Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fantomas. Zagubiony pociąg - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Fantomas. Zagubiony pociąg - ebook

“Fantomas”, skazany na obieg w nurcie literatury popularnej, szybko stał sie obiektem wręcz uwielbienia w kręgu francuskich surrealistów, a Przygody Mistrza Zła szybko zostały przeniesione na ekran. Pierwsza adaptacja powstała już w roku 1913!

Fantomas, taki jakiego my pamiętamy, to popularna seria filmów z lat 60, w której w postać komisarza Juve – zaprzysięgłego wroga przestępcy – wcielił sie Louis de Funès, i gdzie podwójną rolę Fantomasa-dziennikarza Fandora odtwarzał Jean Marais.

Dzisiejszy czytelnik dostrzeże, w tej być może naiwnej nieco narracji, urok starego, nieistniejącego już Paryża z czasów Belle Epoque, z jego eleganckimi “wyższymi sferami” i równie malowniczym, przestępczym półświatkiem.

(fragment wstępu)

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65068-45-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I Obserwator

Była już ósma wieczór. Nad widocznymi jeszcze z tarasu restauracji Verjus wodami Marny zaczynała unosić się dość gęsta mgiełka, spoza której przebłyskiwały pozapalane światełka na zacumowanych przy brzegu, oczekujących na amatorów wieczornego pływania, łodziach.

Z prawej strony majaczyły zwaliste, niedające rozpoznać, co za sobą kryją, kontury; z lewej, niczym odblask gorejącej łuny odległego pożaru, różowiała linia nieba, za którą znajdowały się, niewidoczne stąd, bulwary Paryża.

W porównaniu z tą podobną łunie poświatą, restauracja Verjus zdawała się być pogrążona w całkowitym niemal mroku. Wyglądało tak, jakby jedynie na tarasie przed tą nie najlepszą knajpą, w słabym blasku nielicznych lamp, bawiło się z dziesięć może osób. Wesołe towarzystwo, ulokowane przy kolebiących się stołach ucztowało w najlepsze. Rozmawiali głośno, ze śmiechem wzajemnie się przekrzykując, w jednej chwili przechodząc od pełnych przesadnej przyjaźni wylewnych uścisków do namiętnych, zaciekłych kłótni.

W porze popołudniowej było więcej ludzi. Grały skrzypce i akordeon, liczne pary wirowały w rytm paryskich walczyków, słychać było śmiechy i wspólne śpiewy.

Ale pod wieczór zabawa się skończyła, większość gości poszła do domu, nad wodą zapanował spokój. Teraz odgłosy późnej biesiady zdawały się niemal świętokradczo mącić przednocną ciszę.

Prawdę mówiąc, wszelka myśl o niestosowności nazbyt głośnej zabawy była zupełnie obca zapóźnionym balowiczom. Przeciwnie, pijacka wesołość radosnych konsumentów rosła z minuty na minutę.

– Hej, Beaumôme! – zawołał starzec z białą, imponującą długą brodą. Był to nie kto inny jak Bouzille. – Co teraz podeżremy?

Siedzący niedbale naprzeciwko starego Beaumôme, obejmując ramieniem szyję Marie Legall, od jakiegoś czasu swojej kochanki, nagle się wyprostował i spiorunował wiekowego włóczęgę wzrokiem.

– No, no, kolego – powiedział. – Zachowuj się jak należy. To nie do mnie pytanie. Ja tutaj nie mam nic do gadania, na weselu to przecież pan młody rządzi, nie?

Wszyscy się roześmiali, niektórzy zaczęli głośno klaskać, tak że Bouzille z niejakim trudem zapanował nad ogólną wesołością, przywracając przy stołach jaki taki spokój.

– Po pierwsze – oświadczył – jeszcze się nie ożeniłem… No, to może się kiedyś, owszem, wydarzy, ale jak na razie to żaden ze mnie pan młody. A poza tym to nie ja przecież bulę, prawda?

Bouzille jeszcze chciał gadać, ale Toulouche, ta Toulouche, która od dawna chciała, żeby stary Bouzille z nią się ożenił, kazała mu milczeć i sama zaczęła mówić:

– Wszyscy dobrze słyszeli, o czym mówiłeś! Jasne, że nie ty będziesz bulił! No, bo jak niby? Wiadomo, że masz ledwie parę groszy, jakbyś miał jeszcze płacić, musiałbyś ogłosić bankructwo.

Pewnym siebie głosem, Toulouche mówiła dalej:

– Zresztą nie tylko my się mamy żenić… Są jeszcze Oeil-de-Boeuf¹ i Bec-de-Gaz² całkiem zdatni do żeniaczki!

Znowu rozległy się śmiechy, jeszcze głośniejsze niż przedtem, z jeszcze większym entuzjazmem klaskano w ręce i klepano się po udach.

No właśnie! Wszyscy świetnie wiedzieli, że para nieodłącznych przyjaciół, Oeil-de-Boeuf i Bec-de-Gaz, jakiś czas temu zapałała wspólną namiętnością do nadobnej Adeli. Nikt ze stołowników nie wiedział dokładnie, którego z nich tak naprawdę była kochanką, niektórzy podejrzewali, sądząc po tym, co obserwowali, że chyba jednego i drugiego naraz, i że całej tej trójce doskonale pasował ten układ. Ale rzecz jasna, wiadomo też było, że tego typu wyjątkowa komitywa nie miała szans na to, by uwieńczona została związkiem małżeńskim.

Beaumôme podsumował całość jednym lapidarnym zdaniem:

– Każdy gada o chajtaniu się, to jakaś cholerna epidemia… Bouzille ma się żenić z Toulouche, Oeil-de-Boeuf i Bec-de-Gaz z Adelą, jasny gwint! Jest się czego bać! Jak tak na was patrzę, to nabieram ochoty, żeby od razu dać sobie spokój z Marie Legall. Powiem wam, że cholernie boję się zaobrączkowania!

Mówiąc to, jednak obejmował czule Marie Legall, koniuszkami swych wąsów, dobrze już nasączonych wypitym w ciągu całego popołudnia winem, pieszcząc ucho wybranki.

Pora była pogadać o poważniejszych sprawach. Z nieodległej knajpki Verjus, w swej imponującej obfitością kształtów postaci, wytoczył się właściciel przybytku, pan Verjus we własnej osobie.

Był to ostrzyżony krótko na jeża mężczyzna, bardzo otyły, z potrójnym podbródkiem, o szerokim, mocnym barku, muskularnych ramionach, z powodu wydatnego brzuszyska, kroczący kołyszącym się niczym kaczka krokiem.

– No, ruszże się wreszcie! – zawołał Oeil-de-Boeuf. – Chodź tu do nas, nieszczęsny szynkarzu!… Co nam teraz przyniesiesz?

Nieśpiesznie, zresztą nie mogło być inaczej z powodu tuszy restauratora, Verjus podszedł do rozbawionego towarzystwa.

– No jak, kochani klienci? – zaczął. – Opychamy się pychotkami?

Przez całe swe życie Verjus nie zdołał wymyślić lepszego powiedzonka. Był z niego bardzo dumny i powtarzał je przy każdej nadarzającej się okazji.

Jednak „kochani klienci” wcale żartu nie docenili. Niezrażony Verjus tokował dalej:

– Nie jest wam przypadkiem lepiej tutaj, na tarasie? Zamiast siedzieć w sali, nie milej przy wodzie?… No co? Nie miałem racji?

– Zamknij się! – uciął krótko Beaumôme. – Te twoje niby racje to… No wiesz, możesz je sobie wsadzić!

Temat podjęła stara Toulouche, protestując na głos:

– Oj, zapłacisz ty nam za to, zapłacisz… Co? Wszyscy won z knajpy? Na zewnątrz? I posłałeś nas wszystkich nad rzeczkę. Że co? Że niby do kąpieli? Wiedz, mój drogi, że siedzenie przy wodzie jest bardzo niezdrowe! Słyszałeś o reumatyzmie? Pochorujemy się wszyscy od tego twojego pikniku!…

Ale Verjus już starej nie słuchał, wzruszył tylko ramionami i gładko się uśmiechnął, odsłaniając budzące respekt, wspaniałe, godne wilka uzębienie.

– Moja piękna – odpowiedział łagodnie – nie chciałbym cię w niczym urazić, ale trajkoczesz jak katarynka. Nikomu nie uda się mnie wkurzyć, kiedy ja tego nie chcę. W czym problem? Że nie chciałem was w środku? No, bo nie lubię krzyków… No i wystawiłem was na taras. To co? Źle wam?

Zaproponował jednak coś na zgodę:

– A co powiecie na peklowaną wieprzowinkę z kartofelkami?

Adela skrzywiła się:

– Znowu wieprzowina? Nieeee, to niezbyt wykwintne!

Oeil-de-Boeuf, rzecz jasna, pośpieszył jej z pomocą.

– Nie, to powinno być coś delikatnego – powiedział. – Verjus, powinieneś zauważyć, że są wśród nas damy… Daj nam coś odpowiedniego. Nie masz przypadkiem rokforu?

Tak się składało, że Verjus akurat go miał. Odpowiedział więc ochoczo:

– Kochany! Jasne, że mam! I to jeszcze jaki! Marzenie! Tyle w nim robaków, że jedząc go, pomyślicie, że to niezłe mięsko. Spodoba wam się!

Obrócił się na piętach, potoczył do kuchni, skąd niebawem powrócił, niosąc kawał sera w dalece zaawansowanym rozkładzie.

– Proszę! Znawcy na pewno docenią…

Ale Bouzille wcale tak nie uważał.

– W życiu! – prawie krzyknął. – Znawcą to ja jestem, handlowałem kiedyś też i serem, więc się znam. Nie próbuj nawet nam tego czegoś wcisnąć!

Niestety! Nikt, jak się okazało, nie chciał go słuchać. Toulouche uchwyciła ramię szynkarza i zaczęła przyjaźnie je poklepywać.

– A powiedz no, kochanieńki, czemuś to nas nie chciał w środku? Coś tam u ciebie nie gra? Coś się zepsuło?

To mówiąc, stara Toulouche przewracała rozmarzonymi oczyma, starając się być jak najbardziej uwodzicielska.

Być może takie zachowanie było pewną nieostrożnością w związku z obecnością jej odwiecznego narzeczonego, Bouzille’a. Verjus pozostał jednak niewzruszony, jak mawiał sam o sobie, „był z gruntu nieczuły na te sprawy”.

– Nie, nic z tych rzeczy – odpowiedział brzuchaty właściciel przybytku. – Ale! Nie mam zamiaru się tłumaczyć. Po prostu tam byście przeszkadzali. I tyle!

Udzieliwszy tej wyjątkowo enigmatycznej odpowiedzi, Verjus, który rzeczywiście całą kompanię wyprosił z lokalu i usadził ich na tarasie przy rzece, oddalił się z godnością.

Toulouche wsparła się łokciem na chyboczącym się stole i ściszając głos, zaczęła konfidencjonalnie:

– Jeśli chcecie, chłopaki, wiedzieć, co ja o tym myślę, to wam powiem szczerze. Otóż po mojemu jest tak: Verjus coś kombinuje. I to nic dobrego, mówię wam. To, że nie chciał nas u siebie, ma na pewno związek z tym facetem, co siedzi u niego na górze.

I wyciągnęła brodę w kierunku pogrążonej w mroku restauracji. Spoza szyby pomieszczenia na piętrze pobłyskiwało słabe światełko.

– Tam, na górze – ciągnęła stara – siedzi jakiś gość w czarnym. Nie mam pojęcia, kto to taki, ale coś mi się zdaje, że to ktoś z lepszych sfer…

Całkiem już cicho, nachylając się do ucha Beaumôme’a, dodała:

– Albo z policji…

Tymczasem cała kompania, mimo faktu, iż biesiadowali od dobrych paru godzin, zaczęła obficie się raczyć wyjątkowo dojrzałym rokforem.

– Wyśmienity! – powiedziała Adela z pełnymi ustami. – Mnie smakuje, pięknie pachnie, czuję, jak zjeżdża mi do żołądka, wręcz upaja!…

Marie Legall też nie omieszkała pochwalić:

– Całkiem niezły, takich nie jada się w pańskich domach…

Marie Legall, jako że miała za sobą staż pomocy domowej, była przekonana, że zna się dogłębnie na wszelkich obyczajach klasy wyższej, tych, których razem z dwoma kochankami swej koleżanki Adeli, określała mianem „nadzianych”.

Oeil-de-Boeuf i Bec-de-Gaz, pomimo tych zachwytów nad przejrzałym serem, usłyszeli uwagę starej Toulouche.

I kiedy młode kobiety wymieniały pełne pochwał uwagi o serze, para opryszków spoglądała po sobie zaniepokojonym wzrokiem:

– Słyszysz to co ja, Bec? Toulouche gada o policji…

– Tak, stary… Straciłem nawet apetyt!

Beaumôme wstał. Położył rękę na ramieniu Toulouche i nachylił się do ucha starej:

– Jak mówisz? Twoim zdaniem brzydko tu pachnie? Jeśli taki facet jak Verjus nie chce nas gościć u siebie na sali, na pewno ma to związek z jakąś historią… Widziałaś tego typa na piętrze? Jaki on jest?

– Widzieć to nie, ledwie go dostrzegłam…

– A on patrzył na ciebie?

– Wtedy nie, ale teraz się gapi.

Beaumôme się wzdrygnął.

– Teraz? Jak to? Co ty mówisz?

– Mówię, że nas obserwuje…

Toulouche cedziła słowa przez zaciśnięte zęby, nie chcąc dać poznać, o czym mówi, co z kolei zaniepokoiło Bouzille’a.

– A co wy tam tak szepczecie? – powiedział. – Jeśli mam być rogaczem, zanim jeszcze zostanę prawowitym małżonkiem, lepiej żebym już teraz o tym wiedział… Beaumôme, przestań zawracać w głowie mojej narzeczonej.

Bouzille chciał się wmieszać do prowadzonej szeptem rozmowy, ale Beaumôme na to nie pozwolił.

– Zamknij się! – burknął paryski łotrzyk. – Patrz lepiej w swój talerz. I tak nic nie zrozumiesz!

Beaumôme zawołał:

– Oeil-de-Boeuf! Bec-de-Gaz! Słyszycie, co gada stara? Gliny są na górze…

Oeil-de-Boeuf i Bec-de-Gaz doskonale słyszeli rewelacje kobiety.

– Flaki się wywracają! – stwierdził Oeil-de-Boeuf.

Bec-de-Gaz odsunął krzesło, na którym siedział.

– To może lepiej się wynieść?

Ale Beaumôme był człowiekiem, który nie zwykł się wycofywać ze sprawy, zanim nie sprawdzi, o co chodzi.

– Tak, świetny pomysł, żeby dać się przyskrzynić – zadrwił. – Zaraz tylko jakbyśmy przeszli przez most, od razu by nas dorwali… Nie, nie, spokojnie… Ja na to nie idę, najpierw trzeba wiedzieć, w czym rzecz.

Uderzył pięścią w stół i zawołał:

– Verjus! Hej, Verjus!…

Właściciel przybytku pojawił się w progu i oparł o futrynę.

– O co chodzi? Co to za wrzaski o tej porze?

– Chodź no tutaj!

Verjus posłusznie ruszył się z miejsca.

– No i co? – zapytał. – Rokfor smakował? Coś wam jeszcze przynieść?

Ale tym razem wcale nie chodziło o zamówienie.

Całe towarzystwo straciło nagle humor i wszelką ochotę do dalszej zabawy. Zaprawieni w bojach paryscy opryszkowie drżeli i to wcale nie z powodu lekkiego, wieczornego chłodu.

– Verjus, kolego – zaczął Beaumôme. – Postaraj się mówić jasno i nic nie kombinuj. Powiedz nam tylko jedno: dlaczego nie chciałeś, żebyśmy siedzieli w środku. Z powodu tego gościa na górze, tak? Co to za goguś?

Verjus wzruszył tylko ramionami.

– Nie wiem.

– Naprawdę? Nigdy przedtem go nie widziałeś?

– Nigdy.

Zapanowała cisza. Po chwili Beaumôme zadał kolejne pytanie:

– To pies, co? Ktoś, kto nas śledzi?

Verjus nie odpowiedział.

Tym razem emocje biesiadników sięgnęły zenitu. Adela pociągnęła Oeil-de-Boeuf za rękaw.

– Chyba trzeba się wynosić…

Ale Oeil-de-Boeuf się wahał.

– Nie wiem, zrobimy to, co inni – odpowiedział.

Spojrzał na Beaumôme’a i zapytał:

– No to co robimy? Jemy dalej, czy się zbieramy?

Beaumôme, dostrzegłszy porozumiewawcze mrugnięcie okiem starej Toulouche, obrócił się ku karczmarzowi:

– Coś ci powiem ty zakichamy restauratorze, jeśli przypadkiem chodzisz na Quai de l’Horloge³, trzeba było nas o tym uprzedzić. Wiesz, jak byśmy wtedy z tobą pogadali!

W słowach apasza zabrzmiała ewidentna pogróżka, ale Verjus wcale się tym nie przejął.

– Och, daj spokój! – oświadczył gruby restaurator. – Nie trzeba wcale dobierać mi się do skóry!… Po pierwsze, ja nie donoszę. Już ja najmniej chciałbym mieć z tymi panami do czynienia. A po drugie, jeśli chodzi o tego gościa z góry, to już wam mówiłem, że nie mam pojęcia, kto to taki. Przyszedł na krótko przed wami i tak mi powiedział: „Szefie, obsłużysz mnie w salce na piętrze, a tych, co tutaj zaraz przyjdą, ulokujesz w ogródku…” Nic więcej nie wiem.

Versjus zdawał się mówić szczerze. Być może faktycznie nie wiedział niczego więcej ponad to, co mówił, ale już to samo było nadto wymowne.

Sytuację podsumowała wiekowa Toulouche:

– Tak czy inaczej, po mojemu ten tam za firankami, to pies. Cały czas nas podglądał. Teraz jeśli wymkniemy się na prawo, to zgarną nas zaraz za mostem, a jeśli pójdziemy w lewo, to dopadną nas przy wodzie, bo dalej się iść nie da… Jesteśmy ugotowani, ot co!

Toulouche nagle pobladła i szybko objęła Bouzille’a za szyję.

– Tak, mój mężczyzno, mamy pecha, ani chwili spokoju… A dziś wieczór bardzo mi się chciało amorów…

Nikt starej nie słuchał, pewnie tylko Bouzille wzruszył się tą deklaracją.

Każdy drżał, niespodziewane zakończenie miłego jak dotąd wieczoru poruszyło zgoła wszystkich.

Rzeczywiście, sprawa nie wyglądała dobrze. Więcej nawet, jawiła się wszystkim jako tragiczne jakieś fatum. Zebrali się tu, u Verjusa, żeby porządnie się najeść i przy okazji zabawić, a tu się okazuje, że przez cały czas ktoś nie przestawał ich śledzić. Zaiste niemiła sytuacja. Psiakrew! Przecież każdy z nich miał to i owo na sumieniu, każdy miał powody obawiać się kontaktu z policją, nikomu nie zależało na wątpliwej przyjemności goszczenia w nadzwyczaj skromnie urządzonych dla takich jak oni, pomieszczeniach prefektury.

Każdy zgadzał się z Toulouche:

– Fakt, stara ma rację. Wszystkim nam napędziła strachu…

Kiedy minął pierwszy szok, wszechwładna dotąd niepewność ustąpiła, dając miejsce równie powszechnej złości.

– Zróbmy tak – powiedział Beaumôme. – Myślę, że zgodzicie się wszyscy, pójdziemy razem na górę przyjrzeć się z bliska temu facetowi. Postawimy mu kielicha… I jeśli rzeczywiście jest sam, na pewno do domu już nie trafi.

Rzucił jednocześnie wiele mówiące spojrzenie w kierunku przepływającej tuż obok Marny, której lekki plusk dochodził aż tutaj, do restauracyjnego ogródka.

Jeden trup więcej, jeden mniej… Czy to ma w ogóle jakieś znaczenie? Oeil-de-Boeuf, Bec-de-Gaz i Beaumôme na pewno umieli bronić swego, a stara Toulouche, Bouzille, Adela czy Marie Legall z całą pewnością nie mieliby nic przeciwko takiemu akurat obrotowi sprawy.

Verjus jednakże zaniepokoił się nie na żarty:

– Co wy kombinujecie?

– Stul dziub – rozkazał Beaumôme.

Wciąż stojąc, opryszek nalegał:

– To jak? Idziecie?

– Idziemy – odparł Oeil-de-Boeuf. – W końcu musimy przecież wiedzieć, co i jak, nie?

Nagie ostrza zalśniły w blasku latarni – każdy z trójki rzezimieszków wyciągnął z kieszeni nóż. Ruszyli w kierunku budynku, a tuż za nimi, kołysząc się, dreptał ciężko wystraszony Verjus.

– Gdzie wy tak idziecie? – zaczął restaurator.

I nagle przyśpieszył kroku, rozkołysał się cały i po chwili zdołał wyprzedzić całą trójkę. Stanął u wejścia i rozkrzyżował ramiona, jakby nie chciał ich wpuścić do środka.

– Mówiłem wam już, że nie wolno wchodzić…

Ale Beaumôme zmarszczył brew i gniewnie rzekł:

– Z drogi, grubasie! Chcemy tylko się napić z twoim gogusiem!… Tyle chyba nam wolno, nie?

W tym dokładnie momencie rozbrzmiał głos Marie Legall.

– Hej, Beaumôme!…

Beaumôme, rzecz jasna, odwrócił się.

Dostrzegł przed sobą zaiste dziwne przedstawienie: w odległości mniejszej niż dziesięć kroków od niego szedł ku rzece ubrany cały na czarno mężczyzna! Skąd tam się wziął? W jaki sposób zdołał niepostrzeżenie opuścić restaurację? I dokąd naprawdę zmierzał? Tego nie sposób było wiedzieć.

– Cholera! – zaklął Beaumôme. – Teraz to jesteśmy ugotowani naprawdę! Szykuje się obława. Ten facet nie jest sam, ma na pewno koleżków… Już tam na nas czekają!

To mówiąc, uważnie wpatrywał się w twarz Verjusa.

Opryszek był naprawdę w ściekły i właściciel gospody, jakkolwiek przyzwyczajony do często mało eleganckich zachowań swych czasem niedających się lubić klientów, nie umiał powstrzymać drżenia kolan:

– Kiepska sprawa! – zamruczał pod nosem. – Co oni ze mną zrobią, jeśli przypadkiem mają rację?

I już na głos powiedział:

– Beaumôme, stary, trzeba było mówić od razu, żeś pijany! Obława? Jaka obława? Gdzie ty widzisz obławę? U mnie nigdy żadnej obławy nie było i póki żyję, nie będzie! Ten facet w czarnym, to mój gość z góry!

To oświadczenie zdziwiło publikę. Nawet Oeil-de-Boeuf, pomimo niezbyt lotnej inteligencji, osobiście zaprotestował:

– A niby jak ten gościu z góry wyszedł? I teraz nagle paraduje na zewnątrz?

– Przez okno, kochany, przez okno. W czasie, gdy wy tutaj udawaliście mądrali, facet wyszedł przez okno i spuścił się po winorośli porastającej ściany…

To zaskakujące wyjaśnienie jeszcze bardziej zaniepokoiło słuchaczy.

– Odpowiadaj łachudro natychmiast, kto to taki! Albo cię od razu załatwię!

– Nie wiem – odpowiedział po raz kolejny Verjus, który opanował już drżenie kolan i ze spokojem czekał, co dalej.

– Dokąd on idzie?

– No, widzicie przecież, w stronę wody.

Tak w istocie było. Nieznajomy kroczył przez ogród i przeszedłszy obok dam pozostawionych przy stołach pod opieką Bouzille’a, skierował się prosto ku rzece. Tam odwiązał jedną z zacumowanych łodzi, skoczył do środka i niemal natychmiast rozległ się chlupot wody zmąconej uderzeniami wioseł.

– Jasna cholera! – ryknął Beaumôme. – A teraz nam się wymyka! Kurczę, nie trzeba było…

Beaumôme zostawił restauratora i gestem przywołał pozostałych dwóch opryszków.

– Żarty się skończyły, koledzy. Musimy się pospieszyć i sprawdzić, dokąd nasz gość się wybiera…

Sam już zaczynał biec w kierunku nieodległego brzegu. Za nim pośpieszyli pozostali:

– Do łodzi! – rozkazał.

Wśród innych zacumowanych tam barek była też i duża łódź, do której, przerażone myślą, że mogłyby zostać pozostawione samym sobie, wsiadły też i wszystkie kobiety, decydując się na najbardziej niebezpieczne przygody.

– Bierzcie się za wiosła, Oeil-de-Boeuf z koleżką… Naprzód, wiosło nie za głęboko! Tylko pióra w wodzie!

Pogaszono obie latarnie na dziobie i na rufie łodzi i w ciągu kilku zaledwie sekund stara łajba już płynęła w mroku nocy.

Tymczasem mgła, dotąd lekka, zgęstniała nagle, stając się z każdą chwilą coraz mniej przejrzysta, tak że pasażerowie łodzi siedzący przy rufie ledwie dostrzegali tych z przodu. Spokojna Marna toczyła leniwie swe atramentowo-czarne wody, przydając jeszcze minorowego, więcej nawet: katastroficznego nastroju, wioślarzom i załodze.

– Nie ma mowy! – jęczała Marie Legall. – Na pewno się potopimy!

Dobrze wymierzony policzek uciszył jej biadanie.

– Zamknij jadaczkę, do ciężkiej cholery! Musimy śledzić tego typa…

Oeil-de-Boeuf, Bec-de-Gaz i Beaumôme mieli jak na razie tęgie miny. Wcześniej, kiedy zaczęła się cała sprawa, kiedy wybierali się na górę, strach ściskał im gardło. Nie mieli przecież pojęcia, z kim przyjdzie im się zetknąć, kim naprawdę był tajemniczy klient Verjusa, co knuł, jakie miał możliwości… Musiał być kimś ważnym, kimś komu chciało się poświęcać swój czas na szpiegowanie całego towarzystwa, tego przecież nie robi się ot, tak sobie… Nie wiedzieli, czego w istocie chciał, ale przeczucie im mówiło, że sprawa nie mogła być błaha, że nieznajomy na pewno nie znalazł się tam przypadkowo.

– Jeśli okaże się, że to kapuś, wrzucimy go do wody – szepnął Oeil-de-Boeuf.

– Jasne, że tak! – przytaknął Beaumôme. I dodał: – Mocniej naciskać na wiosła! Szybciej!

W gęstej mgle łódź posuwała się naprzód niejako po omacku. Nic nie było widać na odległość dalszą niż wyciągnięta ręka: opryszkowie mogli kierować się jedynie odgłosem plusku wioseł ściganego przeciwnika, który, jak się zdawało, chciał się wymknąć, wiosłując z trudem pod prąd.

– Ster na prawo!

– Nie, bardziej w lewo…

– W prawo, cholera jasna!…

Kłócili się po cichu, nie bardzo wiedząc, w którą stronę się zwrócić.

– Jeśli jesteśmy blisko brzegu, to na pewno damy się złapać! – wydyszał zmęczony Beaumôme, z czołem obficie zroszonym wysiłkiem. Założę się, że tam na brzegu aż się roi od glin!

Wszyscy mieli powody, żeby obawiać się policji. Kobiety ucichły, mężczyźni przy wiosłach jęknęli boleśnie, jedynie stary Bouzille, klęczący pośrodku łodzi, wystawiwszy ręce na zewnątrz, zabawiał się chłodzeniem dłoni zimną wodą, zachowując przy okazji, jako jedyny z całego towarzystwa, zimną krew.

– Naprzód! Naprzód, szybciej!…

W tej samej chwili, kiedy Beaumôme wydawał to polecenie, w nocnej ciszy rozległ się nieznoszący sprzeciwu, pewny siebie głos:

– Spokojnie, moje dzieci… Skierujcie się nieco na prawo!… Nieście wiosła, o tak, stop!

Jednocześnie, w odległości mniejszej niż trzy metry od łodzi zajmowanej przez paryskich rzezimieszków, na pogrążonej w mroku nocy, pogłębionej dodatkowo gęstą mgłą, rzece ukazała się inna łódź, wyłaniając się niejako z samego dna, niczym jakaś wizja nie z tego świata.

W niesamowitej łodzi stał człowiek, ubrany na czarno, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, wpatrując się spokojnie w płynących za nim prześladowców.

W pierwszej chwili, zmrożeni strachem opryszkowie, nie mogli dojrzeć jego twarzy.

– Dobry Boże! – Beaumôme wydał głuchy krzyk. – To już koniec! Już nas mają… To ten facet!

Ani on, ani Oeil-de-Boeuf czy Bec-de-Gaz przez moment nie pomyśleli o stawieniu najmniejszego chociaż oporu.

Łódź paryskich apaszów posunęła się jeszcze parę metrów do przodu i otarła się w końcu o czółno nieznajomego w czerni, którego sylwetka stawała się z każdą chwilą coraz wyraźniejsza. Można było wreszcie zobaczyć jego twarz. No, może nie całkiem – twarz bowiem skrywała równie czarna, jak reszta stroju, maska.

Tym samym głosem, głosem, w którym wciąż jeszcze pobrzmiewał strach, ale w którym dawała już się słyszeć pewnego rodzaju nadzieja, tym razem wszyscy naraz wykrzyknęli dobrze sobie znane imię, imię przyjaciela, imię tragiczne, imię wieszczące zbrodnię i budzące grozę!

– Fantomas!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: