Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Eskadra lotnicza Skyhawk - Początek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 21,90 zł

Eskadra lotnicza Skyhawk - Początek - ebook

Anna Anielewicz, podporucznik Polskich Sił Powietrznych, wraz z dzięwiątką innych najlepszych w całym NATO pilotów myśliwców odpowiada na zaproszenie amerykańskiego pułkownika, Jeff’a „Skyhawk” Cartera, i udaje się do bazy wojskowej Fort Worth w stanie Teksas. W czasie, gdy piloci biorą udział w ściśle tajnym szkoleniu, na drugim końcu Stanów Zjednoczonych, w Waszyngtonie, agent specjalny Kryminalnego Biura Śledczego Marynarki Wojennej (NCIS) Matthew Carter rozpoczyna swoje śledztwo w sprawie zagadkowego zaginięcia żołnierza Marines. Przeznaczenie sprawi, że na drodze bohaterów stanie przeraźliwie groźny zabójca, a ich losy już na zawsze zostaną ze sobą splecione nierozerwalną nicią lojalności, braterstwa i żądzy zemsty.

„Eskadra Lotnicza Skyhawk – Początek” jest historią o narodzinach niezniszczalnej przyjaźni, wielkiej miłości oraz genezie wojny z najbardziej tajemniczą i niebezpieczną na świecie organizacją morderców, których można zabić, ale czy pokonać?
Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-524-0
Rozmiar pliku: 1 002 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Serdecznie dziękuję moim pierwszym recenzentom: Anecie Dwórskiej, Tomaszowi Leżańskiemu, Robertowi Piekarskiemu oraz Filipowi Faleckiemu.

Dziękuję również Jackowi Simińskiemu oraz wszystkim internautom, którzy na forach lotniczych dzielą się swoją pasją, a dla mnie są źródłem wiedzy i inspiracji.

Serdecznie dziękuję wydawnictwu Novae Res, a w szczególności Pani Katarzynie Dambiec, Jakubowi Krzyśków, Wojciechowi Gustowskiemu oraz Krzysztofowi Szymańskiemu.

Szczególne podziękowania dla instruktorów z Fighters & Fitness: Grzegorza Dziemidoka, Istvana Nagya oraz Łukasza Osieckiego, którzy na zajęciach Krav Magi hartują ducha i ciało.

„Żyjemy po to, aby walczyć, walczymy po to, aby żyć” – Oni nauczyli mnie walczyć.Prolog

„Jako żołnierz zawsze na rozkaz,
jako przyjaciel zawsze do usług”.

Nie mogłam ze sobą wiele zabrać. Rozkaz wyraźnie określał, co powinno składać się na bagaż podręczny: paszport, legitymacja służbowa, bilet lotniczy i mała karta magnetyczna na łańcuszku z wbudowanym chipem. Dodatkowo do niedużej walizki spakowałam mundur wyjściowy i kilka drobiazgów. Ubrana w ciemne dżinsy i brązowy T-shirt zamknęłam za sobą drzwi. Wyjeżdżałam na rok, pozostawiłam wszystko tak, jakbym wychodziła na dziesięć minut, wrócić nie miałam już nigdy. Czekała mnie trudna i niebezpieczna misja, jej stawka była niewyobrażalnie wysoka.

Niczego cennego ze sobą nie zabrałam, z wyjątkiem doczepionego do blaszek platynowego medaliku w kształcie anioła, podarowanego mi przez tatę tuż przed osiemnastymi urodzinami. Na medaliku wygrawerowane było motto: „Nie poddawaj się nigdy! Póki walczysz, jesteś zwycięzcą!”. Słowa te stanowiły jego dewizę życiową, którą zawsze mi wpajał.

Nazywam się Anna Anielewicz, podporucznik Polskich Sił Powietrznych, pilot myśliwca MiG-29. Mój pierwszy przystanek na nowej drodze to baza wojskowa Fort Worth w stanie Teksas w USA.

*

Miałem wszystko poukładane i zaplanowane, ale z pozoru zwykła decyzja całkowicie zniszczyła moje życie. Wydawało mi się, że podniosłem się, a przeszłość pokrył kurz obojętności. Rany się zagoiły, zacząłem na nowo. Jeden telefon kompletnie wszystko odmienił.

Kiedy na lotnisku w Waszyngtonie wsiadałem do samolotu do Dallas, nawet przez sekundę nie myślałem, że spotkam kobietę, która wywróci do góry nogami mój świat. Nie byłem na to przygotowany... Nagle wszystko, co wiedziałem o życiu, stało się historią i czekała mnie niewiadoma przyszłość.

Nazywam się Matthew Carter, agent specjalny Biura Śledczego Marynarki Wojennej, sekcja kryminalna. Mój pierwszy przystanek na nowej drodze to baza wojskowa Fort Worth w stanie Teksas w USA.I

„Całkiem nieźle” – pomyślałam, widząc swoje odbicie w szklanych drzwiach przy punkcie celnym. – „Dwadzieścia godzin na nogach i trzymam fason”.

Tak naprawdę oszukiwałam samą siebie. Widać było jak na dłoni, że podróż porządnie dała mi w kość. Zaczerwienione oczy, przygaszona cera, nieuczesane włosy, wyglądałam jak kiepska karykatura kobiety. Pożegnałam Warszawę o 6:45, po dwóch przesiadkach w Amsterdamie i Minneapolis na lotnisku Dallas FW International wylądowałam według amerykańskiego zegara o 16:50. Uwzględniając osiem godzin różnicy, dla mojego organizmu, który wciąż funkcjonował według polskiego czasu, była już północ. W samolocie nawet nie zmrużyłam oka. Odkąd pamiętam, nienawidziłam latać jako pasażer, kłóciło się to z moją naturą i instynktem pilota, który musi mieć pełną kontrolę nad sytuacją. Na szczęście służba dobrze mnie zahartowała, całkowicie panowałam nad emocjami i zmęczeniem.

W myśl zasady „Płyń za rekinem, a trafisz do ludzi” pozwoliłam, aby tłum wyprowadził mnie z samolotu, zaprowadził po bagaż i odprowadził do hali przylotów, gdzie powinien już czekać kierowca przysłany przez pułkownika Cartera. Wolno maszerowałam w stronę wyjścia, bacznie rozglądając się za jakimś wojskowym posłańcem. Po niespełna pięciu minutach na końcu hali dostrzegłam mierzącego chyba ze dwa metry, potężnego mężczyznę ubranego w mundur polowy Battle Dress Uniform, potocznie zwany BDU, w kamuflażu Woodland. Nie miałam pewności, czy to on jest moim komitetem powitalnym, ale zaciekawił mnie jeden szczegół. Za żołnierzem stał mężczyzna równie wysoki, jak on. Obydwaj byli zwróceni do siebie plecami, ale nieco przechylone głowy oraz minimalne ruchy warg świadczyły o skrycie prowadzonej rozmowie. Wszystko wyglądało tak niewinnie, że gdybym wypatrywała kogoś innego w tej lotniskowej dżungli, w ogóle nie zwróciłabym na coś podobnego uwagi. Mój wzrok z wojskowego automatycznie powędrował w kierunku jego towarzysza. Było w nim coś złowrogiego. Cały ubrany na czarno: spodnie, T-shirt w serek z długimi rękawami podciągniętymi do łokci, kruczoczarne włosy związane w kucyk, trupio blady odcień skóry.

„Widocznie przyleciał w tym samym czasie, co ja” – zaczęłam się zastanawiać, widząc przy nim dużą walizkę, oczywiście czarną. – „Ciekawe, czy tym samym samolotem? Nie, takiego gościa od razu bym wyhaczyła” – pamięć do szczegółów zawsze miałam niezawodną, a nie przypominałam sobie, abym kogoś podobnego widziała wcześniej. Zresztą na tym ogromnym lotnisku jednocześnie mogło lądować kilkadziesiąt maszyn.

Czułam się bardzo nieswojo, wręcz jakbym była czymś przestraszona, a mimo to nie mogłam oderwać oczu i jak zaczarowana zbliżałam się do tajemniczych mężczyzn. Kiedy żołnierz mnie zobaczył, byłam już na tyle blisko, aby odczytać swoje nazwisko na opuszczonej tabliczce i rozpoznać jego stopień wojskowy. Zaskoczyłam ich obu. Kapral automatycznie wyprostował się i udał, że coś strzepuje z marynarki. Mężczyzna w czerni natomiast podniósł lewą rękę i dyskretnie zrobił gest sugerujący, że zadzwoni. Wówczas na wewnętrznej stronie jego przedramienia dostrzegłam niewielki tatuaż, który na krótką chwilę przykuł moją uwagę. Nie miał wyraźnego wzoru, ale przez sekundę miałam wrażenie, że ukrywał w sobie stworzenie podobne do psa albo wilka, otoczone literą D.

Nagle, kompletnie niespodziewanie „książę mroku” odwrócił się do mnie przodem. Moje serce zamarło. Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. Nie słyszałam, nie widziałam, nie czułam... Kompletna pustka. Moje zmysły w tajemniczy sposób zostały wyłączone. Nie potrafiłam tego nazwać ani w jakikolwiek sposób wytłumaczyć. Po prostu na kilka sekund przywiązał mnie do siebie spojrzeniem, a kiedy w końcu uwolnił, moją twarz od jego dzieliło zaledwie kilkadziesiąt centymetrów. Zaskoczona, straciłam równowagę. By nie upaść, gwałtownie złapałam za jego T-shirt, mocno ściągając w dół tak, że częściowo odsłoniłam tors. Pod lewym obojczykiem zauważyłam kolejny tatuaż, tym razem nieduży napis „Via Virtutis” w kolorze czerwonym niczym krew. W tym momencie nieznajomy wykazał się dużym refleksem i zręcznością. Brutalnie odepchnął mnie w kierunku kaprala tak, że boleśnie zderzyłam się z nim ramieniem, po czym szybko odszedł.

– Dzień dobry, Anna Anielewicz – powiedziałam do wojskowego, niemalże się jąkając, czym zadziwiłam nawet samą siebie. Nie rozumiałam takiej reakcji swojego organizmu.

– Dzień dobry – nie przedstawił się, jednak naszywka na lewej piersi zdradziła nazwisko Crame. – Proszę za mną – dodał nieco spięty i wystraszony, dyskretnie odprowadzając wzrokiem swojego rozmówcę.

Kiedy się odwróciłam, człowiek w czerni rozpłynął się w morzu ludzi. Westchnęłam tylko i bez słowa ruszyłam za żołnierzem, wpadając dla odmiany na eleganckiego mężczyznę w drogim szarym garniturze, który zmaterializował się przede mną nie wiadomo skąd. Natychmiast przeprosiłam za swoją niezdarność. Wtedy ten spojrzał na mnie jak stary, dobry znajomy i uśmiechnął się przyjaźnie.

– Nie ma za co, pani podporucznik...

*

W wolne popołudnia chodziłem na spacery z moim najwierniejszym, a zarazem najbardziej nieznośnym przyjacielem w całym układzie słonecznym, Rekrutem, mieszańcem syberyjskiego husky i alaskana malamute’a o niebieskich oczach i czarno-białym umaszczeniu. Pomimo że mieszkaliśmy w nowoczesnym apartamentowcu niedaleko centrum Waszyngtonu, duży park Meridian Hill w sąsiedztwie pozwalał nam swobodnie się wyszaleć i porządnie zmęczyć. On potrzebował tego jak powietrza, a ja dzięki niemu miałem kondycję dorównywającą mistrzom olimpijskim.

Tym razem podczas naszych wygłupów dręczyła mnie myśl, że o czymś zapomniałem. Zwykle rzeczy, na których mi zależało, nie wylatywały z głowy ot tak sobie, więc starałem się bawić w najlepsze, przekonany, że i tym razem nie było to nic ważnego. Pamięć wróciła, kiedy po powrocie do mieszkania zastałem siedzącą na schodach przed wejściem Izy.

„Ups!” – pomyślałem. – „Faktycznie, byliśmy umówieni, miała zabrać swoje rzeczy”.

– Gdzie się podziewałeś, do cholery! Wiedziałeś przecież, że miałam przyjechać o trzeciej! – przywitała się ze mną ciepło.

– Cześć, przepraszam, ale...

– Siedzę pod tymi pieprzonymi drzwiami ponad trzy godziny! – chyba pojawiła się jej piana na ustach.

– Nie wydzieraj się, okay? Wiesz, że Rekrut nie lubi krzyków.

– Wrr – zawarczała na mnie przez zaciśnięte zęby. – Skoro tylko to bydlę się dla ciebie liczy, niech od tej pory robi ci dobrze!

– Udam, że nie słyszałem – powiedziałem w gniewie, niemalże dając jej się sprowokować. – Zapraszam – z ironicznym uśmiechem otworzyłem szeroko drzwi.

*

Na zewnątrz kapral czekał na mnie we wspaniałym wojskowym hummerze koloru pustynnego piasku. HMMWV H1 Alpha, rocznik 2006, wersja Combat, właśnie pojawiły się na amerykańskim rynku i przeznaczone były wyłącznie dla rodzimej armii. Na jego widok moje oczy zapłonęły z pożądania. Uwielbiałam myśliwce i terenowe samochody z pazurem, a to auto miało charakter. W końcu sama kiedyś miałam okazję przejechać się jedną z wcześniejszych wersji. Głośno westchnęłam, widząc stojący przede mną model niedostępny w Polsce, a nawet w całej Europie.

– Królestwo za to, aby móc poprowadzić! – niemalże wykrzyknęłam, uśmiechając się przy tym jak idiotka.

Z powodu polszczyzny albo kompletnej nieuprzejmości Amerykanina moje nieśmiałe marzenie zostało całkowicie zignorowane. Z bólem serca wrzuciłam na tył swoją walizkę i usiadłam obok kierowcy przekonana, że ta podróż nie będzie należała do najmilszych. Nie pomyliłam się. Wewnątrz auta panowała dziwna, nieprzyjemna mechaniczna woń. Miałam wrażenie, że z każdym oddechem wciągam jakiś smar. Efekt potęgował metaliczny smak w ustach, który pojawił się, zanim kierowca zdążył włączyć silnik. Na domiar złego, żołnierz wciąż sprawiał wrażenie zdenerwowanego i absolutnie nieskorego do pogadania. Postanowiłam więc nie nawiązywać z nim rozmowy i jechaliśmy w ciszy. Marzyłam już tylko o łóżku i ucieczce od tego przyprawiającego o ból głowy zapachu.

By utrzymać przytomność umysłu, zaczęłam podziwiać krajobraz. Czytałam przed wyjazdem, że Dallas-Fort Worth to największa aglomeracja miejska w Teksasie, licząca ponad pięć milionów mieszkańców, i jedno z największych centrów logistycznych w Stanach. Przez lata ludzie tu mieszkający zbijali fortuny na bawełnie i ropie naftowej, a obecnie na telekomunikacji, transporcie, technologiach komputerowych i bankowości. Co prawda nie zauważyłam tak wielu drapaczy chmur, jak w oglądanym w telewizji Nowym Jorku, ale te, które zaglądały mi przez szybę samochodu, zapierały dech w piersiach. Najwyższy zauważony przeze mnie budynek, koloru zielonego, miał ponad siedemdziesiąt pięter, przy nim nasz polski Pałac Kultury ze swoimi trzydziestoma piętrami wydawał się śmiesznie malutki. Jak dotąd nie podróżowałam i nie widziałam zbyt wiele, dlatego trzydzieści trzy razy większe od Polski Stany potrafiły zaskoczyć.

„Jakie to wszystko duże” – byłam pod wrażeniem.

Doszłam do wniosku, że od tej chwili „amerykański” będzie dla mnie synonimem słowa „duży”.

Z powodu panującej w samochodzie ciszy moje rozmyślania podświadomie przeniosły się z krajobrazu na cel przyjazdu. Uświadomiłam sobie, że wytypowanie mnie do udziału w tym tajemniczym projekcie było takim szokiem, że tak naprawdę nie zastanawiałam się nad tym, gdzie jechałam i co mnie czekało. Na własnym podwórku miałam problemy, aby zaistnieć jako żołnierz. Na każdym kroku musiałam udowadniać, ile jestem warta, i walczyć o szacunek. Marzyłam o lataniu i zostałam pilotem wbrew woli rodziców, mimo utrudnień ze strony kadry szkolącej i dowództwa. A teraz musiałam się zmierzyć z Amerykanami.

„Niby jakim cudem?” – huczało mi w głowie.

Po niespełna czterdziestu minutach jazdy dotarliśmy do bazy. Naval Air Station Joint Reserve Base Fort Worth została założona na początku lat trzydziestych dwudziestego wieku z lokalizacją w zachodniej części Fort Worth oraz w Westworth Village i White Settlement.

Nieco mnie zdziwiło, iż akurat Fort Worth była adresem mojej podróży, spodziewałam się jednej z głównych baz Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. O samym projekcie nic nie wiedziałam, mogłam tylko zgadywać, a wtedy na myśl przychodziły mi wyłącznie F-16. Niecałe cztery lata temu, w grudniu 2002 roku Polska podjęła decyzję o wprowadzeniu tych myśliwców do polskiej armii. Doskonale pamiętałam, kiedy w kwietniu 2003 roku podpisywano umowę w Szkole Orląt. Już wtedy zapowiadano, że pod koniec 2006 roku pierwsze samoloty pojawią się w bazie w Poznaniu.

Do 31. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu-Krzesinach trafiłam raptem trzy miesiące temu wprost z jednostki w Malborku, gdzie latałam na poniemieckim MiG-29, który notabene przeniósł się razem ze mną. Poszczęściło mi się z przydziałem, ale nawet przez sekundę nie wierzyłam, że szybko pozwolą mi dotknąć sterów szesnastek. Dowództwo wyraźnie zaznaczyło, że do nowych maszyn dostęp będą mieli tylko doświadczeni piloci. Ja natomiast w zawodowej służbie byłam od roku i zdałam egzamin trzeciej klasy pilota wojskowego sił powietrznych, dający uprawnienia do lotów z widzialnością ziemi w dzień. Jednak pułkownik Rogowski, dowódca mojej eskadry, przekazał mi całą dostępną dokumentację o F-16 i nakazał dobrze się przygotować, abym nie przyniosła mu wstydu. Miałam wrażenie, że on też do końca nie wie, po co tu leciałam. Niepokoiło mnie to. Piloci wyznaczeni do odbycia szkoleń na Sokołach na długo przed wyjazdem znali dokładny plan działań. Na początku kurs językowy w Defense Language Institute w bazie sił powietrznych Lackland w San Antonio, a potem zajęcia w bazie USAF Randolph, również w San Antonio w Teksasie. Wylecieli w pełnej, dwunastoosobowej grupie, bez takiej konspiracji, jak ja teraz. Pocieszał mnie jedynie fakt, że gdzieś po sąsiedzku byli ci, z którymi pełniłam służbę. Dzięki temu w obcym kraju nie czułam się taka zupełnie sama.

Kiedy hummer stanął w miejscu, aż podskoczyłam wyrwana z zamyślenia. Okazało się, że podjechaliśmy pod główny budynek administracyjny. Rozejrzałam się dookoła i faktycznie miejsce robiło wrażenie. Baza była bardzo „amerykańska”.

Przed wejściem przywitał nas starszy szeregowy i wreszcie towarzyszący mi kapral się odezwał.

– Gość do pułkownika Cartera.

Strażnik skinął głową. Zabrałam ze sobą walizkę i udałam się w kierunku wejścia.

– A pan? – zapytałam kaprala, widząc, że został w aucie.

– Miałem rozkaz przywieźć panią – odpowiedział szorstko ze spuszczonym wzrokiem. – Do widzenia – powiedział szybko i odjechał w głąb bazy.

– Do widzenia – wydukałam.

„Co za facet? Zamordował pan kogoś na tym lotnisku czy co, panie Crame?”.

Kiedy weszłam do środka, moją uwagę przykuło wysokie, długie, zabudowane biurko, stojące po lewej od wejścia, za którym siedziało trzech żołnierzy. Od razu do nich podeszłam.

– Witam, podporucznik Anna Anielewicz do pułkownika Jeffa Cartera – automatycznie podałam otrzymaną przed wyjazdem kartę magnetyczną z miniaturowym chipem.

– Witam. Posiada pani MIC – westchnęła z ulgą pyzata pani sierżant, tak jakby specjalnie na mnie czekała.

Dziewczyna od razu wsunęła plastik w czytnik przy monitorze komputera. O ile mnie wzrok nie mylił, na ekranie wyświetliło się: „Ściśle tajne. Brak dostępu. Wprowadź hasło”. Pani sierżant natychmiast złapała za słuchawkę i wystukała jakiś numer:

– Komandorze, przyjechała podporucznik Anelewic...

„Anielewicz” – poprawiłam ją w myślach.

– Tak jest! – odłożyła słuchawkę i zwróciła się w moim kierunku: – Proszę chwilę zaczekać.

– Oczywiście – oparłam się o ścianę i przymknęłam oczy.

„Jeśli ten gość nie pojawi się zaraz, to padnę tu jak kłoda” – zaśmiałam się w duchu.

Nim się zorientowałam, ile czasu upłynęło, usłyszałam ciche chrząknięcie, a kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam przed sobą przystojnego oficera. Gdybym nie była obojętna na urodę mężczyzn, na jego widok śmiało mogłabym paść z wrażenia. Był wysoki, miał krótko przystrzyżone ciemnoblond włosy, piękne, przenikliwe oczy koloru niebieskiego, mocną, zgrabną sylwetkę. Stał z rękoma opartymi na biodrach i uważnie mi się przyglądał. Natychmiast oderwałam się od ściany.

„Nawet całkiem sexy” – pomyślałam, gapiąc się na jego twarz pokrytą kilkudniowym zarostem. – Przepraszam, jestem już niemal dobę na nogach. Podporucznik Anna Anielewicz, Polskie Siły Powietrzne.

– Wiem, kim jesteś – wyciągnął rękę, by się przywitać. – Chodź za mną – mocno uścisnął mi dłoń.

Ruszyliśmy do wyjścia.

– Jestem Kasta, a do ciebie jak mam się zwracać? – rzucił przez ramię. – Chyba nie tą całą formułką...

– Wszyscy mówią do mnie po imieniu, dokąd idziemy?

– Nie masz żadnego przydomku? – uśmiechnął się podejrzliwie.

– Nie, nie mam – odpowiedziałam, wywracając oczami. – A powinnam mieć? – nie rozumiałam tego całego szału na punkcie ksyw.

– Już niedługo możesz dostać – dodał z powagą.

– Słucham?

– Idziemy na spotkanie – wrócił do mojego poprzedniego pytania. – Czekaliśmy już tylko na ciebie. Skyhawk prosił, abym bez żadnych formalności przyprowadził cię od razu do hangaru.

– Skyhawk?

– Tak wołamy na pułkownika Cartera.

– Aha... – „Ciekawe...”.

Wyszliśmy na zewnątrz i wsiedliśmy do jeepa, który stał w pobliżu wejścia. Niestety ten nawet do felg nie dorastał piaskowemu cacku, jakim jeszcze kilkanaście minut temu podróżowałam. Jak wcześniej wrzuciłam walizkę na tył i ruszyliśmy Military Parkway w głąb bazy. Kiedy przecięliśmy Carswell Ave, zjechaliśmy w wąską betonową uliczkę bez nazwy. Niemalże nabrałam przekonania, że wjeżdżamy w pustynną nicość, kiedy nagle podjechaliśmy do dużej żelaznej bramy umieszczonej w solidnym, wysokim murze. Duże pancerne pręty piaskowego koloru idealnie wkomponowały ją, jak zresztą i całość ogrodzenia, w kolorystykę krajobrazu. Musiałam się mocno przyjrzeć, by dostrzec sieć cieniutkich połączeń jasnego laserowego światła, ukrytego pomiędzy poszczególnymi elementami konstrukcji. Po prawej, na tablicy widniał beżowy napis „Strefa X”. Kasta przyłożył swoją kartę magnetyczną, niemalże identyczną jak moja, do czytnika przy słupku. Po sekundzie zapaliła się zielona lampka i brama się otworzyła. Wjechaliśmy na teren, który sprawiał wrażenie upiornie opustoszałego. Dookoła żywej duszy, zero jakiejkolwiek roślinności, tylko unoszący się kurz oraz budynki hangarowe, ogromne, stalowe, wszystkie do siebie podobne.

„Zaraz wytnie mi nerkę i zostawi na pastwę sępów” – przemknęło mi przez myśl.

– Widzę, że też masz kartę – postanowiłam w końcu przerwać ciszę. – Zgaduję, że ona umożliwia poruszanie się po bazie? – zapytałam, obracając swoją w dłoniach.

– Tak – odpowiedział Amerykanin.

– A te nitki światła pomiędzy prętami bramy i wokół muru? – zapytałam na wypadek, gdybym jednak musiała uciekać. – To pewnie zabezpieczenie laserowe, prawda? Domyślam się, że mogą nie tylko włączyć alarm, ale i porządnie poharatać intruza...

– Tak. Bystra jesteś – stwierdził Kasta z nieodgadnioną nutą w głosie.

– Czy to źle? – jak zawsze w takich sytuacjach, zamiast podziękować za komplet, włączał się mój system obronny wyszukujący podstępu.

– To ty mi powiedz – odpowiedział komandor w tym samym tonie.

– Przepraszam, myślę, że nie... – punkt dla niego.

– Też tak uważam – głośno westchnął. – Wszyscy tu mają MIC, bez nich nie dałoby się w ogóle funkcjonować. Ten mały niepozorny kawałek plastiku zawiera zakodowane dane określonego żołnierza i pracownika cywilnego bazy. Dzięki niej dostaniesz się wszędzie tam, gdzie masz prawo dostępu na podstawie przyznanego stopnia wtajemniczenia. Jeżeli gdzieś nie powinnaś wejść, po prostu nie zaświeci się zielona lampka.

– Rozumiem – odpowiedziałam. – Ciekawe, jaki ja mam stopień wtajemniczenia? – było to raczej pytanie retoryczne, ale nieświadomie wypowiedziałam je na głos.

– Spokojnie – odpowiedział. – Skyhawk wszystko wam wyjaśni.

– Oki doki – westchnęłam. – „Wam? Robi się coraz ciekawiej” – dodałam w myślach. – A laser?

– Cóż – uśmiechnął się tajemniczo. – Lepiej od ciebie bym tego nie określił.

– Aha – czyli koniec, niczego więcej i tak nie miałam szans się dowiedzieć.

Rozejrzałam się dokoła, tak kluczył pomiędzy hangarami, że już z pięć razy zabłądziłam. Dlatego wolałam latać, z góry wszystko było takie wyraźnie.

– Czy te asfaltowe uliczki są jakoś oznaczone?

– Hangary są ponumerowane, za kilka dni będziesz się tu swobodnie poruszać – odpowiedział z powagą.

„A więc tak jak przeczuwałam, miałam tu dłużej zostać... Ciekawe, ile czasu potrzebują sępy, by się ze mną rozprawić?”.

– Jesteśmy już na miejscu – zaparkował pod hangarem z numerem NAS JRB X7.

Budynek był ogromny i miał kształt prostokątnej bryły. Z zewnątrz wyglądał na zbudowany z grubych, stalowych płyt. Wysoki na cztery, może pięć pięter, długi na co najmniej sześćdziesiąt metrów, szeroki na dwanaście do piętnastu metrów.

Pierwszy z auta wysiadł Kasta. Kiedy zabierałam swoją walizkę, stał nieruchomo z zaciśniętymi ustami i wpatrywał się we mnie, tak jakby chciał coś powiedzieć, jednak z jego twarzy nie potrafiłam nic wyczytać. Po chwili się rozluźnił i westchnął:

– Gotowa?

– Tak – odpowiedziałam speszona.

„Najpierw ten w czarnym, później Crame, teraz on... Rany, co za kraj!?”.

– Okay. Wyłącz komórkę i wrzuć tutaj razem ze swoimi blaszkami. Nie noś ich do odwołania – podał mi przezroczysty woreczek wykonany z tworzywa podobnego do sylikonu.

– Mam ci je oddać? – zapytałam podejrzliwie.

– Nie ma takiej potrzeby, po prostu trzymaj w swoich rzeczach, telefonu używaj po otrzymaniu pozwolenia, jasne?

– Jasne – przytaknęłam, nic z tego nie rozumiejąc. – Ten anioł – wskazałam na wisiorek – czy będę go mogła nosić?

– Żadnego metalu.

– Jest platynowy... Proszę, to dla mnie ważne.

– Nie, przykro mi.

– Trudno – ściągnęłam z głowy łańcuszek i zrobiłam zgodnie z zaleceniami Kasty, szczelnie zamykając opakowanie. – Możemy iść.

– To idziemy – klasnął w dłonie i pierwszy ruszył do środka.III

Po dotarciu do bazy miałam zamiar zadzwonić do domu, aby dać znać, że dojechałam cała i zdrowa. Uświadomiłam sobie jednak, że dochodzi dwudziesta czasu lokalnego, zatem w Polsce był środek nocy. Postanowiłam przełożyć to na następny dzień.

„Jak tylko wstanę!” – obiecałam sobie.

Będąc w hali głównej, odruchowo zerknęłam w stronę, gdzie wcześniej widziałam tajemniczy błysk. Tym razem nie dostrzegłam nic, co mogłoby zwracać na siebie uwagę. Czerń otulała cały sufit, spokojna, magnetyzująca i przerażająca, jakby skrywała jakiś sekret.

– Będę musiała się tam jutro wdrapać – powiedziałam do siebie i udałam się na pierwsze piętro.

Już na schodach słyszałam odgłosy śmiechu i dość głośnego przekomarzania się. Nie rozumiałam, czego dotyczyła rozmowa, miałam jedynie nadzieję, że moje wejście nie popsuje atmosfery.

Kiedy pojawiłam się na górze, zastałam wszystkich w kuchni. W powietrzu rozchodził się zapach świeżo zaparzonej kawy. Jako pierwszy dostrzegł mnie kapitan:

– Anielewicz, zapraszam! – zawołał. – Okropne nazwisko – skomentował ciszej.

Miałam ochotę się odgryźć, ale wolałam nie zaczynać swojego pobytu od pyskowania. Postanowiłam nie popełniać drugi raz tego samego błędu, co podczas rozmowy z Kastą, choć pewnie wyraz twarzy od razu mnie zdradził. Pozostali patrzyli w moim kierunku i na moment zapanowała cisza. Weszłam do kuchni, a Robson podał mi kubek.

– Dziękuję – odpowiedziałam tak słodko, że aż mnie zemdliło.

– Nie spieszyło ci się do nas – powiedział niby żartem.

Po raz kolejny ugryzłam się w język. Uśmiechnęłam się lekko i upiłam łyk kawy.

– Przepraszam.

– Okay. Drugie drzwi naprzeciwko to twój pokój, pierwszy jest mój i Kasty. Twoimi sąsiadami z drugiej strony są Dzikus i Kocur, kolejny pokój należy do Hi-Fi i Kikkera. Naprzeciwko ciebie kwaterę zajmują Mojito i Alabama, obok nich Kudłaty. Na końcu mieszkają Magik i Komar.

– Zatem przydział pokoi załatwiony – westchnęłam z udawaną ulgą.

– Chyba nie masz nam tego za złe? – wtrącił Kasta, który przez cały czas bacznie mi się przyglądał.

– Jasne, że nie... – wzruszyłam ramionami, choć szczerze liczyłam na lokum na końcu korytarza.

– Każdy pokój jest w pełni wyposażony – kontynuował kapitan. – W szafach znajdują się mundury szkoleniowe i inne niezbędne rzeczy. Zapewniamy wszystko, co jest potrzebne, dlatego też sugerowaliśmy minimalny bagaż – zerknął na moją wielką, w porównaniu z plecakami innych, walizkę. Przemilczałam kolejną prowokację. – Telewizji i innych bzdetów nie ma i zaufajcie mi, nie będziecie mieć ani czasu, ani siły na głupoty.

– A Internet? – zapytał Magik.

– Internet w hangarze jest wykorzystywany jedynie na potrzeby szkolenia, szerszy dostęp w głównym budynku administracyjnym. Dobrze radzę, o surfowaniu w sieci zapomnij, okay?

– Tragedia – ciężko westchnął Brytyjczyk. Robson w odpowiedzi posłał mu srogie spojrzenie. – Przepraszam – szybko się poprawił.

– Dzisiejszy wieczór macie dla siebie, rozpakujcie się, wypocznijcie, niektórzy z was przyjechali z daleka i już od ponad doby są na nogach. Z programem startujemy od jutra. Pozostałe dni i noce należą do nas – Robson wymownie wskazał na siebie i Kastę. – Uzgodniliśmy, że w kontaktach między sobą posługujemy się przydomkami, a ty? W aktach nie... – zwrócił się w moim kierunku.

– Po prostu Anna – weszłam mu w słowo.

– Nie masz przydomku? – sądząc po minach, zaskoczyłam wszystkich, pomijając, rzecz jasna, Kastę.

– Nie, a Skyhawk?

– Skyhawk to właśnie przydomek – odpowiedział złośliwe.

– Nie nocuje w bazie? – kolejny raz zignorowałam zaczepkę.

– Nie – odpowiedział Robson. – Nie masz ksywy. Dobre. To my ci wymyślimy – puścił oko do pozostałych, którzy zaczęli się śmiać.

– Już się boję – powiedziałam, niemalże gryząc kubek.

Byłam gotowa na wojnę, ale nagle Kasta wstał i energicznie klasnął w dłonie.

– Macie jakieś pytania?

– Czy kiedy będziecie nas tak tresować dzień i noc, uda się znaleźć chwilę wolnego na jakąś odstresowującą imprezkę? – zapytał z szerokim uśmiechem Mojito.

– Raz na dwa tygodnie, w niedzielę, jest szansa na przepustkę, ale to zależy... – odpowiedział tajemniczo komandor.

– Od czego? – zapytał automatycznie Latynos.

– Tylko i wyłącznie od was – powiedział z chytrym uśmiechem Robson.

– Skyhawk zgodził się, bym zadzwoniła do domu – wtrąciłam. – Chciałabym zrobić to jutro rano, okay? – popatrzyłam pytająco na komandora.

– Okay – odpowiedział krótko. – Uzupełniając – wrócił do tematu – za czystość pokoi i ich porządek oraz powierzone rzeczy osobiste odpowiadacie zgodnie z przydziałem. Za sprzątanie powierzchni ogólnych, czyli kuchni i dołu, każdego dnia będzie odpowiedzialna inna para. Podział zgodny z zakwaterowaniem. Anielewicz i Kudłaty z racji, że zajmują jedynki, tworzą duet. W woreczku znajdują się kartki z numerami od jednego do pięciu, wylosowany numer oznacza kolejność dyżuru. Z uwagi na fakt, iż przydział pokoi ominął Annę – tu odwrócił się do mnie przodem – jako pierwsza losuje zmianę.

Nie miałam odwagi spojrzeć na Kudłatego, czy jest zadowolony z partnerstwa, po prostu włożyłam rękę do woreczka i po sekundzie wyciągnęłam numer... jeden.

– Moje gratulacje, zaczynacie od jutra. Zbiórka jest o 5:00 rano – podsumował wynik Kasta.

– Bardzo, kurwa, fajnie – odezwał się Kudłaty, stawiając kubek w zlewie. Po czym naprężył bicepsy przede mną, aż dało się słyszeć świst nici pękających na szwach.

„I tak oto zyskałam sympatię kolegi z pary... Brawo, Anno!”.

Moijto wyciągnął numer trzy, Hi-Fi pięć, Komar cztery, a Dzikus dwa. Po dopiciu kawy ekipa ruszyła do przydzielonych kwater.

Mój pokój, podobnie jak pozostałe, nie był duży. Miał najwyżej piętnaście metrów kwadratowych i własną maleńką łazienkę. Na środku, obok siebie stały dwa jednoosobowe łóżka rozdzielone szafkami nocnymi. Na jednym z nich twardy materac, poduszka, cienka kołdra oraz koc, wszystko pościelone z wojskową precyzją. W pokoju były również dwie szafy, ale tylko w jednej wisiało kilka nieoznakowanych mundurów bdu, czarne kombinezony, w szufladach natrafiłam na T-shirty, dresy, ręczniki, niemalże wszystko, wliczając bieliznę usuwającą wilgoć z ciała i buty taktyczne. Najbardziej zaskakiwała trafność doboru rozmiaru przydzielonej odzieży.

„Najwyraźniej przydział pokoi ustalony został dużo, dużo wcześniej” – pomyślałam.

Na ścianie za łóżkami, pod sufitem znajdowało się pasmo podłużnych okien z zaciągniętą roletą. W całym wnętrzu i wyposażeniu dominował kolor khaki i zieleń w najróżniejszych odcieniach. Idealnie komponowało się to z meblami w kolorze ciemnego orzecha. Wojskowy charakter nie pozwalał uznać pokoju za przytulny, ale naprawdę dobrze się w nim poczułam.

Otworzyłam walizkę i zaczęłam rozpakowywanie. Kosmetyki, flaga Polski, chusta honorowa jednym susem wylądowały na pustym łóżku. Swój mundur wyjściowy powiesiłam w szafie, obok przydzielonych. Skarpety i pozostałe rzeczy zaczęłam upychać w szufladach.

– A co to? – ktoś zapytał.

Zerwałam się na równe nogi, tym samym uświadamiając sobie, że zapomniałam zamknąć drzwi. Odwróciłam się błyskawicznie i zobaczyłam Mojito trzymającego w rękach moją chustę honorową. W pokoju przed łóżkiem stał Alabama, w wejściu oparci o futryny stali Dzikus i Kocur.

– To jest moja chusta wojskowa.

– Co takiego? – zapytał ze śmiesznie zmarszczonym czołem.

– Chusta wojskowa... Honorowa. W Polsce jest taki zwyczaj, że żołnierze po odbyciu zasadniczej służby wojskowej, jak przechodzą do rezerwy, kupują lub robią chusty rezerwistów. W dniu wyjścia paradują w nich podczas powrotu do domu... – zaczęłam paplać bez sensu.

– Jesteś rezerwistą!? – tym razem zdziwienie było wyraźne na twarzach wszystkich.

– Nie, nie, po prostu pomysł bardzo mi się spodobał. Bardzo chciałam mieć własną i nieco zmodyfikowałam tradycję.

– To się chyba bardzo nie napracowałaś... – stwierdził kwaśno Mojito.

– No chyba że sama tkałaś materiał, i te frędzle... Ach! – wtrącił Kocur. – Jest taka... – tu urwał, widocznie zabrakło mu odpowiedniego słowa, ale z pomocą przyszedł Dzikus.

– Skąpa w treści – posłał mi łobuzerski uśmiech.

– Nieskończona – podsumował Alabama. – Co to za naszywki?

– Po lewej flaga, godło Polski i insygnia sił powietrznych, a po prawej szkoły lotniczej i mojej jednostki. Faktycznie, nie za wiele tego... Bo i w sumie nic takiego się jeszcze nie wydarzyło. Tak, jeszcze nieskończona.

– Jasne – oglądał ją bacznie Mojito, z udawanym zaciekawieniem przekręcając głowę, chyba zaczął się wygłupiać. – Nie no, wiesz, jak się dobrze przyjrzeć, jest bardzo ładna i w ogóle...

– Dzięki...

Stałam speszona, nerwowo bawiąc się obszyciem bluzki. Zaskoczyli mnie niespodziewanymi odwiedzinami. Z zakłopotania mój agresor się wyłączył i pozostała jedynie znienawidzona przeze mnie postawa słodkiej idiotki. Panowie natomiast w przeciwieństwie do mnie zachowywali się dość swobodnie. Alabama położył się między kosmetykami w pół łóżka tak, że stopami opierał się o szafę za sobą. Dzikus wszedł do środka i usiadł obok niego, biorąc pod pachę poduszkę. Kocur natomiast stanął obok mnie i oparł się o szafę. Milczenie ciążyło wszystkim, identycznie, jak wymieniane spojrzenia. Kompletnie nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, oni natomiast, od czego by zacząć rozmowę. Czułam, jak oblewam się rumieńcem, policzki piekły mnie niesamowicie.

„Błagam, zapanuj nad tym!” – ganiłam w myślach samą siebie.

W tym czasie Mojito odłożył już chustę, którą przejął Alabama, natomiast zainteresował się czymś w moich kosmetykach. Jedna z kosmetyczek była otwarta i wyciągnął z niej.

„O mój Boże! Plastry depilacyjne! Masakra” – teraz to już byłam cała bordowa z zakłopotania. Ratowała mnie jedynie myśl, że to nie tampony, wówczas na ich oczach podgryzłabym sobie żyły w akcie samobójczym.

– Yyyy – chciałam coś powiedzieć, ale ubiegł mnie Dzikus:

– Co to? – zapytał, zabierając opakowanie od Rico. – Tu jest chyba po polsku i nie...

– Pokaż – odebrał znalezisko Mojito. – Fajowe. O, jest też po angielsku! – zaczął czytać. – Plastry depilacyjne, po co to?

– Ja chyba wiem – powiedział z rozbawieniem Alabama, wciąż bawiąc się chustą.

– Coś ty, a skąd wiesz? – zapytał.

– Moja kobieta kiedyś miała coś podobnego.

– I co to robi?

– Wiesz, przyklejasz, odrywasz i jest gładka skóra – wyjaśnił Alabama łopatologicznie.

– Kurde, czad, mogę spróbować? – Rico zapytał mnie z szerokim uśmiechem.

Nie wiedziałam, co powiedzieć, wzruszyłam tylko ramionami. Mojito natychmiast wyjął jeden plasterek i rzucił opakowanie do Kocura, który z kolei przeczytał sposób użycia:

– Bierzesz plaster, rozgrzewasz w dłoniach, pocierając energicznie, zrywasz folię i przyklejasz. Czekasz kilka minut.

– Luzik – Mojito ściągnął koszulę.

Moim oczom ukazała się śniada skóra i klata pokryta ciemnymi kręconymi włoskami. Należało przyznać, że Mojito całkiem sexy prezentował się topless.

Zgodnie z przedstawioną przez Kocura procedurą plaster depilacyjny wylądował na środku mostka Latynosa.

– I co teraz? – zapytał.

– Czekasz kilka minut – powtórzył Kocur, pochodząc do kolegi. – Poprawimy trochę, by ładne leżał i zabieg się udał – zaczął mu przyklepywać i wygładzać naklejony wosk kosmetyczny.

– A potem?

– Zrywasz jednym energicznym ruchem – odpowiedział złowrogo Alabama.

– Nooooo – chłopaki zaczęli się śmiać, nawet mnie uśmiech pojawił się na twarzy.

– O! A to boli? – automatycznie spojrzenia powędrowały w moją stronę.

– Cholernie – dodałam z powagą.

– Ups – palnął Mojito i wszyscy znów zaczęliśmy się śmiać.

W tym momencie do pokoju wszedł Kasta:

– Co tu się dzieje? Co to za zbiórka? Wszystko okay? – potrząsnęłam twierdząco głową kompletnie zakłopotana. – Czemu nie... – spojrzał na Mojito i wszystko stało się jasne. Przyłożył palce do czoła i głośno westchnął, wyraźnie był rozbawiony.

Do pokoju wkroczył Robson.

– Sprawiają problemy? – zapytał od razu.

– Nie, jest okay. Serio, nie ma powodu...

– Z czego się śmiejesz, Kasta? – zignorował mnie Robson.

– Spójrz na niego – wskazał na Rico. – Ale agent!

Plaster śmiesznie błyszczał na klacie Mojito. Zanim ktokolwiek zdążył coś więcej powiedzieć, komandor jednym energicznym ruchem go zerwał.

– O kuuuurwa! – wydarł się Rico, wijąc się przy tym z bólu. – Boże Święty! Ja pierdolę!

Kasta jedynie chrząknął i Latynos wyprostował się automatycznie. Wzrok przykuwała na środku mostka duża czerwona plama świeżo wydepilowanej skóry. W powietrzu świsnęła ręka komandora, aż dało się słyszeć głuche pacnięcie. Mojito oberwał otwartą dłonią w tył głowy.

– Auć, a to co? – zapytał zaskoczony.

– Reprymenda – odpowiedział z powagą Kasta. – Do swoich pokoi, natychmiast! – krzyknął.

– Tak jest! – odpowiedzieli pozostali, trzęsąc się z rozbawienia.

– Cholerny plasterek... – mamrotał Mojito, wychodząc z mojego pokoju.

W ciągu kilku sekund po sześciu żołnierzach nie było śladu. Wtedy dopiero zaczęłam się śmiać w głos i padłam na swoje łóżko. Nie miałam już siły na nic, ani na prysznic, ani na uporządkowanie swoich rzeczy, powieszenie flagi czy złożenie chusty. Po prostu zgasiłam światło. Zanim głowa dotknęła poduszki, spałam mocno.

*

Było już późno, a nam wcale nie spieszyło się wracać. Z Rekrutem przeszliśmy całą dzielnicę wzdłuż i wszerz. Rozegraliśmy nawet jeden mecz w koszykówkę z dzieciakami z sąsiedztwa, które wieczorami przesiadywały na boisku przy parku. Nie miałem pojęcia, jak ten pies to robi, ale jak tylko przejmował piłkę w odległości półtora metra od kosza, potrafił tak podbić ją łbem, że zawsze trafiał do celu.

– Jakim cudem Snajper go tego nauczył? – śmiałem się sam do siebie, wspominając najlepszego kumpla.

Bym dostał porządny łomot i przegrał z kretesem, wystarczyły dwie partie po dwadzieścia minut, bo oczywiście złośliwiec musiał grać w przeciwnej drużynie. Później w ramach odpoczynku położyliśmy się na trawie wśród drzew, ciesząc się nocną ciszą i chłodem. Gruba sierść w okresie letnim bardzo dokuczała mojemu zwierzakowi.

Podczas leżakowania zauważyłem biegnącego człowieka. W świetle latarni oceniłem, iż była to młoda, drobna kobieta, której ciemny dres seksownie opinał ciało. Zgrabna figura była dość nęcącym zaproszeniem, ale po dzisiejszym dniu miałem dosyć płci pięknej na jakiś czas. Przynajmniej do jutra. Spojrzałem na zegarek, było już grubo po północy.

– Rekrut... – zagadałem do psa. – Wracamy.

Psisko bardzo niechętnie, lecz bez jęków posłuchało mnie. Ominąwszy główne chodniki, poszliśmy na skos przez park, kierując się prosto do naszego apartamentowca. Mniej więcej w połowie drogi usłyszeliśmy kobiecy krzyk z pobliskiej ścieżki. Najwyraźniej naszą biegaczkę ktoś zaatakował. W takich sytuacjach nie musiałem nic mówić. Rekrut natychmiast zareagował, ruszając biegiem na pomoc. Błyskawicznie obezwładnił napastnika, powalając go na ziemię, a swoim ciężarem i ostrymi zębami zawieszonymi tuż nad twarzą skutecznie go unieruchomił. Kiedy dotarłem, natychmiast chciałem podejść i pomóc wstać dziewczynie, ale nie zdążyłem. Zleciało się mnóstwo facetów z bronią w ręku, wykrzykujących dobrze mi znane teksty: „Nie ruszaj się! Ręce w górę! Gębą do ziemi”. Zrobiło się megazamieszanie.

– Chłopaki, wszystko w porządku! – odezwała się całkiem ładna brunetka. – On chciał mi tylko pomóc, nasz tam leży...

– Rekrut, puść pana – zawołałem do psa, upewniając się, że mu jeszcze nic nie odgryzł i uśmiechnąłem się zalotnie do brązowookiej policjantki. – Cześć – wyciągnąłem dłoń, by się przywitać. – Matthew Carter, czyżbym popsuł akcję?

– Detektyw Sara Gibbs – odpowiedziała, witając się ze mną. – Wręcz przeciwnie.

– Kto to? – zapytałem automatycznie, spoglądając w stronę zakuwanego, całego wytatuowanego bandziora. – Spokojnie, jestem z branży.

– Tak? – zapytała zainteresowana.

– Z NCIS – pokazałem legitymację.

– My z siedemnastki... – ze ślicznym uśmiechem pomachała mi przed nosem swoją odznaką. – Mieliśmy kilka nocnych napadów na kobiety w tym parku, zrobiliśmy prowokację.

– Coś kiepsko cię pilnowali.

– Już mieliśmy odpuścić, właśnie wracałam i wtedy mnie zaatakował.

– Czyli macie go?

– Będziemy wiedzieć, jak zrobimy badania DNA.

– Jestem pewien, że to on. Nawet mogę postawić kolację, by udowodnić swoje przekonanie – wolałem kuć żelazo, póki gorące, spodobała mi się. – Jeżeli się mylę, ty zapraszasz.

Roześmiała się.

– A tak w ogóle dziękuję za pomoc. Facet jest okropnie silny, nieźle by mnie poobijał, gdyby nie twój pies.

– Wabi się Rekrut. Przyjacielu, chodź, przywitasz się z Sarą.

Psisko bacznie obserwowało aresztowanie i moje zawołanie kompletnie zignorowało.

– Przepraszam, ale jest bardzo przejęty swoją robotą, nie pozwala się rozpraszać przez piękne kobiety.

– Dziękuję za pomoc – powiedziała ze śmiechem w kierunku psa. – Byłeś super! – Rekrut nawet na nas nie spojrzał, tylko cicho szczeknął w podziękowaniu za komplement.

„On faktycznie rozumie, co się do niego mówi” – pomyślałem.

– To co z tą kolacją? – nie dawałem za wygraną.

– Jak tylko będę miała wyniki badań, zadzwonię na...

– Najlepiej na moją komórkę – zamruczałem cicho, wchodząc jej w słowo.

– Zanotuj... – powiedziała zalotnie, wyjmując pomadkę z plecaka i podciągnęła rękaw bluzy.

„Co za kobieta i do tego policjantka, idąc pobiegać, zabiera ze sobą pomadkę?” – pomyślałem zaintrygowany.

Pomimo że Sara miała krótkie włosy i biust nie większy niż rozmiar C, musiałem się przekonać.IV

Ogromna hala przylotów lotniska Dallas. Półmrok i przenikające do szpiku kości zimno. W lodowatym powietrzu słyszę szepty, jakby wiatr, przemykając obok, ostrzegał mnie przed złem, które pełznie w moją stronę. Zupełnie sama stoję na środku pomieszczenia i trzęsę się z przerażenia, czekając na atak. Strach paraliżuje mnie tak bardzo, że brak mi tchu. Nagle w ciemnym rogu sali pojawia się para oczu. Blade, drapieżne, złowrogie ślepia skradają się coraz bliżej. Słyszę ciche warczenie. Z ciemności wyłania się postać podobna do wielkiego wściekłego wilka. Na grzbiecie ciemna sierść, pysk jasny, wystające kły i ostre szpony. Bestia zaczyna okrążać mnie powoli, zaciskając pętlę. Jestem przerażona i bezbronna. Wiem, że zaraz zginę, ale nie mogę nic zrobić. To mnie przeraża, najbardziej ta niemoc. W pomieszczeniu czuję jeszcze czyjąś obecność, ale nikogo nie widzę, wiem tylko jedno: to nie jest przyjaciel. Nagle za zwierzęciem dostrzegam sylwetkę potężnego mężczyzny. Stoi nieruchomo, ubrany w elegancki szary garnitur i patrzy na mnie martwym wzrokiem. Zero emocji, jakby nim sterował potwór...

– Pomóż mi! – krzyczę do niego. – Słyszysz? Pomóż mi!

On nawet nie drgnie. Nagle z jego oczu zaczyna wypływać krew. Stwór wbija pazury w podłogę, rysując ją głuchym piskiem, który aż sprawia ból. Kołysze ciałem, wijąc się jak żmija, trupie ślepia pokrywają się dziwną błoną, paraliżują mnie. Nagle stają się czarne. Łapy odrywają się od podłoża... Atak!

– Och, Boże! – otworzyłam oczy, gwałtownie się zrywając. Nie mogłam złapać tchu, jakbym przebiegła pięć kilometrów, ciągnąc za sobą ogromny ciężar. Po dobrej minucie dotarło do mnie, co się dzieje. Siedziałam w ubraniu na łóżku, cała zlana potem, a serce waliło mi jak oszalałe.

– To tylko sen, to tylko sen – powtarzałam sobie na głos.

Kiedy uspokoił mi się oddech, spojrzałam na zegar. Była trzecia nad ranem. Złapałam komórkę, szybko ją włączyłam i wcisnęłam jedynkę, po drugim sygnale usłyszałam głos mamy:

– Aniu – westchnęła. – Martwiłam się o ciebie.

Zasypała mnie gradem pytań na temat tego, jak minęła podróż, kogo ciekawego spotkałam i co widziałam. Opowiedziałam mniej więcej moją ostatnią dobę, oczywiście pomijając to, czego wiedzieć nie powinna, oraz to, co mogłoby ją zmartwić. Rozmawiałyśmy ponad godzinę, a ja cały czas miałam wrażenie, że coś ją dręczy. Kiedy już miałyśmy kończyć połączenie, niespodziewanie powiedziała o swoich przeczuciach.

– Kochanie, bardzo cię proszę, uważaj na siebie. Mam... mam wrażenie, że coś na ciebie czyha...

– Mamo, oczywiście, że na siebie uważam i daj spokój, nic na mnie nie czyha, po prostu wyjechałam bardzo daleko i się martwisz. Pamiętasz? Jestem żołnierzem, powinnaś się już do tego przyzwyczaić.

– Aniele, nigdy się do tego nie przyzwyczaję i wcale nie jest to zwykła troska o dziecko. Naprawdę się o ciebie boję.

– Kompletnie niepotrzebnie, wszystko jest okay. Zadzwonię za parę dni, tak?

– Kocham cię – pożegnała się ze mną smutno.

– Ja też cię kocham, pozdrów wszystkich. Uściski i całusy z upalnego Teksasu – próbowałam się zaśmiać. – Pa, pa, pa, pa.

Ciężko westchnęłam i zaczęłam się tępo gapić w ciemne drzwi. Rozmowa nie przyniosła spodziewanej ulgi, wręcz przeciwnie. Coś mnie ostrzegało, że nie powinnam tego lekceważyć, mama miała niesamowitą intuicję. Im dłużej patrzyłam w jeden punkt, tym bardziej rósł we mnie dziwny niepokój. Jakby coś albo ktoś miał nagle zza nich wyskoczyć i zrobić mi krzywdę. Nagle znieruchomiałam, a komórka wypadła mi z ręki.

„Skąd ten facet w szarym garniturze wiedział, że jestem żołnierzem, że jestem podporucznikiem? Skąd, do cholery?!”.

Bez wątpienia wtedy na lotnisku nie tylko ja obserwowałam, ale i sama byłam obserwowana, z tym wyjątkiem, że obserwator doskonale wiedział, kim jestem.

*

Tej nocy nie spałem dobrze. Coś było nie tak... Mimowolnie zerknąłem na zegar.

– Czwarta. A więc jeszcze godzina luzu – głośno westchnąłem. – Eh, stary, no o co ci chodzi? – zagadnąłem sam siebie.

Niby żyło mi się fantastycznie. Uwielbiałem swój nieduży, bo liczący raptem sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych dwupoziomowy apartament, mieszący się na ostatnim piętrze w nowym budynku w centrum Waszyngtonu. Górny poziom został zaprojektowany tak, by z jednej strony stanowił swoistą twierdzę, a z drugiej był jasny i przestrzenny. Taka moja oaza w gwarze wielkiego miasta. Dwie boczne ściany składały się z samych okien, które zaczynały się tuż nad drewnianą podłogą, a kończyły przy suficie. Z jednej strony miałem widok na przyległą do apartamentowca uliczkę, z drugiej taras wychodzący na park. Centralnym punktem pokoju było wielkie łoże o szerokości ponad trzech metrów, a tuż za nimi, w rogu, dyskretne wejście do garderoby i łazienki. Zawsze lubiłem, zapewne jak każdy facet, różnego rodzaju gadżety, więc w sypialni, w środkowej części czekoladowego sufitu umieściłem onyksowy sześcian pełniący rolę lampy wraz z wbudowanym sprzętem audio, by dźwięki zmysłowej muzyki dodatkowo umilały upojne noce. Część intymną od dolnego poziomu oddzielało tak zwane zacisze filmowe. Podczas projektowania mieszkania udało mi się wkomponować kąt, gdzie można było zasiąść na wygodnej kanapie, poczytać dobrą książkę lub obejrzeć fajny film na dobrej klasy sprzęcie, dyskretnie zamaskowanym wśród kratkowych półek na ścianie. Miałem tam też małą wnękę, zagospodarowaną dla Rekruta. By utrzymać charakter mieszkania, ściana klatki schodowej pokryta została płaskorzeźbą w stylu wrightowskim. W korytarzu prowadzącym zarówno do przestronnego salonu, jak i kuchni cały sufit stanowił jedną ogromną lampę. Nad mlecznym szkłem umieszczono świetlówki o najcieplejszej barwie światła, które zostały odsunięte od szyby o ponad dwadzieścia centymetrów, dzięki temu ich blask rozlewał się równomiernie. Odpowiedni klimat mogłem zawsze uzyskać za sprawą ściemniaczy wbudowanych w ścianę, jak również obsługiwanych przez pilota. Całość natomiast uzupełniały drewniane podłogi, niskie i podłużne meble oklejone tekowym fornirem oraz wbudowany w centralną ścianę salonu kominek.

Nie narzekałem również na brak towarzystwa, ciągle kręciły się wokół mnie piękne kobiety, a do kompletu kupiłem niedawno najnowszego Grand Cherokee z silnikiem 432 KM. W pracy także układało się super. Fakt, ostatnimi czasy dość nudnawo, ale mimo to fajnie. Skoro nie mogłem robić tego, co kochałem, to lepiej nie mógłbym wybrać. Na tę myśl zakłuło mnie coś w piersi. Przywołane wspomnienia zabolały niczym brutalnie rozdrapana rana. Uciekałem od tego, jak mogłem, ale były takie momenty, kiedy dawny ja wracał.

– Kurwa... – przekręciłem się na brzuch i ukryłem głowę w poduszce. Nie pomogło. Przed oczami zaczęły przelatywać mi twarze dawnych przyjaciół i ojca. – Tak długo już z nim nie rozmawiałem, ostatni raz chyba w Boże Narodzenie... – powoli wypuściłem powietrze z płuc. – Kurwa, co się ze mną dzieje?! – niemalże krzyknąłem ze złości, siadając na łóżku.

W końcu dość niechętnie zwlokłem się i podszedłem do okna. Zacząłem bez sensu gapić się przed siebie, obserwując budzący się świt. W czasie mierzenia się z przeszłością nieświadomie utkwiłem wzrok w ciemnym punkcie, tuż przy pasie zieleni oddzielającym moje okna od ulicy. Zawsze tak mną telepało, kiedy instynktownie wyczuwałem zagrożenie. Nie miałem pojęcia, co i kiedy się wydarzy, ale byłem pewien, że gdzieś po sąsiedzku czai się niebezpieczeństwo. Machina ruszyła i nic nie było w stanie jej już zatrzymać. Nagłe olśnienie. Od przeszło minuty wlepiałam się w czarny cadillac z przyciemnianymi szybami przytulony do pobliskiego żywopłotu.

– CIA – nie miałem co do tego wątpliwości. – Co oni tu robią, do jasnej cholery? – mało rzeczy było w stanie mnie zszokować, ale ich widok pod moim domem kompletnie mnie zaskoczył.

Z zamyślenia wyrwało mnie dudnienie, które z prędkością błyskawicy zbliżało się do sypialni.

– Aha, Rekrut się obudził – mimowolnie odwróciłem się w stronę wejścia.

Kiedy jeszcze raz zerknąłem w kierunku ulicy, auta już nie było.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: