Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Erotyczny pamiętnik masażysty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Erotyczny pamiętnik masażysty - ebook

„Erotyczny pamiętnik masażysty” to drugie już wydanie bestsellerowego pamiętnika wiejskiego chłopaka gdzieś z nad Sanu, wstydzącego się rówieśników z powodu swojej wybujałej męskości.

W wyniku pijackiej głupoty ojca chłopak traci wzrok. Paradoksalnie, "wielgachny", którego się wstydzi, ułatwia mu powrót do równowagi duchowej, dowartościowuje, i w rezultacie, czyni zeń nie tylko masażystę, lecz perwersyjnego żigolaka, powiernika i ulubieńca wielu kobiet. Przekonuje się, że to co ma, jest nieocenionym skarbem. Seks na dość długo stanowi treść jego życia. Z tej ścieżki sprowadza go odwzajemniona miłość i kuriozalny, niezwykły dar powonienia. Przypadkowo plącze się w aferę narkotykową. Odzyskuje wzrok,ale los jest nieprzewidywalny. Przekonuje się, że szczęście nie jest przywilejem zdrowych, a nieszczęście monopolem kalek.

POWIEŚĆ WYŁĄCZNIE DLA DOROSŁYCH CZYTELNIKÓW!!

 

Wersja drukowana dostępna wyłącznie w e-bookowo

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61184-78-2
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Fatum

Nazywam się Adam Tobuz i urodziłem się, gdzieś u źródeł Sanu. Czemu zaciemniam? Bo dziś jestem ozdobą mojej ojcowizny i nie chcę, by mi ktoś z powodu tego pamiętnika wypominał przeszłość.

Gdyby mi powiedziano, że popełnię na papierze w swoim życiu, coś więcej niż wypracowanie z Kochanowskiego, z sześćdziesięcioma trzema błędami, które w siódmej klasie mojej szkoły, dawało mi nie najgorsze, bo piętnaste miejsce, to ja bym ze swojej strony, raczej uwierzył w to, w co przecież żadną miarą uwierzyć nie mogłem, że mój ojciec, przestanie pić, chociaż on rzucić picia wcale nie zamierzał, tak, jak ja, pod słowem, niczego w życiu nie zamierzałem pisać.

Baćkowa nahajka, której ślady po latach mydłem nie dało się zmyć, zniechęcała nie tylko do pisania. A gdyby matula część z tych, dla mnie przeznaczanych wyrazów ojcowskiej miłości, nie przyjęła na siebie, to zapewne wyglądałbym, jak cętkowane, kacze jajo.

Nie dziwota, że często przemyśliwałem, jakby tu struć, ojca, po tutejszemu baćkę, na amen. W grę wchodziła trutka na szczury, wilcze jagody, atrament. Wilcze jagody były sezonowe, trutka za droga, atrament, dostępny wprawdzie, ale, jak tu zatrzeć ślady, prowadzące wprost do mnie, bo oboje ojce, tego do niczego nie używały.

W domu zostałem jedynakiem z woli boskiej, bo całą resztę rodzeństwa, powołała, ta sama wola, wcześniej, do siebie. Miałem jedynego serdecznego bracha, Włodka, i gdyśmy tak z moim brachem grzeszyli w kułak za stodołą, Włodek mówił niezmiennie: „Masz ty, brachu, oj masz ty zaganiacza, fu, strach patrzyć ” Nic dziwnego, że nabrałem przekonania, że jestem jakimś zaprzańcem, a nie stworem boskim. A to i ojciec był tegoż zdania.

Rozpocząłem naukę w Technikum Mechanizacji Rolnictwa, ale pod wpływem księdza postanowiłem w przyszłości postąpić na służbę bożą. Moją, uwikłaną w starowierstwo duszyczkę, na prostą, ku panu Bogu drogę, jął wyprowadzać proboszcz, nasz szkolny katecheta. Żadnych formalności mi nie czynił. Nauczył i pozwolił ministrantować. Dostałem od duchownego panczeny, które, na wszelki wypadek zakopałem w żelaznej skrzynce po gwoździach, w sobie tylko wiadomym miejscu. Na wieść, że służę do mszy w katolickim kościele i się odszczepiłem od naszej wiary prawosławnej, ojciec chwycił za nahaj, ale wrzasnąłem, że uderza w konstytucję, za co mu władza rękę po ramie utnie. Splunął za siebie ze trzy razy i wyniósł się do karczmy.

Po lekcjach najczęściej zostawałem na trochę w bożym domu, posprzątałem, posiedziałem w ławie, czasem usłużyłem do ceremonii zaślubin czy pogrzebu. Chciałem służyć Bogu. Byle by zbiec przed pokusą grzechu wszetecznego i nie czyniąc ujmy detce, dać przystęp aniołowi. Widać było w tym moim postępowaniu coś na rzeczy, bo dostałem od duchownego również wieczne pióro, które schowałem wraz z panczenami. Anielskie dary jednak się detce nie spodobały. Słowa diabeł nie śmiałem użyć, palcem nie wytykałem. I tak wie się, o kogo chodzi. Zamiast dary zabrać, jeśli już tego koniecznie chciał, to on podburzył mojego bracha, Włodka. Inaczej być przecie nie mogło. Wzbudził w nim srogą do mnie zawieść. Brach mój zdradził na wsi okropny sekret „wielgachnego”. Teraz na potańcówkach, nie mogłem się wprost opędzić od dziewuch, które potrafiły przyjeżdżać do nas z daleka, żeby się do mnie przytulać, piszczeć i srom mi robić tak dotkliwy, że z czasem przestałem, w ogóle na potańcówki chodzić. To, i nie było wątpliwości, że maczał w tym palce detko, a wszystko dlatego, że przedwcześnie go zlekceważyłem, bo go nazwałem przy duchownym po biblijnemu, szatanem.

Tego roku zima srożyła się na dobre. Rzekę skuł lód, po którym, jak po lustrze, do powiatu i z powrotem mknęły, dzwoniąc dzwoneczkami dziesiątki chłopskich sani. Wśród nich, wzbudzając głośne okrzyki zdumienia podróżujących, z rozwianym włóczkowym szalikiem, jak torpeda, na moich anielskich, błyszczących panczenach, mknąłem i ja.

W tym dnia słupek rtęci spadł poniżej dwudziestej kreski. Po lekcjach ochędożyłem dom boży. Duchowny rzekł:

− Zostań dziś, Adamie u mnie. Zimno, do twojej wsi nikt nie jedzie. – błysnął w uśmiechu, złotym zębem, którego mu zazdroszczono.

Podziękowałem dobrodziejowi.

Żona organisty, ze strzelistymi jak wieże kościelne piersiami, postanowiła uzupełnić mój niedobór kalorii, tak, jak się dolewa olej do traktora. Miałem jeść. Natarczywie się we mnie wpatrywała, zagryzała wargi.

– Wielebny kazali, żebyś szedł pod prysznic. Wcisnęła mi w rękę ręcznik.

Wlazłem. Przybytek, w życiu czegoś takiego nie widziałem. Ciuchy precz i dotykałem cudeniek. Wrzasnąłem pod strugą lodowatej wody i bryknąłem z łazienki. Baba, jakby czekała. Wbiła wzrok w moją odpychającą męskość.

Bryknąłem z powrotem pod kaskadę ciepłej już wody. Ha, cudo! Zapach konwalii, w mydle.

Z chmur spadłem na ziemię. Szturchała mnie zimna ręka. Zza wodnej firany sterczała naga ręka gospodyni. Zmierzała do wielgachnej męskości.

– Coś cie? – wrzasnąłem. – Powiem wielebnemu.

Jak groch o ścianę.

– Nie darmo gadali we wsi. Jak kłonica – mruczała.

Oczy organiścichy jarzyły się bursztynowym blaskiem. Uciekać? Zimna ściana. Ręką go ucapiła. Wychynął ze szczeciny nieproszony na światło dzienne olbrzymi, nagi, naprężony, jak jakaś fioletowa maczuga.

„Spietra się” – przeleciało mi przez myśl. Tak, by było, gdyby była kobietą. Była detkiem. Była detkiem pewnikiem, bo i śmiałaby sięgać po wielgachnego, co nie był jej? Przestało chlapać.

– Odpuść, że mi, nie uchodzi pod dachem duchownego.

– A skądże.

– Sam diabeł ci go przyprawił – powiedziała, oglądając z wypiekami na twarzy narzędzie szczególnych dla kobiety tortur. Tak przynajmniej wtedy o tym myślałem. I ciarki mi po plecach przeszły.

Jakbym słyszał słowa swego ojca. Musieli o czymś wiedzieć, czegom ja nie wiedział. Kobieta oglądała go w całej ohydnej okazałości, wielkiego jak zardzewiały skobel u wrót stodoły.

Sięgnęła krocza. Odnalazła wprawną ręką dwie uciekające kulki. Stanęła w ogniu, niczym żagiew pod kotłem w chlewni. Podbrzuszem przebiegły mi dreszcze. Wielgachny podnosił się i spadał, jak szlaban na przejeździe.

– A mnie byś ty sobie nie obejrzał trochę? – stęknęła. – Nałykałam się ja tych waszych męskich słodkości. Z wielebnym mi nie wyjeżdżaj, też człowiek.

Organiścicha rozerwała przy szyi bluzkę, i rzuciła się na ten, ów, mój szlaban i wepchnęła go sobie w szczelinę między piersiami. Stała przede mną na kolanach, twardymi cyckami ogarnęła wielgachnego, aż skrył się jak kułak w wyrobionym cieście.

Widziałem nieraz piersi mojej matki, ale gdzie jej do tych, organiścichy. Miała ciemne, sterczące sutki. Po raz pierwszy zobaczyłem, że piersiami nie tylko karmi się dzieci. Nagle odchyliła się do tyłu, by ukazać tłuste, wysoko obrośnięte krótkim włosem, rozwalone na boki uda.

Gołą rzycią siedziała na lakierowanym stołeczku. Nie siedziała. Jak ślimak wraz ze stołkiem pełzała w moją stronę. Na zydelku zostawiała wilgotny ślad. Palce mojej stopy wcisnęła między te rozłożone uda, pod kotkę, w gorące, śliskie siedlisko. Spomiędzy jej rozwartych kolan łypało na mnie tajemnicze, przekrwione oko, otoczone wijącymi się, czarnymi rzęsami. Ześrodkowałem całą swoją uwagę na tym podniecającymi i przerażającym zjawisku. Niczego podobnego w życiu nie widziałem. Moja prześladowczymi komuś złorzeczyła, stękała. Brykała nogami, chrumkała jak maciora, ruszała biodrami i wciąż nie zamykała przepastnego oka, jakby wabiła nim moją spęczniałą maczugę.

Dostałem dreszczy, ni to ze strachu, ni to z innej przyczyny. Wielgachnego znowu wejcowała spoconymi piersiami. To było coraz przyjemniejsze, o furę przyjemniejsze, niż to, co robiliśmy z moim brachem, Włodkiem, za stodołą. Potężna rozkosz drążyła mi krzyż.

Wziąłem się na odwagę i dotknąłem jej wypukłości. Troskliwie je gładziłem. Piersi wymykały mi się z rąk, wiec je zażyłem sprytnym chwytem spod spodu i zacząłem mocno miętosić. Bawiłem się nimi z coraz większą pasją, widząc, jak kobieta wije się w jakichś cudownych, niewysłowionych mękach. Pocałowała moje ręce. Schyliła się. Kłąb mego sprężonego mięsa dotknął jej ust. Trysnął, aż się zachwiałem. Kołysała się w przysiadzie na palcach mojej stopy, wyprężyła się. Zarechotała i nagle ryknęła, jak zarzynane ciele.

Na czworakach pod razami bykowca, padając od uderzeń mężowskiego buta, jęcząc i błagając o litość, skryła się w głębi pomieszczeń. Kopnąłem się do ucieczki, ale czerwony na gębie organista był tuż. Uderzył bykowcem, jakby chciał przeciąć na pół. Uch! Bolało. Rąbał we mnie, wyprawionym z penisa byka nahajem, jak tłuczkiem w wieprzowy kotlet. Leżałem przed nim bezbronny.

– Ja, panie, niewinny! – jęczałem.

Oszczędziłby mi dalszych lat życia, gdyby nie pojawiła się postać duchownego.

Na wyjaśnienia nie liczyłem. Łaski się nie dopraszałem. Ciuchy w garść, panczeny też, i na mrozie, potykając się, padając i podnosząc, biegiem do rzeki. Naciągałem ciuchy na zorane od razów ciało. Więcej jednak niż bólu, organisty, mrozu, a może i śmierci, bałem się teraz baćki.

Dopadłem wyrastających wprost z lodu wiklin. Rzeka ciemna po obu brzegach, środkiem lśniła uciekającą i ginącą gdzieś w poświacie księżyca wstęgą. Srebrnym, lodowym szlakiem, poturbowany i zniewolony, pomknąłem na darowanych mi przez księdza łyżwach. Kłębiły mi się czarne myśli i najgorsze przeczucia. Grzeszyłem w kułak, o czym wspomniałem, podobnie, jak chłopcy ze wsi, ale chyba tylko mnie nachodziły myśli, że anioł za tym nie stoi. A jeśli nie anioł to, kto? Ojciec był pijakiem, ale głupcem być nie musiał. W pijanym widzie, dostrzegł widać stojącego za mną detkę.

– Insze dzieci klęczą u stóp najświętszych, ty u kopyt kosmatego – żartował ojciec w rzadkich u niego chwilach wisielczego humoru. Matka milczała, miała to w charakterze.

Próbowałem, odstąpić detkę, służąc do mszy. Nasłał na mnie wiedźmę i złoił bykowcem. Zresztą. Może ten „wielgachny” dla kobiet rozkwitłych jest cymesem, a bykowcem bił mnie i ją za karę, anioł? Nie na mój skołatany rozum rozsądzać to było.

Im bliżej chaty, tym mocniej ściskał za gardło strach. Niechby baćka był spity. Spałbym w stodole zagrzebany w ciepłym, fermentującym sianie.

Gnałem. W zwężeniu rzeki cień mój zderzył się z drugim, niższym, wydłużonym. „Detko” - przemknęło mi przez myśl. Nie mniej groźne od bezcielesnego detki, okazały się cielesne wilki. Naliczyłem trzy. I choć mi życie było niemiłe, zdwoiłem prędkość. Byłem na lodzie nieosiągalny. Na skarpie wyrosły zaśnieżone chaty ze strużkami sinawego dymu. Ścigający kamraci detki, wsiąkli w czerń lasu. Pocieszenia jednak nie było. Jasne okno chaty zwiastowało najgorsze. Ruszyłem do stodoły, ale w drzwiach chaty stanął baćka.

– Kto? – warknął. Kopniakiem nakierował mnie na sień.

– Psia jucho? – Chlasnął mnie otwartą dłonią w ucho. Cofnął się i spoglądał, to na swoją rękę, to na moją twarz. Przysunął wiszącą żarówkę do mnie i splunął z odrazą. Zauważyłem, że był tylko w koszuli, bez swoich długich gaci. Matka leżała na wyrku zupełnie bez sił, jakby ciężko zaniemogła. Jej jedna noga zwieszała się na podłogę. Gdy wszedłem, zawstydziła się i z trudem okryła kołdrą. „Widocznie ją swoim zwyczajem napastował” – kołatało mi się we łbie.

– Zaprowadzi cię ten twój orczyk do grobu. Od urodzenia zwisał ci jak bat budząc, zachwyt tylko położnej. Patrzeć, dzieciarów naznoszą – zawyrokował baćka. Porównał mnie z nierogacizną. Moją biedną mamę obarczał winą, że wydała na świat dziwoląga i suponował, że dopadł ją w kartoflisku jakiś zwierz. Powtarzał to często po pijanemu i zgryźliwie rechotał.

Matka boso wylazła z łóżka, coś narzuciła na grzbiet, zdjęła ze mnie wilgotne ciuchy. Nie zdradziła, że mi brak gaci i skarpetek. Na widok pleców jednak załkała.

– To tak! – ryknął baćka, w którym obudziła się nagle pijacka drażliwość. – Kto?

Milczałem. Organista sługa boży. Jak wytłumaczyć, że byłem ofiarą detki, a później anioła? Kto to zrozumie? Po prawdzie i ja tego nie rozumiałem. Napytałbym tylko nową chłostę. Ale ona była mi widać i tak sądzona. Baćka zdjął z drzwi splecioną z gumowych kabli nahajkę, której smak w równej mierze znaliśmy: koń, ja i matka. Sparciała guma odsłaniała w wielu miejscach cieniutkie miedziane włókna. Przecinały skórę jak żyletka.

Zakryłem twarz rękami, a ojciec smagnął mnie ostrzegawczo po łydkach. Matka chwyciła go pod kolana. Zdzielił i ją. Wiła się jak pokutnica, łyskając gołym ciałem. Brakowało mi sił.

– Organista – wycharczałem.

– Organista?! – wrzasnął z niekłamanym zdumieniem. – Teraz ja mu wyrżnę. Baćka nie zapomniał mi odstępstwa od naszej wiary prawosławnej.

– Zakryjże cycki i rzyć! – ryknął na matkę. – Łachy! Wyskoczył na dwór i nie bacząc na noc, założył konia do sań. Do sań wrzucił widły i nahajkę.

– Tam wilki – ostrzegłem w nadziei, że poniecha zamiaru.

Mknęliśmy lodową wstęgą i tym razem księżyc świecił prosto w oczy. Baćka pokrzykiwał, złorzeczył, sanie łomotały, źle okuty koń ślizgał się i łapał równowagę. Dygotałem z zimna i bezsilnej rozpaczy na myśl, co mnie teraz tam spotka.

Świsnęła nahajka raniąc koński zad. Wałach zarył kopytami. Obrócił spieniony pysk i łypnął złym, lśniącym okiem. Katapultował okute tylnie kopyta wprost w siedzących za nim ludzi.Ciemność

Leżałem okryty derką, ale ciepło mi nie było. Miałem pod głową miękką poduszkę, ale miękko mi nie było. W głowie żarzył się ból. Ciało odstawało od kości. Powieki, jak sklejone żywicą, ani rozerwać. Puściły. Wokół ciemno. Może ja w grobie? Pochowali? Słyszało się o tym. Krzyk spod ziemi, to boją się, że dusza potępiona tak krzyczy. Spociłem się.

– Mamo! – wyszedł z tego nie krzyk, tylko jakieś zardzewiałe skrzypienie. Strzyknęło w głowie.

– Żyjesz? – szept matki był ciepły i wilgotny. – Ojca będziemy grzebać. Przywieźli nieboszczyka ze szpitala.

– Ja żyję – snułem przez chwilę radosne nadzieje.

Oczy miałem otwarte, a matki nie widziałem. Ciemność czarna i bezdenna. Skądś sączył się monotonny i pluskliwy szmer. Baby odmawiały antyfonę „Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z tobą, błogosławionaś...” Wydawało mi się, że cały świat zamarł w grobowym śnie. Zalatywało smrodem łojowych świec. Słodkawo cuchnęło padliną.

– To noc – wystękałem?

Długie milczenie. Czułem utkwiony w siebie wzrok matki.

– Jaśniutki dzień.

Zacisnąłem powieki do bólu i szybko rozwarłem. Raz, i drugi, żeby mogło się przetrzeć. Atrament. Mrok utkwił mi gdzieś głęboko w głowie i nijak go stamtąd wywabić.

Zawyłem. Koń-szatan zabrał mi wzrok. Zapaskudziłem łóżko. Smagnięty rozpaczą, wyskoczyłem z wyra i noga uwięzła mi w pułapce. Wyciągnąłem przed siebie ręce. Uderzyłem w kłębowisko babskich ciał i w coś bardziej ohydnie miękkiego. Dłoń uwięzła w gorącym łoju, drugą strzeliłem w czyjeś lodowate oblicze.

Izba wypełniła się dzikimi wrzaskami i przekleństwami. Bijąc i kopiąc, z furią, ochryple mrucząc, wyrywałem się tym, którzy mnie trzymali, zataczałem się, padałem, biegłem gdzieś na czworakach i zanosiłem się łkaniem. Uchwyciły mnie żelazne ręce i zadały zbawczy cios w tył głowy. Z błogim uczuciem senności, gdzieś się zapadłem.

Żyłem we śnie. Nie przerażałem się. Moje ciało. Właściwie go nie miałem i nie czułem.

Zdumiewałem się nieważkością. Unosiłem się nad rzeką, miękko kierując rękami lot, nad piaszczystymi piargami, a na nich leżały opalające się dziewczyny. Czasem ich widok przysłaniały mi padające płatki śniegu. Nie wydawało mi się to dziwne. Nie wydawały mi się dziwne chmurki koloru fioletu i różowe pasemka mgły. Dziewczęta, śmiały się wesoło. Widziałem mego bracha, Włodka, widać wcale żeśmy się nie pokłócili. Płynął pod wodą jak czarny piżmowiec, a woda czyniła jego postać, jakby dłuższą. Płynąc falował jak płaszczka, czasem ginął w złotych bąbelkowatych odmętach. Dziewczyny zoczyły go i piszcząc, pokazywały sobie palcami.

Ukazywały mi się wysoko na niebie wieże kościelne. Czyściłem, stojące w szeregu kielichy i monstrancje, a wśród nich, również moje błyszczące panczeny.

Pod świętą figurą stała naga organiścicha, uśmiechała się do mnie, a mnie przez brzuch przeleciał znajomy dreszcz. Wypatrywałem jej potężnych piersi, ale ich nie miała. Wyciągnęła rękę i spostrzegłem, że i ja jestem nagusieńki. Ktoś mnie szarpał za rękę i krzyczał mocnym głosem. „Ja ci karzę, na pana naszego, Chrystusa, Zbawiciela.”

Tak mogła się drzeć tylko Jewdokia, znachorka. Uwolniłem rękę z jej uchwytu i usłyszałem: „Wrócił do nas biedaczek.”

Niestety, wróciłem.

Wróciłem i moim marzeniem na jawie, była śmierć.

Znachorka wyrwała mnie ze snu, w którym pachniało konwaliami i maciejką. Drzewa, łąki i lasy miały różne kolory, a latanie dostarczało nieznanych wzruszeń. Wpędziła mnie znowu w ten mój czarny sen na jawie. Powieki miałem, jakby z ołowiu. Odczułem jakiś ogromny niepokój, a potem pragnienie samounicestwienia. Zrodziła się we mnie ogromna żądza śmierci. Po chwili mruczałem do miodookiego detki, który dowiódł boleśnie, że potrafi najwięcej. Poprosiłem go o pomoc w znalezieniu śmierci.

– Detko, ja chcę umrzeć…

Czasem mi się jawił. Miał wtedy twarz organiścichy, jej męża, mego ojca lub konia. Pomykał, jak cień wilka.

Rozpacz zżerała moje serce. W życiu najważniejsza jest przyszłość, a moja wydawała mi się równie czarna, jak czarno miałem przed oczyma. Bezradność wobec życia doprowadzała mnie do szaleństwa, któremu z wolna ulegałem.

Żebra się zrosły, szczęki też. Z wyciągniętymi rękami odnajdywałem nieliczne domowe meble i sprzęty. Pięć kroków na wprost, cztery w prawo, dalej drzwi do sieni, próg, sień, wyciągnięte ręce, drabina na strych. Osiem szczebli, właz.

Stąpałem na strychu, po ułożonych na obce pióro deskach. Podniesienie rąk. Udana próba odnalezienia trzeciej, poprzecznej krokwi. Dalej, aż do przecięcia się z inną pionową belką. To właśnie tu, hak, na którym matka wiesza zimowe piernaty latem. Wolny, bo to dopiero wczesna wiosna. Ale go nie ma. Pewno o krokiew dalej. Jednak coś mi się poprzestawiało w głowie.

Przeraczkowałem poddasze. Była stara wysłużona maślenica przysypana w kącie kawałami ostrej blachy. Będzie zamiast stołka. Odgrzebałem ją. Ręce lepiły się od krwi. Zawlokłem beczułkę na miejsca kaźni. Wdrapałem się na nią, noga mi się usunęła i runąłem na strop strychu. Przez moment odechciało mi się umierać. Wyobraziłem sobie ze zbrunatniałą twarzą, sinym językiem wywieszonym w kierunku tego, co mnie znajdzie, zapewne matki, wisielca, spoglądającego zbielałymi, jak cebule oczyma. Ale znowu stanąłem na chybotliwym szafocie, wyciągnąłem rękę i sięgnąłem dłonią do haka.

Teraz tylko sznur. Szorstki, nie gruby sznur. Tego i wódki, w naszym domu nigdy nie brakowało. Więc jestem panem swego losu. To przekonanie mnie uspokoiło. Szło na Wielkanoc. Pomyślałem z nagła o matce i zamiar odłożyłem na po świętach.

W święta matka otworzyła okno, żebym łyknął świeżego powietrza. Słońce lizało mi twarz. Wytrzeszczałem oczy. Jaśniej od tego nie było. Siedząc w krześle, usnąłem. W miękkim, jak owcza wełna śnie, unosiłem się ponad wszystkim. Tak wyobraziłem sobie swoją śmierć. Lot trwałby bez końca i wciąż oglądałbym coś niezwykłego. Szybowałem wyżej, i gdy miałem pewność, że zaczyna się mój lot w nieznane, usłyszałem głos: „Nie martw się Adaś. Bierz ptaka. To szczygieł. Śpiewa. Lecę.” Dzieciak wsadził mi w ręce małą drewnianą klatkę i już go nie było.

Centymetr po centymetrze, jak drogocenną szkatułkę, obmacywałem palcami darowiznę. Drzwiczki, zawleczkę z drutu, kawałeczek marchewki między drewnianymi szczebelkami. We wnętrzu miotał się przestraszony ptak. Widziałem go oczyma wyobraźni, był kasztanowy. Objąłem i przycisnąłem klatkę do piersi. Odmierzyłem kroki. Sięgnąłem na półeczkę po wypukłą okładkę książki, nagrodę szkolną, „Bajki Braci Grimm”, resztę wywaliłem na podłogę, zrywając z przeszłością. Na półce postawiłem klatkę.

Czekałem na dzieciaka, dam mu w nagrodę bajki. Ze dworu powiało chłodem, chłopca nie było. Za mną brzęknęła, jakby gitara. Zaszeleścił trzepot maleńkich skrzydełek i rozległo się nieśmiałe kwilenie. Ptak zaświergotał, zatrzepotał skrzydełkami, nabrał śmiałości i wypełnił izbę kaskadą wibrujących treli.

Padłem na kolana i się mu kłaniałem. Detko przestał mnie napastować myślą o strychu, a hak porwali jego kamraci.

Za oknem chaty łomotały koła wozów, huczał silnik traktora. Kto żyw ruszał w pole.

– Co będzie z nami? – chlipała matka. – Będę za wyrobnicę. Trzeba oddać gospodarkę w arendę.

Nie mogłem nic pomóc.

Wieczorem cichcem zaskoczył do chaty młynarz. Poznałem go po cienkim, skrzekliwym głosie i po zapachu zboża. Przyszedł z gościńcem. Matka usadziła go za stołem i zasłoniła okna. Młynarz przeszedł się po izbie, jak po swoich włościach. Stęknęło łóżko rodziców. Spróbował jego przydatność.

– Stare – powiedziała jakimś matowym głosem matka.

Na mnie młynarz nie zwracał uwagi. Na wsi gadano, że niby jego żona, dużo od niego młodsza, Joanna, i ja. .A tak na prawdę, to raz mnie przydybała za stodołą.

– A cóż ty stoisz, jak chuj na weselu? – powiedziała. Kazała oglądać sobie piersi. Miała je pod bluzką bez stanika. Od razu trysnąłem w portki.

Było tego tylko na tyle.

– Wezmę od Damazowej ziemię w arendę. Dam ziarno, świnię i zapłacę podatki. Ziemię trzeba obrobić.

Na płycie zagwizdał czajnik. Dźwięczały talerze. Poczułem zapach rozlewanej gorzałki.

– Adaś mi w gospodarstwie nie pomoże – usłyszałem zrezygnowany głos matki.

– Sam sobie nieszczęścia napytał – powiedział obojętnie młynarz. – Nabarłożył. Trzeba by go, do jakiego domu dla kalek. Niechby coś nauczył się robić. Miotły pleść, albo, co.

– Wasze zdrowie Damazowa – młynarz wypił. – Ja tutaj nie po próżnicy. Teraz jesteście wdową, a w starym piecu diabeł pali – roześmiał się piskliwie. Szurnął krzesłem.

– Adaś słyszy – powiedziała płaczliwie matka.

– Fiu! Ale nie widzi. Obrabiać trzeba nie tylko ziemię Damazowa. Syn musi to wiedzieć. Chce jeść?

– Darujcie mi dzisiaj, Kazimierzu – poprosiła zdyszanym głosem matka. – Następnym razem.

– Jak chcecie, jak chcecie. Może wy, komu innemu dacie tę ziemie w arendę? – zagroził.

Wcisnąłem twarz w twardą poduszkę. Przed oczami miałem czerwień. Gryzłem z nerwów rękę. Udawałem, że śpię

– Niczemu ja nie winna – powiedziała matka tonem usprawiedliwienia.

– Ty mi chęci nie odbieraj – upomniał ją młynarz. Głośno sapał.

– Wypij, Damazowa!

Matka gwałtownie wyrywała się młynarzowi. Coś upadło na ziemie. Sięgnąłem po łyżkę od kolacji.

„Uderzę go trzonkiem, jak ostrzem” – pomyślałem

– Nie będzie ci źle ze mną, Damazowa. Musiałem cię trochę przemóc, bo byś przecie nie dała. Widzę, że cię już wzięło.

Matka dyszała gwałtownie.

– Myślałem, że już po naszej umowie – usłyszałem ponownie głos młynarza. – Ale masz rozum. Zgasiłaś światło, to i do łóżka pójdziemy.

Wypuściłem z rąk łyżkę. Widać nie matka, lecz ja musiałem się bronić przed wariacją.

Jęknęło łóżko. Szeleściła zrzucana odzież.

– Zostaw koszulę – prosiła matka, ale już mniej stanowczo.

– Chowasz coś przede mną? Rzyć masz jak cegły. Potrzymaj to, Damazowa.

– Och! – jęknęła krótko. – Masz ty. Nie zrób mi krzywdy! Nie macaj, wstyd. Rany Boskie!

Zaczęli się ruszać bardzo szybko.

– Wyskakuj, Kazimierz! – powiedziała nagle twardo matka. Długo gwałtownie dyszała. – I zostaw trochę pieniędzy na lekarstwo dla Adama – dodała.

Przestali zwracać zupełnie na mnie uwagę. Jakbym nie istniał.

– Och! – krzyknęła znowu matka. Nigdy nie słyszałem jej równie podnieconego okrzyku. Pod ojcem zawsze żałośnie kwiliła i budziła we mnie współczucie.

– Och! – powtórzyła. Odkrywała w sobie uczucie rozkoszy. Sapiąc i dysząc rozmawiali ze sobą urywanymi zdaniami.

– Dotrzymaj słowa, Kazimierz.

– Jak rzekłem.

– Dasz nam świniaka i jałówkę?

– Dam, dam – wybełkotał zapewne szczytując.

– Wyskakuj! W gałgan, Kazimierzu! Mocz szmatkę!

Zamiast czerni miałem przed oczyma żółć.

Całe łoże skrzypiało i drżało. Słyszałem szepty, stęki, westchnienia i pomruki. I to, co słyszałem, wystarczyło raz na zawsze, bym stracił resztki chłopięcej wstydliwości i zapłonął bezwstydną ciekawością.

W plamę żółci, gdzieś głęboko z mózgu, cienką strużką, napływał coraz jaśniejszy fiolet. Przez moment, jakbym widziałem zarysy złączonych ciał. Ileż bym za to dal, by widzieć. Wszystko we mnie gorzało.

Rozległy się głośne plaśnięcia, jakby ktoś uderzał rozwartą dłonią o wodę. Znowu zacisnąłem dłoń wokół łyżki przysposobionej na nóż. Więc i on, jak ojciec, bił matkę po piersiach. Ale ona wcale tym razem nie skowyczała. Wzywała na przemian imienia Boga i leżącego na niej mężczyzny, który ją gwałtownie wgniatał w stary materac.

Głośno aczkolwiek niezrozumiale zabrzmiał okrzyk młynarza:

– Hajda!

A zaraz po nim kobiety:

– O matko!

Przez chwilę po łóżku gibał się młynarz.

– Czy wiesz, kto chodzi po ziemi, a korzeń ma w ziemi? – usłyszałem jego zadowolony głos.

– Wdowa – odpowiedział niepytany i śmiał się.

Młynarz podniósł się z wyra naciągał spodnie i szurał butami.

– Jeszcze nie idź! – powiedziała chrapliwie, z pożądaniem matka. – Ale bądź ostrożny.

– Niech będzie! – odpowiedział młynarz na szept kobiety.

Znowu zaskrzypiało łoże, jak niesmarowane osie u wozu. Słuchałem tego ze zdumieniem i lękiem. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało.

– Matko moja! Wzięło mnie! Głębiej go! Muszę już! Muszę! – wyjęczała moja matka..

Nagle wszelki ruch ustał, jakby łóżko opustoszało.

Nie było mi już matki żal. Zgłupiałem do reszty. „Widocznie musiała ojca nienawidzić, skoro tak bezwstydnie bezcześciła jeszcze ciepłe po nim łóżko” – wytłumaczyłem sobie. Mimo podniecenia i strachu, zmęczony, zapadłem w drzemkę.

Rano matka wetknęła mi w rękę kubek z gorącą herbatą i dała chleb z pyszną kiełbasą. Była dla mnie bardzo dobra i troszczyła się o wszystko.

– Nie będziesz jadł byle czego – powiedziała i klepnęła mnie po kolanie. – Jak spałeś? – W jej głosie zabrzmiała nuta dociekliwości.

– Dobrze. A ty?

Westchnęła, dając o zrozumienia, że wie, iż w naszym domu nie da się ukryć potajemnych uczynków rozkoszy.

– Teraz on będzie naszym opiekunem – wyjaśniła.Kobieta

W żniwa walnęły drzwi naszej chaty, wiedziałem, że stanął w nich mój chrzestny. Ten ci był moim przyjacielem.

– Podziękuj pani doktorce. Pozwoliła się przywieźć aż z powiatu. Jest na inspekcji z Warszawy – chrzestny mówił tubalnie, sądząc najwidoczniej, że prócz wzroku, postradałem słuch. – Pani doktorka zbada cię i zdecyduje, co robić dalej. Ty, chłopie, masz szczęście. − Kiedy, ja za pozwoleniem, mam wrócić? − zwrócił się do lekarki.

– O, niech się pan nie spieszy. Nim przejrzę wszystkie papierki ze szpitala, zbadam, przeprowadzę wywiad. Najmarniej zejdzie z godzinkę – usłyszałem ciepły, młody, kobiecy głos.

– Będę, więc za pozwoleniem, za godzinkę – tak uprzejmego chrzestnego nigdy nie słyszałem. – Rób Adasiu, co ci pani doktorka powie. W niej twoja nadzieja.

Serce mi łomotało, jak koła towarowego pociągu. Nie ja odleciałem stąd, lecz anioł przyfrunął do mnie, jedna z tych skrzydlatych postaci, które widziałem pnąc się coraz wyżej w swym sennym locie. Czy zwiastowała mi radosną nowinę? Serce podeszło mi pod ściśnięte gardło. Nigdy jeszcze nie doznałem tak rozbieżnych uczuć na raz – nadziei i niewiary.

– Co to za śliczny ptak? – spytała lekarka. Głos był jedwabisty, anielski.

– Szczygieł – wykrztusiłem i cicho gwizdnąłem. A ptak odpowiedział mi wysokimi, przyjaznymi trelami.

– Niesłychane – zachwyciła się. – Przepięknie śpiewa i zupełnie się nie boi. Czy on nie tęskni za wolnością?

– Gdybym go wypuścił, zginąłby. Zadziobano by go – powiedziałem.

– Więc on nie potrafi żyć bez pomocy ludzi? – zdziwiła się.

– Zupełnie jak ja – powiedziało mi się.

Oczami wyobraźni widziałem śliczną kobiecą twarz pochyloną nad niepozornym ptasim śpiewakiem. Taka młoda i taka mądra − przeleciało mi przez myśl.

Doktorka przysunęła zydelek do łóżka i wionął na mnie rozkoszny, zniewalający zapach. Od kiedy straciłem wzrok, wyostrzyło mi się powonienie. Dostawałem mdłości, kiedy w domu grasowała i brudziła mysz.

– Leżałeś, Adamie, w szpitalu przez dziesięć dni w śpiączce – czytała lekarka z jakichś kartek. – Wstrząśnienie mózgu, uszkodzenie nerwów ocznych….

Z przerażenia otworzyłem usta.

– Czy masz bóle głowy?

– Nie, już nie. Ale nie widzę – powiedziałem ze zgrozą.

– Wiem. Postaram się pomóc. Opowiedz wszystko o sobie.

– Wszystko? – szepnąłem speszony i wystraszony? Niby żadnego łotrostwa nie popełniłem. Czy miałem jej jednak powiedzieć o przyczynach nieszczęścia? O tym, co mnie spotkało u księdza? Czy może o tym, że chciałem umrzeć.

Zapewne się uśmiechnęła, bo pogładziła mnie lekko po wierzchu dłoni.

– Powiedz, czy miewasz halucynacje? O tym, co cię boli, jak śpisz? Czy masz zachwiania równowagi? Czy widzisz czasem jakieś jaśniejsze plamki? Zapiszę, zbadam i trafisz do Kliniki Akademii Medycznej. Czy jesteś kulturystą?

– Halucynacje?

−Urojenia.

Ciągle latam. Wszystko, co widzę ma niesamowite kolory. Najwięcej fioletu i żółci. Jak się boję, to czerwieni.

– To dobre znaki − oznajmiła lekarka − Mogą świadczyć o pewnej ograniczonej aktywności nerwów wzrokowych. Teraz zakropimy oczy. Muszę rozszerzyć źrenice.

Wybałuszyłem oczy, i zrobiłbym dla niej wszystko, co by mi kazała robić, bo uwierzyłem jej bezgranicznie i nieodwołalnie. Była dla mnie panienką świętą od dzieciątka Jezus z obrazu w naszym kościele.

– A teraz stwierdzę ogólny stan zdrowia – poinformowała.

Usiadłem, zadarła koszulę i długo wsłuchiwała się w mój oddech. Miała ciepłe, aksamitne dłonie. Obmacała mi ramiona i szyję.

– Czy jesteś kulturystą? – powtórzyła pytanie

Wstydziłem się przyznać, że nie wiem, o jaką jej jeszcze ułomność chodzi. Kulturysta?

Położyła mnie na plecy lekko przyciskając, wsłuchiwała się w serce. Odwinęła kołdrę, odkrywając nagi brzuch, bo byłem bez kalesonów. Przytrzymałem jej rękę. Delikatnie, ale stanowczo, odsunęła moją dłoń. Spociłem się nagle z przerażenia.

– Tam jest wszystko w porządku – zapewniłem.

Chciałem krzyczeć i błagać. Zapaść się pod ziemię, a jedynie zrobiłem się mokry. Przez głowę przeleciały mi myśli ponure i przerażające, odbierające zdolność mówienia. Tej delikatnej kobiecie gotowe pęknąć serce. Musi to być podług niewiast, ohydnie, wielki wielgachny. Organiścicha, choć miała chęć, to się go wystraszyła i nie śmiała się na niego nadziać. Doktorka obrazi się. Omdleje. Uzna, że spotkał ją gorszący, nieuprzedzony przypadek, niezasłużona zniewaga. Zostawi mnie swemu losowi. Komu by jednak przyszło na myśl, że wielgachny, może mieć coś wspólnego z oczami?

„Wielgachny” nagle się groźnie uniósł i spęczniał do niebywałej twardości. Wiedziałem, że sterczy, jak wielka maczuga, że jest fioletowy, i jak stary porcelitowy talerzyk pokryty drobną siateczką żyłek. Kpił sobie ze mnie podnosząc się i opadając. Mój los zależał od niej. W odruchu rozpaczy, chwyciłem się za głowę, a później wyciągnąłem w jej kierunku przepraszające ręce.

Spotkał mnie namiętny, ciepły, odwzajemniony uścisk. Usłyszałem, że westchnęła, a może zaszlochała. Zapach perfum stał się ostry. Dalszy bieg spraw był poza mną. Czyny wyprzedzały myśli, jak błyskawica wyprzedza grzmot.

Łóżko zgrzytnęło pod ciężarem dwóch ciał. Spletliśmy palce rąk. W przysiadzie, namiętnie dysząc i poruszając biodrami, zgarnęła moją męskość do swojego, bardzo wilgotnego wnętrza. Wsuwałem się w coś bardzo miękkiego, rozkosznie ciepłego i głębokiego. Lecz wielgachny wszedł tylko do połowy swojej długości. Utknął na półmetku.

Sytuacja przekraczała całą moją dotychczasową wiedzę o tym, co mogą ze sobą robić mężczyzna i kobieta. Widziało się to i owo w lesie. Dziewuchy jęczały przygniecione przez jurnych kochanków. Rozkładały białe uda, pozwalały wnikać fioletowym grzybom gdzieś do swego wnętrza i leżały przez jakiś czas spokojnie. Potem wywijały nogami w górze. Dolatywały do nas, skrytych w krzakach, ich wzdychania i jęki. Żeby jednak to one ugniatały? Tegom nie wiedział. Do ostatniego razu z matką, byłem w ogóle przekonany, że kobiety, robią to tylko z chęci dogodzenia mężczyznom i zatrzymania ich przy sobie.

Dzięki wysiłkom lekarki wnikałem w jej tajemniczy, wabiący uchwyt, bojąc się, że ją skrzywdzę, że rozsadzę gorące trofeum. Mój fiolet wnikał w jej czerwień. Z jej ust wydarło się głośne westchnienie. Syczała, pokrzykiwała, jęczała. Wyłamywała mi palce ze stawów u ręki. Doświadczała najwidoczniej tortur, a jednak się nie cofała. Unosiła się i opadała, jakby bezwarunkowo chciała, bym dotarł do jej dna. Nie zniechęcało ją nic, aż osiadła, jak statek na mieliźnie. Zsunęła się do nasady wielgachnego. Rozparł się w niej, wypełnił po brzegi pulsujący sak. Sięgnął też czegoś twardego i gorącego. To było chyba właśnie to dno? A może fiolet sięgnął szkarłatu? Goniąc nieznane, rozchyliłem palcami tajemniczą, gęstą i mokrą gęstwinę. Szturchałem płatki okalające wielgachnego. Podskakiwała i skwierczała, jak jajecznica. Przestraszony, przestałem.

– Rób mi to! Rób ze mną, co chcesz! Och, jak ja tego chcę!

Zgubiłem gdzieś początkową niepewność i przerażenie. Mój fiolet był pożądanym kolorem w jej gładkim brzuchu. Pojękiwała i pokrzykiwała cichutko podobnie, jak moja matka przywalona ciałem młynarza.

Więc one wcale nie muszą. Chcą tego. Same tego chcą. Chcą by drążono ich wilgotne wnętrze i wtedy dopiero konają z rozkoszy. Kochają być wypełniane, od wielkiego brzucha, aż po nabrzmiałe cycki – rozjaśniło mi się w głowie.

Pastwiła się nad moim fioletem zaciskając wokół niego krocze.

– Potrafią zadawać ból – dorzuciłem cegiełkę do swoich nikłych doświadczeń.

Zakręciłem biodrami, by poluzować członka, tkwiącego w niej, jak serce dzwonu. Trudno wprost pojąć, co się z nią działo. Zrozumiałem, że będąc w niej, mogę kobiecie uczynić coś cudownego, czego ona w tej chwili najbardziej pragnie. Odgięła się z krzykiem do tylu, uzewnętrzniając, co czuje, gdy się w niej tak gospodaruję. Smoktała i miętosiła w ustach moje sutki. Pogubiłem się w swoich doznaniach dokumentnie. Zdumiewało mnie to wszystko. Z rozkoszą też gładziłem jej piersi, podejrzewając, że są białe jak ser. Dziwiłem się, że mogą być tak niewielkie. Przy organiścichy, były jak śliwki przy dyni Chyba jednak wolałem te duże, niemieszczące się w moich rękach, trochę większe, niż mojej matki, mleczne? Lekarka wpiła wolno we mnie paznokcie, a potem je cofała. Zupełnie jak nasza kotka, gdy ucapił ją kocur.

Znieczulony rozkoszą, nie czułem jednak bólu. Ona drżała. Dla jakiej przyczyny tak dygotała? Napierała na mnie budząc we mnie lęk, że się przebije. Tańczyła, jak ogier na zadzie klaczy, krótko i szorstko. Wprost obdzierała mi wielgachnego ze skóry. Przyspieszała.

– Dobij! Rozrywasz! Boli! Oszaleję!

Przeraził mnie ten krzyk bólu, któremu przecież sama była winna. Ale uczucie narastającej we mnie rozkoszy zmusiło i mnie do coraz gwałtowniejszych ruchów. Szybko pojąłem nieznany mi mechanizm kolejności postępowania. Przyciągałem ją i podnosiłem nad siebie, a ona spadała na mnie, jak młot kowalski na rozżarzone żelazo.

Mnie jednak też bolało. Brałem na niej odwet kołysząc mocno biodrami. W pachwiny spływały mi gorące, zapewne czerwone krople.

Nie uwolniła ze stalowego uścisku wielgachnego. Tryskał niestrudzenie ze zwielokrotnioną przez ucisk siłą. Dotknąłem raz jeszcze u niej tego miejsca ze wzruszeniem i wdzięcznością. Miałem całe ręce skąpane lepką, ciągnącą się pianą.

Powiedziałem:

– Jest jasno.

Zerwała się, jak podbita piłka.

– Nie wszystko stracone – znowu była lekarzem. – Więc jednak są prześwity.

Oddaliła się i nalała sobie do miski wody.

Wyciągnąłem w jej kierunku dłonie. Przytuliła je do swoich rozpalonych policzków.

– Dzieciak. Jestem odrażająca.

– Nie! Jesteś pani różowa.

Pozwoliła mi dotknąć swojej twarzy, była mokra od łez.

– Na świecie są czarodziejskie moce – wyszeptała. – Za parę dni będziesz w klinice – głos miała stłumiony i zawstydzony. – Jeśli potrafisz, zapomnij i wybacz!

Zapadłem w błogi sen. Znowu byłem aeronautą. Zieleń wydała mi się bardziej soczysta, a błękit bardziej przyjazny. Słońce nie miało już koloru czerwieni. Tym razem ziemi nie zamierzałem opuścić. Wchłaniałem zapach, który pozostawiła po sobie. Poznałbym go między stu tysiącami innych zapachów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: