Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Emancypantki, T.I - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emancypantki, T.I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 629 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I ENER­GIA KO­BIET I MĘ­SKIE NIE­DO­ŁĘ­STWO

Oko­ło roku 1870 naj­zna­ko­mit­szą szko­łą żeń­ską w War­sza­wie była pen­sja pani Lat­ter. Stam­tąd wy­cho­dzi­ły naj­lep­sze mat­ki, wzo­ro­we oby­wa­tel­ki i szczę­śli­we żony. Ile razy ga­ze­ty do­no­si­ły o ślu­bie pan­ny ma­jęt­nej, dys­tyn­go­wa­nej i do­brze wy­cho­dzą­cej za mąż, moż­na było za­ło­żyć się, że mię­dzy za­le­ta­mi dzie­wi­cy znaj­dzie się wzmian­ka, iż taka to a taka, tak a tak ubra­na, tak a tak pięk­na i pro­mie­nie­ją­ca szczę­ściem ob­lu­bie­ni­ca ukoń­czy­ła pen­sję – pani Lat­ter. Po każ­dej po­dob­nej wzmian­ce na pen­sję pani Lat­ter wstę­po­wa­ło kil­ka no­wych uczen­nic jako przy­chod­nie albo jako sta­łe miesz­kan­ki za­kła­du.

Nie dziw, że i pani Lat­ter, któ­rej pen­sja tyle szczę­ścia przy­no­si­ła jej wy­cho­wa­ni­com, sama była uwa­ża­na za oso­bę szczę­śli­wą. Mó­wio­na o niej, że choć za­czę­ła pra­cę skrom­ny­mi fun­du­sza­mi, musi jed­nak po­sia­dać kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy ru­bli go­tów­ką; nie wie­dzia­no tyl­ko, czy ka­pi­tał jest umiesz­czo­ny na hi­po­te­kach czy w ban­ku. Nikt o ma­jąt­ku nie wąt­pił wi­dząc ba­lo­we stro­je jej cór­ki, He­le­ny, prze­ślicz­nej dzie­więt­na­sto­let­niej pa­nien­ki, a nade wszyst­ko sły­sząc o wy­dat­kach syna, Ka­zi­mie­rza, któ­ry nie ża­ło­wał pie­nię­dzy.

Nie gor­szo­no się jed­nak ani stro­ja­mi pan­ny, ani szy­kiem ka­wa­le­ra, jed­no bo­wiem i dru­gie trzy­ma­ło się pew­nych gra­nic. Pan­na He­le­na wy­stę­po­wa­ła na ze­bra­niach świet­nie, ale rzad­ko; zaś pan Ka­zi­mierz wy­bie­rał się koń­czyć edu­ka­cję za gra­ni­cą i ba­wił w War­sza­wie tyl­ko chwi­lo­wo. Mógł więc so­bie po­zwo­lić.

Zna­jo­mi szep­ta­li, że pani Lat­ter nie bez ra­cji życz­li­wie pa­trzy na wy­bry­ki mło­de­go, któ­ry w to­wa­rzy­stwie dys­tyn­go­wa­nej mło­dzie­ży war­szaw­skiej le­czył się z de­mo­kra­tycz­nych mrzo­nek. Na­wet po­dzi­wia­no ro­zum i takt mat­ki, któ­ra za­miast gro­mić chłop­ca za to, że na­siąk­nął zgub­ny­mi teo­ria­mi, po­zwo­li­ła mu od­ro­dzić się za po­mo­cą wy­kwint­ne­go ży­cia.

– Kie­dy mło­dy przy­wyk­nie do to­wa­rzystw, gdzie nosi się czy­stą bie­li­znę, to prze­sta­nie za­pusz­czać dłu­gie wło­sy i po­tar­ga­ną bro­dę – mó­wi­li zna­jo­mi.

Mło­dy przy­wykł bar­dzo pręd­ko do strzy­że­nia wło­sów i czy­stej bie­li­zny, a na­wet zro­bił się skoń­czo­nym ele­gan­tem, tak że w po­ło­wie paź­dzier­ni­ka za­czę­to mó­wić, iż wkrót­ce wy­jeż­dża za gra­nic w celu stu­dio­wa­nia nauk spo­łecz­nych. Ro­zu­mie się, że miał je­chać nie mło­dy Lat­ter, ale mło­dy Nor­ski. Pani Lat­ter bo­wiem z pierw­sze­go męża na­zy­wa­ła się Nor­ska, a He­le­na i Ka­zi­mierz byli jej dzieć­mi z tam­te­go związ­ku.

Dru­gi mąż, pan Lat­ter. Ale o nie­go mniej­sza. Dość, że pani Lat­ter od chwi­li za­ło­że­nia pen­sji no­si­ła wdo­wie sza­ty. Że zaś po kil­ka razy do roku jeź­dzi­ła na Po­wąz­ki i ozda­bia­ła kwia­ta­mi grób pierw­sze­go mał­żon­ka, więc nikt nie py­tał się, czy i dru­gi mał­żo­nek spo­czy­wa na Po­wąz­kach czy gdzie in­dziej.

Trud­no dzi­wić się, że – pani Lat­ter, któ­rej los po dwa­kroć zdru­zgo­tał ser­ce, była chłod­na w sto­sun­kach i mia­ła su­ro­wą po­wierz­chow­ność.

Po­mi­mo lat czter­dzie­stu kil­ku była jesz­cze pięk­ną ko­bie­tą. Wzro­stu wię­cej niż śred­nie­go, nie­oka­za­łej tu­szy, ale i nie­szczu­pła, mia­ła czar­ne wło­sy nie­co przy­pró­szo­ne si­wi­zną, rysy wy­ra­zi­ste, płeć śnia­dą i prze­ślicz­ne oczy. Znaw­cy twier­dzi­li, że ta­ki­mi oczy­ma pani Lat­ter mo­gła­by za­wo­jo­wać nie­jed­ne­go bo­ga­te­go wdow­ca spo­mię­dzy tych, któ­rych cór­ki miesz­ka­ły u niej lub cho­dzi­ły na jej pen­sję. Nie­szczę­ściem wła­ści­ciel­ka "czar­nych dia­men­tów" mia­ła spoj­rze­nie ra­czej prze­ni­kli­we ani­że­li tkli­we, co w po­łą­cze­niu z wą­ski­mi usta­mi i po­sta­wą im­po­nu­ją­cą bu­dzi­ło dla niej przede wszyst­kim – sza­cu­nek, za­rów­no w ko­bie­tach, jak i w męż­czy­znach. Uczen­ni­ce bały się jej, choć nig­dy nie pod­no­si­ła gło­su. Naj­moc­niej roz­ba­wio­na kla­sa mil­kła od razu, je­że­li w są­sied­niej sali dzie­ci usły­sza­ły w pe­wien cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób otwie­ra­ne drzwi i rów­ny chód prze­ło­żo­nej.

Damy kla­so­we, a na­wet pro­fe­so­ro­wie po­dzi­wia­li ma­gicz­ny wpływ pani Lat­ter na pen­sjo­nar­ki.

Mat­ki ma­ją­ce do­ro­słe pan­ny na wy­da­niu z nie­po­ko­jem my­śla­ły o jej cór­ce, He­le­nie, jak gdy­by mło­da pięk­ność mo­gła po­za­bie­rać im wszyst­kie par­tie i zła­mać przy­szłość wszyst­kim go­tu­ją­cym się do mał­żeń­stwa dzie­wi­com. Nie­je­den zaś za­moż­ny oj­ciec wą­tłe­go i brzyd­kie­go syna my­ślał: "Ten hul­taj Nor­ski za­brał zdro­wie i pięk­ność dzie­się­ciu ta­kim jak mój Kaj­tuś, choć i to chło­pak ni­cze­go!" Była więc pani Lat­ter na wszel­ki spo­sób szczę­śli­wą: za­zdrosz­czo­no jej ma­jąt­ku, po­wa­gi, pen­sji, dzie­ci, na­wet oczu. Mimo to na jej czo­le co­raz głę­biej ry­so­wa­ła się za­gad­ko­wa zmarszcz­ka, na twarz co­raz ni­żej zsu­wał się cień, nie wia­do­mo skąd pa­da­ją­cy, a oczy co­raz prze­ni­kli­wiej wpa­try­wa­ły się gdzieś poza lu­dzi, jak­by usi­łu­jąc doj­rzeć wy­pad­ki nie­wi­dzial­ne dla in­nych. W tej chwi­li pani Lat­ter spa­ce­ru­je po swo­im ga­bi­ne­cie, któ­re­go okna wy­cho­dzą na Wi­słę.

Jest już schy­łek paź­dzier­ni­ka, o czym mówi ru­do­żół­ta­we świa­tło, któ­rym słoń­ce, kry­jąc się za War­sza­wą, po­ma­lo­wa­ło domy Pra­gi, ko­mi­ny od­le­głych fa­bryk i sza­re, za­mglo­ne pola. Świa­tło jest zwię­dłe, jak­by za­ra­zi­ło się od zwię­dłych li­ści albo na­sią­kło rudą parą lo­ko­mo­ty­wy, któ­ra w tej chwi­li su­nie da­le­ko poza Pra­gę i zni­ka jesz­cze da­lej, uwo­żąc ja­kichś lu­dzi, może ja­kieś na­dzie­je. Szka­rad­ne świa­tło, któ­re przy­po­mi­na schy­łek paź­dzier­ni­ka, szka­rad­na lo­ko­mo­ty­wa, któ­ra każe my­śleć, że wszyst­ko na tym świe­cie jest w nie­ustan­nym ru­chu i zni­ka dla nas, aże­by po­ka­zać się in­nym, gdzie in­dziej.

Pani Lat­ter ci­cho stą­pa po dy­wa­nie ga­bi­ne­tu, któ­ry ma wy­gląd mę­skiej pra­cow­ni. Cza­sem spo­glą­da w okna, gdzie zwię­dłe świa­tło przy­po­mi­na je j ko­niec paź­dzier­ni­ka, a nie­kie­dy rzu­ca okiem na dę­bo­we biur­ko, gdzie leży kil­ka wiel­kich ksią­żek ra­chun­ko­wych, nad któ­ry­mi po­chy­la się biust So­kra­te­sa. Ale zmarsz­czo­ne czo­ło mę­dr­ca nie wró­ży jej nic do­bre­go; więc ści­ska za­ło­żo­ne na pier­siach ręce i cho­dząc przy­śpie­sza kro­ku, jak gdy­by pra­gnę­ła już gdzieś dojść, byle prę­dzej. Oczy jej błysz­czą moc­niej niż zwy­kle, usta za­ci­na­ją się wę­ziej, a na twarz co­raz głę­biej za­pa­da ów cień, któ­re­go nie mo­gła ode­gnać ani pięk­ność jej dzie­ci, ani opi­nia, jaką ona sama cie­szy się u lu­dzi.

W sa­lo­nie po­cze­kal­nym re­gu­la­tor wy­dzwo­nił wpół do pią­tej, w jej ga­bi­ne­cie duży ze­gar an­giel­ski jesz­cze uro­czy­ściej wy­bił wpół do pią­tej i w dal­szych po­ko­jach dźwięk ten cie­niut­ko i śpiesz­nie po­wtó­rzył ja­kiś mały ze­ga­rek. Pani Lat­ter zbli­ży­ła się do biur­ka i za­dzwo­ni­ła.

Drgnę­ła ciem­na ko­ta­ra, ci­cho otwo­rzy­ły się drzwi po­cze­kal­ni i w pro­gu sta­nął wy­so­ki słu­żą­cy we fra­ku, z si­wy­mi fa­wo­ry­ta­mi. – O któ­rej go­dzi­nie od­dał Sta­ni­sław list panu Zgier­skie­mu?

– Przed pierw­szą, ja­śnie pani.

– Jemu sa­me­mu?

– Do wła­snych rąk – od­parł słu­żą­cy.

– Mo­żesz odejść. A je­że­li kto z go­ści przyj­dzie, wpro­wadź za­raz.

"Pół­trze­ciej go­dzi­ny każe mi cze­kać, oczy­wi­ście nie mogę na nie­go ra­cho­wać…" – po­my­śla­ła pani.

"Na­tu­ral­nie – cią­gnę­ła w du­chu – on do­sko­na­le ro­zu­mie po­ło­że­nie. Do No­we­go Roku po­trze­bu­ję sie­dem ty­się­cy sześć­set ru­bli, od przy­cho­dzą­cych będę mia­ła dwa ty­sią­ce pięć­set, za sta­łe zwró­cą mi naj­wy­żej ty­siąc pięć­set, więc jest czte­ry ty­sią­ce. A gdzie resz­ta?… Po No­wym Roku?… Po No­wym Roku oka­że się, że do­chód jest o czte­ry ty­sią­ce ru­bli mniej­szy ani­że­li w la­tach po­przed­nich. Co się tu łu­dzić! Sześć sta­łych i dwa­dzie­ścia przy­cho­dzą­cych uby­ło i na rok na­stęp­ny nie przy­bę­dą, i już nig­dy nie przy­bę­dą… Zo­sta­je czy­ste­go do­cho­du naj­wy­żej ty­siąc ru­bli rocz­nie, co mo­gło­by wy­star­czyć dla jed­nej oso­by, ale nie dla nas troj­ga… A co da­lej?… Na po­kry­cie mniej­sze­go dłu­gu za­cią­ga się więk­szy dług, po­tem jesz­cze więk­szy, więc w re­zul­ta­cie musi się to wszyst­ko skoń­czyć… Zgier­ski otwie­ra mi oczy bez ce­re­mo­nii; on nie łu­dzi się…"

Ży­cie pani Lat­ter tak było wy­peł­nio­ne cy­fra­mi, cy­fry tak drę­czy­ły jej wy­obraź­nię, że na co­kol­wiek zwró­ci­ła oczy, wszę­dzie wi­dzia­ła cy­fry. Roz­pie­ra­ły one księ­gi ra­chun­ko­we le­żą­ce na biur­ku, wy­ska­ki­wa­ły z ogrom­ne­go zło­co­ne­go ka­ła­ma­rza, peł­za­ły po an­giel­skich szty­chach ozda­bia­ją­cych ścia­ny ga­bi­ne­tu. A ile ich kry­ło się w cięż­kich fał­dach fi­ra­nek, ile za szkłem rzeź­bio­nej bi­blio­te­ki, ile tło­czy­ło się w cie­niu każ­dej por­tie­ry – nikt by nie zli­czył.

Aże­by ode­rwać uwa­gę od szczu­płych, do­kucz­li­wych wi­dzia­deł, pani Lat­ter pod­nio­sła gło­wę i sta­nąw­szy na środ­ku ga­bi­ne­tu za­czę­ła słu­chać, co się dzie­je na gó­rze. Znaj­do­wał się tam sa­lo­nik, w któ­rym pen­sjo­nar­ki przyj­mo­wa­ły od­wie­dza­ją­cych go­ści; lecz w tej chwi­li nie było go­ści, gdyż przez sa­lo­nik cią­gle prze­cho­dzi­ły uczen­ni­ce. Oto dwie star­sze idą z sy­pial­ni do klas kro­kiem rów­nym, za­pew­ne trzy­ma­jąc się pod ręce; oto prze­bie­ga ja­kaś pierw­szo – albo dru­go­kla­sist­ka; oto jed­na w koło ob­cho­dzi sa­lo­nik, może uczy się; któ­rejś in­nej upa­dła książ­ka.

Wtem sły­chać cięż­kie i sze­ro­kie kro­ki – to pan­na Ho­ward, naj­zna­ko­mit­sza na­uczy­ciel­ka pen­sji.

– Ach, ta Ho­ward!… – szep­nę­ła pani Lat­ter. -. Ta ko­bie­ta nie­szczę­ście mi przy­nio­sła… Rów­no­cze­śnie z wej­ściem pan­ny Ho­ward spa­ce­ru­ją­ce uczen­ni­ce ucie­ka­ją z gór­nej sal­ki, do któ­rej wcho­dzi kil­ka osób. Jed­na, dwie i ktoś trze­ci star­szy… Cięż­kie kro­ki pan­ny Ho­ward sta­ły się szyb­sze i drob­niej­sze, sły­chać prze­su­wa­nie krze­seł. Oczy­wi­ście ktoś przy­szedł z wi­zy­tą.

"Może Ma­li­now­ska, ta przy­ja­ciół­ka Ho­war­dów­ny, zwie­dza mi pen­sję?… – my­śli pani Lat­ter. – Do tych wa­ria­tek wszyst­ko po­dob­ne!… Ma kil­ka­na­ście ty­się­cy ru­bli, więc za­kła­da pen­sję, aże­by mnie zruj­no­wać… Na­tu­ral­nie, że stra­ci je we dwa lata, po­nie­waż zda­je się jej, że jest po­wo­ła­ną, aże­by zro­bić prze­wrót w wy­cho­wa­niu dziew­cząt. Ho­war­dów­na na­pi­sze jej pro­gram… Cha! cha!… To ucie­szą się re­dak­cje, któ­re na ja­kiś czas prze­sta­nie ka­ta­pla­zmo­wać ar­ty­ku­ła­mi. Ko­bie­ty sa­mo­dziel­ne!… Ja nie je­stem sa­mo­dziel­ną, bo z ni­cze­go stwo­rzy­łam pen­sję; do­pie­ro one będą uczy­ły mnie sa­mo­dziel­no­ści za trzy­na­ście ty­się­cy ru­bli, któ­re Ma­li­now­ska chce zmar­no­wać we­dług prze­pi­sów Ho­war­dów­ny…"

Ska­zów­ka an­giel­skie­go ze­ga­ra po­wo­li zbli­ża się do pią­tej przy­po­mi­na­jąc pani Lat­ter, że nad­cho­dzi wie­czor­na se­ria jej przy­jęć. Przy­po­mi­na jej za­ra­zem, że przez ten oto ga­bi­net prze­su­nę­ło się już wie­le ty­się­cy osób, któ­re cze­goś żą­da­ły, pro­si­ły, o coś za­py­ty­wa­ły. Każ­da otrzy­ma­ła od­po­wiedź, radę, wy­ja­śnie­nie i - co z tego?… Co zo­sta­ło z tych ty­się­cy rad udzie­lo­nych in­nym?… Nic. Cią­gle po­głę­bia­ją­cy się de­fi­cyt na dziś, a moż­li­we ban­kruc­two na ju­tro.

– A… nie dam się!… – szep­nę­ła pani Lat­ter chwy­ta­jąc się obu­rącz za gło­wę. – Nie dam się.. nie dam mo­ich dzie­ci, nic nie dam! To nie­praw­da, aże­by były po­ło­że­nia bez wyj­ścia… Je­że­li w War­sza­wie jest pen­syj za wie­le, upad­ną słab­sze, nie moja.

By­stry jej słuch uchwy­cił szmer w po­cze­kal­ni. Ktoś, za­miast dzwo­nić, po­ru­szył parę razy klam­ką, a gdy lo­kaj otwo­rzył drzwi, ktoś roz­bie­rał się po­wo­li i roz­ma­wiał pół­gło­sem. Pani Lat­ter skrzy­wi­ła usta od­ga­du­jąc z przy­go­to­wań, że taki gość przy­cho­dzi w swo­im, nie w jej in­te­re­sie.

We drzwiach uka­za­ły się siwe fa­wo­ry­ty słu­żą­ce­go, któ­ry szep­nął:

– Ten… pan pro­fe­sor.

A w chwi­lę póź­niej wszedł do ga­bi­ne­tu czło­wiek w czar­nym sur­du­cie, tęgi, śred­nie­go wzro­stu. Miał twarz bla­dą, jak­by na­la­ną, apa­tycz­ne spoj­rze­nie z wy­ra­zem do­bro­ci, na ły­si­nie ko­smyk wło­sów, któ­ry jak ciem­na kre­sa cią­gnął mu się nad czo­łem od stro­ny pra­wej ku le­wej. Gość idąc z wol­na wy­so­ko pod­no­sił ko­la­na i trzy­mał duży pa­lec le­wej ręki za kla­pą sur­du­ta, co wszyst­ko ra­zem zda­wa­ło się świad­czyć, że ła­god­ny ten czło­wiek nie od­zna­cza się ener­gią. Pani Lat­ter sto­jąc z za­ło­żo­ny­mi na pier­siach… rę­ka­mi uto­pi­ła pa­ła­ją­cy wzrok w jego szkla­nych oczach; ale gość był tak fleg­ma­tycz­ny, że na­wet nie zmie­szał się jej spoj­rze­niem.

– Wła­śnie… – za­czął.

W tej chwi­li re­gu­la­tor, ze­gar an­giel­ski i mały ze­ga­rek w dal­szych po­ko­jach na roz­ma­ity spo­sób wy­bi­ły pią­tą.

Gość za­wie­sił mowę, jak­by nie chcąc prze­szka­dzać ze­ga­rom, a gdy umil­kły, zno­wu za­czął:

– Wła­śnie…

– Zde­cy­do­wa­łam się – prze­ry­wa mu pani Lat­ter. – Nie sześć, ale dwa­na­ście lek­cyj ty­go­dnio­wo bę­dzie miał pan u mnie… – Bar­dzo…

– Sześć je­ogra­fii i sześć nauk przy­rod­ni­czych.

– Bar­dzo… – po­wtó­rzył gość kiw­nąw­szy parę razy gło­wą, lecz nie wyj­mu­jąc wiel­kie­go pal­ca le­wej ręki spo­za kla­py sur­du­ta, co już za­czę­ło iry­to­wać pa­nią Lat­ter.

Zno­wu mu prze­rwa­ła mó­wiąc:

– Przy­nie­sie to panu pro­fe­so­ro­wi czter­dzie­ści osiem ru­bli mie­sięcz­nie.

Gość za­mknął usta, lecz za­czął szyb­ko bęb­nić pal­ca­mi le­wej ręki po kla­pie sur­du­ta. Po­tem skie­ro­waw­szy ła­god­ne oczy na ner­wo­wą twarz pani Lat­ter rzekł:

– To chy­ba nie po dzie­sięć zło­tych go­dzi­na? – Po ru­blu – od­po­wie­dzia­ła prze­ło­żo­na.

Do po­cze­kal­ni ktoś ener­gicz­nie za­dzwo­nił i wszedł z sze­le­stem.

– Zda­je mi się, że mój po­przed­nik brał po dwa ru­ble za go­dzi­nę?

– Dziś nie je­ste­śmy w sta­nie pła­cić za te przed­mio­ty wię­cej niż ru­bla… Zresz­tą mamy trzech kan­dy­da­tów – rze­kła pani Lat­ter pa­trząc na drzwi.

– To do­brze – od­parł gość za­wsze z rów­nym spo­ko­jem. Może by jed­nak w za­mian moja sio­strze­nicz­ka…

– Po­mó­wi­my o tym ju­tro, je­że­li pan ła­skaw – prze­rwa­ła z ukło­nem.

Gość nie zdra­dza­jąc zdzi­wie­nia chwi­lę po­stał, ze­brał roz­pierzch­nię­tą myśl i kiw­nąw­szy gło­wą opu­ścił ga­bi­net. Idąc pod­no­sił ko­la­na rów­nie wy­so­ko jak pier­wej i nie wyj­mo­wał pal­ca spo­za kla­py sur­du­ta.

"Skoń­czo­ny sa­fan­du­ła!" – po­my­śla­ła pani Lat­ter.

Lo­kaj otwo­rzył drzwi, przez któ­re z po­cze­kal­ni wto­czy­ła się nie­du­ża, ale tęga i ru­mia­na dama, w je­dwab­nej suk­ni orze­cho­we­go ko­lo­ru. Zda­wa­ło się, że roz­pusz­czo­na jej sza­ta na­peł­nia sze­le­stem cały po­kój i że resz­ta dzien­ne­go świa­tła ucie­ka przed bla­ska­mi jej de­wi­zek, pier­ście­ni, bran­zo­let tu­dzież świe­ci­deł po­ły­sku­ją­cych na roz­ma­itych punk­tach gło­wy.

Pani Lat­ter przy­wi­taw­szy ją pod­pro­wa­dzi­ła do skó­rza­nej ka­na­py, na któ­rej dama usia­dła w taki spo­sób, jak­by za­miast usiąść skró­ci­ła swój nie­du­ży wzrost, i jesz­cze bar­dziej roz­pu­ści­ła suk­nię. Gdy słu­żą­cy za­pa­lił parę lamp ga­zo­wych, moż­na było przy­pu­ścić, że dama w pulch­nych rę­kach z tru­dem utrzy­mu­je cały po­top je­dwab­nej ma­te­rii, któ­ra może za­to­pić ga­bi­net.

– Od­pro­wa­dzi­łam na górę moje pa­nien­ki – za­czę­ła dama i chcę pro­sić, aże­by pani po­zwo­li­ła im jesz­cze ju­tro po­że­gnać się ze mną.

– Pani ju­tro wy­jeż­dża?

– Ach, pani, tak, wie­czo­rem – wes­tchnę­ła dama. – Dzie­sięć mil ko­le­ją, a po­tem trzy mile ka­re­tą. Je­dy­ną dla mnie po­cie­chą w po­dró­ży bę­dzie to, że moje dzie­ci zo­sta­ną pod opie­ką pani. Cóż to za dys­tyn­go­wa­na oso­ba pan­na Ho­ward i co za pen­sja!… Pani Lat­ter na znak po­dzię­ko­wa­nia schy­li­ła gło­wę.

– Ta­kich scho­dów nie wi­dzia­łam na żad­nej pen­sji – mó­wi­ła dama od­da­jąc ukłon z wdzię­kiem, któ­ry od­po­wia­dał ob­fi­to­ści jej orze­cho­wej suk­ni. – I lo­kal prze­ślicz­ny, tyl­ko… mam do pani proś­bę – do­da­ła z lu­bym uśmie­chem. – Mój brat da­ro­wał dziew­czyn­kom bar­dzo ład­ne fi­ran­ki nad łóż­ka, to z jego wła­snej fa­bry­ki. Czy nie moż­na by za­wie­sić ich nad łó­żecz­ka­mi?…

Ja sama się tym zaj­mę…

– Nie mia­ła­bym nic prze­ciw temu – od­par­ła pani Lat­ter – ale dok­tór nie po­zwa­la. Mówi, że fi­ran­ki w sy­pial­niach ta­mu­ją prze­pływ po­wie­trza.

– U pani le­czy dok­tór Za­rań­ski? – prze­rwa­ła dama. Re­no­mo­wa­ny dok­tór! Znam go, bo przy­jeż­dżał do nas przed dwo­ma laty czte­ry razy z War­sza­wy (dzie­sięć mil ko­le­ją, a po­tem trzy mile po­wo­zem), kie­dy mój mąż cho­ro­wał, wy­ba­czy pani, na pę­cherz.

Znam go do­sko­na­le (każ­dy przy­jazd kosz­to­wał nas sto dwa­dzie­ścia ru­bli!), więc może by dla mo­ich dzie­ci zro­bił wy­ją­tek?…

– Bar­dzo wąt­pię – od­po­wie­dzia­ła pani Lat­ter – po­nie­waż w roku ze­szłym nie po­zwo­lił za­wie­sić fi­ra­nek nad łóż­kiem sio­strze­ni­cy hra­bie­go Ki­sie­la, z któ­rą miesz­ka­ją có­recz­ki pani…

– Aa!…., je­że­li tak!… – wes­tchnę­ła dama ocie­ra­jąc twarz ko­ron­ko­wą chu­s­tecz­ką.

Na­sta­ła prze­rwa, w cią­gu któ­rej zda­wa­ło się, że każ­da z pań chce coś po­wie­dzieć i szu­ka wła­ści­wej for­my. Dama w orze­cho­wej suk­ni wpa­try­wa­ła się w pa­nią Lat­ter, w mia­rę cze­go pani Lat­ter usi­ło­wa­ła przy­brać wy­raz grzecz­nej obo­jęt­no­ści. Ru­chli­we oczy damy mó­wi­ły: "no, po­wiedz ty pier­wej, to ja będę śmiel­sza", zaś po­są­go­wa twarz pani Lat­ter od­po­wia­da­ła: "nie, ty mnie za­ata­kuj, a wte­dy ja cię zwy­cię­żę".

W tej wal­ce nie­cier­pli­wo­ści z zim­ną krwią ustą­pi­ła dama w je­dwa­biach.

– Chcia­łam jesz­cze pro­sić pani – za­czę­ła – aże­by moje dziew­czyn­ki wię­cej pra­co­wa­ły nad ta­len­ta­mi…

– Słu­cham pa­nią.

– Jed­na na przy­kład mo­gła­by uczyć się grać na cy­trze… Ten in­stru­ment bar­dzo lubi mój mąż; na­wet ma cy­trę, bo kie­dy prak­ty­ko­wał w Wied­niu, na­le­żał do klu­bu cy­trzy­stów. Dru­ga mo­gła­by uczyć się ma­lo­wać, choć­by pa­ste­la­mi… To tak ład­nie wi­dzieć pa­nien­ki ma­lu­ją­ce pa­ste­la­mi!… Kie­dym była w ze­szłym roku w Karls­ba­dzie – wszyst­kie mło­de An­giel­ki, ile razy nie mia­ły par­tii do kro­kie­ta, roz­kła­da­ły al­bu­my i ma­lo­wa­ły. To bar­dzo uwy­dat­nia wdzię­ki mło­dej oso­by…

– Któ­raż z nich chce ma­lo­wać?

– Któ­ra? Żad­na nie chce – od­po­wie­dzia­ła z wes­tchnie­niem dama. – Ale ja my­ślę, że po­win­na by uczyć się star­sza, bo prze­cie pier­wej musi wyjść za mąż.

– Pro­szę pani, na co im te ta­len­ta?… – za­py­ta­ła pani Lat­ter mięk­kim gło­sem. – One, bie­dacz­ki, już i tak wię­cej niż inne pra­cu­ją nad lek­cja­mi…

– A… nie spo­dzie­wa­łam się od pani ta­kie­go zda­nia! – od­par­ła dama po­pra­wia­jąc się na ka­na­pie. – Jak to, więc ta­len­ta nie są po­trzeb­ne pa­nien­ce w na­szych cza­sach, kie­dy wszy­scy mó­wią, że ko­bie­ta po­win­na być sa­mo­dziel­na, po­win­na kształ­cić się we wszyst­kich kie­run­kach?…

– Ależ one cza­su nie mają…

– Cza­su?… – po­wtó­rzy­ła dama z sub­tel­ną iro­nią. – Je­że­li mają czas na szy­cie bie­li­zny dla pod­rzut­ków w ochro­nach…

– Tym spo­so­bem uczą się szyć.

– Moje cór­ki, dzię­ki Bogu, nie będą po­trze­bo­wa­ły szyć od­par­ła dama z god­no­ścią. – Ale mniej­sza. Je­że­li pani nie ży­czy so­bie tego, mu­szą za­cze­kać.

Pani Lat­ter zim­no się zro­bi­ło przy ostat­nich sło­wach. Więc zno­wu mają ubyć jej dwie pen­sjo­nar­ki pła­cą­ce dzie­więć­set ru­bli!

– W ta­kim ra­zie – cią­gnę­ła dama wy­si­la­jąc się na lo­do­wa­tą sło­dycz – może pani zro­bi przy­najm­niej tę ła­skę, aże­by pa­nien­ki tań­czy­ły…

– One uczą się tań­czyć u pierw­szo­rzęd­ne­go ar­ty­sty ba­le­tu. – Tak, pani, ale tań­czą tyl­ko z sobą i nie spo­ty­ka­ją mło­dzie­ży.

Tym­cza­sem dziś – mó­wi­ła dama z wes­tchnie­niem – kie­dy świat żąda od ko­bie­ty, aże­by była sa­mo­dziel­ną, kie­dy mło­de An­giel­ki śli­zga­ją się i jeż­dżą kon­no ra­zem z chłop­ca­mi, na­sze bie­dacz­ki są tak nie­śmia­łe w to­wa­rzy­stwie pa­nów, że… ani b e, ani m e… Mój mąż jest zroz­pa­czo­ny i mówi, że do resz­ty zgłu­pia­ły…

– Pani, ja nie mogę za­pra­szać chłop­ców na lek­cje tań­ca od­po­wie­dzia­ła pani Lat­ter.

– Ha, w ta­kim ra­zie – rze­kła zni­ża­jąc głos dama – nie zdzi­wi się pani, je­że­li od wa­ka­cyj…

– Ni­cze­mu się nie dzi­wię – od­par­ła pani Lat­ter, któ­rej gniew ude­rzył do gło­wy. – Co się zaś ty­czy ra­chun­ku…

Dama zło­ży­ła pulch­ne rącz­ki i rze­kła to­nem słod­kim:

– Wła­śnie chcia­łam uiścić resz­tę za pierw­sze pół­ro­cze… Więc je­stem pani win­na?

– Dwie­ście pięć­dzie­siąt ru­bli.

Głos damy stał się jesz­cze słod­szym, kie­dy mó­wi­ła wy­do­by­wa­jąc z kie­sze­ni port­mo­net­kę.

– Czy nie moż­na by okrą­gło… dwie­ście?… Prze­cież nie­któ­re pa­nien­ki pła­cą u pani po czte­ry­sta ru­bli rocz­nie, a na in­nych pen­sjach… Szcze­rze po­wiem, że ani my­śla­ła­bym od­bie­rać dzie­ci z ta­kiej wzo­ro­wej pen­sji, gdzie jest praw­dzi­wie ma­cie­rzyń­ski do­zór, po­rzą­dek, pięk­ne ma­nie­ry, gdy­by pani zgo­dzi­ła się na osiem­set ru­bli rocz­nie… Bo nie uwie­rzy pani, co to za strasz­ne cza­sy dla nas. Jęcz­mień zdro­żał o po­ło­wę, a chmiel… pani! Niech pani te­raz doda, że mamy trzy mile naj­gor­szej dro­gi do ko­lei, że mój bied­ny mąż cią­gle cho­ru­je na pę­cherz, a ja na przy­szły rok zno­wu mu­szę je­chać do Karls­ba­du… Przy­się­gam pani, że nie ma dziś nie­szczę­śliw­szych lu­dzi jak fa­bry­kan­ci; a wszyst­kim się zda­je, że nam brak tyl­ko pta­sie­go mle­ka…

– za­koń­czy­ła dama ocie­ra­jąc, tym ra­zem we­bo­wą chust­ką, łzy pły­ną­ce z oczu. Prze­zna­cze­nie ko­ron­ko­wej chust­ki było inne.

– Nie­chże bę­dzie dwie­ście ru­bli na ten raz – od­po­wie­dzia­ła z wol­na pani Lat­ter.

– Dro­ga, ko­cha­na pani! – za­wo­ła­ła dama, jak­by chcąc rzu­cić się jej na szy­ję.

Pani Lat­ter skło­ni­ła się uprzej­mie, wzię­ła dwie stu­ru­blów­ki i wy­ciąw­szy kwit z księ­gi po­da­ła go okrą­głej da­mie, na któ­rej twa­rzy ra­dość i tkli­wość go­ni­ły się jak dwa ob­ło­ki na wy­po­ga­dza­ją­cym się nie­bie. Wy­pro­wa­dziw­szy sze­lesz­czą­cą i po­ły­sku­ją­cą damę do po­cze­kal­ni i za­trzy­maw­szy się, aż wyj­dzie, pani Lat­ter rze­kła do słu­żą­ce­go:

– Po­proś pan­nę Ho­ward.

Wró­ci­ła do swe­go ga­bi­ne­tu i za­czę­ła cho­dzić roz­draż­nio­na. Wi­dzia­ła przed sobą szkla­ne oczy pro­fe­so­ra, któ­ry trzy­mał wiel­ki pa­lec le­wej ręki za kla­pą sur­du­ta i bez pro­te­stu zgo­dził się na zmniej­sze­nie mu do­cho­dów o dwa­dzie­ścia czte­ry ru­ble mie­sięcz­nie, a obok – orze­cho­wą suk­nię i lśnią­ce klej­no­ty damy, któ­ra jej urwa­ła pięć­dzie­siąt ru­bli na pół­ro­czu.

"Ach, trud­no!… rze­kła do sie­bie. – Kto po­trze­bu­je, ten musi ustę­po­wać. Tak było, jest i bę­dzie…" Za­pu­ka­no do drzwi. – Pro­szę wejść.

Drzwi uchy­li­ły się i nie we­szła, ale wpa­dła osiem­na­sto­let­nia pa­nien­ka, a po­tem na­gle za­trzy­ma­ła się wo­bec prze­ło­żo­nej. Była to osób­ka śred­nie­go wzro­stu, bru­net­ka, o ry­sach okrą­głych. Na nie­wy­so­kim czo­le czar­ne locz­ki wło­sów roz­rzu­ci­ły się jej, jak gdy­by szyb­ko bie­gła pod wiatr, sza­re oczy, śnia­da twarz i roz­chy­lo­ne kar­mi­no­we usta try­ska­ły zdro­wiem, ener­gią i we­so­ło­ścią, któ­rą tyl­ko obec­ność pani Lat­ter ha­mo­wa­ła od sza­lo­ne­go wy­bu­chu.

– A, Ma­dzia… Jak się masz? – rze­kła pani Lat­ter.

– Przy­cho­dzę po­wie­dzieć – mó­wi­ła szyb­ko pa­nien­ka kła­nia­jąc się po pen­sjo­nar­sku – że by­łam u Zosi Pia­sec­kiej. Ma bie­dacz­ka tro­chę go­rącz­ki, ale to nic groź­ne­go, i tyl­ko mar­twi się, że nie bę­dzie ju­tro na lek­cjach.

– Ca­ło­wa­łaś ją?

– Nie pa­mię­tam… Zresz­tą umy­łam so­bie twarz i ręce… To, pro­szę pani, nie może być nic złe­go – do­da­ła z głę­bo­kim prze­ko­na­niem – ona ta­kie ko­cha­ne, ta­kie do­bre dziec­ko…

Pani Lat­ter uśmiech­nę­ła się.

– Cóż to było w trze­ciej kla­sie? – za­py­ta­ła.

– Ach, pro­szę pani – nic. Pro­fe­sor naj­zac­niej­szy czło­wiek, ale nie­słusz­nie się ob­ra­ził. My­ślał, że Zda­now­ska śmie­je się z nie­go, a tym­cza­sem było tak, że Szten­glów­na po­ka­za­ła jej na da­chu ko­mi­nia­rza, no i ta w śmiech… Pro­szę pani – mó­wi­ła bła­ga­ją­cym gło­sem, jak­by cho­dzi­ło o uła­ska­wie­nie od cięż­kich ro­bót – niech się pani nie gnie­wa na Zda­now­ską. Ja już uła­go­dzi­łam pana pro­fe­so­ra – cią­gnę­ła fi­glar­nym to­nem – wzię­łam go za rękę, spoj­rza­łam mu pięk­nie w oczy i on już źle nie my­śli o Zda­now­skiej. A tym­cza­sem ta bie­dacz­ka tak pła­cze, tak roz­pa­cza, że na­wet mnie jest jej żal…

– Na­wet to­bie?… – od­par­ła prze­ło­żo­na. – Czy pan­na Ho­ward jest na gó­rze?

– Jest. Wła­śnie jest te­raz u niej z wi­zy­tą Hela i pan Ka­zi­mierz i roz­ma­wia­ją o bar­dzo mą­drych rze­czach…

– Za­pew­ne o sa­mo­dziel­no­ści ko­biet?

– Nie, ale o tym, że ko­bie­ty po­win­ny na sie­bie pra­co­wać, że nie po­win­ny za­nad­to roz­czu­lać się i że po­win­ny być we wszyst­kim ta­kie jak męż­czyź­ni: ta­kie mą­dre, ta­kie od­waż­ne…

Ale zda­je mi się, że wła­śnie idzie tu pan­na Ho­ward.

– Przyjdź do mnie, Ma­dziu, po szó­stej, dam ci ro­bo­tę – rze­kła śmie­jąc się pani Lat­ter.

Pa­nien­ka zni­kła we drzwiach pro­wa­dzą­cych do po­cze­kal­ni, a tym­cza­sem środ­ko­we drzwi otwo­rzy­ły się gwał­tow­nie i sta­nę­ła w nich słusz­na dama w czar­nej suk­ni. Mia­ła dłu­gą twarz jed­no­staj­nie ró­żo­wej bar­wy, wło­sy pło­we jak woda wi­śla­na pod­czas przy­bo­ru i fi­gu­rę o tyle gład­ką, o ile wy­pro­sto­wa­ną. Z wy­so­ka kiw­nę­ła gło­wą pani Lat­ter i rze­kła kontr­al­tem:

– Pani chcia­ła się ze mną wi­dzieć?… – Po­wie­dzia­ła to to­nem, poza któ­rym czuć była fra­zes:

"Kto chce wi­dzieć się ze mną, mógł­by przyjść do mnie." Pani Lat­ter po­sa­dzi­ła na­uczy­ciel­kę na ka­na­pie, sama usia­dła na fo­te­lu i ści­ska­jąc pan­nę Ho­ward za dłu­gie ręce rze­kła ser­decz­nym to­nem:

– Chcia­łam z pa­nią po­roz­ma­wiać, pan­no Kla­ro. Przede wszyst­kim jed­nak pro­szę, aże­by pani nie po­są­dza­ła mnie o za­miar ob­ra­ża­nia jej…

– Nie przy­pusz­czam, aże­by kto­kol­wiek miał pra­wo ob­ra­żać mnie – od­po­wie­dzia­ła pan­na Ho­ward co­fa­jąc z rąk prze­ło­żo­nej swo­je ręce, któ­re w tej chwi­li okry­ły się chłod­ną wil­go­cią.

– Ja bar­dzo sza­nu­ję, pan­no Kla­ro, zdol­no­ści pani… – mó­wi­ła pani Lat­ter pa­trząc w bla­de oczy na­uczy­ciel­ki, na któ­rej czo­le uka­za­ła się zmarszcz­ka. – Po­dzi­wiam wie­dzę pani, pra­cę, su­mien­ność.

Ró­żo­we ob­li­cze pan­ny Ho­ward za­czę­ło się chmu­rzyć.

– Sza­nu­ję cha­rak­ter pani, wiem o ofia­rach, ja­kie pani po­no­si na cele ogól­ne…

Twarz pan­ny Ho­ward po­chmur­nia­ła co­raz bar­dziej.

– Z przy­jem­no­ścią czy­tu­ję do­sko­na­łe ar­ty­ku­ły pani…

W tej chwi­li na ob­li­czu pan­ny Kla­ry bły­snę­ła coś jak snop sło­necz­ne­go świa­tła, któ­ry roz­darł chmu­rę brze­mien­ną pio­ru­na­mi.

– Nie na wszyst­ko zga­dzam się – cią­gnę­ła pani Lat­ter – ale dużo nad nimi my­ślę…

Fi­zjo­gno­mia pan­ny Ho­ward już wy­po­go­dzi­ła się.

– Wal­ka z prze­są­dem jest trud­na – od­par­ła roz­pro­mie­nio­na na­uczy­ciel­ka – więc uwa­żam za naj­wyż­szy triumf dla sie­bie, je­że­li czy­tel­ni­cy choć­by tyl­ko za­sta­na­wia­ją się nad mymi ar­ty­ku­ła­mi.

– Za­tem ro­zu­mie­my się, pan­no Kla­ro.

– Naj­zu­peł­niej.

– A te­raz po­zwo­li pani zro­bić so­bie jed­ną uwa­gę? – za­py­ta­ła prze­ło­żo­na.

– Pro­szę…

– Otóż, pan­no Kla­ro, dla do­bra tej spra­wy, któ­rej po­świę­ci­ła się pani, niech pani bę­dzie ostroż­niej­sza w roz­mo­wach z uczen­ni­ca­mi, oso­bli­wie mniej roz­wi­nię­ty­mi, i… z ich mat­ka­mi…

– Są­dzi pani, że za­gra­ża mi ja­kie nie­bez­pie­czeń­stwo?… – za­wo­ła­ła pan­na Ho­ward głę­bo­kim kontr­al­tem. – Ja je­stem zde­cy­do­wa­na na wszyst­ko!…

– Na wszyst­ko, ro­zu­miem, ale chy­ba nie na to, aże­by prze­krę­ca­no my­śli pani. Przed chwi­lą była u mnie oso­ba, z któ­rą pani na gó­rze roz­ma­wia­ła o sa­mo­dziel­no­ści ko­biet…

– Czy Kor­ko­wi­czo­wa, ta pi­wo­war­ka?… Gęś pro­win­cjo­nal­na!… – wtrą­ci­ła pan­na Ho­ward to­nem po­gar­dy.

– Wi­dzi pani, pani jest w tym po­ło­że­niu, że może ją lek­ce­wa­żyć, ale ja mu­szę się z nią ra­cho­wać!…

I czy wie pani, jak ona sko­rzy­sta­ła z roz­mo­wy o sa­mo­dziel­no­ści ko­biet?… Oto żąda, aby jej cór­ki uczy­ły się ma­lo­wać pa­ste­la­mi i grać na cy­trze, a przede wszyst­kim, aże­by jak naj­prę­dzej wy­szły za mąż.

Pan­na Ho­ward rzu­ci­ła się na ka­na­pie.

– Ja jej do tego nie na­ma­wia­łam! – za­wo­ła­ła. – Wszak­że w ar­ty­ku­le o wy­cho­wa­niu na­szych ko­biet wy­raź­nie pro­te­stu­ję prze­ciw zmu­sza­niu dziew­cząt do for­te­pia­nu, ry­sun­ków, na­wet do tań­ca, je­że­li nie mają ta­len­tu albo chę­ci. A w ar­ty­ku­le o po­wo­ła­niu ko­bie­ty na­pięt­no­wa­łam te lal­ki, któ­re ma­rzą o zro­bie­niu ka­rie­ry przez za­mąż­pój­ście… Wresz­cie z tą pa­nią nie roz­ma­wia­łam, ja­ki­mi po­win­ny być ko­bie­ty, ale o tym, jak one wy­cho­wu­ją się w An­glii.

Tam ko­bie­ta kształ­ci się jak męż­czy­zna: uczy się ła­ci­ny, gim­na­sty­ki, kon­nej jaz­dy… Tam ko­bie­ta sama cho­dzi po uli­cy, od­by­wa po­dró­że… Tam ko­bie­ta jest isto­tą czczo­ną.

– Czy pani zna An­glię? – na­gle za­py­ta­ła pani Lat­ter.

– Wie­le o niej czy­ta­łam.

– A ja tam by­łam – prze­rwa­ła pani Lat­ter – i za­pew­niam pa­nią, że wy­cho­wa­nie An­gie­lek in­a­czej wy­glą­da w na­szej wy­obraź­ni, a in­a­czej w rze­czy­wi­sto­ści. Czy pani na przy­kład uwie­rzy­ła­by, że tam nie­kie­dy pa­nien­ki do­sta­ją ró­zgą?…

– Ale jeż­dżą kon­no…

– Jeż­dżą te, któ­re mają ko­nie albo na ko­nie, tak jak i u nas.

– Więc dziew­czę­ta moż­na uczyć kon­nej jaz­dy i gim­na­sty­ki rze­kła sta­now­czo pan­na Ho­ward.

– Moż­na, ale… na pen­sji nie moż­na otwie­rać rajt­szu­li.

– Ale moż­na za­ło­żyć salę gim­na­stycz­ną, moż­na wy­kła­dać bu­chal­te­rię, rze­mio­sła… – nie­cier­pli­wie od­par­ła pan­na Ho­ward.

– A je­że­li ro­dzi­ce nie ży­czą so­bie tego, tyl­ko chcą, żeby pan­ny uczy­ły się ma­lar­stwa albo tań­czy­ły z chłop­ca­mi?

– Ciem­no­ta ro­dzi­ców nie może być pro­gra­mem wy­cho­wa­nia ich dzie­ci. Od tego są za­kła­dy na­uko­we, aże­by re­for­mo­wa­ły spo­łe­czeń­stwo.

– A je­że­li z po­wo­du re­for­my ucier­pia­ły­by do­cho­dy za­kła­dów na­uko­wych? – spy­ta­ła pani Lat­ter.

– W ta­kim ra­zie kie­row­nicz­ki za­kła­dów, oży­wio­ne po­czu­ciem obo­wiąz­ku spo­łecz­ne­go, mu­szą zde­cy­do­wać się na ofia­ry…

Pani Lat­ter po­tar­ła czo­ło ręką.

– Czy są­dzi pani, że każ­da prze­ło­żo­na pen­sji może po­no­sić ofia­ry, że ma środ­ki?…

– Kto nie ma środ­ków, po­wi­nien ustą­pić tym, któ­rzy je mają – od­po­wie­dzia­ła pan­na Ho­ward.

– Ach, tak?… – rze­kła prze­cią­gle pani Lat­ter, zno­wu po­cie­ra­jąc czo­ła. – Boli mnie gło­wa, tyle dziś mia­łam za­jęć… Więc pan­na Ma­li­now­ska sta­now­czo otwie­ra pen­sję?…

– Ona wo­la­ła­by zo­stać wspól­nicz­ką ja­kiejś zna­nej fir­my i… ja ją na­ma­wiam, aże­by roz­mó­wi­ła się z pa­nią…

Sil­ny ru­mie­niec wy­stą­pił na twarz pani Lat­ter. Prze­mknę­ła jej myśl, że taka spół­ka by­ła­by ra­tun­kiem pen­sji albo… może jej osta­tecz­ną ru­iną?… Wspól­nicz­ka mu­sia­ła­by do­wie­dzieć się o fi­nan­so­wym po­ło­że­niu, mia­ła­by pra­wo za­py­ty­wać o każ­de­go ru­bla, któ­re­go wy­da­je Ka­zio…

– Ja nie będę wspól­nicz­ką pan­ny Ma­li­now­skiej – rze­kła pani Lat­ter spusz­cza­jąc oczy.

– Szko­da! – od­po­wie­dzia­ła su­cho na­uczy­ciel­ka.

– Ale pani, pan­no Kla­ro, bę­dzie ostroż­niej­sza w roz­mo­wie z uczen­ni­ca­mi i… ich mat­ka­mi?

Pan­na Ho­ward pod­nio­sła się z ka­na­py.

– Tyl­ko ja – rze­kła – od­po­wia­dam za wła­sną nie­ostroż­ność, a prze­ko­nań mo­ich za­pie­rać się nie my­ślę…

– Na­wet gdy­bym ja skut­kiem tego tra­ci­ła pen­sjo­nar­ki, któ­re ich mat­ka chce umie­ścić na pen­sji tań­szej i bar­dziej po­stę­po­wej?… – mó­wi­ła wol­no i do­bit­nie pani Lat­ter.

– Na­wet gdy­bym ja sama mia­ła stra­cić za­ję­cie u pani – od­po­wie­dzia­ła rów­nie do­bit­nie pan­na Ho­ward. – Na­le­żę do osób, któ­re ani idei, ani obo­wiąz­ków spo­łecz­nych nie po­świę­cą wi­do­kom oso­bi­stym.

– Więc cze­go pani chce osta­tecz­nie?

– Chcę zro­bić ko­bie­tę sa­mo­dziel­ną, chcę ją wy­cho­wać do wal­ki z ży­ciem, chcę na­resz­cie… uwol­nić ją z za­leż­no­ści od męż­czyzn, któ­ry­mi po­gar­dzam!… – mó­wi­ła na­uczy­ciel­ka, a jej bla­de oczy pło­nę­ły chłod­nym bla­skiem. – Je­że­li zaś pani są­dzi, że je­stem u niej zby­tecz­ną, mogę usu­nąć się od No­we­go Roku. Pani szko­dzą czy tyl­ko gnie­wa­ją moje po­glą­dy, a mnie mę­czy bo­ry­ka­nie się z ru­ty­ną, ra­cho­wa­nie się z każ­dym sło­wem, wal­ka z samą sobą…

Ukło­ni­ła się ce­re­mo­nial­nie i wy­szła sta­wia­jąc dłuż­sze kro­ki niż zwy­kle.

"Hi­ste­rycz­ka!" – szep­nę­ła do sie­bie pani Lat­ter, zno­wu ści­ska­jąc rę­ko­ma czo­ło.

"Chce tu za­pro­wa­dzać bu­chal­te­rię, rze­mio­sła, wów­czas kie­dy ro­dzi­ce pra­gną, aże­by cór­ki ma­lo­wa­ły pa­ste­la­mi i jak naj­prę­dzej wy­cho­dzi­ły za mąż!… I ja dla tego ro­dza­ju prób mia­ła­bym po­świę­cić moje dzie­ci?…" – my­śla­ła pani Lat­ter.

Z dal­szych po­ko­jów przez otwar­te drzwi do­le­cia­ła ją roz­mo­wa: – Otóż za­ło­żę się z pa­nią – mówi dźwięcz­ny głos mę­ski że naj­póź­niej od dziś za mie­siąc sama pani bę­dzie żą­da­ła, aże­bym ją ca­ło­wał w rękę… Je­steś świad­kiem, Hela… Wszyst­ko za­le­ży od wpra­wy.

– Ale o co się za­kła­da­cie? – wtrą­cił głos żeń­ski.

– Ja nie za­kła­dam się – od­parł dru­gi głos żeń­ski. – Nie dla­te­go, aże­bym bała się prze­gra­nej, ale nie chcę wy­grać…

– Tak od­po­wia­da­ją ko­bie­ty na­szej epo­ki! – ode­zwał się pierw­szy głos ze śmie­chem.

– Ach, dzie­ciń­stwo!… – od­po­wie­dział męż­czy­zna. – To wca­le nie nowa epo­ka, ale sta­re jak świat ce­re­gie­le ko­bie­ce…

Do ga­bi­ne­tu we­szła prze­ślicz­na para: cór­ka i syn pani Lat­ter. Obo­je blon­dy­ni, obo­je mie­li czar­ne oczy i ciem­ne brwi, obo­je byli po­dob­ni do sie­bie. Tyl­ko w niej sku­pi­ły się wszyst­kie wdzię­ki ko­bie­ce, a w nim siła i zdro­wie.

Pani Lat­ter z za­chwy­tem pa­trzy­ła na nich.

– Cóż to za za­kła­dy? – spy­ta­ła ca­łu­jąc cór­kę.

– A to z Ma­dzią – od­po­wie­dzia­ła pan­na He­le­na. – Ka­zio chce ją ca­ło­wać po rę­kach, a ona nie po­zwa­la…

– Zwy­kła uwer­tu­ra. Do­bry wie­czór ma­tecz­ce! – rzekł syn wi­ta­jąc się.

– Tyle razy pro­si­łam cię, Ka­ziu…

– Wiem, wiem, ma­tecz­ko, ale to z roz­pa­czy…

– Na ty­dzień przed pierw­szym?…

– Wła­śnie dla­te­go, że jesz­cze ty­dzień! – wes­tchnął syn.

– Na se­rio już nie masz pie­nię­dzy? – za­py­ta­ła pani Lat­ter.

– To są zbyt po­waż­ne spra­wy, aże­bym mógł żar­to­wać…

– Ach, Ka­ziu, Ka­ziu!… Ileż chcesz? – rze­kła pani Lat­ter od­su­wa­jąc szu­fla­dę, w któ­rej le­ża­ły pie­nią­dze.

– Ma­tecz­ka wie, że ja żad­ne­mu po­je­dyń­cze­mu ko­lo­ro­wi nie daję pierw­szeń­stwa, ale lu­bię bia­ły z ró­żo­wym i nie­bie­skim. To przez mi­łość dla Rze­czy­po­spo­li­tej Fran­cu­skiej.

– Pro­szę cię, nie żar­tuj. Bę­dziesz… miał do­syć pięć ru­bli?…

– Pięć ru­bli, ma­tuch­no?… na ty­dzień?… – mó­wił syn ca­łu­jąc jej rękę i gła­dząc nią so­bie twarz z piesz­czo­tą. – Prze­cież ma­tecz­ka prze­zna­czy­ła mi sto ru­bli mie­sięcz­nie, a więc na ty­dzień…

– Oj, Ka­ziu, Ka­ziu!… – szep­nę­ła mat­ka li­cząc pie­nią­dze. – Pro­szę cię, Ka­ziu, po­sta­raj się, aże­by prę­dzej za­pro­wa­dzo­no eman­cy­pa­cję ko­biet. Może wów­czas two­ja bied­na sio­stra do­sta­nie choć czwar­tą część tego, co ty… – ode­zwa­ła się pan­na He­le­na. Pani Lat­ter spoj­rza­ła na nią z wy­mów­ką.

– Chy­ba tak nie my­ślisz – rze­kła. – Czy ja ro­bię mię­dzy wami jaką róż­ni­cę? Czy cie­bie mniej ko­cham ani­że­li jego?…

– Mój Boże, al­boż ja mó­wię coś po­dob­ne­go? – od­po­wie­dzia­ła pa­nien­ka na­cią­ga­jąc na ra­mio­na bia­łą chu­s­tecz­kę. – Swo­ją dro­gą pan­na Ho­ward ma słusz­ność, że my, dziew­czę­ta, je­ste­śmy po­krzyw­dzo­ne wo­bec chłop­ców. Ka­zio na przy­kład nie skoń­czyw­szy jed­ne­go uni­wer­sy­te­tu je­dzie za gra­ni­cę na dru­gi i po­sie­dzi tam ze czte­ry lata; a ja, aże­by po­je­chać za gra­ni­cę, mu­sia­ła­bym do­stać su­chot. To samo było w dzie­ciń­stwie, to samo bę­dzie po wyj­ściu za mąż, aż do śmier­ci…

Pani Lat­ter wpa­try­wa­ła się w nią pa­ła­ją­cy­mi oczy­ma.

– Więc i cie­bie na­wra­ca pan­na Ho­ward i ta­kie wy­kła­da ci po­glą­dy?…

– Co ma­tecz­ka jej słu­cha – ode­zwał się pan Ka­zi­mierz cho­dząc po ga­bi­ne­cie z rę­ko­ma w kie­sze­niach. – Prze­cież nie pan­na Ho­ward na­ma­wia ją, aże­by je­cha­ła za gra­ni­cę, tyl­ko ona sama chce tego. Pan­na Ho­ward, prze­ciw­nie, tło­ma­czy jej, że ko­bie­ty po­win­ny pra­co­wać na utrzy­ma­nie jak męż­czyź­ni.

– A je­że­li męż­czyź­ni nie ro­bią nic i jesz­cze nie wy­star­cza im sto ru­bli na mie­siąc?…

– He­len­ko!… – upo­mnia­ła ją mat­ka.

– Nie­chże ma­tecz­ka do tego, co ona mówi, nie przy­wią­zu­je wagi! – ode­zwał się syn z uśmie­chem. – Prze­cież ona pół go­dzi­ny temu roz­pra­wia­ła, że jak dąb musi dłu­żej ro­snąć ani­że­li róża, tak męż­czy­zna musi kształ­cić się dłu­żej ani­że­li ko­bie­ta…

– Mó­wi­łam, bo cią­gle mi to po­wta­rzasz; ale my­ślę co in­ne­go.

– Prze­pra­szam cię, ja nie po­rów­ny­wam ko­biet do róż, tyl­ko do kar­to­fli.

– O, wi­dzi mama, ja­kiej na­brał ogła­dy w swo­ich to­wa­rzy­stwach!… Szó­sta, mu­szę iść do Ady… No, bądź zdrów, mój dę­bie – mó­wi­ła pan­na He­le­na bio­rąc w obie ręce gło­wę bra­ta i ca­łu­jąc go w czo­ło. – Tak dłu­go uczysz się i tyle jesz­cze masz przed sobą na­uki, że za­pew­ne je­steś ode mnie o wie­le mą­drzej­szy. Może dla­te­go nie za­wsze cię ro­zu­miem… Do wi­dze­nia, ma­tecz­ko – do­da­ła – za go­dzi­nę przyj­dzie­my tu z Adą. Może nas ma­tecz­ka za­pro­si na her­ba­tę… Wy­szła śmie­jąc się.

Pan Ka­zi­mierz cho­dził po ga­bi­ne­cie z rę­ka­mi w kie­sze­ni i zwie­siw­szy gło­wę na pier­si mó­wił:

– Po każ­dym ta­kim ode­zwa­niu się Heli czu­ję wy­rzu­ty su­mie­nia. Może ja na­praw­dę już nie po­wi­nie­nem się kształ­cić, tyl­ko pra­co­wać na sie­bie? Może ja je­stem dla mamy cię­ża­rem?…

– Cóż ci zno­wu przy­cho­dzi do gło­wy, Ka­ziu? Prze­cie ja żyję tyl­ko two­imi na­dzie­ja­mi, two­ją przy­szło­ścią…

– A ja daję ma­mie sło­wo ho­no­ru, wo­lał­bym nie mieć su­che­go ka­wał­ka chle­ba ani­że­li być dla cie­bie cię­ża­rem! Prze­cież ro­zu­miem, że do­syć wy­da­ję i wy­da­wać będę; ależ ro­bię to dla za­wią­za­nia sto­sun­ków. A ile razy ogar­nia mnie wstyd, że znaj­du­ję się w to­wa­rzy­stwie tej mło­dzie­ży utra­cju­szow­skiej, znisz­czo­nej, nie ma­ją­cej po­czu­cia żad­nej wiel­kiej idei!… Ale mu­szę!… Szczę­śli­wym będę do­pie­ro wów­czas, kie­dy jako przed­sta­wi­ciel mas rzu­cę im w oczy…

Za­pu­ka­no i po chwi­li we­szła ład­na sza­tyn­ka z wiel­ki­mi ru­chli­wy­mi oczy­ma. Za­pło­ni­ła się jak nie­bo o wscho­dzie słoń­ca i rze­kła ci­chym gło­sem:

– Pro­szę pani, moi krew­ni zno­wu mnie mę­czą, aże­bym ich od­wie­dzi­ła…

Ru­mie­niec jej spo­tę­go­wał się.

– Prze­cież dzi­siaj twój dy­żur, Jo­asiu – od­po­wie­dzia­ła pani Lat­ter.

– Wiem, pro­szę pani, i dla­te­go je­stem za­kło­po­ta­na… Ale obie­ca­ła mnie za­stą­pić pan­na Ho­ward.

Pan Ka­zi­mierz pa­trzył w okno.

– Dłu­goż ci twoi krew­ni będą tu jesz­cze? – za­py­ta­ła chmur­nie pani Lat­ter.

– Jesz­cze kil­ka dni, ale ja to wszyst­ko od­ro­bię… Całą zimę nie ru­szę się.

– Bo­daj­by. Ha, idź, je­że­li tak chcesz, moje dziec­ko.

Kie­dy pan Ka­zi­mierz od­wró­cił się, sza­tyn­ki już nie było.

– Nie po­do­ba­ją mi się te cią­głe spa­ce­ry – rze­kła jak­by do sie­bie pani Lat­ter.

– No, krew­ni, może jesz­cze z pro­win­cji… – wtrą­cił syn.

– Ho­ward to nie­szczę­ście dla ca­łej pen­sji – mó­wi­ła wzdy­cha­jąc pani Lat­ter. – Ona musi się mie­szać do wszyst­kie­go, ona wam na­wet prze­wra­ca w gło­wach…

– Mnie!… – ro­ze­śmiał się pan Ka­zi­mierz. – Sta­ra i brzyd­ka, a przy tym mą­dra. Ach, te baby pi­szą­ce, te re­for­ma­tor­ki…

– Prze­cież i ty chcesz być re­for­ma­to­rem…

Pan Ka­zi­mierz po­chwy­cił mat­kę w ob­ję­cia i okry­wa­jąc ją po­ca­łun­ka­mi mó­wił piesz­czo­tli­wie stłu­mio­nym gło­sem:

– A, ma­tecz­ko, to się nie go­dzi… Je­że­li ma­tecz­ka wi­dzi we mnie ta­kie­go re­for­ma­to­ra, któ­ry są­sia­du­je z pan­ną Ho­ward, to już wolę wstą­pić na ko­lej że­la­zną. Za dzie­sięć lat doj­dę do kil­ku ty­się­cy ru­bli pen­sji, po­tem oże­nię się, uty­ję… Bo może ja na­praw­dę je­stem dla ma­tuch­ny cię­ża­rem?

– Tyl­ko tego nie mów, pro­szę cię.

– Do­brze, już nig­dy nie po­wiem. Te­raz na do­bra­noc po­ca­łu­ję mamę w oczko, a te­raz w dru­gie… Nie będę dziś na two­jej her­bat­ce, ma­tuch­no, mu­szę iść. Tak mi tu u was spo­koj­nie, a tam…

– Gdzież idziesz?

– Wpad­nę do te­atru, a póź­niej wstą­pię na ko­la­cję… Ach, jak mnie to cza­sa­mi mę­czy!…

Zno­wu uca­ło­wał jej oczy, twarz i ręce, wy­cho­dząc po­słał jej z pro­gu po­ca­łu­nek i znik­nął w po­cze­kal­ni.

"Bied­ne dziew­czę­ta – my­śla­ła pani Lat­ter – jak one mu­szą sza­leć za nim."

Ode drzwi spoj­rze­nie jej ma­chi­nal­nie pa­dło na szu­fla­dę biur­ka, skąd nie­daw­no dała sy­no­wi dwa­dzie­ścia pięć ru­bli. Wstrzą­snę­ła się.

"Co?… Będę ża­ło­wać tego, co jemu daję?… – my­śla­ła. – Więc ma wstą­pić do służ­by na ko­lej?… Nig­dy, póki ja żyję!"V PIĘK­NE PAN­NY

Gdy Ma­dzia opu­ści­ła po­kój Ady, już za­pa­dał mrok spo­tę­go­wa­ny chmu­ra­mi, z któ­rych lał się deszcz po­mie­sza­ny z top­nie­ją­cym śnie­giem. Na ko­ry­ta­rzu za­pa­lo­no lam­py. Przy ich świe­tle Ma­dzia zo­ba­czy­ła zbie­ga­ją­cą ze scho­dów ko­le­żan­kę, pan­nę Jo­an­nę, ubra­ną jak na bal. Mia­ła sze­lesz­czą­cą kre­mo­wą suk­nię z wy­bor­nie do­pa­so­wa­nym sta­ni­kiem, otwar­tym z przo­du jak drzwi uchy­lo­ne, spo­za któ­rych ostroż­nie wy­glą­dał gors po­dob­ny do list­ków bia­łej róży.

– A ty gdzie, Jo­asiu? – za­py­ta­ła Mag­da­le­na.

– Te­raz do pan­ny Ża­ne­ty, a póź­niej na kon­cert ze zna­jo­my­mi.

– Ślicz­nie wy­glą­dasz, cóż to za suk­nia!… Jo­an­na uśmiech­nę­ła się.

– Ach, Ma­dziu – rze­kła to­nem ła­god­niej­szym – za­stę­pu­je mnie pan­na Ża­ne­ta, ale ty jej po­mo­żesz, praw­da?

– Na­tu­ral­nie.

– I jesz­cze, Ma­dziu, po­życz mi, ko­chan­ko, bran­zo­let­ki.

– Owszem, weź ze sto­li­ka.

– A wa­chla­rza nie dasz mi?

– Ależ weź wszyst­ko. Wa­chlarz jest tak­że w sto­li­ku.

– Więc we­zmę i two­ją ko­ron­kę na gło­wę.

– Do­brze, jest pod sto­li­kiem, w pu­deł­ku od ka­pe­lu­sza.

– Dzię­ku­ję ci, moja dro­ga.

– Baw się do­brze. A nie wi­dzia­łaś He­len­ki?

– Na gó­rze nie ma jej, za­pew­ne jest u sie­bie. Do wi­dze­nia.

Znik­nę­ła na za­krę­cie ko­ry­ta­rza i tyl­ko sły­chać było sze­lest jej

"Jaka ta Zo­sia nie­mą­dra! – po­my­śla­ła Mag­da­le­na. – Gdzież­by Jo­asia po­zwo­li­ła…"

W ga­bi­ne­cie He­len­ki było pu­sto. Już Mag­da­le­na mia­ła cof­nąć się, gdy na pro­gu trze­cie­go po­ko­ju uka­za­ło się ja­sne wi­dzia­dło da­ją­ce jej zna­ki ręką. Była to He­le­na.

Ma­dzia ci­cho prze­szła po dy­wa­nach aż do sy­pial­ni pani Lat­ter na pół oświe­tlo­nej przez róż­no­ko­lo­ro­wą lamp­kę.

– Patrz, jaki on za­baw­ny! – szep­nę­ła He­le­na cią­gnąc Ma­dzię do nie do­mknię­tych drzwi ga­bi­ne­tu pani

Lat­ter.

Na ka­nap­ce prze­zna­czo­nej dla go­ści sie­dział pan siwy i oty­ły, z si­ny­mi ru­mień­ca­mi na po­licz­kach – i roz­ma­wiał z pa­nią Lat­ter.

– Opie­kun Mani Le­wiń­skiej… – szep­nę­ła Hela.

– Bar­dzo je­stem za­do­wo­lo­ny, mo­ści do­bro­dziej­ko – mó­wił pan – bo dziew­czy­na co kwar­tał wy­da­je mi się lep­szą. A roz­sąd­ne to, go­spo­dar­ne, i kawy, mo­ścia do­bro­dziej­ko, na­le­je, i her­ba­tę umie za­pa­rzyć… Kie­dy po wa­ka­cjach od­je­cha­ła do War­sza­wy, kąta zna­leźć nie mo­głem… Tfy! na­wet ka­wa­łe­czek ko­bie­ty oży­wił dom; cóż by to zaś było, gdy­by tak, mo­ścia do­bro­dziej­ko, osia­dła w nim go­spo­dy­ni całą gębą, ko­bie­ta ro­zum­na, doj­rza­ła, po­kaź­na…

– Dom pań­ski bar­dzo zy­ska, gdy Ma­nia skoń­czy pen­sję, a szcze­gól­niej gdy wyj­dzie za mąż. Bo na­wet w tym wy­pad­ku za­pew­ne nie pu­ści jej pan od sie­bie – od­po­wie­dzia­ła pani Lat­ter.

– A, mo­ścia do­bro­dziej­ko, czym ja już taki nie­do­łę­ga, że sam nie mogę oże­nić się?… O dzie­ciach, przy­znam się, nie pro­jek­tu­ję, za póź­no, mo­ścia do­bro­dziej­ko; ale żony – nie my­ślę się wy­rze­kać.

Pani Lat­ter od­chrząk­nę­ła.

– Tak, pro­szę pani. Ma­ją­tek mam nie­naj­gor­szy, bez dłu­gu, i go­tów­czy­na się znaj­dzie; dom mu­ro­wa­ny, ob­szer­ny, nad rze­ką… Ryby, grzy­by, po­lo­wa­nie, ką­pie­le… co, mo­ścia do­bro­dziej­ko, chcesz. Tyl­ko, pod sło­wem ho­no­ru, bez ko­bie­ty wy­trzy­mać nie mogę, a oso­bli­wie jak przyj­dzie zima…

– Może pan chce zo­ba­czyć Ma­nię? – prze­rwa­ła pani Lat­ter.

– Wszyst­ko jed­no, Ma­nia mi nie uciek­nie, a ja sko­rzy­stam z cza­su, aże­by po tro­chu wy­ro­bić so­bie, mo­ścia do­bro­dziej­ko, in­te­res. Ani two­je gry­ma­sy, ani mę­dr­ko­wa­nia, ani za­ga­dy­wa­nia nie po­mo­gą, bo prę­dzej czy póź­niej ja spra­wę wy­łusz­czę bez ogró­dek, nóż­ki na stół, mo­ścia do­bro­dziej­ko, a pani – mu­sisz za­ak­cep­to­wać…

He­len­ka za­sła­nia­jąc usta ucie­kła do swe­go po­ko­ju, a za nią Mag­da­le­na z wy­ra­zem nie­ukon­ten­to­wa­nia na twa­rzy.

– Jak moż­na, Helu, pod­słu­chi­wać i jesz­cze mnie cią­gnąć? Je­stem pew­na, że ma­mie zro­bi­ło­by to przy­krość.

– Ach, ja­kie to pa­rad­ne! – śmia­ła się pan­na He­le­na. – Wy­obra­żam so­bie minę Ka­zia, gdy­bym mu po­wie­dzia­ła, że bę­dzie­my mie­li trze­cie­go tat­kę…

– Helu…

– Na­tu­ral­nie, że nie po­wiem, bo jesz­cze wię­cej wy­da­wał­by pie­nię­dzy… Mu­ro­wa­ny ob­szer­ny dom nad rze­ką… Może to pa­łac? W każ­dym ra­zie za­pra­szam cię, Ma­dziu, na ryby, grzy­by, ką­pie­le i po­lo­wa­nia…

Mag­da­le­na roz­ch­mu­rzy­ła się, przy­szło jej bo­wiem na myśl, że po­ło­że­nie pani Lat­ter nie jest złe, je­że­li może wyjść za ma­jęt­ne­go czło­wie­ka.

– Nie by­łaś dzi­siaj u Ady – rze­kła zmie­nia­jąc przed­miot roz­mo­wy.

Pan­na He­le­na usia­dła na ka­na­pie i ba­wiąc się ko­ron­ką nie­bie­skie­go szla­frocz­ka prze­sta­ła śmiać się, a za­czę­ła zie­wać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: