Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ekstrakt z kwiatu orchidei - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ekstrakt z kwiatu orchidei - ebook

Gdy świat wali się nam na głowę, trzeba brać sprawy w swoje ręce.

Siostry Mazur zakładają „babską” firmę. W odremontowanej XIX-wiecznej fabryce razem z grupą pracownic rozpoczynają wytwarzanie kosmetyków. Wkraczają w bezwzględny świat brutalnej walki z konkurencją. Mimo to sukces wydaje się być na wyciągnięcie ręki.
Beata Mazur odkrywa jednak, że ukochany mąż od dawna ją zdradza. Jej młodsza siostra, Aneta, z kolei biernie obserwuje rozpad swojego małżeństwa, a ich najbardziej zaufana pracownica i podpora całej firmy, Dorota, staje się ofiarą ataków dawnego partnera. 
Życie, zarówno osobiste, jak i zawodowe, całej trójki może w każdej chwili runąć w gruzy. Ostatnia nadzieja w ekstrakcie z kwiatu orchidei – brakującym składniku odmładzającego kremu. Trzeba tylko zdobyć go na czas…

Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii i wymyślania własnych próbuje połączyć, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8069-724-9
Rozmiar pliku: 490 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1.

Dorota.

Nie lubię poniedziałków

Jedna z łopat mieszadła wykrzywiła się i tarła teflonowym ramieniem o stalowe wnętrze homogenizatora. Dorota zmarszczyła brwi w grymasie niezadowolenia, po czym kilkoma kliknięciami na panelu sterowania urządzenia najpierw zwolniła, a potem zatrzymała mieszanie. Przeklęła bezgłośnie i pogroziła zbiornikowi pięścią. Awaria! W poniedziałek o ósmej dwadzieścia rano!

Energicznie zamknęła klapę homogenizatora, zeskoczyła z trzech stalowych schodków i na koniec wyłączyła także grzanie wsadu przyciskiem zatrzymującym cały proces. Dziewczyny ponaglane telefonami Większej Szefowej ruszyły galopem zaraz po przekroczeniu progu fabryki. Nie zdążyły nawet wypalić po papierosie i wypić kawy. Dlatego marudziły, od samego rana grając Dorocie na nerwach. Nie było jednak wyjścia, do południa należało wyprodukować dwieście kilogramów kremu. Pracownice musiały zatem zakasać rękawy i zamiast przejść cały rytuał rozpoczynający dzień, zabrać się ostro do roboty.

Dorota niezbyt dobrze czuła się jako kierowniczka produkcji, ale z drugiej strony musiała kontrolować tylko sześć dziewczyn. To nie było takie straszne, jak wydawało się trzy miesiące temu, gdy zaczęła pracę w firmie. Sama nie stała nad nimi z założonymi rękami, ale również wbijała się w fartuch, czepek, zakładała rękawice i miotała się w naważalni przy workach i beczkach z surowcami.

Dziś panowały minorowe nastroje, nie było zwyczajowych śmiechów z byle komentarza ani opowieści o życiu, czyli najczęściej facetach i dzieciach. Choć wszystkie trzy pomagające przy homogenizatorze podwładne były młodsze od Doroty, zachowywały się tak, jakby wiedziały i przeżyły znacznie więcej niż kierowniczka. Każda z nich szczególnie mocno została doświadczona sercowo. Najbardziej Aldona, dwudziestodwuletnia rozwódka z pięcioletnim synem. Miała wadę zgryzu, przez co nieco sepleniła, w zamian Stwórca podarował jej zgrabne, długie nogi, które eksponowała przy każdej okazji jako swój największy skarb. Nawet na produkcję zakładała króciutkie szorty lub minispódniczkę.

– Psysły pierse chłopy – oświadczyła, wyraźnie podniecona, Dorocie, przechodzącej śluzą ze Strefy Białej do szatni w Strefie Szarej. – A sefowej jesce nie ma.

– Żadnej? – upewniła się Dorota.

– Zadnej – przytaknęła Aldona.

Stella Beauty Corporation była niewielką rodzinną firmą, którą założyły dwie siostry. Cały zakład produkcyjny znajdował się w jednym wiekowym budynku, fabryczce, pamiętającej czasy dziewiętnastowiecznej rewolucji przemysłowej. Fabrykant, który ją zbudował, wybrał sobie za siedzibę jedno z miasteczek leżących wokół Warszawy. Od jego czasów mieścinka zamieniła się w liczące ponad dziesięć tysięcy mieszkańców przemysłowe miasto. Budynek fabryczny, stojący nieco na uboczu w otoczeniu starego parku, z czasem stał się zbyt mało nowoczesny jak na potrzeby nowoczesnego przemysłu. Został opuszczony i stopniowo popadał w ruinę do końca dwa tysiące trzynastego roku, kiedy siostry wygrały przetarg i odkupiły go od gminy. Od tamtej pory minęło kilka miesięcy, budynek został wyremontowany i przystosowany do kosmetycznej produkcji, a siostry zabrały się do podboju rynku.

Starszą, Beatę Mazur, dziewczyny nazywały Większą Szefową, a młodszą, Anetę, Mniejszą Szefową. Nie miało to nic wspólnego ze wzrostem, bo to Aneta była wyższa, a Beata niska i przysadzista, ale z ich temperamentem i sposobem rządzenia. To starszej zdarzało się ryknąć na całe gardło, aż dygotały szyby, i wydać polecenie w taki sposób, że dziewczyny wypalały papierosy jednym zaciągnięciem i w podskokach wracały do pracy. Aneta była stonowana i spokojniejsza, często się uśmiechała i nie przykładała wagi do tego, co dzieje się na produkcji. Ponieważ nie podnosiła głosu i się nie gorączkowała, traktowano ją jako mniej ważną.

– Gdzie ich wprowadziłyście? – Dorota szybko zdjęła fartuch produkcyjny i włożyła drugi, używany w laboratorium i do chodzenia po Strefie Szarej. Pozbyła się również czepka i rękawic, na koniec zmieniła buty.

– Dwóch w konferencyjnej i dwóch w kuchni – odparła Aldona.

– Umówiły wszystkich na tę samą godzinę – westchnęła Dorota.

Szefowe potrafiły zachowywać się zaskakująco niefrasobliwie. Dziś mieli przyjść na rozmowy mężczyźni starający się o stanowisko pracownika produkcji. Okazało się bowiem, że w firmie jednak potrzebny jest chłop. Czasem boleśnie brakowało kogoś silnego i radzącego sobie z maszynami.

– Moze zamiezają zrobić im casting? – zastanawiała się na głos Aldona. – Pręzenie torsów, siłowanie na rękę, zmiana spodni na cas…

– Chciałabyś, co? – Dorota uśmiechnęła się do podwładnej.

Co prawda, natychmiast po załadowaniu homogenizatora zostawiły ją samą i pognały zajarać oraz napompować się kawą, w nosie mając zarówno kierowniczkę, jak i to, co się dzieje w urządzeniu, ale nie potrafiła się na nie długo gniewać. To były tylko pracownice fizyczne i nie można oczekiwać od nich nie wiadomo jakiego zaangażowania.

– A właściwie dlaczego podzieliłyście ich na dwie grupy?

– Ilona ich psyjmowała. – Aldona wzruszyła ramionami. – Dwóch elegantów w marynarach dała do konferencyjnej, a dwóch obdrapańców do kuchni.

„Wstępna selekcja została zatem zrobiona – pomyślała Dorota. – Trzeba zadzwonić do Mniejszej Szefowej, bo to ona miała ich przesłuchać. Pewnie zapomniała i jeszcze śpi”.

Aneta nie należała do osób przesadnie zorganizowanych. Dorocie kojarzyła się z wiecznie zadumaną i smutną mimozą albo z królową elfów, żywcem wyciągniętą z ekranizacji Tolkiena. Poruszała się wolno i z dostojeństwem, uśmiechała łagodnie i nie żałowała pracownikom pochwał. Zwykle przesiadywała w laboratorium, kręcąc w dwóch małych homogenizatorach eksperymentalne kremy i serum. Nosiła wielkie okulary, a pod pachą targała zwykle kilka zeszytów i notatników, które potem gdzieś odkładała, by natychmiast o tym zapomnieć. Poszukiwania notatek zwykle ją nieco ożywiały i wyrywały na chwilę ze świata marzeń i badań nad kosmetykami. Umówione spotkania pewnie zanotowała sobie w jednym z zeszytów, który leżał teraz pod stertą papierów na jej biurku, lub zapisała w ulubionym notebooku.

Kiedy Dorota doszła do głównego holu, okazało się, że nie musi już nigdzie dzwonić. Siostry Mazur wparowały do fabryki i obie ostro wzięły się za rządzenie. Beata gadała głośno do telefonu, jednocześnie gestykulując zamaszyście. Ręką uzbrojoną w kilka błyszczących i brzęczących bransoletek wskazywała coś władczo dziewczynom. Dwie z nich widocznie zrozumiały, o co chodzi, bo rzuciły się pędem do kanciapy na rupiecie, skąd przyniosły mopy. Aneta tymczasem własnoręcznie otworzyła rolowane wrota magazynu i złapała za paleciak. Przed budynkiem stał bowiem duży samochód transportowy, którym przyjechały zamówione opakowania i surowce. Aldona z Iwoną rzuciły się, by jej pomóc, i chwilę szamotały się z Mniejszą Szefową, walcząc z nią o władzę nad paleciakiem. Nie mogły pozwolić, by ktoś na jej stanowisku zajmował się rozładunkiem towaru!

Najstarsza z pracownic, pani Krysia, z niewiadomego powodu, być może, by popisać się inicjatywą przed szefowymi, postanowiła usunąć paprochy walające się przy wejściu i uruchomiła przemysłowy odkurzacz, który ryknął, potęgując chaos falą decybeli. Beata zareagowała, wrzeszcząc do telefonu na całe gardło i szarpiąc się w nerwach za złote wisiory, których chyba z osiem majtało się jej na szyi.

Mariola, dziewczyna z pękiem blond dredów zawiązanych w supeł na głowie, wybuchnęła śmiechem, widząc daremne próby Aldony i Iwony we wspólnym powożeniu paleciakiem. Zdecydowała się jednak im pomóc i włączyła stojący w kącie elektryczny widlak z ramionami do podnoszenia ładunku. Ruszyła nim pełną parą, straciła równowagę na mokrej podłodze, którą dwie koleżanki zdążyły zwilżyć mopami, wykonując migowy rozkaz Beaty, i wyrżnęła jak długa, puszczając ramię sterowe urządzenia. Dwaj eleganci w marynarkach, którzy akurat wyszli z sali konferencyjnej, wywabieni na zewnątrz hałasem, odskoczyli na bok w ostatniej chwili. Widlak przejechał między nimi i staranował z impetem piramidę blaszanych beczek po surowcach, czekających na zabranie przez śmieciarzy. Składowisko rozsypało się jak domek z kart, spadając na podłogę z niebywałym hukiem i brzękiem. Widlak pokonał przeszkodę i wbił się widłami w ścianę.

Mariola siedziała na podłodze, trzymając się za rękę i wyjąc z bólu, Ilona z Aldoną wrzeszczały na siebie i próbowały wyrwać sobie nawzajem rękojeść paleciaka, pani Krysia zawzięcie odkurzała, jakby była to najważniejsza czynność na świecie, a pozostałe dziewczyny uciekały z piskiem przed toczącymi się po całym holu beczkami. Beata, czerwona jak burak, próbowała rykiem wytłumaczyć coś komuś przez telefon, Aneta zaś, dygając wdzięcznie, przepraszała dwóch gości w marynarkach. Dorota stała w przejściu do Strefy Szarej, nie wierząc własnym oczom. Wszystko to wydarzyło się w ciągu piętnastu sekund, nie zdążyła nawet podjąć decyzji, w które miejsce się udać. Wreszcie wyręczyła ją Beata.

– Krem się kręci? – spytała rzeczowo, wyłączając telefon.

– Nie. Mieszadło się skrzywiło po tym, jak Anecie wypadła do homogenizatora warząchew – odparła Dorota, czując rosnący strach. – Musiałam zatrzymać, bo mocno trze o metal i do masy leci zarówno teflon, jak i stal.

Beata potrafiła być impulsywna, a nawet agresywna. Chociaż sięgała Dorocie najwyżej do brody, często spoglądała na nią z wyższością. Miała ciągle czerwoną i spoconą twarz, jej oczy, mocno podkreślone kredką, błyszczały emocjami. Starsza z sióstr Mazur skończyła czterdziestkę, ale nosiła się niczym młoda blachara. Wyraźnie odpowiadała jej estetyka discopolowa, żywiołowa, pełna błysku, taniej biżuterii i jaskrawych barw. Malowała się, nie żałując intensywnych kosmetyków, mimo nadwagi nosiła obcisłe kiecki i obwieszała się tonami błyszczących świecidełek.

Stojąca przed nią Dorota zdawała się jej przeciwieństwem. Od dziecka należała do dużych dziewczyn, już w podstawówce była najwyższa w klasie. Rosła nieustannie i szybko, by w końcu osiągnąć imponujący wzrost stu osiemdziesięciu siedmiu centymetrów. Była szatynką z krótkim, niedbale zawiązanym kucykiem, o odcieniu powszechnie zwanym mysim, a do tego o jasnej, wręcz bladej cerze. Nie malowała się, nie farbowała włosów ani nie używała biżuterii. Nosiła wyłącznie czarne golfy lub rozwleczone swetry, a w upały T-shirty. Nigdy nie ubierała się w sukienkę ani nie chodziła w butach na obcasie. Wyglądałaby w nich jak żyrafa.

– Trzeba spuścić surowce i rozkręcić łopatę – powiedziała do dyszącej Beaty. – Niestety załadowaliśmy obie fazy, wodną i olejową. Zdążyły się już nawet trochę podgrzać.

– Kurwa, złamałam rękę! – wyła Mariola.

Dziewczyny skupiły się wokół niej, oprócz Ilony z Aldoną, które nadal sprzeczały się o prawo do przeprowadzenia rozładunku. O dziwo, Beata się uspokoiła, a przynajmniej przestała wyglądać jak wulkan, który za chwilę wybuchnie.

– Dawać tych dwóch z kuchni! – rozkazała przechodzącej Ewie, mocno otyłej blondynie, która nieustannie coś jadła. Teraz wracała właśnie z kuchni i też coś żuła. Widocznie w zamieszaniu zrobiła sobie przerwę na szybkie, nadprogramowe śniadanie.

Już po chwili z kuchni wyszło dwóch mężczyzn. Obaj wyglądali na pracowników fizycznych. Mieli na sobie znoszone, niemarkowe ciuchy, do tego byli nie do końca domyci i nieogoleni. Obaj najpierw podali dłonie Beacie, potem Dorocie. Pierwszy był wysoki i żylasty, drugi krępy i straszliwie silny. Dorota była zdumiona twardością i rozmiarami jego dłoni, czuła, że mógłby zgnieść jej rękę na miazgę bez większego wysiłku. Tak czy inaczej, obaj nadawaliby się do pracy w Stella Beauty Corporation.

– Panowie w sprawie pracy? – spytała Beata i zaczęła mówić, nie czekając na odpowiedź. – Potrzebujemy kogoś od zaraz, właściwie od tej chwili. Będzie zajmował się pracami pomocniczymi, załadunkiem, rozładunkiem, mechaniką i takimi tam. Na początek naprawi nam mieszadło w homogenizatorze. Praca na jedną zmianę, umowa-zlecenie, stawka dwanaście złotych za godzinę. Nawet w Warszawie nikt nie da wam lepszych warunków. Tu, w okolicy, nie ma mowy, by fizyczny dostał więcej niż dziesięć złotych za godzinę. To jak, zgoda?

Wyciągnęła rękę do żylastego. Ten uśmiechnął się z zażenowaniem i pokręcił głową.

– Trochę za szybko. Nie mogę przed pierwszym, bo pracuję jeszcze jako stróż na parkingu. Poza tym mam trzecią grupę inwalidzką, trochę słabowity kręgosłup i nie wolno mi dźwigać. Załadunek mogę robić, ale elektrycznym wózkiem – powiedział, starannie i powoli cedząc słowa. Tuż obok przejechała pani Krysia, powożąca ryczącym potworem, zagłuszając na chwilę mężczyznę. – W dodatku na zmianę z siostrą opiekuję się chorą matką. Mogę pracować tylko na pół etatu co drugi dzień. Soboty i niedziele odpadają, bo siostra ma wtedy fuchy i ja muszę pilnować staruszki…

Beata niecierpliwie machnęła ręką, jakby odganiała muchę.

– A pan? – spytała siłacza.

– A ja, królowo, przywiozłem wam sześć palet z opakowaniami – odparł, susząc zęby. – Tu jest wuzetka, proszę mi na niej przybić pieczątkę, złociutka.

Z gardła Beaty wyrwał się głuchy warkot. Opanowała się jednak i kazała kierowcy poczekać, a chudzielca odprawiła, obiecując, że jeszcze do niego zadzwoni.

– Ale nie ma pani mojego numeru – protestował nieśmiało.

– Dobrze, dobrze. – Beata pokiwała głową, wskazując mu drzwi. – Zadzwonię, proszę się nie martwić.

– Może któryś z tych dwóch, z którymi rozmawia Aneta, się nada? – wtrąciła Dorota.

– Nie, oni w innej sprawie. Jeden jest z firmy, dla której kręcimy dzisiejszy krem, a drugi to przedstawiciel handlowy, oferujący urządzenia przemysłowe – odparła Beata, wyraźnie myśląc o czym innym. – Czekaj, a sprawdziłaś, czy Aneta zamówiła wszystkie składniki?

– Tak – odparła Dorota, czując kiełkujący niepokój. – Mieliśmy wszystko oprócz substancji aktywnych. Te miały przyjść w zeszły piątek, a najpóźniej dzisiaj. Miałam nadzieję, że przyjechały z tym transportem.

Beata wyprostowała wuzetkę, czyli dokument wydania magazynowego, przekazany przez kierowcę.

– Co to miało być? – spytała Dorotę.

– Ceramidy, chyba pod nazwą SK-influx, i ekstrakt z kwiatów orchidei.

– Niech ją cholera, tę moją siostrzyczkę – wycedziła Beata, znów robiąc się czerwona. – Przyjechały tylko słoiczki i nakrętki. Ale co w nie załadujemy, jeśli nie możemy zrobić kremu, bo nie ma wszystkich składników? Ta małpa znów zapomniała je zamówić!

Zmięła kartę w kulkę i cisnęła przez cały hol. Wokół dziewczyny z łomotem turlały beczki, by poustawiać je z powrotem w jedną piramidę. Pani Krysia skończyła odkurzać i złapała widlak, by wyciągnąć go ze ściany. Przekręciła dźwignię na wsteczny i pociągnęła podnośnik do siebie. Wyjechał, ale na widłach został solidny fragment budynku. Pustaki zachybotały się i z potwornym hukiem runęły na podłogę, sypiąc wokół pokruszoną zaprawę i wzbijając tumany pyłu.

Dorota aż zasłoniła oczy ze zgrozy. Beata krzyknęła wściekle i zacisnęła pięści, nie wiedząc komu pierwszemu ma się rzucić do gardła. Pani Krysia spokojnie wyłączyła widlak i pokręciła głową, patrząc na rumowisko, w które zamieniła się część fabryki.

– Już idę po odkurzacz – oznajmiła.

Dziewczęta zbiegły się na miejsce katastrofy, nawet Ilona z Aldoną przestały się kłócić. Patrzyły na kupę pustaków i czarny otwór w ścianie. Dorota zerknęła na zegar ścienny. Była ósma trzydzieści. Dzień nawet dobrze się jeszcze nie zaczął.

POZOSTAŁE ROZDZIAŁY DOSTĘPNE W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: