konsumpcję drinka przed powrotem Rosie, nalałem sobie wódkę z lodem, uzupełniłem odrobiną soku z limetki i szybko wypiłem. Niemal od razu poczułem, że poziom stresu spadł do dającej się zaakceptować wartości.

W końcu Rosie wyszła z łazienki. Oprócz zmiany kierunku przemieszczania się jedyną od razu zauważalną modyfikacją był fakt, że jej pofarbowane na czerwono włosy teraz były mokre. Odniosłem jednak wrażenie, że jej nastrój się poprawił – niemal tanecznym krokiem ruszyła w kierunku sypialni. Najwidoczniej przegrzebki okazały się doskonałym pomysłem.

Dopuściłem możliwość, że w tym stanie emocjonalnym jej umysł będzie bardziej otwarty na rewelacje o urlopie naukowym Gene’a, niemniej zdawało się, że roztropniej będzie odłożyć dyskusję na ten temat dopiero na godziny poranne, żeby nie zakłócić uprawiania seksu. Oczywiście Rosie wyraziłaby surową krytykę, gdyby wydedukowała, że właśnie z tego powodu wstrzymałem ujawnienie najnowszych danych. Małżeństwo to skomplikowane zjawisko.

Rosie już była przy drzwiach sypialni. Nagle odwróciła się i zadeklarowała:

– Daj mi pięć minut na przebranie się, a potem mam nadzieję, że zjemy najlepsze przegrzebki pod słońcem.

Użyła sformułowania „najlepsze pod słońcem”, przywłaszczając sobie mój ulubiony zwrot, co wyraźnie wskazywało na jej dobry humor.

– Pięć minut?

Najdrobniejsza pomyłka mogła mieć katastrofalny wpływ na proces przygotowania przegrzebków.

– No, może piętnaście. Nie musimy się spieszyć z jedzeniem. Możemy się najpierw napić i pogadać, kapitanie Mallory.

Przywołała imię filmowej postaci granej przez Gregory’ego Pecka – kolejny dobry znak. Niepokojąca była jedynie zapowiedź pogadania. Wiedziałem, że padnie pytanie: „Co ciekawego cię dzisiaj spotkało?”, a ja będę zmuszony powiedzieć o urlopie naukowym Gene’a. Postanowiłem poświęcić się gotowaniu i maksymalnie utrudnić dostęp do siebie. Tymczasem umieściłem oba koktajle Harvey Wallbanger w lodówce, ponieważ w razie stopnienia lodu groził im wzrost temperatury powyżej rekomendowanego minimum. Ponadto chłód spowolnił proces rozkładu soku pomarańczowego.

Wróciłem do przygotowania kolacji. Nigdy przedtem nie korzystałem z tego przepisu, zatem dopiero po rozpoczęciu pracy odkryłem, że warzywa należy pokroić w kostkę o boku długości sześciu milimetrów. W spisie wymaganych produktów nie było mowy o linijce. Udało mi się zainstalować w telefonie aplikację ułatwiającą pomiar, jednakże w chwili, gdy Rosie znowu znalazła się w zasięgu mojego wzroku, dopiero kończyłem sporządzanie kostki wzorcowej. Tym razem Rosie miała na sobie suknię – w najwyższym stopniu nietypowy dobór odzieży na kolację w domu. Suknia była biała i mocno kontrastowała z jaskrawoczerwonymi włosami Rosie. Efekt był piorunujący. Postanowiłem, że odłożę informacje o przyjeździe Gene’a na nieco późniejszy termin. Wątpiłem, by Rosie miała mi to za złe. Trening aikido też mógł poczekać do rana. Dzięki tej reorganizacji zyskalibyśmy czas na seks po kolacji. Albo przed. Byłem gotów wykazać się elastycznością.

Rosie usiadła w jednym z foteli, które zajmowały znaczną część salonu.

– Chodź do mnie. Musimy porozmawiać – powiedziała.

– Kroję warzywa. Mogę rozmawiać stąd.

– Co się stało z sokiem?

Pobrałem z lodówki szklanki ze zmodyfikowanym sokiem pomarańczowym, jedną podałem Rosie i usiadłem naprzeciw niej. Wódka i przyjazny ton Rosie wpływały na mnie relaksująco, lecz pamiętałem, że to jedynie powierzchowny efekt. W mojej podświadomości wciąż działały procesy związane z Gene’em, Jerome’em i sokiem.

Rosie uniosła szklankę, jakby proponowała toast. Okazało się, że dokładnie to miała na myśli.

– Kapitanie, świętujemy dzisiaj specjalną okazję – powiedziała.

Przyglądała mi się przez parę sekund. Dobrze wie, że nie przepadam za niespodziankami. Przyjąłem hipotezę, że osiągnęła jakiś kamień milowy w swoim przewodzie doktorskim. A może zaproponowano jej stanowisko na wydziale psychiatrii po ukończeniu studiów medycznych? To byłyby wyjątkowo pomyślne wiadomości. Oszacowałem, że szansa na seks wynosi ponad dziewięćdziesiąt procent.

Rosie uśmiechnęła się, a potem – zapewne dla wzmocnienia efektu dramatycznego – popiła łyk drinka. Katastrofa! Równie dobrze w szklance mogła się znajdować trucizna. Rosie wypluła wszystko na swoją białą suknię i pobiegła do łazienki. Pospieszyłem za nią w samą porę, by stwierdzić, że zdjęła suknię i umieściła ją pod kranem z bieżącą wodą.

Stała w samej bieliźnie w odcieniach fioletu i co chwila polewała wodą suknię. Kiedy zwróciła się do mnie, jej mina wyrażała zbyt skomplikowane emocje, których nie umiałem nazwać.

– Jesteśmy w ciąży – powiedziała.3

Analiza oświadczenia Rosie sprawiła mi poważną trudność. W późniejszym terminie dokonałem introspektywnej rewizji tej sytuacji i zrozumiałem, że mój umysł zaatakowały informacje w trójnasób niezgodne z logiką. Po pierwsze, sformułowanie „jesteśmy w ciąży” było sprzeczne z podstawowymi prawami biologii. Sugerowało, że mój stan w jakiś sposób również uległ zmianie. Rosie na pewno nie użyłaby zwrotu: „Dave jest w ciąży”, tymczasem według definicji zawartej w jej słowach, było to dopuszczalne.

Po drugie, nasze plany nie uwzględniały ciąży. Rosie wprawdzie użyła jej jako argumentu, rzucając palenie, ale uznałem, że po prostu przyjęła taką ewentualność w ramach motywacji. Ponadto wszechstronnie omówiliśmy ten temat. Drugiego sierpnia ubiegłego roku, jeszcze w Australii, dziewięć dni przed naszym ślubem jedliśmy kolację w restauracji Jimmy’ego Watsona przy Lygon Street w Carlton w Victorii. Nagle jakaś para postawiła w przejściu między stołami pojemnik na dziecko, a Rosie zadeklarowała chęć reprodukcji.

Już podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do Nowego Jorku, próbowałem więc perswadować, że powinna się wstrzymać z tym zamiarem do końca studiów medycznych i specjalizacji. Rosie nie zgodziła się z moją opinią – jej zdaniem, wtedy już byłoby za późno. W chwili uzyskania kwalifikacji miałaby trzydzieści siedem lat. Zaproponowałem, żebyśmy przynajmniej poczekali do końca studiów. Specjalizacja w psychiatrii nie była Rosie niezbędna do zawodu researchera badań klinicznych nad chorobami psychicznymi, którą dla siebie zaplanowała, więc gdyby jej studia wykoleiły się z powodu dziecka, to nie wszystko byłoby stracone. Przypominam sobie, że nie podzielała mojego zdania. W każdym razie ważne decyzje życiowe wymagają:

1. wyraźnego zdefiniowania dostępnych opcji, np. zero dzieci, określona liczba dzieci albo sponsorowanie jednego lub większej liczby dzieci za pośrednictwem organizacji charytatywnej,
2. prezentacji zalet oraz wad każdej z opcji, np. swobody podróżowania, możliwości ograniczenia czasu pracy, ryzyka destabilizacji lub zmartwień wynikających z podejmowanych przez dziecko działań – każdemu czynnikowi należy przypisać wspólnie uzgodnioną wagę,
3. obiektywnego porównania opcji pod kątem wyżej wymienionych czynników,
4. implementacji planu, która może doprowadzić do ujawnienia nowych czynników, co będzie się wiązać z rewizją punktów 1, 2 oraz 3.

Arkusz kalkulacyjny jest jednym z oczywistych narzędzi realizacji punktów od 1 do 3, a jeżeli punkt 4 charakteryzuje się szczególnie wysokim stopniem złożoności, na przykład dotyczy przygotowań do zaistnienia nowej jednostki ludzkiej i zaspokajania jej potrzeb przez wiele lat, to warto skorzystać z pomocy dedykowanego oprogramowania do zarządzania projektami. Niestety, nie były mi znane żadne arkusze kalkulacyjne ani diagram Gantta dla projektu „Dziecko”.

Trzecim oczywistym naruszeniem zasad logiki był fakt, że Rosie zażywała skuteczne doustne środki antykoncepcyjne, które zawodziły jedynie w pół procenta przypadków, o ile był przestrzegany idealny program ich przyjmowania. „Idealny” w tym przypadku znaczyło: „właściwa pigułka raz dziennie”.

Nie rozumiałem, w jaki sposób Rosie udało się do tego stopnia zdezorganizować, że popełniła błąd nawet podczas tak prostej, powtarzalnej czynności.

Wiem, nie każdy podziela moją opinię, że planowanie ma więcej zalet niż akceptacja, by przypadkowe zdarzenia pchały nasze życie w nieprzewidywalnych kierunkach. W świecie Rosie – który zgodziłem się z nią dzielić – zamiast terminologii biologicznej dopuszczalne było używanie języka psychologii popularnej w celu oswojenia nieoczekiwanych zdarzeń, a także zapominanie o przyjęciu niezbędnych środków farmakologicznych. W naszym przypadku zaistniały wszystkie trzy z tych okoliczności, a ich kulminacją był kompletny zamęt, wobec czego zdawało się, że kwestia soku pomarańczowego, a nawet urlopu naukowego Gene’a, straciły swą moc.

Oczywiście minęło dużo czasu, zanim przeprowadziłem tę analizę. Stojąc w łazience, zdałem sobie sprawę, że w kategorii stresu psychicznego trudno o gorszą sytuację. Mój umysł niebezpiecznie otarł się o stan zachwiania wrażliwej równowagi, a potem został zaatakowany z niemal niewyobrażalną siłą. Rezultat był łatwy do przewidzenia.

Awaria reaktora.

Zdarzyło się to po raz pierwszy od dnia, w którym poznałem Rosie – a właściwie po raz pierwszy od śmierci mojej siostry Michelle, która zmarła wskutek źle zdiagnozowanej ciąży pozamacicznej.

Teraz byłem starszy i dojrzalszy, a może to mój nieświadomy umysł chciał chronić związek z Rosie – i dlatego miałem parę sekund na racjonalną reakcję.

– Dobrze się czujesz, Don? – zapytała Rosie.

Odpowiedź była jednoznacznie negatywna, ale nawet nie próbowałem otwarcie tego przyznać. Przeznaczyłem wszystkie zasoby umysłu na realizację planu awaryjnego.

Wykonałem dłońmi gest „zatrzymanie czasu” i usunąłem się z pola gry. Winda stała na naszym piętrze, ale zdawało mi się, że minęła wieczność, zanim jej drzwi się otworzyły – a potem zamknęły za moimi plecami. W końcu mogłem uwolnić emocje w otoczeniu pozbawionym przedmiotów i osób, które mógłbym uszkodzić.

Wiem, że wyglądałem na szaleńca, kiedy krzyczałem i waliłem pięściami w ściany windy. Nie miałem co do tego wątpliwości, bo zapomniałem wybrać przycisk parteru, zatem winda zjechała aż do piwnicy, a kiedy otworzyły się drzwi, zobaczyłem za nimi Jerome’a z koszem na bieliznę. Miał na sobie fioletowy T-shirt.

Moja złość nie była skierowana przeciwko niemu, ale najwyraźniej nie dostrzegł tej subtelnej różnicy. Wyprostował rękę i pchnął mnie mocno w pierś, zapewne przygotowując grunt pod samoobronę. Bez zastanowienia unieruchomiłem jego ramię i wykonałem obrót dookoła własnej osi. Jerome z całej siły wpadł na ścianę windy, a potem znowu ruszył w moim kierunku, tym razem wyprowadzając cios. W tej chwili już nie kierowały mną emocje, lecz instynkty nabyte podczas treningów sztuk walki. Zrobiłem unik i pozwoliłem mu się odsłonić. Widziałem, że rozumie swoją sytuację i spodziewa się kontrataku. Nie było jednak takiej potrzeby, więc puściłem go wolno. Pobiegł schodami na górę, zostawiając kosz z praniem. Musiałem się wydostać z zamkniętej przestrzeni, więc ruszyłem za nim. Obaj wypadliśmy na ulicę.

Na początku nie miałem żadnego planu, więc po prostu biegłem za Jerome’em, który co chwila zerkał przez ramię. W końcu udało mu się zniknąć w jednej z bocznych uliczek, a mnie zaczęło się rozjaśniać w głowie. Skręciłem na północ w kierunku Queens.

Nigdy wcześniej nie przemieszczałem się pieszo do mieszkania Dave’a i Soni. Na szczęście, dzięki logicznemu systemowi numeracji ulic – który powinien obowiązywać we wszystkich miastach – nawigacja do tej lokalizacji była dziecinnie prosta. Biegłem, ile sił w nogach, przez mniej więcej dwadzieścia minut. Kiedy stanąłem przed właściwym budynkiem i wybrałem przycisk domofonu, byłem zdyszany i spocony.

Po potyczce z Jerome’em moja złość wyparowała bez śladu. Cieszyłem się, że nie doszło do rękoczynów. Moje emocje wymknęły się spod kontroli, ale wyniesiona z treningów dyscyplina je spacyfikowała. To podziałało uspokajająco, jednak potem ogarnęło mnie uczucie bezradności. Jak miałem wytłumaczyć swoje zachowanie Rosie? Nigdy przy niej nie wspominałem o niebezpieczeństwie awarii reaktora. Zaniechałem tego z dwóch powodów:

1. od ostatniej awarii minęło dużo czasu, a mój poziom zadowolenia wzrósł na tyle, by sądzić, że ten stan już nigdy się nie powtórzy,
2. Rosie mogłaby mnie odrzucić.

Odrzucenie stało się jak najbardziej racjonalną opcją dla Rosie. Miałaby podstawy, żeby uważać mnie za groźnego brutala. A przecież była w ciąży. Z niebezpiecznym brutalem. To byłoby dla niej straszne.

– Halo? – dobiegł z domofonu głos Soni.

– Tu Don.

– Don? Wszystko w porządku?

Sonia potrafiła wydedukować z mojego głosu – a prawdopodobnie też z braku zwyczajowego pozdrowienia: „Serwus!” – że wpadłem w kłopoty.

– Nie. Zdarzyła się katastrofa. A właściwie kilka katastrof.

Sonia wpuściła mnie do środka.

Lokal mieszkalny Dave’a i Soni był większy od naszego, ale część przestrzeni już zajęły akcesoria dziecięce. Uderzyło mnie, że wkrótce słowo „nasze” może zmienić znaczenie.

Zdawałem sobie sprawę z faktu, że jestem skrajnie pobudzony. Dave poszedł po piwo, a Sonia nalegała, żebym usiadł, ale czułem się bardziej komfortowo, chodząc po pokoju.

– Co się stało? – zapytała Sonia. Proste pytanie, a jednak nie byłem w stanie sformułować odpowiedzi. – Z Rosie wszystko w porządku?

Już po wszystkim ponownie rozważałem różne aspekty naszej rozmowy i zachwyciła mnie błyskotliwość tego pytania. Nie tylko stanowiło doskonały punkt wyjścia, ale także pozwoliło mi spojrzeć na problem z innej perspektywy. Rosie czuła się dobrze, przynajmniej w sensie fizycznym. Poczułem, że wraca mi spokój. Racjonalne myślenie już zainicjowało proces porządkowania bałaganu wywołanego przez emocje.

– Nie chodzi o Rosie. To ja mam problem.

– Co się stało? – powtórzyła Sonia.

– Awaria reaktora. Moje emocje wymknęły się spod kontroli.

– Pękła ci żyłka?

– Jaka żyłka?

– W Australii tak się nie mówi? Straciłeś zimną krew?

– Istotnie. Cierpię na jakąś dolegliwość o charakterze psychicznym. Nigdy nie powiedziałem o niej Rosie. Nikomu nie powiedziałem. Nawet przed sobą nie umiałem się przyznać do choroby psychicznej – jedynie do depresji, na którą zapadłem w trzeciej dekadzie życia w efekcie izolacji społecznej. Pogodziłem się z faktem, że mój umysł jest skonfigurowany inaczej niż u większości ludzi, a raczej – dla ścisłości – jest to konfiguracja faworyzująca tylko jeden koniec spektrum różnych ludzkich konfiguracji. Przypisana mi od urodzenia umiejętność analizy logicznej wyraźnie przewyższała moje kwalifikacje interpersonalne. Bez ludzi mojego pokroju nie mielibyśmy penicyliny ani komputerów. Ale psychiatrzy już dwadzieścia lat temu byli gotowi zdiagnozować u mnie chorobę psychiczną. Zawsze sądziłem, że się mylą, a ponadto nie zarejestrowali objawów innych odchyleń niż depresja, jednak wysoka podatność rdzenia jądrowego mojej psychiki na stopienie była słabym ogniwem tej argumentacji. Chodziło o gwałtowne reagowanie na brak racjonalności, ale sama reakcja też jest nieracjonalna.

Dave wrócił i podał mi piwo. Sobie też nalał i od razu wypił duszkiem pół szklanki. Z powodu znacznej nadwagi Dave ma zakaz picia i robi wyjątek tylko podczas naszych wieczornych wypadów. Jednak aktualną sytuację zapewne można było potraktować jak okoliczność łagodzącą. Pomimo klimatyzacji cały czas się pociłem, na szczęście piwo pomogło mi się schłodzić. Sonia i Dave byli wspaniałymi przyjaciółmi. Dave umiał słuchać innych, więc cierpliwie wysłuchał mojego wyznania, że cierpię na zaburzenia psychiczne.

– Mnie też nigdy o tym nie mówiłeś – powiedział. – Co to za…

– Wybacz nam na minutę, Don – wtrąciła Sonia. – Chcę porozmawiać z Dave’em w cztery oczy.

Wyszli do kuchni. Wiedziałem, że zgodnie z konwencją musieliby zastosować jakiś fortel, który pozwoliłby im ukryć fakt, że zamierzają rozmawiać o mnie, ale bez mojego udziału. Na szczęście nie należę do ludzi, których łatwo zirytować, a Dave i Sonia dobrze o tym wiedzą.

Dave wrócił sam. Z nową szklanką piwa.

– Jak często się to zdarza? No wiesz, ta awaria…

– Z Rosie dopiero pierwszy raz.

– Uderzyłeś ją?

– Nie.

Chciałem odpowiedzieć: „Oczywiście, że nie”, ale nic nie jest pewne, kiedy logiczne myślenie grzęźnie pod niekontrolowanymi emocjami. Przygotowałem plan awaryjny, który okazał się skuteczny. Mogłem odpowiadać jedynie za to.

– Popchnąłeś ją… czy coś w tym rodzaju?

– Nie. Nie doszło do aktów przemocy ani innego kontaktu fizycznego.

– Don, miałem powiedzieć: „Stary, nie leć ze mną w kulki”, ale wiesz, że nie lubię rozmawiać z tobą w taki sposób. Jesteś moim przyjacielem… Po prostu powiedz mi prawdę.

– Ty także jesteś moim przyjacielem, a zatem wiesz, że brakuje mi kompetencji w zakresie fałszowania rzeczywistości.

Dave się zaśmiał.

– To prawda, ale jeśli chcesz mnie przekonać, to powinieneś przynajmniej spojrzeć mi w oczy.

Popatrzyłem mu w oczy. Były niebieskie. Zaskakująco jasne. Nigdy przedtem tego nie zauważyłem, co niewątpliwie wynikało z faktu, że dotąd ani razu nie patrzyłem mu w oczy.

– Nie doszło do przemocy. Możliwe, że trochę nastraszyłem sąsiada.

– Cholera, chyba jednak wolałem, kiedy nie zgrywałeś psychopaty.

Martwiły mnie podejrzenia Dave’a i Soni, że dopuściłem się rękoczynów wobec Rosie, ale pewną ulgę przyniósł mi fakt, że sprawy mogły przybrać jeszcze gorszy obrót i że martwią się przede wszystkim o nią.

Sonia pomachała do nas, stojąc w drzwiach gabinetu Dave’a, gdzie rozmawiała z kimś przez telefon. Uniosła do góry kciuki, a potem zaczęła podskakiwać jak dziecko, wymachując wolną ręką. Nic w tej scenie nie miało sensu.

– O mój Boże! – krzyknęła. – Rosie jest w ciąży!

Nagle w pokoju powstało zamieszanie, jakby znalazło się w nim co najmniej dwadzieścia osób. Dave stuknął swoją szklanką o moją, rozlewając przy tym piwo, a nawet objął mnie ramieniem. Chyba poczuł, że stężały moje wszystkie mięśnie, więc cofnął rękę, ale po chwili Sonia powtórzyła te czynności, a Dave huknął mnie otwartą dłonią w plecy. Czułem się jak w przejściu podziemnym w godzinach szczytu. Z jakiegoś powodu oboje uznali mój problem za powód do świętowania.

– Rosie wciąż jest przy telefonie – powiedziała Sonia i podała mi słuchawkę.

– Don, dobrze się czujesz? – zapytała Rosie.

Dziwne, że teraz ona martwiła się o mnie.

– Oczywiście. To tylko chwilowy stan.

– Don, przepraszam. Nie powinnam była tak na ciebie naskoczyć. Wrócisz do domu? Naprawdę muszę z tobą porozmawiać. Ale… Don… nie chcę, żeby to było chwilowe.

Rosie chyba sądziła, że moja uwaga dotyczyła jej stanu – jej ciąży – niemniej ta ostatnia wypowiedź dostarczyła mi istotnych informacji. Jadąc do domu furgonetką Dave’a, doszedłem do wniosku, że Rosie już zdecydowała, że mamy do czynienia ze stałą funkcją, a nie tymczasowym zaburzeniem. Incydent z sokiem pomarańczowym mógł posłużyć jako dowód posiłkowy. Rosie nie chciała uszkodzić zapłodnionej komórki jajowej. Teraz należało przetworzyć szczególnie dużą liczbę informacji. Na szczęście mój umysł już działał prawidłowo, to znaczy, przynajmniej w przewidywalny sposób. Awarię reaktora, której doświadczyłem, można opisać jako psychologiczny odpowiednik restartu systemu wskutek przeładowania nadmiarem danych.

Pomimo mojej coraz lepszej orientacji w kwestiach społecznych niewiele brakowało, a nie zwróciłbym uwagi na znak wysłany przez Dave’a.

– Don, chciałem cię poprosić o pewną przysługę, ale zdaje się, że teraz… no wiesz, kiedy Rosie jest w ciąży i w ogóle…

„Doskonale” – pomyślałem w pierwszej chwili, jednak potem zrozumiałem, że druga część wypowiedzi Dave’a i ton, którym ją zaprezentował, sugerowały, że oczekuje, abym wyraził odmienną opinię po to, żeby nie musiał czuć wyrzutów sumienia, prosząc mnie o pomoc, kiedy moją głowę zaprzątają inne problemy.

– Nie ma sprawy.

Dave się uśmiechnął. Odnotowałem u siebie falę zadowolenia. Kiedy miałem dziesięć lat, nauczyłem się łapać piłkę dzięki treningowi o intensywności znacznie przewyższającej wysiłek, który wkładali w to moi rówieśnicy. Satysfakcja, jaką odczuwałem za każdym razem, kiedy udało mi się dokonać tej sztuki, która dla innych była zaledwie rutynowym ćwiczeniem, była porównywalna z emocją aktualnie odczuwaną przeze mnie dzięki podniesieniu moich kompetencji społecznych.

– To nic wielkiego – powiedział Dave. – Właśnie skończyłem budować piwniczkę na piwo dla pewnego Anglika z Chelsea.

– Piwniczkę na piwo?

– To coś w rodzaju piwniczki na wino, tyle że jest przeznaczona na różne gatunki piwa.

– Brzmi jak konwencjonalny projekt. Z perspektywy chłodzenia zawartość powinna być nieistotna.

– Poczekaj, aż ją zobaczysz. Facet władował w nią dużo forsy.

– Sądzisz, że może się targować?

– To było dziwaczne zlecenie i facet też jest dziwny. Jest z Anglii, a ty z Australii… Pomyślałem, że uda wam się znaleźć wspólny język. Potrzebne mi wsparcie moralne. Wiesz, żeby nie dał mi popalić.

Dave zamilkł, a ja skorzystałem z okazji, żeby się zastanowić. Zostałem ułaskawiony. Rosie zapewne sądziła, że mój wniosek o przerwę w grze oznaczał, że potrzebuję czasu na przemyślenie konsekwencji jej oświadczenia. Fakt, że stopił mi się rdzeń jądrowy, pozostał niezauważony. Wyglądało na to, że Rosie bardzo się cieszy z ciąży.

Nowo zaistniała sytuacja wcale nie musiała bezpośrednio na mnie wpłynąć. Rano jak zwykle miałem pobiec na Chelsea Market, poprowadzić trening aikido w centrum sztuk walki oraz wysłuchać ubiegłotygodniowego podcastu „Scientific American”. Zaplanowaliśmy też powtórną wizytę na specjalnej wystawie żab w Muzeum Historii Naturalnej, a potem zamierzałem przyrządzić sushi, pierożki gyoza z dynią, zupę miso i tempurę z ryby łososiowatej rekomendowanej tego dnia przez pracowników stoiska „Lobster Place”. Rosie tak bardzo nalegała na wprowadzenie „czasu wolnego” do naszych planów weekendowych, a sama aktualnie wykorzystywała go do pracy nad doktoratem. Ja mogłem więc przeznaczyć ten czas na spotkanie z klientem Dave’a. Chciałem jeszcze zajrzeć do sklepu z wyposażeniem domu i kupić specjalistyczny stoper oraz pompkę próżniową, żeby zapobiec wietrzeniu wina, które zwykła pić Rosie. Tymczasem miał je zastąpić sok.

Poza tą drobną korektą w dystrybucji napojów życie miało się toczyć bez zmian. Oczywiście nie licząc przyjazdu Gene’a. Wciąż musiałem stawić czoło tej kwestii. Wziąwszy pod uwagę okoliczności, wydawało się roztropne, by ogłosić tę wiadomość w późniejszym terminie.

Po wizycie u Dave’a wróciłem do domu o dziewiątej dwadzieścia siedem. Rosie zarzuciła mi ramiona na szyję i zaczęła płakać. Już od jakiegoś czasu wiedziałem, że lepiej nie interpretować takich zachowań w czasie rzeczywistym ani nie szukać wyjaśnień, żeby ustalić, jakie emocje reprezentują, chociaż taka informacja zwrotna byłaby przydatna w celu sformułowania adekwatnej reakcji. Zastosowałem taktykę rekomendowaną przez Claudię i wcieliłem się w postać graną przez Gregory’ego Pecka w Białym kanionie – silnego, milczącego mężczyznę. Przyszło mi to bez trudu.

Rosie szybko doszła do siebie.

– Zaraz po telefonie wstawiłam przegrzebki i resztę do piekarnika – powiedziała. – Już powinny być dobre.

Była to opinia wynikająca z niedoinformowania, ale doszedłem do wniosku, że nawet jeśli potrawa zostanie w piekarniku jeszcze godzinę, to dodatkowe straty będą marginalne.

Znowu przytuliłem Rosie. Wpadłem w stan euforycznej satysfakcji, co jest typową ludzką reakcją na oddalenie groźnego niebezpieczeństwa.

Zjedliśmy przegrzebki z sześćdziesięciosiedmiominutowym opóźnieniem, już w piżamach. Udało mi się wykonać wszystkie zaplanowane zadania. Oprócz zawiadomienia Rosie o przyjeździe Gene’a.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: