Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Emancypantki, T.II - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emancypantki, T.II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 646 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I PO­WRÓT

Pan­no Mag­da­le­no, czas wsta­wać!…

Te wy­ra­zy, a jed­no­cze­śnie – tur­kot po­cią­gu, dźwię­cze­nie łań­cu­chów i szyb­ki od­dech lo­ko­mo­ty­wy usły­sza­ła Ma­dzia. Ale nie mo­gła jesz­cze otwo­rzyć oczu, odu­rzo­na ko­ły­sa­niem wa­go­nu. Wtem stuk­nę­ło okno i na Ma­dzię wio­nął orzeź­wia­ją­cy prąd po­wie­trza. Wes­tchnę­ła i prze­tar­ła oczy. Sen uciekł, Ma­dzia za­czy­na ro­zu­mieć rze­czy­wi­stość. Oto sie­dzi w ką­cie prze­dzia­łu pierw­szej kla­sy, a na­prze­ciw – jej to­wa­rzysz­ka, pani na­czel­ni­ko­wa, prze­glą­da­jąc się w ma­łym lu­ster­ku, ob­my­wa twarz ko­loń­ską wodą i gła­dzi wło­sy. Na świe­cie jest po­god­ny ra­nek.

– Dzień do­bry pani na­czel­ni­ko­wej…

– Dzień do­bry… dzień do­bry, ko­cha­na pan­no Mag­da­le­no… Do­sko­na­le pani spa­ła!… Po łaź­ni i po pła­czu za­wsze się do­brze śpi. – Da­le­ko jesz­cze do War­sza­wy?… – pyta Ma­dzia.

– Wy­je­cha­li­śmy z ostat­niej sta­cji.

Ma­dzia chwiej­nym kro­kiem zbli­ża się do okna i za­czy­na oglą­dać oko­li­cę.

Pola zżę­te; na ścier­niach za­pa­la­ją się i ga­sną kro­ple rosy; drze­wa ucie­ka­ją­ce w tył mają nie­zdro­wą zie­lo­ność, jak­by w tym miej­scu je­sień za­czy­na­ła się wcze­śniej ani­że­li w Ik­si­no­wie. Nie­kie­dy mię­dzy po­la­mi za­bie­li się cha­ta oto­czo­na pło­tem z żer­dzi; z da­le­ka wi­dać parę wy­so­kich ko­mi­nów.

A na gra­ni­cy ho­ry­zon­tu roz­pie­ra się ol­brzy­mi sza­ry ob­łok prze­cię­ty trze­ma po­zio­my­mi smu­ga­mi dy­mów. Naj­niż­sza smu­ga ozna­cza Po­wi­śle, śred­nia – sto­ki, naj­wyż­sza szczy­ty War­sza­wy, któ­ra wy­glą­da jak ta­jem­ni­cze pa­smo wzgórz zę­ba­tych z wy­ska­ku­ją­cy­mi tu i owdzie ska­ła­mi.

– Pięk­ne ma­cie po­wie­trze w tej War­sza­wie – ode­zwa­ła się na­czel­ni­ko­wa. – Je­stem pew­na, że za dwa dni będę mia­ła czar­ne płu­ca… Ach, Boże, jak wy tu żyć mo­że­cie?…

– Ale wi­dzi pani, że im bli­żej pod­jeż­dża­my, tym bar­dziej roz­pra­sza­ją się dymy… O! wie­ża ko­ścio­ła ewan­ge­lic­kie­go… na lewo Świę­ty Krzyż… na pra­wo ko­ściół Pan­ny Ma­rii… Co­raz wy­raź­niej!…

– Już ja dzię­ku­ję za taką wy­raź­ność, Pa­nie Boże!… W rok umar­ła­bym tu­taj… A pani niech wra­ca do Ik­si­no­wa z po­cząt­kiem przy­szłych wa­ka­cyj… Ot, już gwiż­dżą… za­raz wy­sia­da­my…

Od­wio­zę pa­nią, gdzie trze­ba.

To mó­wiąc na­czel­ni­ko­wa za­czę­ła śpiesz­nie wyj­mo­wać z siat­ki wa­go­nu tor­by, pu­deł­ka, pa­ra­so­le.

Po­ciąg zwal­nia, sły­chać gwar roz­mów, kon­duk­to­rzy otwie­ra­ją drzwi…

– War­sza­wa…

– Ej, czło­wie­ku!… a za­mów wy­god­ną do­roż­kę… – woła na­czel­ni­ko­wa po­da­jąc tra­ga­rzo­wi stos ru­pie­ci.

Po­nad ra­mie­niem tra­ga­rza Ma­dzia spo­strze­ga szczu­płą osób­kę w ciem­nych suk­niach, któ­rej za­fra­so­wa­na twarz wy­da­je się jej zna­jo­mą.

– Ma­dziu! – na­gle od­zy­wa się za­fra­so­wa­na osób­ka wy­cią­ga­jąc ręce.

– Ża­net­ko!… – od­po­wia­da Ma­dzia. – Co tu ro­bisz? – Przy­je­cha­łam na dwo­rzec po cie­bie…

– A ty skąd wiesz, że ja mia­łam wró­cić?…

– Prze­cież te­le­gra­fo­wa­łaś do pan­ny Ma­li­now­skiej i ona mnie tu przy­sy­ła w za­stęp­stwie…

Obie pan­ny tak gwał­tow­nie pa­da­ją so­bie w ob­ję­cia, że robi się z nich jed­na bry­ła ta­mu­ją­ca ruch na pe­ro­nie. Za­cze­pił je wó­zek, po­trą­cił kon­duk­tor, wresz­cie wpadł na nie tra­garz i nie­chcą­cy roz­dzie­lił pa­ra­so­lem na­czel­ni­ko­wej.

– Ta­kim spo­so­bem ja już nie­po­trzeb­na pani? – mówi na­czel­ni­ko­wa i - ona zno­wu chwy­ta

Ma­dzię w ob­ję­cia. – Więc do wi­dze­nia, pan­no Mag­da­le­no, naj­póź­niej w koń­cu przy­szłe­go czerw­ca. Mó­wię: do wi­dze­nia nie tyl­ko od sie­bie, ale od ca­łe­go mia­sta i od mego męża, któ­re­mu pani tak­że gło­wę za­wró­ci­ła… Oj! bę­dzie­my się kłó­cić w Ik­si­no­wie…

Tra­garz za­jął się ode­bra­niem rze­czy Ma­dzi, i obie pan­ny we­szły do sali pa­sa­żer­skiej.

– Boże, jak ty ślicz­nie wy­glą­dasz, Ma­dziu – mó­wi­ła pan­na Ża­ne­ta – a tu ktoś roz­pu­ścił plot­kę, żeś w kwiet­niu umar­ła!… Od kwiet­nia do sierp­nia zro­bi­łaś so­bie wa­ka­cje, win­szu­ję!…

Do­pie­ro mu­sia­łaś uży­wać?…

– Nie wi­dzia­łam na­wet mo­jej sio­strzycz­ki – wtrą­ci­ła Ma­dzia. – Cóż u was?…

– Nic. Na pen­sję taki na­tłok, że pan­na Ma­li­now­ska nie chce przyj­mo­wać uczen­nic… Ale co za zmia­ny!… W daw­nym miesz­ka­niu Ady Sol­skiej i pani Lat­ter są dziś sy­pial­nie; go­spo­da­ru­je mat­ka pan­ny Ma­li­now­skiej, a ona sama oprócz sa­lo­nu do przy­jęć ma tyl­ko je­den po­kój…

Sły­sza­łaś?… Prze­ło­żo­na w jed­nym po­ko­ju!…

– Musi mieć mniej­sze do­cho­dy ani­że­li pani Lat­ter?

– Wąt­pię – od­par­ła pan­na Ża­ne­ta. – Choć, wy­obraź so­bie, bie­rze po pięć­dzie­siąt i po sto ru­bli ta­niej od pen­sjo­na­rek, nam po­po­dwyż­sza­ła pen­sje, no… i stół jest lep­szy… O, lep­szy…

– To do­sko­na­le.

Pan­na Ża­ne­ta wes­tchnę­ła.

– Strasz­ny ucisk!… Pen­sjo­nar­kom nie wol­no wy­cho­dzić na wi­zy­ty; nam wol­no przyj­mo­wać go­ści tyl­ko w ogól­nym sa­lo­nie… O dzie­wią­tej wie­czór wszyst­kie mu­si­my być w domu…

Jo­asia nie mia­ła­by co ro­bić u nas. To klasz­tor!…

Wy­nie­sio­no rze­czy, pan­ny wsia­dły w do­roż­kę.

– Jak te wa­sze do­roż­ki trzę­są… ach, wy­le­cę!… – za­wo­ła­ła Ma­dzia. – Kurz… za­duch…

– A mnie się zda­je, że dziś jest cu­dow­ne po­wie­trze – uśmiech­nę­ła się pan­na Ża­ne­ta. – Tak daw­no już nie by­łam na wsi, że chy­ba nie po­tra­fi­ła­bym tam od­dy­chać – do­da­ła z wes­tchnie­niem.

– Pan­na Ho­ward jest u was? – pyta Ma­dzia.

– Co też ty mó­wisz?… U nas nie ma miej­sca dla pro­gre­si­stek wo­bec pan­ny Ma­li­now­skiej.

– Gwar. ha­łas!… Nie­zno­śna War­sza­wa… A nie sły­sza­łaś cze­go o Sol­skich, o… He­le­nie Nor­skiej?… py­ta­ła Ma­dzia ru­mie­niąc się. – Wszy­scy sie­dzą za gra­ni­cą, ale nie­dłu­go mają wró­cić – mó­wi­ła pan­na Ża­ne­ta. – Ada chce dok­to­ry­zo­wać się z nauk przy­rod­ni­czych, a He­len­ka po­dob­no jest za­rę­czo­na z Sol­skim. Tyl­ko że oni cią­gle to – go­dzą się, to – zry­wa­ją ze sobą… Hela ma być taka de­spo­tycz­na jak pani Lat­ter, a Sol­ski za­zdro­sny… Nic tego nie ro­zu­miem.

Pro­szę skrę­cić w bra­mę i wje­chać na dzie­dzi­niec!… – za­wo­ła­ła pan­na Ża­ne­ta do woź­ni­cy.

W kil­ka mi­nut póź­niej Ma­dzia z bi­ciem ser­ca wstę­po­wa­ła na do­brze zna­ne jej scho­dy pen­sji.

Ude­rzy­ła ją ci­sza pa­nu­ją­ca w ko­ry­ta­rzach i brak pen­sjo­na­rek, któ­re daw­niej cią­gle krę­ci­ły się mię­dzy sa­la­mi.

– Pani prze­ło­żo­na u sie­bie? – za­py­ta­ła pan­na Ża­ne­ta szpa­ko­wa­te­go męż­czy­znę, któ­ry w czar­nym sur­du­cie, za­pię­tym pod szy­ję, stał przy scho­dach, wy­pro­sto­wa­ny jak żoł­nierz.

– Pani prze­ło­żo­na… – od­parł, lecz na­gle umilkł.

Otwo­rzy­ły się drzwi i ja­kiś pan wśród ukło­nów co­fał się ty­łem z po­ko­ju, w głę­bi któ­re­go sły­chać było ła­god­ny głos pan­ny Ma­li­now­skiej:

– …bo od chwi­li gdy spro­wa­dzi się na pen­sję, wy­cho­dzić do mia­sta nie może…

– Nie­odwo­łal­nie?… – za­py­tał cią­gle kła­nia­ją­cy się pan. – Tak.

Pan zbiegł ze scho­dów i Ma­dzia uj­rza­ła przed sobą pan­nę Ma­li­now­ską. Mia­ła taką samą ciem­ną suk­nię, taką samą spo­koj­ną twarz, jak przed pół ro­kiem. Tyl­ko jej pięk­ne oczy na­bra­ły ko­lo­ru sta­li.

– Aaa… pan­na Brze­ska jest?… – rze­kła prze­ło­żo­na i po­ca­ło­wa­ła Ma­dzię w czo­ło. – Czy bę­dziesz mo­gła po­je­chać ze mną dziś o pią­tej do two­ich pa­nie­nek?

– Owszem, pro­szę pani.

– Pan­no Ża­ne­to, zaj­mij się Brze­ską…

– Czy mogę przy­wi­tać się z daw­ny­mi uczen­ni­ca­mi?… – nie­śmia­ło za­py­ta­ła Ma­dzia.

– Owszem. Pio­trze, śnia­da­nie dla pan­ny Brze­skiej… Po­tem może Piotr wy­słać list, któ­ry mu dziś da­łam…

– Do pani Kor­ko­wi­czo­wej – wtrą­cił wy­pro­sto­wa­ny męż­czy­zna.

– Wła­śnie za­wia­da­miam w nim pa­nią Kor­ko­wi­czo­wę, że przy­je­cha­łaś i że bę­dzie­my u niej o pią­tej – rze­kła do Ma­dzi pan­na Ma­li­now­ska i po­szła na górę.

Ma­dzia w osłu­pie­niu pa­trzy­ła na pan­nę Ża­ne­tę, któ­ra zo­ba­czyw­szy, że prze­ło­żo­na zni­kła już w ko­ry­ta­rzu dru­gie­go pię­tra, po­ki­wa­ła gło­wą i szep­nę­ła:

– Tak, tak!…

Te­raz uchy­li­ły się inne drzwi i w wą­skim otwo­rze uka­zał się cień dziew­czyn­ki, któ­ra da­wa­ła zna­ki ręką szep­cząc: "Pst!… pst!… pan­no Mag­da­le­no!…"

Ma­dzia z Ża­ne­tą we­szły do sali, gdzie ze­bra­ła się gro­mad­ka mniej­szych i więk­szych pa­nie­nek.

– Pani prze­ło­żo­na po­zwo­li­ła przy­wi­tać się – rze­kła pan­na Ża­ne­ta.

Wte­dy dziew­czyn­ki oto­czy­ły Ma­dzię ze wszyst­kich stron, za­czę­ły ją ca­ło­wać i mó­wić jed­na przez dru­gą.

– Wi­dzia­ły­śmy oknem, jak pani za­je­cha­ła… Pani do nas?… Nie, do Kor­ko­wi­czó­wien…

Ach, gdy­by pani wie­dzia­ła, jak nas ostro trzy­ma­ją!… Wie pani, że Zo­sia Pia­sec­ka w lip­cu umar­ła…

– Ja mia­łam wszyst­kie ce­lu­ją­ce i do­sta­łam pierw­szą na­gro­dę… – mó­wi­ła gło­śniej od in­nych pięk­na bru­net­ka z ak­sa­mit­ny­mi oczy­ma.

– Moja Mal­win­ko, nie chwal się tak…

– A ty nie prze­szka­dzaj, moja Ko­ciu. Ja prze­cież by­łam uczen­ni­cą pan­ny Mag­da­le­ny, więc przy­jem­nie jej bę­dzie do­wie­dzieć się, że je­stem naj­zdol­niej­sza z ca­łej pen­sji…

– Wie pani, że bied­na Ma­nia Le­wiń­ska nie skoń­czy­ła szó­stej kla­sy?…

– Ach, Ła­bęc­ka, jak się masz! – za­wo­ła­ła Ma­dzia. Dla­cze­go nie skoń­czy­ła?…

– Musi sie­dzieć u swe­go wuja Miel­nic­kie­go… Pa­mię­ta pani: taki gru­by pan… Spa­ra­li­żo­wa­ło go po śmier­ci pani Lat­ter, a Ma­nia go pie­lę­gnu­je…

– O mnie już pani za­po­mnia­ła… A ja tak tę­sk­nię za pa­nią… – Ależ nie… Zo­siu…

– Tyle mam do po­wie­dze­nia… Niech pani ze mną pój­dzie do okna…

Za­pro­wa­dzi­ła Ma­dzię we fra­mu­gę i za­czę­ła szep­tać:

– Je­że­li pani zo­ba­czy go… bo on ma tu nie­dłu­go wró­cić…

– Kogo, Zo­siu?…

– No… tego pana… Ka­zi­mie­rza Nor­skie­go…

– I ty jesz­cze o nim my­ślisz?… W szó­stej kla­sie!… – rze­kła zgor­szo­na Ma­dzia.

– Wła­śnie, że już wca­le nie my­ślę… Sto razy… ty­siąc razy wolę pana Ro­ma­no­wi­cza… Ach, pani, jaka jemu ślicz­na bro­da uro­sła od wa­ka­cyj…

– Dziec­ko je­steś, Zo­siu…

– O, wca­le nie, bo już umiem po­gar­dzać… Niech się żeni z tą Mon­goł­ką…

– Kto z kim?… – za­py­ta­ła Ma­dzia bled­nąc. – Ka­zi­mierz z Adą Sol­ską… – od­par­ła Zo­sia.

– Któż ci zno­wu mó­wił o ta­kich dzie­ciń­stwach?…

– Nikt nie mówi, bo nikt nie wie, tyl­ko.., moje ser­ce prze­czu­wa… O, nie na próż­no oni sie­dzą w Zu­ry­chu…

Za­pu­ka­no do drzwi. Dziew­czyn­ki roz­pierz­chły się jak wró­ble przed ja­strzę­biem. Uka­za­ła się po­ko­jów­ka za­pra­sza­jąc Ma­dzię na śnia­da­nie.

W po­ko­ju prze­ło­żo­nej Ma­dzia ze­tknę­ła się ze sta­rusz­ką bia­ło­wło­są i szczu­płą, ale bar­dzo ru­chli­wą.

– Je­stem tu­tej­sza go­spo­dy­ni – rze­kła we­so­ło sta­rusz­ka i w za­stęp­stwie cór­ki pro­szę pa­nią…

Sta­rusz­ka była po­dob­na do dok­to­ro­wej Brze­skiej, więc wzru­szo­na Ma­dzia uca­ło­wa­ła jej ręce.

– Nie­chże pani sia­da… prze­pra­szam, ale nie pa­mię­tam na­zwi­ska?…

– Mag­da­le­na…

– Nie­chże pani sia­da, pan­no Mag­da­le­no… Ja pani na­le­ję kawę, bo musi pani być zmę­czo­na…

I buł­kę na­sma­ru­ję… Ja się na tym znam…

– Bar­dzo dzię­ku­ję, ale… nie ja­dam z ma­słem – szep­nę­ła Ma­dzia pra­gnąc jak naj­mniej na­ra­żać na kosz­ta swo­je pro­tek­tor­ki.

– Nie chce pani ma­sła?… – zdzi­wi­ła się sta­rusz­ka. A nie­chże Bóg bro­ni, aże­by o tym do­wie­dzia­ła się Fe­lu­nia!… We­dług niej pie­czy­wo bez ma­sła nic nie­war­te… Tu wszy­scy mu­si­my ja­dać ma­sło.

Więc i Ma­dzia ja­dła buł­kę z ma­słem, a w ser­cu jej ode­zwa­ła się ci­cha tę­sk­no­ta. U ro­dzi­ców na pod­wie­czor­kach w al­tan­ce tak­że ja­da­no do kawy buł­ki tyl­ko z ma­słem… Co te­raz robi ma­jor. pro­boszcz… ro­dzi­ce?… Ach, jak to cięż­ko dom opu­ścić!…

Sta­rusz­ka może prze­czu­wa­jąc jej smut­ne wspo­mnie­nia ode­zwa­ła się:

– Pew­nie pani zno­wu kil­ka lat po­sie­dzi w War­sza­wie jak my?… Fe­lu­nia już bar­dzo daw­no nie była na wsi.

– O nie, pro­szę pani! – za­pro­te­sto­wa­ła Ma­dzia. – Ja może za rok wró­cę, bo mam za­miar otwo­rzyć pen­syj­kę – do­da­ła ci­szej. – W War­sza­wie?… – spy­ta­ła żywo sta­rusz­ka pa­trząc na Ma­dzię wy­lęk­nio­ny­mi oczy­ma.

– O, nie… w Ik­si­no­wie…

– Ik­si­nów?… Ik­si­nów?… Nie mamy żad­nej uczen­ni­cy z Ik­si­no­wa… Ha, może bo i do­brze…

Przy­sy­ła­ła­by nam pani pa­nien­ki do wyż­szych klas.

– Ależ na­tu­ral­nie, że tyl­ko tu­taj… – od­par­ła Ma­dzia. Sta­rusz­ka uspo­ko­iła się.

Do obocz­ne­go sa­lo­ni­ku, do któ­re­go drzwi były uchy­lo­ne, we­szła prze­ło­żo­na, a za nią ja­kaś dama.

– Zde­cy­do­wa­łam się na czte­ry­sta ru­bli – mó­wi­ła dama. Trud­no, cóż ro­bić?…

– Już nie mam miej­sca dla có­recz­ki pani, wczo­raj zo­sta­ło za­ję­te – od­po­wie­dzia­ła prze­ło­żo­na.

Chwi­la mil­cze­nia.

– Jak to?…., prze­cież… Prze­cież zmie­ści się jesz­cze jed­no łó­żecz­ko w tak ob­szer­nym lo­ka­lu – mó­wi­ła dama, w któ­rej gło­sie czuć było zmie­sza­nie.

– Nie, pani. U nas licz­ba uczen­nic sto­su­je się do ob­szer­no­ści miesz­ka­nia… Dziew­czyn­ki mu­szą mieć po­wie­trze albo bled­ni­cę, a ja nie chcę u sie­bie bled­ni­cy.

Dama wi­docz­nie pod­nio­sła się do wyj­ścia i rze­kła to­nem iry­ta­cji:

– Pani Lat­ter nig­dy nie była tak bez­względ­ną… Że­gnam pa­nią…

– I bar­dzo źle na tym wy­szła. Że­gnam pa­nią – od­par­ła prze­ło­żo­na wy­pro­wa­dza­jąc damę na ko­ry­tarz.

Ma­dzia była za­dzi­wio­na sta­now­czo­ścią pan­ny Ma­li­now­skiej, a jesz­cze wię­cej fi­zjo­gno­mią jej mat­ki. Przez czas roz­mo­wy w sa­lo­ni­ku na twa­rzy sta­rusz­ki ko­lej­no ma­lo­wa­ła się oba­wa, duma, gniew, za­chwyt.

– Ona taka za­wsze… Fe­lu­nia!… – mó­wi­ła mat­ka skła­da­jąc ręce i trzę­sąc gło­wą ze wzru­sze­nia.

– Co to za wy­jąt­ko­wa ko­bie­ta!…

Praw­da, pan­no… prze­pra­szam, ale?

– Mag­da­le­na… – przy­po­mnia­ła jej Ma­dzia.

– Tak… pan­no Mag­da­le­no… bar­dzo prze­pra­szam. Ale praw­da, że Fe­lu­nia jest nad­zwy­czaj­ną ko­bie­tą?… Dru­giej ta­kiej ja przy­najm­niej nie spo­tka­łam na świe­cie.

W pro­gu uka­za­ła się prze­ło­żo­na.

– Cóż, mamo – rze­kła – bie­li­zna Gnie­wo­szów­ny zga­dza się z re­je­strem?

– Bie­li­zny ma do­syć – od­par­ła sta­rusz­ka – ale żad­ne­go re­je­stru.

– Jak zwy­kle!… Gnie­wo­szów­na nie pój­dzie dziś na spa­cer, tyl­ko z mamą po­ra­chu­je bie­li­znę i zro­bi re­jestr, któ­ry da do pod­pi­sa­nia ojcu, gdy ją od­wie­dzi. Wiecz­ny nie­ład!…

Te­raz pan­na Ma­li­now­ska zwró­ci­ła na Ma­dzię spo­koj­ne oczy.

– Pro­szę cię, pan­no Mag­da­le­no. Rze­czy two­je są w daw­nym po­ko­ju Sol­skiej, któ­ry mo­żesz za­jąć do pią­tej. Do tej go­dzi­ny je­steś wol­na.

Ma­dzia po­dzię­ko­wa­ła sta­rusz­ce za śnia­da­nie i prze­szła do wska­za­ne­go po­ko­ju. Zna­la­zła tam swój ku­fer i pu­deł­ka, ogrom­ną mied­ni­cę wody, ręcz­nik śnież­nej bia­ło­ści, ale z lu­dzi – ni­ko­go. Wi­docz­nie wszy­scy byli za­ję­ci i nikt nie my­ślał jej ba­wić.

Brr!… jak tu chłod­no… Ma­dzi jesz­cze hu­czał w gło­wie tur­kot po­cią­gu, jesz­cze odu­rzał ją dym lo­ko­mo­ty­wy, jesz­cze nie mo­gła oswo­ić się z my­ślą, że jest w War­sza­wie. Sto­jąc na środ­ku po­ko­ju przy­mknę­ła oczy, aże­by mieć złu­dze­nie, że ona jesz­cze nie opu­ści­ła Ik­si­no­wa.

Za drzwia­mi sły­chać sze­lest… może idzie mat­ka?… Ktoś od­chrząk­nął – to pew­nie oj­ciec albo ma­jor?… A to co?… Ach, sły­chać prze­raź­li­we gra­nie ka­ta­ryn­ki!…

Jak­że pra­gnę­ła w tej chwi­li przy­tu­lić się do kogo, ca­ło­wać i być ca­ło­wa­ną… Gdy­by przy­najm­niej ode­zwał się do niej kto, gdy­by wy­słu­chał, jak jej w domu było do­brze, a jak dziś tę­sk­no… Żeby choć jed­no słów­ko otu­chy… Nic, nic!… Po ko­ry­ta­rzu ci­cho bie­ga­ją lu­dzie bez gło­su; nie­kie­dy chrzą­ka woź­ny sto­ją­cy przy scho­dach; przez otwar­ty luf­cik na­pły­wa dusz­ne po­wie­trze, a z da­le­ka na dru­giej uli­cy gra ka­ta­ryn­ka…

"O mój po­ko­iku, mój ogro­dzie… moje pola!… Na­wet nasz cmen­ta­rzyk nie jest taki smut­ny jak ten dom; na­wet mo­gi­ła bied­ne­go sa­mo­bój­cy nie jest tak pu­sta jak ten po­kój…" – my­śli Ma­dzia, z trud­no­ścią po­wstrzy­mu­jąc wy­buch pła­czu. Gdy­by w tym ga­bi­ne­cie zo­sta­ła jaka pa­miąt­ka po Sol­skiej! Nie ma nic! na­wet zdar­to obi­cia i po­ma­lo­wa­no ścia­ny na sta­lo­wy ko­lor, któ­ry przy­po­mi­na spo­koj­ne oczy pan­ny Ma­li­now­skiej.

Kie­dy Ma­dzia prze­bra­ła się, wpa­dła do niej pan­na Ża­ne­ta.

– Ach, na­resz­cie!… – za­wo­ła­ła Ma­dzia wy­cią­ga­jąc ręce do za­fra­so­wa­nej osób­ki, któ­ra daw­niej nic ją nie ob­cho­dzi­ła, lecz w tej chwi­li wy­da­wa­ła się naj­droż­szą.

– Przy­szłam się z tobą po­że­gnać, bo za­raz wy­cho­dzi­my z kla­są do Bo­ta­nicz­ne­go Ogro­du, a póź­niej mo­że­my się nie zo­ba­czyć…

– Nie przyj­dziesz do mnie?… – za­wo­ła­ła Ma­dzia z ża­lem. – Nie mogę… dziś mój dy­żur.

– A ja z wami nie mo­gła­bym pójść na spa­cer?… – za­py­ta­ła to­nem proś­by.

– Czy ja wiem?… – od­par­ła pan­na Ża­ne­ta ro­biąc jesz­cze bar­dziej za­fra­so­wa­ną min­kę. – Po­proś pan­ny Ma­li­now­skiej… może po­zwo­li…

– To już do wi­dze­nia się… – rze­kła Ma­dzia ze smut­kiem. Bar­dzo jej było źle w tym ja­sno­nie­bie­skim po­ko­ju, ale jesz­cze go­rzej bała się pro­sić prze­ło­żo­nej. Ona taka za­ję­ta… a je­że­li od­mó­wi albo po­zwo­li z nie­chę­cią?…

– Mo­żeś ty cho­ra?… – spy­ta­ła na­gle pan­na Ża­ne­ta. – Po­wiem, a dok­tór za­raz przyj­dzie…

– Na Boga, Ża­net­ko, nie mów nic!… Mnie nic nie jest…

– Bo masz taką dziw­ną minę?… – rze­kła pan­na Ża­ne­ta i po­że­gna­ła Ma­dzię, lek­ko wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Po wyj­ściu ko­le­żan­ki Ma­dzia zno­wu zo­sta­ła sama ze twy­mi my­śla­mi, któ­re ją tak drę­czy­ły, że zdo­by­ła się na krok bo­ha­ter­ski. Opu­ści­ła po­kój, prze­bie­gła ko­ry­tarz na pal­cach, oglą­da­jąc się jak czło­wiek, któ­ry ma speł­nić prze­stęp­stwo, i zna­la­zł­szy w gar­de­ro­bie mat­kę prze­ło­żo­nej rze­kła za­ru­mie­nio­na:

– Pro­szę pani, mam te­raz czas, może bym pani w czym po­mo­gła?…

Sta­rusz­ka, któ­ra wła­śnie ra­cho­wa­ła bie­li­znę w to­wa­rzy­stwie pen­sjo­nar­ki z za­czer­wie­nio­ny­mi po­wie­ka­mi, pod­nio­sła na Ma­dzię zdzi­wio­ne oczy.

– Dro­ga pan­no… prze­pra­szam… pan­no Mag­da­le­no, w czym­że mi mo­żesz po­móc?… Prę­dzej chy­ba u Fe­lu­ni coś by się zna­la­zło… Ona te­raz jest w kan­ce­la­rii…

I za­czę­ła zno­wu ra­cho­wać bie­li­znę mó­wiąc do pen­sjo­nar­ki: – Chu­s­te­czek pięt­na­ście… na­pi­sa­łaś, moje dziec­ko?…

– Na­pi­sa­łam – szep­nę­ła dziew­czyn­ka trąc oczy pal­ca­mi za­wa­la­ny­mi atra­men­tem.

– Trze­ba wy­raź­nie pi­sać, ko­chan­ko… bar­dzo wy­raź­nie… Ma­dzia opu­ściw­szy gar­de­ro­bę, z wiel­kim stra­chem we­szła do kan­ce­la­rii, gdzie po­chy­lo­na nad biur­kiem pan­na Ma­li­now­ska pi­sa­ła li­sty.

Usły­szaw­szy sze­lest kro­ków prze­ło­żo­na od­wró­ci­ła gło­wę.

– Może, pro­szę pani… czy nie mo­gła­bym w czym po­móc?… ci­cho za­py­ta­ła Ma­dzia.

Pan­na Ma­li­now­ska po­pa­trzy­ła na nią uważ­nie, jak­by usi­łu­jąc zgad­nąć, w ja­kim celu Ma­dzia oświad­cza chęć po­mo­że­nia jej i od­par­ła:

– No, no!… Ko­rzy­staj, moja dro­ga, z tych kil­ku go­dzin swo­bo­dy, któ­re ci zo­sta­ły… Pra­cy bę­dziesz mia­ła do­syć…

Po tej od­pra­wie za­wsty­dzo­na i roz­ża­lo­na Ma­dzia czym prę­dzej wró­ci­ła do swe­go po­ko­ju i aże­by nie pod­dać się de­spe­ra­cji, wy­do­by­ła z ku­fra wszyst­kie rze­czy, książ­ki, ka­je­ty i za­czę­ła je ukła­dać.

Za­ję­cie to, po­mi­mo że nie wy­ma­ga zbyt wiel­kich wy­sił­ków umy­słu, uspo­ko­iło Ma­dzię. Dziś do­pie­ro zro­zu­mia­ła róż­ni­cę po­mię­dzy ro­dzin­nym do­mem, gdzie wszy­scy mie­li czas na to, aże­by ją ko­chać, a do­mem ob­cym, gdzie nikt nie miał cza­su na­wet roz­ma­wiać z nią. Oko­ło trze­ciej zro­bił się ruch w ko­ry­ta­rzach: pen­sjo­nar­ki wró­ci­ły ze spa­ce­ru, na­stęp­nie po­szły na obiad. Z od­gło­sów do­cho­dzą­cych ją Ma­dzia wy­wnio­sko­wa­ła, że dziew­czyn­ki ma­sze­ru­ją pa­ra­mi, a roz­ma­wia­ją po ci­chu. Za cza­sów pani Lat­ter w po­dob­nej chwi­li było dużo śmie­chu, sko­ków, bie­ga­ni­ny… dziś nic z tego!

"Za­po­mnia­no o mnie…" – na­gle po­my­śla­ła Ma­dzia spo­strze­gł­szy, że jej nikt nie pro­si na obiad. Krew ude­rzy­ła jej do gło­wy, łzy za­krę­ci­ły się w oczach i uczu­ła nie­po­ko­na­ną chęć po­wró­ce­nia do domu. "Do domu!… do domu!… nie chcę już ani pan­ny Ma­li­now­skiej, ani jej pro­tek­cji, ani nade wszyst­ko jej go­ścin­no­ści… Prze­cież moja mama nie po­stą­pi­ła­by w po­dob­ny spo­sób z że­bra­kiem, któ­ry zna­la­zł­by się u niej w po­rze obia­du… Mam dzie­więć­dzie­siąt ru­bli pa­pie­ra­mi, zło­to od ma­jo­ra, więc wró­cić mogę… A w Ik­si­no­wie, choć­bym tyl­ko za­pra­co­wa­ła pięt­na­ście ru­bli mie­sięcz­nie, nikt nie zro­bi mi im­per­ty­nen­cji…"

Tak so­bie mó­wi­ła Ma­dzia cho­dząc po po­ko­ju roz­go­rącz­ko­wa­na… ale na pal­cach. Bała się, aże­by kto usły­szaw­szy kro­ki nie przy­po­mniał so­bie o niej. Pra­gnę­ła, aże­by wszy­scy o niej za­po­mnie­li, aże­by roz­stą­pi­ły się mury i uwol­ni­ły ją z tego dziw­ne­go domu bez zwró­ce­nia ni­czy­jej uwa­gi.

– Boże, Boże!… po co ja tu przy­je­cha­łam?… – szep­ta­ła za­ła­mu­jąc ręce.

Okrop­ność jej po­ło­że­nia za­ostrzał jesz­cze smut­ny fakt, że Ma­dzi – jeść się za­chcia­ło.

"Nie mam am­bi­cji!… – my­śla­ła z roz­pa­czą. – Jak moż­na w po­dob­ny spo­sób być głod­ną?…"

Wtem ogar­nę­ło ją zdzi­wie­nie: na gó­rze zro­bił się ruch, roz­le­gły się śmie­chy, bie­ga­ni­na, dźwię­ki for­te­pia­nu… Bo­daj na­wet, czy kil­ka par nie tań­czy­ło…

"Cóż to zna­czy?… – mó­wi­ła do sie­bie. – Więc i tu wol­no się ba­wić?…"

Jed­no­cze­śnie za­pu­ka­no do drzwi i we­szła pan­na Ma­li­now­ska uśmiech­nię­ta.

– Te­raz na­sza ko­lej – rze­kła – bądź ła­ska­wa.

Wzię­ła Ma­dzię pod rękę i za­pro­wa­dzi­ła do po­ko­ju mat­ki, gdzie był stół na­kry­ty na trzy oso­by i dy­mi­ła się waza.

"Boże, ja nig­dy nie będę mieć ro­zu­mu!" – po­my­śla­ła Ma­dzia śmie­jąc się w du­chu z sa­mej sie­bie.

Roz­pacz już ją opu­ści­ła, ale ape­tyt spo­tęż­niał.

– Za­czy­nam od­dy­chać – ode­zwa­ła się pan­na Ma­li­now­ska po sztu­ce mię­sa. – Do­praw­dy, mam cza­sa­mi ocho­tę za­zdro­ścić, że ci się nie uda­ła two­ja pen­syj­ka w tym ja­kimś Ik­si­no­wie…

– O, ja wró­cę tam i za­ło­żę choć dwie kla­sy: wstęp­ną i pierw­szą – od­par­ła Ma­dzia chcąc uspo­ko­ić swo­ją go­spo­dy­nię.

– I dwie kla­sy da­dzą ci się we zna­ki, szcze­gól­niej w po­cząt­kach. My coś wie­my o tym, praw­da, mamo?

– O!… – wes­tchnę­ła sta­rusz­ka chwy­ta­jąc się obu­rącz za gło­wę. – Bo też do­sta­łaś pen­sję, Chry­ste elej­son!… Mó­wię pani zwró­ci­ła się do Ma­dzi – ile ja łez wy­la­łam, ile nocy nie prze­spa­łam w tam­tym kwar­ta­le!… Ale Fe­lu­nia że­la­zna ko­bie­ta…O!…

– Pani mi po­zwo­li cza­sem przyjść do sie­bie i po­pa­trzeć na go­spo­dar­stwo?… – za­py­ta­ła nie­śmia­ło Ma­dzia prze­ło­żo­nej.

– Owszem, ale… co tu zo­ba­czysz, moja dro­ga? Trze­ba naj­wcze­śniej wsta­wać, naj­póź­niej kłaść się spać, wszyst­kie­go pil­no­wać, a co naj­waż­niej­sza – każ­de­mu od razu wy­zna­czyć obo­wiąz­ki i… żad­nych ustępstw!… Lat­te­ro­wa, kie­dy nie wy­da­li­ła pierw­szej pen­sjo­nar­ki za spóź­nio­ny po­wrót od ro­dzi­ców, już była zgu­bio­ną. Od tej chwi­li za­czę­ły się wi­zy­ty stu­den­tów u pan­ny Ho­ward, spa­ce­ry pan­ny Jo­an­ny… No, ale mniej­sza o to… Znasz pa­nią Kor­ko­wi­czo­wę, u któ­rej obej­mu­jesz miej­sce?

– Dziew­czyn­ki znam… Pa­nią, zda­je mi się, raz wi­dzia­łam… – od­par­ła Ma­dzia.

– I ja jej nie znam. Sły­szę, że są to lu­dzie bo­ga­ci, do­rob­kie­wi­cze, a pani dba o wy­cho­wa­nie có­rek. Ro­zu­mie się, że gdy­by ci tam było źle, znaj­dzie­my inne miej­sce, a może na­wet u mnie otwo­rzy się jaka po­sa­da…

– Ach, to by­ło­by naj­lep­sze!… – za­wo­ła­ła Ma­dzia skła­da­jąc ręce.

Pan­na Ma­li­now­ska po­ki­wa­ła gło­wą.

– No, no!… Za­py­taj two­ich ko­le­ża­nek: czy one się tak za­chwy­ca­ją?… – rze­kła prze­ło­żo­na.

– Ale trud­no… ja nie chcę iść za pa­nią Lat­ter.

Po obie­dzie prze­ło­żo­na po­bie­gła na górę, gdzie mimo jej obec­no­ści nie zmniej­szył się gwar pen­sjo­na­rek. Zaś na kwa­drans przed pią­tą wpa­dła do Ma­dzi.

– Ubierz się – rze­kła – je­dzie­my. Ku­fer ode­szlę ci za go­dzi­nę.

Ma­dzię, gdy zo­sta­ła sama, ogar­nął strach. Jak ją przyj­mie pani Kor­ko­wi­czo­wa?… – może i u niej jest taki ry­gor jak u pan­ny Ma­li­now­skiej?… Bla­da, drżą­cy­mi rę­ko­ma wło­ży­ła na sie­bie okryw­kę, a po­nie­waż była sama w po­ko­ju, więc prze­że­gna­ła się i uklę­kła pro­sząc Boga, aże­by ją po­bło­go­sła­wił w tak waż­nym mo­men­cie ży­cia.II DOM Z GU­WER­NANT­KĄ

Prze­ło­żo­na uchy­li­ła drzwi i wy­wo­ła­ła Ma­dzię. Wy­szły na uli­cę, wsia­dły w do­roż­kę, a w kil­ka mi­nut były na pierw­szym pię­trze wy­kwint­ne­go domu. Pan­na Ma­li­now­ska po­cią­gnę­ła krysz­ta­ło­wą rącz­kę dzwon­ka przy drzwiach, któ­re otwo­rzył lo­kaj w gra­na­to­wym fra­ku i czer­wo­nej ka­mi­zel­ce.

– Kogo mam za­mel­do­wać? – spy­tał.

– Dwie pa­nie, któ­re mia­ły tu być o pią­tej – od­po­wie­dzia­ła pan­na Ma­li­now­ska wcho­dząc do przed­po­ko­ju.

Przy­by­łe nie zdą­ży­ły jesz­cze zdjąć okry­wek, kie­dy z sa­lo­nu wpa­dła mię­dzy nie dama ni­ska, oty­ła i ru­chli­wa, w je­dwab­nej suk­ni z dłu­gim ogo­nem, w ko­ron­ko­wym koł­nie­rzu, z ko­ron­ko­wą chust­ką w jed­nej ręce, z wa­chla­rzem ze sło­nio­wej ko­ści w dru­giej. W jej uszach lśni­ły się dwa wiel­kie bry­lan­ty.

– Jak­żem wdzięcz­na, że pani prze­ło­żo­na sama się fa­ty­gu­je!… – za­wo­ła­ła dama ści­ska­jąc pan­nę Ma­li­now­ską. – Jak­żem szczę­śli­wa, że na­resz­cie po­zna­ję pa­nią!… – zwró­ci­ła się do Ma­dzi. Nie­chże pa­nie po­zwo­lą do sa­lo­ni­ku… Jan, po­wiedz pa­nien­kom, aże­by tu za­raz przy­szły…

Pro­szę, bar­dzo pro­szę… niech pa­nie sia­da­ją… O, na tych krze­seł­kach…

I pod­su­nę­ła dwa zło­co­ne krze­seł­ka kry­te ama­ran­to­wym je­dwa­biem.

– Kie­dyż przy­jeż­dża­ją pań­stwo Sol­scy? – mó­wi­ła w dal­szym cią­gu dama pa­trząc na Ma­dzię.

– Pan Sol­ski w są­siedz­twie mego męża ma ma­ją­tek… co za ma­ją­tek!… Lasy, łąki, a ja­kie grun­ta!… Dwie­ście włók, pro­szę pani… Mój mąż mówi, że tam moż­na by po­sta­wić cu­krow­nię za psie pie­nią­dze, a mieć z niej ogrom­ne do­cho­dy… Pani cią­gle ko­re­spon­du­je z pan­ną Sol­ską?… – za­py­ta­ła zno­wu Ma­dzię.

– Tak, pi­sa­łam do niej parę razy… – od­par­ła zmie­sza­na Ma­dzia.

– Co to parę razy!… – za­wo­ła­ła dama. – Kto ma szczę­ście po­sia­dać przy­ja­ciół­kę z tej sfe­ry, po­wi­nien do niej cią­gle pi­sy­wać… Ja bo je­stem za­ko­cha­na w pan­nie Sol­skiej… Co za ro­zum, skrom­ność, dys­tynk­cja…

– Pani zna pan­nę Sol­ską? – wtrą­ci­ła Ma­li­now­ska, z wła­ści­wym so­bie spo­ko­jem pa­trząc na tęgą damę.

– Oso­bi­ście jesz­cze nie mam ho­no­ru… Ale pan Zgier­ski tyle mi o niej opo­wia­dał, że na­wet ośmie­li­łam się pro­sić ją o skład­kę na za­ło­że­nie szpi­ta­la w na­szej oko­li­cy… I wie pani co?… przy­sła­ła ty­siąc ru­bli i od­pi­sa­ła jak naj­grzecz­niej!…

Pulch­ne po­licz­ki pani Kor­ko­wi­czo­wej za­czę­ły drżeć.

– Da­ruj­cie, pa­nie – mó­wi­ła mru­ga­jąc po­wie­ka­mi – ale nie mogę przy­po­mnieć so­bie tego wy­pad­ku bez wzru­sze­nia… Jest to je­dy­na oso­ba… je­dy­ny dom, któ­re­mu pierw­sza zło­ży­ła­bym wi­zy­tę, tyle mam uwiel­bie­nia dla pań­stwa Sol­skich… A przy tym tak bli­skie są­siedz­two… Pod­czas dłu­gie­go i szyb­kie­go wy­kła­du go­spo­dy­ni domu twarz Ma­dzi pro­mie­nia­ła za­chwy­tem. Cóż to za szczę­ście do­stać się do ro­dzi­ny, któ­ra tak ko­cha jej przy­ja­ciół­kę! A jak szla­chet­ną musi być sama pani Kor­ko­wi­czo­wa, sko­ro oce­ni­ła war­tość Ady nie zna­jąc jej… Na­to­miast ob­li­cze pan­ny Ma­li­now­skiej nie wy­ra­ża­ło nic, choć rów­nie do­brze mo­gło ozna­czać znu­dze­nie albo drwi­ny. Sie­dzia­ła wy­pro­sto­wa­na usta­wiw­szy wiel­kie oczy w ten spo­sób, że nie było wia­do­mo, na co mia­no­wi­cie zwra­ca uwa­gę: czy na pa­nią Kor­ko­wi­czo­wę, czy na jej sa­lon za­peł­nio­ny kil­ko­ma róż­ny­mi gar­ni­tu­ra­mi me­bli, czy na dwa ol­brzy­mie dy­wa­ny na po­sadz­ce, z któ­rych je­den był ciem­no­wi­śnio­wy, a dru­gi ja­sno­żół­ty.

Kie­dy go­spo­dy­ni pod­nio­sła do ust ko­ron­ko­wą chust­kę jak­by da­jąc znak, że już wy­po­wie­dzia­ła wszyst­kie unie­sie­nia, pan­na Ma­li­now­ska ode­zwa­ła się:

– Ja­kież będą obo­wiąz­ki pan­ny Brze­skiej u pani? Pulch­na dama stro­pi­ła się.

– Obo­wiąz­ki?… żad­ne!… To­wa­rzy­szyć moim cór­kom, aże­by na­bra­ły pięk­ne­go ukła­du, i po­ma­gać im w na­ukach, a wła­ści­wie pil­no­wać… Moje pa­nien­ki bio­rą lek­cje od pro­fe­so­rów, od re­no­mo­wa­nych na­uczy­cie­lek…

– A pen­sję jaką pani prze­zna­cza dla pan­ny Brze­skiej?… O ile so­bie przy­po­mi­nam…

– Trzy­sta ru­bli rocz­nie – wtrą­ci­ła dama.

– Tak, trzy­sta ru­bli – po­wtó­rzy­ła pan­na Ma­li­now­ska i zwró­ciw­szy się do prze­ra­żo­nej i za­czer­wie­nio­nej Ma­dzi do­da­ła:

– W cią­gu roku masz je­den ty­dzień wol­ny na Boże Na­ro­dze­nie, dru­gi na Wiel­ka­noc i mie­siąc na let­nie wa­ka­cje, w cza­sie któ­rych mo­żesz od­wie­dzić ro­dzi­ców.

– Na­tu­ral­nie!… – po­ta­ki­wa­ła pani Kor­ko­wi­czo­wa.

– I ro­zu­mie się, że bę­dziesz w domu pań­stwa Kor­ko­wi­czów trak­to­wa­na jak star­sza cór­ka…

– Na­wet le­piej!… wiem prze­cież, kogo bio­rę…

– A te­raz może mi pani po­zwo­li zo­ba­czyć po­kój pan­ny Brze­skiej – mó­wi­ła da­lej prze­ło­żo­na pod­no­sząc się ze zło­co­ne­go krze­seł­ka tak obo­jęt­nie, jak­by cho­dzi­ło o naj­zwy­klej­szy sto­łek.

– Po­kój?… – po­wtó­rzy­ła pani Kor­ko­wi­czo­wa. – A tak… po­kój dla pan­ny Brze­skiej… Pro­szę…

Ma­dzia jak au­to­mat szła za pan­ną Ma­li­now­ską. Mi­nę­ły pod prze­wod­nic­twem ru­chli­wej go­spo­dy­ni dłu­gi sze­reg sa­lo­ni­ków i ga­bi­ne­tów i zna­la­zły się w nie­wiel­kim, ale czy­stym po­ko­ju z oknem wy­cho­dzą­cym na ogród.

– Łóż­ko za­raz każę przy­nieść – mó­wi­ła go­spo­dy­ni. Obok miesz­ka­ją moje pa­nien­ki – a syn… na dru­gim pię­trze…

– O, wi­dzisz, masz tu i po­piel­nicz­kę, gdy­byś kie­dy na­uczy­ła się pa­lić pa­pie­ro­sy… – rze­kła pan­na Ma­li­now­ska do Ma­dzi.

– Ach, to po­piel­nicz­ka mego syna, któ­ry tu cza­sem lubi zdrzem… czy­tać po obie­dzie… – od­par­ła za­kło­po­ta­na go­spo­dy­ni. – Ale on tu już nig­dy nie przyj­dzie…

– Że­gnam pa­nią – ode­zwa­ła się na­gle pan­na Ma­li­now­ska ści­ska­jąc rękę da­mie – i dzię­ku­ję za wa­run­ki. Bądź zdro­wa, Ma­dziu – do­da­ła – pra­cuj, jak to ty umiesz, i pa­mię­taj, że mój dom jest w każ­dej chwi­li na two­je usłu­gi. Ro­zu­mie się… do­pó­ki nie przy­ja­dą Sol­scy, któ­rych przy­jaźń i opie­kę ja tym­cza­so­wo za­stę­pu­ję – koń­czy­ła z na­ci­skiem.

– Ach!… – wes­tchnę­ła pani Kor­ko­wi­czo­wa pa­trząc na Ma­dzię z wy­ra­zem ma­cie­rzyń­skiej mi­ło­ści. – Upew­niam, że pań­stwo Sol­scy będą za­do­wo­le­ni…

Gdy po oglę­dzi­nach pa­nie wró­ci­ły do sa­lo­nu, za­sta­ły tam dwie pa­nien­ki wca­le roz­wi­nię­te, ład­nie ubra­ne, może za­nad­to ule­ga­ją­ce na­ci­sko­wi gor­se­tów. Obie były blon­dyn­ki o okrą­głych ry­sach, tyl­ko jed­na mia­ła zmarsz­czo­ne czo­ło jak oso­ba, któ­ra się gnie­wa, dru­ga wy­so­ko pod­nie­sio­ne brwi i pół­otwar­te usta, jak­by lę­ka­ła się.

– Pa­nie po­zwo­lą przed­sta­wić so­bie moje cór­ki – rze­kła go­spo­dy­ni. – Pau­li­na… Sta­ni­sła­wa… Obie dziew­czyn­ki dy­gnę­ły przed pan­ną Ma­li­now­ską we­dług pra­wi­deł, przy czym brwi Sta­ni­sła­wy pod­nio­sły się jesz­cze wy­żej, a czo­ło Pau­lin­ki po­fał­do­wa­ło się jesz­cze po­sęp­niej.

– Pan­na Brze­ska… – mó­wi­ła go­spo­dy­ni.

– O, my się zna­my!… – za­wo­ła­ła Ma­dzia ca­łu­jąc za­ru­mie­nio­ne dziew­czyn­ki, któ­re uśmiech­nę­ły się życz­li­wie – jed­na z od­cie­niem go­ry­czy, dru­ga z wy­ra­zem me­lan­cho­lii.

– Że­gnam pa­nią – po­wtó­rzy­ła pan­na Ma­li­now­ska. – Do pręd­kie­go wi­dze­nia, Ma­dziu.., do zo­ba­cze­nia, moje dzie­ci… Ma­dzia wy­pro­wa­dzi­ła prze­ło­żo­ną na scho­dy i ca­łu­jąc ją w ra­mię szep­nę­ła:

– Boże, jak ja się boję…

– Bądź spo­koj­na… – od­par­ła pan­na Ma­li­now­ska. – Znam ten ga­tu­nek chle­bo­daw­ców i już wiem, o co im cho­dzi…

Kie­dy Ma­dzia wró­ci­ła do sa­lo­nu, pani Kor­ko­wi­czo­wa opu­ściw­szy gru­pę me­bli zło­co­nych usia­dła na ak­sa­mit­nym fo­te­lu, a Ma­dzi wska­za­ła miej­sce na krze­śle.

– Pani daw­no ma przy­jem­ność znać pań­stwa Sol­skich? – za­py­ta­ła dama.

W tej chwi­li dziew­czyn­ki schwy­ci­ły Ma­dzię za ręce i jed­no­cze­śnie ode­zwa­ły się:

– Czy Wen­t­zlów­na jest jesz­cze na pen­sji?…

– Czy pani sły­sza­ła o pani Lat­ter?…

– Lin­ka… Sta­sia!… – zgro­mi­ła je mat­ka ude­rza­jąc ręką o po­ręcz fo­te­lu. – Ile razy mó­wi­łam, że pa­nien­ki do­brze wy­cho­wa­ne nie po­win­ny prze­szka­dzać star­szym?… Za­raz… Ot, i już nie pa­mię­tam, o co chcia­łam py­tać pan­nę Brze­ską!…

– Na­tu­ral­nie, że o tych Sol­skich, któ­rych ma­ją­tek są­sia­du­je z bro­wa­rem papy – od­po­wie­dzia­ła Pau­lin­ka z miną roz­gnie­wa­nej.

– Lin­ka! – po­gro­zi­ła jej mat­ka. – Lin­ka, ty swo­im po­stę­po­wa­niem wpę­dzisz mamę do gro­bu… Pa­mię­taj, że nie­daw­no wró­ci­łam z Karls­ba­du…

– Ale już mama jada mi­ze­rię – wtrą­ci­ła Sta­sia.

– Ma­mie wol­no wszyst­ko ja­dać, bo mama wie, co robi – od­par­ła dama. – Ale do­brze wy­cho­wa­ne pa­nien­ki nie po­win­ny… Lin­ka, ty nie­dłu­go sią­dziesz na ko­la­nach pan­nie Brze­skiej…

– Albo to ja raz sie­dzia­łam na pen­sji…

– Na pen­sji co in­ne­go…

W przed­po­ko­ju roz­legł się po­tęż­ny bas:

– Mó­wi­łem ci, błaź­nie, aże­byś mi się nie stro­ił jak mał­pa…

– Ja­śnie pani ka­za­ła… – od­parł inny głos.

Drzwi otwo­rzy­ły się i do sa­lo­nu wszedł w ka­pe­lu­szu na gło­wie męż­czy­zna z dużą bro­dą.

– Cóż to dziś za ma­ska­ra­da?… – wo­łał pan w ka­pe­lu­szu. Z ja­kie­go, u dia­bła…

Umilkł i zdjął ka­pe­lusz spo­strze­gł­szy Ma­dzię.

– Mój mąż… – rze­kła pręd­ko go­spo­dy­ni. – Pan­na Brze­ska… Pan Kor­ko­wicz chwi­lę przy­pa­try­wał się Ma­dzi, a na jego do­brej twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie.

– A… – ode­zwał się prze­cią­gle.

– Naj­ser­decz­niej­sza przy­ja­ciół­ka pań­stwa Sol­skich.

– Eh!… – od­parł lek­ce­wa­żą­co, a po­tem wziąw­szy rękę Ma­dzi w swo­je ogrom­ne dło­nie do­dał:

– To pani ma uczyć na­sze dziew­czę­ta?… Bądź dla nich mi­ło­sier­na!… Głu­piut­kie to, ale po­czci­we…

– Pio­truś! – upo­mnia­ła go pani, uro­czy­ście po­pra­wia­jąc ko­ron­ko­wy koł­nierz.

– Moja To­niu, kogo ty chcesz w błąd wpro­wa­dzić, pa­nią na­uczy­ciel­kę?… Pani na­uczy­ciel­ka od razu po­zna się na two­ich cór­kach jak szyn­karz na mło­dym pi­wie… Cóż, ten wał­koń już wró­cił?…

– Nie ro­zu­miem cię, Pio­trze… – od­par­ła obu­rzo­na dama.

– Papo pyta się, czy Bro­nek wró­cił – ob­ja­śni­ła Pau­lin­ka.

– Pięk­ne pan­na Brze­ska bę­dzie mia­ła wy­obra­że­nie o na­szym domu!… – wy­buch­nę­ła pani.

– Tyl­ko wsze­dłeś, za­raz pre­zen­tu­jesz się jak czło­wiek or­dy­nar­ny…

– Prze­cież ja taki za­wsze… – od­parł pan, ze zdzi­wie­niem roz­kła­da­jąc ręce. – Pan­na Brze­ziń­ska, czy jak tam, nie bę­dzie pła­ci­ła mo­ich we­ksli, choć­bym się do niej kry­go­wał… A gał­gan!…

Nie wa­li­łem za mło­du, te­raz on mnie wali…

– Co ty ga­dasz?… co się z tobą dzie­je?… – wo­ła­ła pani Kor­ko­wi­czo­wa wi­dząc, że Ma­dzia jest prze­stra­szo­na, a obie cór­ki śmie­ją się.

– Co ga­dam!… ten hul­taj nie za­pła­cił wczo­raj we­kslu w ban­ku i gdy­by nie po­czci­wy Świ­tek, miał­bym re­jen­ta w kan­to­rze… A, roz­bój­nik!…

– Ale prze­cież Bro­nek nie stra­cił tych pie­nię­dzy, tyl­ko spóź­nił się!… – prze­rwa­ła obu­rzo­na mat­ka.

– Pięk­nie go bro­nisz, nie ma co mó­wić!… Gdy­by choć grosz stra­cił z tych pie­nię­dzy, był­by zło­dzie­jem, a tak jest wał­ko­niem… – krzy­czał oj­ciec.

Na twarz pani wy­stą­pi­ły fio­le­to­we ru­mień­ce. Ze­rwa­ła się z fo­te­lu i za­dy­sza­na rze­kła do Ma­dzi:

– Niech pani wyj­dzie z dziew­czyn­ka­mi do ich po­ko­ju… A, mój ko­cha­ny!… taka awan­tu­ra przy oso­bie, któ­ra nas nie zna… Ma­dzia, bla­da ze wzru­sze­nia, opu­ści­ła sa­lon. Lecz hu­mor obu pa­nie­nek nie zmie­nił się; gdy zaś zna­la­zły się w swo­im po­ko­ju, Lin­ka sta­nę­ła przed Ma­dzią i pa­trząc jej w oczy rze­kła:

– Pani boi się papy?… Pani my­śli, że pa­puś jest na­praw­dę taki strasz­ny?… do­da­ła po­chy­la­jąc gło­wę na bok. – Tu nikt nie boi się tat­ki, na­wet Sta­sia…

– Wi­dzi pani, pa­puś robi tak… – wmie­sza­ła się Sta­sia. – Jak pa­puś jest zły na mamę, to jej sa­mej nic nie po­wie, tyl­ko gnie­wa się na nią przed nami. A jak Bro­nek co zma­lu­je, to pa­puś zno­wu nic nie mówi jemu, tyl­ko wy­gra­ża się na nie­go przed nami albo przed mamą…

– Te­raz na wszyst­kich bę­dzie skar­żył się przed pa­nią… wtrą­ci­ła Lin­ka. – O, ja wiem!…

Pani bar­dzo po­do­ba­ła się pa­pu­sio­wi…

– I ma­mie – do­da­ła Sta­sia. – Mama wczo­raj mó­wi­ła, że gdy­by pani mia­ła ro­zum i po­tar­go­wa­ła się, to mo­gła­by do­stać u nas z pięć­set ru­bli rocz­nie.

– Moja Sta­siu… pani i tak do­sta­nie… – prze­rwa­ła jej Lin­ka. – Dzie­ci, co wy­ga­du­je­cie?… – za­wo­ła­ła Ma­dzia ze śmie­chem.

– Któż sły­szał zdra­dzać ta­jem­ni­ce ro­dzin­ne?…

– Al­boż pani nie na­le­ży do na­szej ro­dzi­ny? – rze­kła Sta­sia rzu­ca­jąc się Ma­dzi na szy­ję. -

Jest pani u nas go­dzi­nę, a mnie się wy­da­je, że już od stu lat…

– Wi­dzę, że pani bę­dzie wię­cej ko­cha­ła tego li­zu­sa ani­że­li mnie… Ale ja do pani je­stem bar­dziej przy­wią­za­na, choć nie ob­ry­wam pani suk­ni… – ode­zwa­ła się ob­ra­żo­na Lin­ka tu­ląc się do ra­mie­nia Ma­dzi.

– Będę obie ko­cha­ła jed­na­ko­wo, tyl­ko po­wiedz­cie mi, cze­go się uczy­cie? – od­par­ła Ma­dzia ca­łu­jąc każ­dą po ko­lei. Na­przód Sta­się i Lin­kę, po­tem Lin­kę i Sta­się.

– Ja pani po­wiem! – za­wo­ła­ła Sta­sia. – Od kie­dy wy­szły­śmy z pen­sji – do wa­ka­cyj uczy­ły­śmy się wszyst­kie­go: li­te­ra­tu­ry, hi­sto­rii, al­ge­bry, fran­cu­skie­go…

– Od wa­ka­cyj nie uczy­my… się ni­cze­go – wtrą­ci­ła Lin­ka.

– Prze­pra­szam… ja uczę się for­te­pia­nu… – prze­rwa­ła Sta­sia.

– Ko­chasz się w panu Stu­kal­skim, któ­ry wy­my­śla ci, że masz pal­ce do obie­ra­nia kar­to­fli…

– Moja Lin­ko!… Sama ro­man­su­jesz z pa­nem Za­cie­ral­skim i my­ślisz, że za­raz każ­dy musi się ko­chać!… – od­par­ła za­ru­mie­nio­na Sta­sia.

– Ci­cho, dzie­ci! – uspo­ko­iła je Ma­dzia. – Kto jest pan Za­cie­ral­ski?

– Ma­larz, uczy Lin­kę ma­lo­wać, a tat­ko pyta się, kie­dy za­cią­gną nam pod­ło­gi, bo fro­te­rzy dro­go kosz­tu­ją…

– A Sta­się pan Stu­kal­ski uczy grać na for­te­pia­nie i przez po­ło­wę każ­dej lek­cji roz­sta­wia jej pal­ce na kla­wi­szach… Nie bój się!… już mama spo­strze­gła, że pod­czas tych wy­kła­dów za mało sły­chać mu­zy­ki… Przy­się­gnę, że gdy­by twój Ko­cio za­miast dwu ru­bli brał ru­bla, skoń­czy­ły­by się czu­ło­ści…

– Może ten twój Za­cie­recz­ka uczył­by cię dar­mo?… – wtrą­ci­ła Sta­sia.

– Wła­śnie, że uczył­by mnie dar­mo – od­par­ła ob­ra­żo­na Lin­ka – bo ja mam po­czu­cie na­tu­ry…

– O, tak!… Kie­dy ci za­dał do wy­ma­lo­wa­nia ko­szyk wi­śni, to wi­śnie zja­dłaś, li­ście wy­sy­pa­łaś za okno, a po­tem roz­cho­ro­wa­łaś się na gło­wę…

– Dzie­ci!… ach Boże!… – uspa­ka­ja­ła je Ma­dzia. – Po­wiedz­cie mi le­piej: gdzie od­by­wa­ją się wa­sze lek­cje?

– For­te­pian na gó­rze, ja ma­lu­ję w oran­że­rii, a inne wy­kła­dy od­by­wa­ją się czy mają się od­by­wać w auli – ob­ja­śnia Lin­ka. – Ja pa­nią tam za­pro­wa­dzę – rze­kła Sta­sia.

– I ja.

Schwy­ci­ły Ma­dzię pod ręce i ze swe­go po­ko­ju przez sze­reg ga­bi­ne­tów, ko­ry­ta­rzy i sio­nek wy­pro­wa­dzi­ły do wiel­kiej sali. Było już ciem­no, więc Lin­ka zna­la­zł­szy za­pał­ki za­pa­li­ła czte­ry pło­mie­nie gazu mó­wiąc:

– Oto jest na­sza aula, w któ­rej przez wa­ka­cje pra­so­wa­ła się bie­li­zna…

– Prze­pra­szam, bo sta­ły ku­fry z fu­tra­mi… – po­pra­wi­ła ją Sta­sia.

Sa­lon za­dzi­wił Ma­dzię. Było w nim kil­ka wy­ście­ła­nych ła­wek przed ele­ganc­ki­mi sto­licz­ka­mi, była wiel­ka ta­bli­ca jak na pen­sji, a nade wszyst­ko – była sza­fa wy­pcha­nych zwie­rząt i dru­ga peł­na apa­ra­tów do wy­kła­du fi­zy­ki.

– Po cóż tyle ła­wek? – za­py­ta­ła Ma­dzia.

– A… bo mama chce, żeby u nas zbie­ra­ły się kom­ple­ty pa­nie­nek, któ­rym mają wy­kła­dać naj­lep­si pro­fe­so­ro­wie – rze­kła Lin­ka.

– A na cóż te na­rzę­dzia?… Uczy­cie się fi­zy­ki?…

– Jesz­cze nie – po­chwy­ci­ła Sta­sia. – Ale, wi­dzi pani, było tak: mama do­wie­dzia­ła się, że pan­na Sol­ska ma ta­kie przed­mio­ty, więc za­raz nam je ku­pi­ła.

– I to stoi bez użyt­ku?

– Owszem – rze­kła Lin­ka – w ma­chi­nie pneu­mo­nicz­nej, czy jak tam, Bro­nek du­sił my­szy; więc pa­puś roz­bił klosz, Bron­ka wy­krzy­czał i sza­fę za­mknął na klucz. Ale pani klucz odda… Z pół go­dzi­ny ze­szło Ma­dzi na oglą­da­niu na­uko­we­go sa­lo­nu, aż wresz­cie lo­kaj (już ubra­ny w sur­dut) dał znać, że bę­dzie her­ba­ta.

– Chcia­ła­bym umyć ręce – rze­kła Ma­dzia.

– To pój­dzie­my do po­ko­ju pani – za­wo­ła­ła Sta­sia. – Lin­ka, po­za­krę­caj gaz, a ja we­zmę za­pał­ki…

Prze­szły zno­wu sień, gar­de­ro­bę, oświe­tlo­ny ko­ry­tarz i za­trzy­ma­ły się przed jed­ny­mi drzwia­mi. Sta­sia za­pa­li­ła za­pał­ki, Lin­ka po­pchnę­ła drzwi i na­gle… Ma­dzia po­czu­ła sil­ny za­pach ty­to­niu, a jed­no­cze­śnie usły­sza­ła mę­ski głos:

– Won stąd!… cze­go wy tu?…

Skrzyp­nę­ło, stuk­nę­ło i z szez­lon­ga ze­rwał się mło­dy czło­wiek, oty­ły, ubra­ny tyl­ko w ka­mi­zel­kę.

Szczę­ściem za­pał­ka zga­sła.

– Cze­go wy tu, si­ko­ry?… – py­tał za­spa­ny mło­dy czło­wiek.

– Co ty tu ro­bisz?… To po­kój pan­ny Brze­skiej… – wo­ła­ły obie dziew­czyn­ki.

– Na zła­ma­nie kar­ku!… – mruk­nął mło­dzie­niec usi­łu­jąc za­mknąć drzwi, cze­mu prze­szka­dza­ła Lin­ka.

Te­raz otwo­rzy­ły się inne drzwi w głę­bi ko­ry­ta­rza i wy­bie­gła z nich pani Kor­ko­wi­czo­wa, pan Kor­ko­wicz, a za nimi lo­kaj z kan­de­la­brem.

– Co tu ro­bisz, Bro­nek?… – py­ta­ła nie­spo­koj­nie pani mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry cho­wa­jąc się za sza­fę wdzie­wał sur­dut. – A gdzie łóż­ko?… – do­da­ła, gdy blask świec oświe­tlił wnę­trze po­ko­ju. Jan, gdzie łóż­ko dla pan­ny Brze­skiej?…

– A na gó­rze, w po­ko­ju mło­de­go pana…

– Zwa­rio­wa­łeś?… – jęk­nę­ła dama.

– Prze­cie ja­śnie pani ka­za­ła wsta­wić łóż­ko do tego po­ko­ju, gdzie młod­szy pan sy­pia…

– Ale gdzie sy­pia po obie­dzie, głą­bie ja­kiś… – mó­wi­ła zi­ry­to­wa­na dama.

– To­też pan Bro­ni­sław tam sy­pia po obie­dzie, a tu do­pie­ro nad wie­czo­rem – tłu­ma­czył się lo­kaj.

– Otwórz okno… przy­nieś stam­tąd łóż­ko… a nie­go­dzi­wiec…

– Ehe! wi­dzę, że już daw­no nie sma­ro­wa­łem ma­szyn w tej fa­bry­ce!… – ode­zwał się pan Kor­ko­wicz. Wy­rwał słu­żą­ce­mu z rąk kan­de­labr i ująw­szy sa­me­go za kark wy­pro­wa­dził do gar­de­ro­by. W chwi­lę póź­niej roz­legł się krzyk i parę tę­pych ude­rzeń.

– Chodź­my, moi pań­stwo, do sto­ło­we­go po­ko­ju – wes­tchnę­ła pani. – Strach, co się dziś wy­ra­bia ze służ­bą!…

Gdy wszy­scy usie­dli przy sto­le, zwró­ci­ła się do Ma­dzi:

– Mój syn, Bro­ni­sław. Prze­proś­że pa­nią za swój nie­tak­tow­ny po­stę­pek…

Tłu­sty mło­dzie­niec ukło­nił się Ma­dzi bar­dzo ni­sko i rzekł mru­kli­wym gło­sem:

– Prze… prze­pra­szam pa­nią… Choć, jak Boga ko­cham, nie wiem za co?…

– Za to, że ośmie­li­łeś się spać w po­ko­ju pani…

– Wszy­scy mi oczy wy­kłu­wa­ją tym spa­niem!… Prze­cie czło­wiek musi sy­piać…

Wszedł star­szy pan.

– No!… – za­wo­łał do syna – po­wiedz no mi: jak to było wczo­raj z tym ban­kiem?…

– Już tat­ko za­czy­na awan­tu­rę!… – od­parł syn. – Sło­wo ho­no­ru daję, że wy­pro­wa­dzę się od ro­dzi­ców.

– Pro­szę cię, Pio­tru­siu, daj mu spo­kój!… – wtrą­ci­ła mat­ka. – Sta­sia, za­dzwoń.

Wszedł Jan za­kry­wa­jąc nos chust­ką.

– Dla­cze­go nie usłu­gu­jesz do her­ba­ty? – za­py­tał pan. – Bo ja już ja­śnie pań­stwu dzię­ku­ję za służ­bę.

– Co to zna­czy?… – groź­nie ode­zwał się pan domu.

– A tak!… – od­parł słu­żą­cy. – Ja­śnie pan tyl­ko cią­gle ob­ra­ża czło­wie­ka, a po­tem się dzi­wi…

– No… no… no… nic nie ga­daj… Nie sta­ło ci się nic złe­go…

– Ła­twiej ja­śnie panu bić niż mnie brać – mruk­nął Jan. Zdzi­wio­na i prze­stra­szo­na Ma­dzia po­my­śla­ła, że dom pań­stwa Kor­ko­wi­czów jest bar­dzo ory­gi­nal­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: