Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Faraon, T.II - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Faraon, T.II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 423 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Nie­da­le­ko mia­sta Pi-Bast znaj­do­wa­ła się wiel­ka świą­ty­nia bo­gi­ni Ha­tor.

W mie­sią­cu Pa­oni (ma­rzec-kwie­cień), w dniu po­rów­na­nia wio­sen­ne­go oko­ło dzie­wią­tej wie­czór, gdy gwiaz­da Sy­riusz mia­ła się ku za­cho­do­wi, pod bra­mą świą­ty­ni sta­nę­li dwaj po­dróż­ni ka­pła­ni i je­den po­kut­nik. Szedł on boso, miał po­piół na gło­wie i był przy­kry­ty gru­bą płach­tą, któ­rą twarz za­sła­niał.

Po­mi­mo wid­nej nocy fi­zjo­gno­mii po­dróż­nych nie moż­na było po­znać, sta­li bo­wiem w cie­niu dwu ol­brzy­mich po­są­gów bó­stwa z kro­wią gło­wą, któ­re pil­no­wa­ły wej­ścia do świąt­ni­cy i ła­ska­wy­mi oczy­ma strze­gły no­me­su Habu od po­mo­ru, złe­go wy­le­wu i po­łu­dnio­wych wia­trów.

Od­po­cząw­szy nie­co po­kut­nik upadł pier­sia­mi na zie­mię i dłu­go mo­dlił się. Po­tem pod­niósł się, ujął mie­dzia­ną ko­łat­kę i ude­rzył. Po­tęż­ny dźwięk me­ta­lo­wy obiegł wszyst­kie dzie­dziń­ce, od­bił się od gru­bych mu­rów świą­ty­ni i po­le­ciał po­nad łany psze­ni­cy, nad gli­nia­ne cha­ty chło­pów, nad sre­brzy­ste wody Nilu, gdzie sła­bym okrzy­kiem od­po­wie­dzia­ło mu zbu­dzo­ne ptac­two.

Po dłu­giej chwi­li za bra­mą roz­legł się szmer i py­ta­nie:

– Kto nas bu­dzi?

– Nie­wol­nik boży, Ram­zes – rzekł po­kut­nik.

– Po co przy­sze­dłeś?

– Po świa­tło mą­dro­ści.

– Ja­kie masz pra­wa?

– Otrzy­ma­łem niż­sze świę­ce­nie i na wiel­kich pro­ce­sjach we­wnątrz świą­ty­ni no­szę po­chod­nią.

Bra­ma sze­ro­ko otwo­rzy­ła się. Na środ­ku stał ka­płan w bia­łej sza­cie, któ­ry wy­cią­gnąw­szy rękę rzekł po­wo­li i wy­raź­nie:

– Wejdź. Niech ra­zem z prze­stą­pie­niem tego pro­gu spo­kój boży za­miesz­ka w two­jej du­szy i niech speł­nią się ży­cze­nia, o któ­re w po­kor­nej mo­dli­twie bła­gasz bo­gów.

A gdy po­kut­nik upadł mu do nóg, ka­płan czy­niąc ja­kieś zna­ki nad jego gło­wą szep­tał:

– W imię Tego, któ­ry jest, był i bę­dzie… Któ­ry wszyst­ko stwo­rzył… Któ­re­go tchnie­nie na­peł­nia świat wi­dzial­ny i nie­wi­dzial­ny i jest ży­ciem wiecz­nym.

A gdy bra­ma za­mknę­ła się, ka­płan wziął Ram­ze­sa za rękę i wśród zmro­ku, po­mię­dzy ogrom­ny­mi ko­lum­na­mi przy­sion­ka, za­pro­wa­dził go do prze­zna­czo­ne­go miesz­ka­nia. Była to mała cel­ka oświe­tlo­na ka­gan­kiem. Na ka­mien­nej po­sadz­ce le­ża­ła wiąz­ka su­chej tra­wy, w ką­cie stał dzban wody, a obok – jęcz­mien­ny pla­cek.

– Wi­dzę, że tu­taj na­praw­dę od­pocz­nę po przy­ję­ciach u no­mar­chów!… – we­so­ło za­wo­łał Ram­zes.

– Myśl o wiecz­no­ści – od­parł ka­płan i od­da­lił się.

Księ­cia nie­mi­le do­tknę­ła ta od­po­wiedź. Po­mi­mo że był głod­ny, nie chciał jeść plac­ka ani pić wody. Usiadł na tra­wie i pa­trząc na swo­je po­ka­le­czo­ne w po­dró­ży nogi py­tał się: po co on tu przy­szedł?… po co do­bro­wol­nie wy­zuł się ze swej do­stoj­no­ści?…

Wi­dząc ścia­ny celi i jej ubó­stwo, przy­po­mniał so­bie chło­pię­ce lata spę­dzo­ne w ka­płań­skiej szko­le. Ile on tam do­stał ki­jów!… ile nocy prze­pę­dził na ka­mien­nej po­sadz­ce za karę!… Ram­zes i te­raz uczuł tę nie­na­wiść i trwo­gę, ja­kiej wów­czas do­świad­czał wo­bec su­ro­wych ka­pła­nów, któ­rzy na wszyst­kie jego py­ta­nia i proś­by od­po­wia­da­li za­wsze jed­nym: "Myśl o wiecz­no­ści!…

Po kil­ku­mie­sięcz­nym zgieł­ku wpaść w taką ci­szę, za­mie­nić dwór ksią­żę­cy na ciem­ność i sa­mot­ność, a za­miast uczt, ko­biet, mu­zy­ki czuć do­ko­ła sie­bie i nad sobą cię­żar mu­rów.

"Osza­la­łem!… osza­la­łem…" – mó­wił do sie­bie Ram­zes.

Była chwi­la, że chciał opu­ścić świą­ty­nię na­tych­miast, a po­tem przy­szła mu myśl, że mogą nie otwo­rzyć bra­my. Wi­dok brud­nych nóg, po­pio­łu, któ­ry sy­pał mu się z wło­sów, szorst­kość po­kut­ni­czej płach­ty – wszyst­ko to na­peł­nia­ło go obrzy­dze­niem. Gdy­by choć miał swój miecz!… Ale czy w tym odzie­niu i tym miej­scu ośmie­lił­by się go użyć?…

Uczuł nie­po­ko­na­ny strach i to go otrzeź­wi­ło. Przy­po­mniał so­bie, że bo­go­wie w świą­ty­niach zsy­ła­ją na lu­dzi trwo­gę i że ona ma być wstę­pem do mą­dro­ści.

"Je­stem prze­cie na­miest­ni­kiem i na­stęp­cą fa­ra­ona – po­my­ślał – cóż mi tu kto zro­bi?…"

Pod­niósł się i wy­szedł ze swej celi. Znaj­do­wał się w wiel­kim dzie­dziń­cu oto­czo­nym ko­lum­na­mi. Gwiaz­dy ja­sno świe­ci­ły, więc zo­ba­czył – na jed­nym koń­cu po­dwó­rza ol­brzy­mie py­lo­ny, na dru­gim otwar­te wej­ście do świą­ty­ni.

Po­szedł tam. Ode drzwi pa­no­wał mrok, a gdzieś bar­dzo da­le­ko pło­nę­ło kil­ka lamp, jak­by uno­szą­cych się w po­wie­trzu. Wpa­trzyw­szy się doj­rzał mię­dzy wej­ściem i świa­tła­mi cały las gę­sto usta­wio­nych, gru­bych ko­lumn, któ­rych wierz­choł­ki roz­pły­wa­ły się w ciem­no­ści. W głę­bi, może o pa­rę­set kro­ków od nie­go, nie­wy­raź­nie wi­dać było ol­brzy­mie nogi sie­dzą­cej bo­gi­ni i jej ręce opar­te na ko­la­nach, od któ­rych sła­bo od­bi­jał się blask lamp.

Na­gle usły­szał szmer. Z da­le­ka, z bocz­nej nawy, wy­su­nął się sze­reg bia­łych fi­gu­rek idą­cych pa­ra­mi. Była to noc­na pro­ce­sja ka­pła­nów, któ­rzy od­da­wa­li hołd po­są­go­wi bo­gi­ni śpie­wa­jąc na dwa chó­ry:

Chór I. "Ja je­stem Tym, któ­ry nie­bo i zie­mię stwo­rzył i wszyst­kie na nich stwo­rze­nia zro­bił.

Chór II. Ja je­stem Tym, któ­ry wody zro­bił i wiel­ką po­wódź stwo­rzył, Tym, co wołu jego mat­ce zro­bił, któ­ry ro­dzi­cem jest.

Chór I. Ja je­stem Tym, któ­ry nie­bo stwo­rzył i ta­jem­ni­ce wid­no­krę­gów jego i du­sze bo­gów w nie wło­ży­łem.

Chór II. Ja je­stem Tym, któ­ry gdy oczy otwie­ra, ja­sno się robi, a gdy je za­my­ka, ciem­ność się sta­je.

Chór I. Wody Nilu pły­ną, gdy roz­ka­zu­je…

Chór II. Ale bo­go­wie nie zna­ją jego imie­nia."

Gło­sy, z po­cząt­ku nie­wy­raź­ne, po­tęż­nia­ły tak, że sły­chać było każ­de sło­wo, a gdy znik­nął or­szak, za­czę­ły roz­pra­szać się mię­dzy ko­lum­na­mi, słab­nąć… Wresz­cie umil­kły.

"A jed­nak ci lu­dzie – po­my­ślał Ram­zes – nie tyl­ko je­dzą, piją i zbie­ra­ją bo­gac­twa… Oni na­praw­dę speł­nia­ją służ­bę, na­wet w nocy… Cho­ciaż – co z tego przyj­dzie po­są­go­wi!…"

Ksią­żę nie­raz wi­dy­wał po­są­gi bóstw gra­nicz­nych ob­rzu­co­ne bło­tem przez miesz­kań­ców in­ne­go no­me­su albo po­strze­la­ne z łu­ków i proc przez żoł­nie­rzy cu­dzo­ziem­skich puł­ków. Je­że­li bo­go­wie nie ob­ra­ża­ją się o znie­wa­gi, nie­wie­le tak­że mu­szą dbać o mo­dli­twy i pro­ce­sje.

"Kto zresz­tą wi­dział bo­gów!…… – rzekł do sie­bie ksią­żę.

Ogrom świą­ty­ni, jej nie­zli­czo­ne ko­lum­ny, świa­tła pa­lą­ce się przed po­są­giem, wszyst­ko to po­cią­ga­ło Ram­ze­sa. Chciał ro­zej­rzeć się w tym ta­jem­ni­czym bez­mia­rze i po­szedł na­przód.

Wtem zda­ło mu się, że z tyłu gło­wy de­li­kat­nie do­tknę­ła go ja­kaś ręka… Obej­rzał się, nie było ni­ko­go, więc szedł da­lej.

Tym ra­zem ja­kieś dwie ręce schwy­ci­ły go za gło­wę, a trze­cia, duża, opar­ła się na ple­cach…

– Kto tu jest?… – za­wo­łał ksią­żę i rzu­cił się mię­dzy ko­lum­ny.

Lecz po­tknął się i omal nie upadł: coś schwy­ci­ło go za nogi.

Ram­ze­sa zno­wu opa­no­wał strach, więk­szy niż w celi. Za­czął ucie­kać bez pa­mię­ci, po­trą­ca­jąc się o ko­lum­ny, któ­re za­stę­po­wa­ły mu dro­gę, a ciem­ność ogar­nia­ła ze wszech stron.

– O świę­ta bo­gi­ni, ra­tuj… – szep­nął.

W tej chwi­li za­trzy­mał się: o kil­ka kro­ków przed nim były wiel­kie drzwi świą­ty­ni, przez któ­re za­glą­da­ło gwiaź­dzi­ste nie­bo. Od­wró­cił gło­wę – mię­dzy la­sem ol­brzy­mich ko­lumn pło­nę­ły lam­py, a blask ich sła­bo od­bi­jał się od śpi­żo­wych ko­lan świę­tej Ha­tor. Ksią­żę wró­cił do swej celi wzbu­rzo­ny i skru­szo­ny; ser­ce rzu­ca­ło się w nim jak ptak schwy­ta­ny w si­dła. Pierw­szy raz od wie­lu lat upadł twa­rzą na zie­mię i go­rą­co mo­dlił się o ła­skę i prze­ba­cze­nie.

– Bę­dziesz wy­słu­cha­ny!… – ode­zwał się nad nim słod­ki głos. Ram­zes na­gle pod­niósł gło­wę, lecz w celi nie było ni­ko­go: drzwi za­mknię­te, mury gru­be. Mo­dlił się więc jesz­cze go­rę­cej i tak usnął, z twa­rzą na ka­mie­niach i roz­krzy­żo­wa­ny­mi rę­ko­ma.

Kie­dy na dru­gi dzień obu­dził się, był już in­nym czło­wie­kiem: po­znał moc bo­gów i otrzy­mał obiet­ni­cę ła­ski.

Od tej pory przez dłu­gi sze­reg dni, z ocho­tą i wia­rą od­da­wał się ćwi­cze­niom po­boż­nym. W swo­jej celi dłu­gie go­dzi­ny spę­dzał na mo­dli­twach, dał so­bie ogo­lić wło­sy, przy­wdział strój ka­płań­ski i czte­ry razy na dobę uczęsz­czał do chó­ru naj­młod­szych ka­pła­nów.

Jego ży­cie prze­szłe, wy­peł­nio­ne za­ba­wa­mi, bu­dzi­ło w nim od­ra­zę, a nie­wia­ra, któ­rej na­był wśród roz­pust­nej mło­dzie­ży i cu­dzo­ziem­ców, na­peł­nia­ła go stra­chem. I gdy­by mu dziś dano do wy­bo­ru: tron czy ka­płań­ski urząd? za­wa­hał­by się.

Pew­ne­go dnia wiel­ki pro­rok świą­ty­ni we­zwał go do sie­bie przy­po­mi­na­jąc, że nie wszedł tu wy­łącz­nie dla mo­dłów, ale dla po­zna­nia mą­dro­ści. Po­chwa­lił jego po­boż­ne ży­cie, po­wie­dział, że jest już oczysz­czo­ny z bru­dów świa­ta, i ka­zał mu za­po­znać się ze szko­ła­mi ist­nie­ją­cy­mi przy świą­ty­ni.

Ra­czej przez po­słu­szeń­stwo ani­że­li cie­ka­wość ksią­żę pro­sto od nie­go udał się na ze­wnętrz­ny dzie­dzi­niec, gdzie mie­ścił się od­dział czy­ta­nia i pi­sa­nia.

Była to wiel­ka sala oświe­tlo­na przez otwór w da­chu. Na ma­tach sie­dzia­ło kil­ku­dzie­się­ciu na­gich uczniów z wo­sko­wa­ny­mi ta­blicz­ka­mi w rę­kach. Jed­na ścia­na była z gład­kie­go ala­ba­stru, przed nią stał na­uczy­ciel i róż­no­ko­lo­ro­wy­mi kred­ka­mi pi­sał zna­ki.

Gdy ksią­żę wszedł, ucznio­wie (pra­wie wszy­scy jed­ne­go wie­ku z nim) upa­dli na twarz. Na­uczy­ciel zaś skło­niw­szy się prze­rwał do­tych­cza­so­we za­ję­cie, aby wy­po­wie­dzieć chłop­com wy­kład o wiel­kim zna­cze­niu na­uki.

– Moi ko­cha­ni! – mó­wił. – "Czło­wiek, któ­ry nie ma ser­ca do mą­dro­ści, musi zaj­mo­wać się pra­cą ręcz­ną i mę­czyć oczy. Ale ten, kto ro­zu­mie war­tość nauk i kształ­ci się w nich, może osią­gnąć wszyst­kie wła­dze, wszyst­kie dwor­skie urzę­dy. Pa­mię­taj­cie o tym."

Przy­pa­trz­cie się nędz­ne­mu ży­ciu lu­dzi, któ­rzy nie zna­ją pi­sma. "Ko­wal jest czar­ny, po­smo­lo­ny, ma pal­ce peł­ne na­gniot­ków, a pra­cu­je dzień i noc. Ka­mie­niarz zry­wa so­bie ra­mię, aże­by na­peł­nić żo­łą­dek. Mu­larz bu­du­ją­cy ka­pi­te­le w for­mie lo­to­su bywa strą­ca­ny przez wi­cher ze szczy­tu da­chu. Tkacz ma zgię­te ko­la­na, fa­bry­kant bro­ni cią­gle po­dró­żu­je: le­d­wie przy­je­dzie do domu wie­czo­rem, już musi go opusz­czać. Ma­la­rzo­wi po­ko­jo­we­mu cuch­ną pal­ce, a czas upły­wa mu na kra­ja­niu gał­ga­nów. Zaś szyb­ko­bie­gacz, ten, że­gna­jąc się z ro­dzi­ną, po­wi­nien zo­sta­wić te­sta­ment, bo na­ra­ża się na nie­bez­pie­czeń­stwo spo­tka­nia dzi­kich zwie­rząt lub Azja­tów."

Po­ka­za­łem wam dolę róż­nych rze­miosł, bo chcę, aże­by­ście ko­cha­li sztu­kę pi­sa­nia, któ­ra jest wa­szą mat­ką, a te­raz przed­sta­wię wam jej pięk­no­ści. Ona nie jest pu­stym sło­wem na zie­mi, ona jest waż­niej­szą od wszel­kich in­nych za­jęć. Ten, któ­ry ko­rzy­sta ze sztu­ki pi­sa­nia, jest sza­no­wa­nym od dzie­ciń­stwa; on speł­nia wiel­kie po­słan­nic­twa. Lecz ten, któ­ry nie bie­rze w niej udzia­łu, żyje w nę­dzy.

Na­uki szkol­ne są cięż­kie jak góry; ale je­den ich dzień wy­star­czy wam na całą wiecz­ność. Więc pręd­ko, jak naj­prę­dzej po­znaj­cie się z nimi i po­ko­chaj­cie… Stan pi­sa­rza jest ksią­żę­cym sta­nem, jego ka­ła­marz i księ­ga dają mu przy­jem­no­ści i bo­gac­twa!…

Po szum­nej prze­mo­wie o do­sto­jeń­stwie nauk, cze­go od trzech ty­się­cy lat bez zmia­ny słu­cha­li egip­scy ucznio­wie, mistrz wziął kred­kę i na ala­ba­stro­wej ścia­nie za­czął pi­sać – al­fa­bet. Każ­da li­te­ra wy­ra­ża­ła się za po­mo­cą kil­ku sym­bo­lów hie­ro­gli­ficz­nych lub kil­ku zna­ków de­mo­tycz­nych. Ry­su­nek oka, pta­ka lub pió­ra ozna­czał – A. Owca albo do­nicz­ka – B, czło­wiek sto­ją­cy lub czół­no – K, wąż – R, czło­wiek sie­dzą­cy albo gwiaz­da – S. Ob­fi­tość zna­ków wy­ra­ża­ją­cych każ­dą li­te­rę spra­wia­ła, że na­uka czy­ta­nia i pi­sa­nia była bar­dzo mo­zol­nym za­ję­ciem.

To­też Ram­zes zmę­czył się sa­mym słu­cha­niem, wśród któ­re­go je­dy­ną roz­ryw­kę sta­no­wi­ło to, gdy na­uczy­ciel ka­zał któ­re­mu z uczniów wy­ry­so­wać lub na­zwać li­te­rę i wa­lił go ki­jem, gdy się omy­lił.

Po­że­gnaw­szy na­uczy­cie­la i wy­cho­wań­ców, ksią­żę ze szko­ły pi­sa­rzy prze­szedł do szko­ły mier­ni­ków. Tu uczo­no mło­dzież zdej­mo­wać pla­ny pól, ma­ją­cych po naj­więk­szej czę­ści for­mę pro­sto­ką­tów, tu­dzież ni­we­lo­wać grun­ta za po­mo­cą dwu łat i wę­giel­ni­cy. W tym rów­nież od­dzia­le wy­kła­da­no sztu­kę pi­sa­nia liczb, nie mniej za­wi­kła­ną jak hie­ro­gli­fy albo zna­ki de­mo­tycz­ne. Lecz naj­prost­sze dzia­ła­nia aryt­me­tycz­ne sta­no­wi­ły wyż­szy kurs i wy­ko­ny­wa­ły się przy po­mo­cy ku­lek.

Ram­zes miał tego do­syć i do­pie­ro po kil­ku dniach zgo­dził się od­wie­dzić szko­łę le­kar­ską.

Był to za­ra­zem szpi­tal, a ra­czej wiel­ki ogród za­sa­dzo­ny mnó­stwem drzew i za­sia­ny won­ny­mi zio­ła­mi. Cho­rzy całe dnie prze­pę­dza­li w po­wie­trzu i słoń­cu, na łóż­kach, w któ­rych za­miast ma­te­ra­cy było wy­cią­gnię­te płót­no.

Gdy ksią­żę wszedł tu­taj, pa­no­wa­ła naj­więk­sza czyn­ność. Kil­ku pa­cjen­tów ką­pa­ło się w sa­dzaw­ce wody bie­żą­cej, jed­ne­go sma­ro­wa­no won­ny­mi ma­ścia­mi, jed­ne­go oka­dza­no. Było kil­ku, któ­rych uśpio­no za po­mo­cą wzro­ku i po­cią­gnięć rę­ka­mi; je­den ję­czał po na­sta­wie­niu zwich­nię­tej nogi.

Pew­nej cięż­ko cho­rej ko­bie­cie ka­płan po­da­wał w kub­ku ja­kąś mik­stu­rę mó­wiąc:

"Chodź, leku, chodź, wy­pędź to z mego ser­ca, z tych mo­ich człon­ków, sil­ny w cza­ry przy tym leku."

Na­stęp­nie ksią­żę w to­wa­rzy­stwie wiel­kie­go le­ka­rza po­szedł do ap­te­ki, gdzie je­den z ka­pła­nów przy­go­to­wy­wał le­kar­stwa z ziół, mio­du, oli­wy, skó­rek wę­żo­wych i jasz­czur­czych, ko­ści i tłusz­czów zwie­rzę­cych. Na za­py­ta­nie Ram­ze­sa la­bo­rant nie ode­rwał oczu od swej pra­cy.

Tyl­ko wciąż wa­żył i roz­cie­rał ma­te­ria­ły od­ma­wia­jąc przy tym mo­dli­twę:

"Uzdro­wi­ło Izy­dę, uzdro­wi­ło Izy­dę, uzdro­wi­ło Ho­ru­sa… O Izy­do, wiel­ka cza­ro­dziej­ko, uzdrów mnie, wy­zwól ze wszyst­kich złych, szko­dli­wych, czer­wo­nych rze­czy, od go­rącz­ki boga i go­rącz­ki bo­gi­ni…

O Schau­agat', eena­ga­te' sy­nie! Eru­ka­te'! Kau­aru­scha­ga­te!… Pa­pa­ru­ka pa­pa­ra­ka pa­pa­ru­ka… "

– Co on mówi? – spy­tał ksią­żę.

– Ta­jem­ni­ca… – od­parł wiel­ki le­karz kła­dąc pa­lec na ustach.

Gdy wy­szli na pu­sty dzie­dzi­niec, Ram­zes rzekł do wiel­kie­go le­ka­rza:

– Po­wiedz mi, świę­ty oj­cze: co to jest sztu­ka le­kar­ska i na czym po­le­ga­ją jej spo­so­by? Bo ja sły­sza­łem, że cho­ro­ba jest to zły duch, któ­ry osie­dla się w czło­wie­ku i drę­czy go z gło­du, do­pó­ki nie do­sta­nie wła­ści­wej so­bie żyw­no­ści. I że je­den zły duch, czy­li cho­ro­ba, kar­mi się mio­dem, inny oli­wą, a inny – zwie­rzę­cy­mi od­cho­da­mi. Le­karz więc po­wi­nien – na­przód wie­dzieć: jaki duch za­miesz­kał w cho­rym, a na­stęp­nie – ja­kich ten duch po­trze­bu­je po­kar­mów, aże­by nie tra­pił czło­wie­ka?…

Ka­płan za­my­ślił się i od­parł:

– Co to jest cho­ro­ba, ja­kim spo­so­bem spa­da na ludz­kie cia­ło, o tym nie mogę po­wie­dzieć ci, Ram­ze­sie. Ale ob­ja­śnię ci, bo zo­sta­łeś oczysz­czo­ny, czym kie­ru­je­my się przy wy­da­wa­niu le­karstw.

Wy­obraź so­bie, że czło­wiek jest cho­ry na wą­tro­bę. Otóż my, ka­pła­ni, wie­my, że wą­tro­ba znaj­du­je się pod wpły­wem gwiaz­dy Pe­ne­ter-Dewa i że le­cze­nie musi za­le­żeć od tej gwiaz­dy.

Lecz tu mę­dr­cy dzie­lą się na dwie szko­ły. Jed­ni twier­dzą, że po­trze­ba cho­re­mu na wą­tro­bę po­da­wać wszyst­ko to, nad czym Pe­ne­ter-Dewa ma wła­dzę, a za­tem: miedź, la­pis-la­zu­li, wy­wa­ry z kwia­tów, przede wszyst­kim z we­rwe­ny i wa­le­ria­ny, na­resz­cie róż­ne czę­ści cia­ła tur­kaw­ki i ko­zła. Inni zaś le­ka­rze są­dzą, że gdy wą­tro­ba jest cho­ra, to wła­śnie trze­ba ją le­czyć środ­ka­mi prze­ciw­ny­mi. A po­nie­waż prze­ciw­ni­kiem Pe­ne­ter-Dewy jest Se­beg , więc le­kar­stwa­mi będą: żywe sre­bro, szma­ragd i agat, lesz­czy­na i pod­biał tu­dzież czę­ści cia­ła żaby i sowy utar­te na pro­szek.

Lecz nie jest to jesz­cze wszyst­ko. Trze­ba bo­wiem pa­mię­tać o dniu, mie­sią­cu i po­rze dnia, każ­dy bo­wiem z tych prze­cią­gów cza­su zo­sta­je pod wpły­wem gwiaz­dy, któ­ra może wspie­rać lub osła­biać dzia­ła­nie le­kar­stwa. Trze­ba na­resz­cie pa­mię­tać: jaka gwiaz­da i jaki znak Zo­dia­ku pa­nu­je nad cho­rym. Do­pie­ro gdy le­karz wszyst­kie te rze­czy weź­mie pod uwa­gę, może prze­pi­sać śro­dek nie­za­wod­ny.

– I czy wszyst­kim cho­rym po­ma­ga­cie w świą­ty­ni?

Ka­płan po­trzą­snął gło­wą.

– Nie – rzekł. – Umysł ludz­ki, któ­ry musi ogar­nąć tyle szcze­gó­łów, o ja­kich mó­wi­łem, bar­dzo ła­two się myli. A co gor­sza: du­chy za­wist­ne, ge­niu­sze in­nych świą­tyń, za­zdro­sne o swo­ją sła­wę, nie­jed­no­krot­nie prze­szka­dza­ją le­ka­rzo­wi i psu­ją sku­tek le­karstw. Osta­tecz­ny więc wy­pa­dek może być roz­ma­itym: je­den cho­ry cał­kiem przy­cho­dzi do zdro­wia, inny tyl­ko po­pra­wia się, a trze­ci po­zo­sta­je bez zmia­ny. Choć zda­rza­ją się i tacy, któ­rzy roz­cho­ru­ją się jesz­cze go­rzej albo na­wet umie­ra­ją… Wola bo­gów!…

Ksią­żę słu­chał z uwa­gą, w du­chu jed­nak przy­znał, że nie­wie­le ro­zu­mie. Za­ra­zem przy­po­mniał so­bie cel swo­je­go przy­by­cia do świą­ty­ni i na­gle za­py­tał wiel­kie­go le­ka­rza:

– Mie­li­ście, świę­ci oj­co­wie, po­ka­zać mi ta­jem­ni­cę skar­bu fa­ra­ona. Czy mają być nią te rze­czy, któ­re wi­dzia­łem?

– By­najm­niej – od­po­wie­dział le­karz. – A1e my nie zna­my się na rze­czach pań­stwo­wych. Do­pie­ro ma tu zje­chać świę­ty ka­płan Pen­tu­er, wiel­ki mę­drzec, i on zdej­mie z oczu two­ich za­sło­nę.

Ram­zes po­że­gnał le­ka­rza jesz­cze wię­cej za­cie­ka­wio­ny tym, co mia­no mu po­ka­zać.ROZ­DZIAŁ DRU­GI

Świą­ty­nia Ha­tor z wiel­ką czcią przy­ję­ła Pen­tu­era, a niż­si jej ka­pła­ni wy­szli na pół go­dzi­ny dro­gi, aby po­wi­tać zna­ko­mi­te­go go­ścia. Zje­cha­ło się wie­lu pro­ro­ków, oj­ców świę­tych i sy­nów bo­żych, ze wszyst­kich cu­dow­nych miejsc Dol­ne­go Egip­tu, w celu usły­sze­nia słów mą­dro­ści. W parę dni po nich przy­by­li: ar­cy­ka­płan Me­fres i pro­rok Men­te­zu­fis.

Skła­da­no Pen­tu­ero­wi hoł­dy, nie tyl­ko że był do­rad­cą mi­ni­stra woj­ny i, bez wzglę­du na mło­dy wiek, człon­kiem naj­wyż­sze­go ko­le­gium, ale że ka­płan ten miał sła­wę w ca­łym Egip­cie. Bo­go­wie dali mu nad­ludz­ką pa­mięć, wy­mo­wę i nade wszyst­ko cud­ny dar ja­sno­wi­dze­nia. W każ­dej bo­wiem rze­czy i spra­wie do­strze­gał stro­ny przed in­ny­mi ludź­mi ukry­te i umiał przed­sta­wić je w spo­sób zro­zu­mia­ły dla wszyst­kich.

Nie­je­den no­mar­cha lub wy­so­ki urzęd­nik fa­ra­ona do­wie­dziaw­szy się, że Pen­tu­er ma ce­le­bro­wać uro­czy­stość re­li­gij­ną w świą­ty­ni Ha­tor, za­zdro­ścił naj­skrom­niej­sze­mu ka­pła­no­wi, że usły­szy na­tchnio­ne­go przez bo­gów czło­wie­ka. Du­chow­ni, któ­rzy na go­ści­niec wy­szli wi­tać Pen­tu­era, byli pew­ni, że do­stoj­nik ten uka­że im się na wo­zie dwor­skim albo w lek­ty­ce nie­sio­nej przez ośmiu nie­wol­ni­ków. Ja­kież było ich zdzi­wie­nie, gdy uj­rze­li chu­de­go asce­tę, z ob­na­żo­ną gło­wą, któ­ry odziaw­szy się w gru­bą płach­tę sam je­den po­dró­żo­wał na ośli­cy i przy­wi­tał ich z wiel­ką po­ko­rą.

Gdy go wpro­wa­dzo­no do świą­ty­ni, zło­żył ofia­rę bó­stwu i na­tych­miast udał się na obej­rze­nie pla­cu, gdzie mia­ła od­być się uro­czy­stość.

Od tej pory nie wi­dzia­no go. Ale w świą­ty­ni i przy­le­głych jej po­dwó­rzach za­pa­no­wał ruch nie­zwy­kły. Zwo­żo­no roz­ma­ite sprzę­ty kosz­tow­ne, ziar­na, ubio­ry, spę­dzo­no kil­ku­set chło­pów i ro­bot­ni­ków, z któ­ry­mi Pen­tu­er za­mknął się na prze­zna­czo­nym mu dzie­dziń­cu i ro­bił przy­go­to­wa­nia.

Po ośmiu dniach pra­cy za­wia­do­mił ar­cy­ka­pła­na Ha­to­ry, że wszyst­ko jest go­to­we.

Przez cały ten czas ksią­żę Ram­zes, ukry­ty w swo­jej celi, od­da­wał się mo­dli­twom i po­stom. Na­resz­cie pew­ne­go dnia, o trze­ciej po po­łu­dniu, przy­szło po nie­go kil­ku­na­stu ka­pła­nów uszy­ko­wa­nych we dwa sze­re­gi i we­zwa­li go na uro­czy­stość.

W przy­sion­ku świą­ty­ni po­wi­ta­li księ­cia ar­cy­ka­pła­ni i wraz z nim spa­li­li ka­dzi­dła przed ol­brzy­mim po­są­giem Ha­to­ry. Po­tem skrę­ci­li w bocz­ny ko­ry­tarz, cia­sny i ni­ski, na koń­cu któ­re­go pło­nął ogień. Po­wie­trze ko­ry­ta­rza było prze­sy­co­ne wo­nią smo­ły go­tu­ją­cej się w ko­tle.

W są­siedz­twie ko­tła, przez otwór w po­sadz­ce wy­do­by­wał się okrop­ny jęk ludz­ki i prze­kleń­stwa.

– Co to zna­czy?… – spy­tał Ram­zes jed­ne­go z idą­cych przy nim ka­pła­nów.

Za­py­ta­ny nic nie od­po­wie­dział; na twa­rzach wszyst­kich obec­nych, o ile je moż­na było doj­rzeć, ma­lo­wa­ło się wzru­sze­nie i prze­strach.

W tej chwi­li ar­cy­ka­płan Me­fres wziął do ręki wiel­ką łyż­kę i za­czerp­nąw­szy z ko­tła go­rą­cej smo­ły rzekł pod­nie­sio­nym gło­sem:

– Tak niech gi­nie każ­dy zdraj­ca świę­tych ta­jem­nic!….

To po­wie­dziaw­szy wlał smo­łę w otwór po­sadz­ki, a z pod­zie­miów ode­zwał się ryk…

– Za­bij­cie mnie… je­że­li w ser­cach ma­cie choć odro­bi­nę mi­ło­sier­dzia!… – ję­czał głos.

– Niech cia­ło twe sto­czą ro­ba­ki!… – rzekł Men­te­zu­fis wle­wa­jąc roz­to­pio­ną smo­łę w otwór.

– Psy!… sza­ka­le! – ję­czał głos.

– Niech ser­ce two­je bę­dzie spa­lo­ne, a proch wy­rzu­cą na pu­sty­nią… – mó­wił na­stęp­ny ka­płan po­wta­rza­jąc ce­re­mo­nią.

– O bo­go­wie!… czy­liż moż­na tyle cier­pieć – od­po­wie­dzia­no z pod­zie­mi.

– Niech du­sza two­ja, z wi­ze­run­kiem swej hań­by i wy­stęp­ku, błą­ka się po miej­scach, gdzie żyją lu­dzie szczę­śli­wi!… – rzekł inny ka­płan i zno­wu wlał łyż­kę smo­ły.

– Oby was zie­mia po­żar­ła… Mi­ło­sier­dzia!… daj­cie mi ode­tchnąć…

Nim przy­szła ko­lej na Ram­ze­sa, głos w pod­zie­miu już umilkł.

– Tak bo­go­wie ka­rzą zdraj­ców!… – rzekł do księ­cia ar­cy­ka­płan świą­ty­ni.

Ram­zes za­trzy­mał się i wpił w nie­go peł­ne gnie­wu spoj­rze­nie. Zda­wa­ło się, że wy­buch­nie i po­rzu­ci tę gro­ma­dę ka­tów, ale uczuł strach boży i w mil­cze­niu po­szedł za in­ny­mi.

Te­raz dum­ny na­stęp­ca zro­zu­miał, że jest wła­dza, przed któ­rą ugi­na­ją się fa­ra­ono­wie. Ogar­nę­ła go pra­wie roz­pacz, chciał uciec stąd, wy­rzec się tro­nu… Ale mil­czał i szedł da­lej, oto­czo­ny ka­pła­na­mi śpie­wa­ją­cy­mi mo­dli­twy.

"Oto już wiem – my­ślał – gdzie po­dzie­wa­ją się lu­dzie nie­mi­li słu­gom bo­żym!…"

Re­flek­sja ta nie zmniej­szy­ła jego zgro­zy.

Opu­ściw­szy wą­ski ko­ry­tarz, pe­łen dymu, pro­ce­sja zno­wu zna­la­zła się pod otwar­tym nie­bem, na wznie­sie­niu. Po­ni­żej le­żał ogrom­ny dzie­dzi­niec, z trzech stron za­miast muru oto­czo­ny par­te­ro­wym bu­dyn­kiem. Od tego miej­sca, gdzie sta­li ka­pła­ni, spusz­czał się ro­dzaj am­fi­te­atru o pię­ciu sze­ro­kich kon­dy­gna­cjach, po któ­rych moż­na było prze­cha­dzać się wzdłuż dzie­dziń­ca lub zejść na dół.

Na pla­cu nie było ni­ko­go, ale z bu­dyn­ków wy­glą­da­li ja­cyś lu­dzie.

Ar­cy­ka­płan Me­fres, jako naj­do­stoj­niej­szy w tym gro­nie, przed­sta­wił księ­ciu Pen­tu­era. Ła­god­na twarz asce­ty tak nie go­dzi­ła się z okrop­no­ścia­mi, ja­kie mia­ły miej­sce w ko­ry­ta­rzu, że ksią­żę zdzi­wił się. Aże­by coś­kol­wiek po­wie­dzieć, rzekł do Pen­tu­era:

– Wy­da­je mi się, że już kie­dyś spo­tka­łem was, po­boż­ny oj­cze?

– W roku ze­szłym na ma­new­rach pod Pi-Ba­ilos. By­łem tam przy jego do­stoj­no­ści Her­ho­rze – od­parł ka­płan.

Dźwięcz­ny i spo­koj­ny głos Pen­tu­era za­sta­no­wił księ­cia. On już gdzieś sły­szał i ten głos, w ja­kichś nie­zwy­kłych wa­run­kach. Ale kie­dy i gdzie?…

W każ­dym ra­zie ka­płan zro­bił na nim przy­jem­ne wra­że­nie. Gdy­byż mógł za­po­mnieć krzy­ków czło­wie­ka, któ­re­go ob­le­wa­no wrzą­cą smo­łą!…

– Mo­że­my za­czy­nać – ode­zwał się ar­cy­ka­płan Me­fres.

Pen­tu­er wy­su­nął się na przód am­fi­te­atru i kla­snął w ręce. Z par­te­ro­wych bu­dyn­ków wy­bie­gła gro­ma­da tan­ce­rek i wy­szli ka­pła­ni z mu­zy­ką tu­dzież nie­wiel­kim po­są­giem bo­gi­ni Ha­tor. Mu­zy­ka szła na­przód, za nią tan­cer­ki wy­ko­nu­ją­ce świę­ty ta­niec, wresz­cie po­sąg oto­czo­ny dy­mem ka­dzi­deł. W ten spo­sób obe­szli do­ko­ła dzie­dzi­niec i za­trzy­mu­jąc się co kil­ka kro­ków pro­si­li bó­stwa o bło­go­sła­wień­stwo, a złych du­chów o opusz­cze­nie miej­sca, gdzie ma od­być się peł­na ta­jem­nic uro­czy­stość re­li­gij­na.

Gdy pro­ce­sja wró­ci­ła do bu­dyn­ków, wy­stą­pił Pen­tu­er. Obec­ni do­stoj­ni­cy w licz­bie dwu­dzie­stu lub trzy­dzie­stu osób, sku­pi­li się do­ko­ła nie­go.

– Z woli jego świą­to­bli­wo­ści fa­ra­ona – za­czął Pen­tu­er – i za zgo­dą naj­wyż­szych władz ka­płań­skich mamy wta­jem­ni­czyć na­stęp­cę tro­nu, Ram­ze­sa, w nie­któ­re szcze­gó­ły ży­cia pań­stwa egip­skie­go, zna­ne tyl­ko bó­stwom, rząd­com kra­ju i świą­ty­niom. Wiem, do­stoj­ni oj­co­wie, że każ­dy z was le­piej ob­ja­śnił­by mło­de­go księ­cia o tych rze­czach, al­bo­wiem na­peł­nia was mą­drość, a bo­gi­ni Mut prze­ma­wia przez wa­sze usta. Że jed­nak na mnie, któ­ry wo­bec was je­stem tyl­ko uczniem i pro­chem, spadł ten obo­wią­zek, po­zwól­cie, abym go speł­nił pod wa­szym czci­god­nym kie­run­kiem i do­zo­rem.

Szmer za­do­wo­le­nia roz­legł się mię­dzy uczczo­ny­mi w taki spo­sób ka­pła­na­mi. Pen­tu­er zwró­cił się do księ­cia:

– Od kil­ku mie­się­cy, słu­go boży, Ram­ze­sie, jak zbłą­ka­ny po­dróż­ny szu­ka dro­gi na pu­sty­ni, tak ty szu­kasz od­po­wie­dzi na py­ta­nie: dla­cze­go zmniej­szy­ły się i zmniej­sza­ją do­cho­dy świą­to­bli­we­go fa­ra­ona? Za­py­ty­wa­łeś no­mar­chów, a choć ob­ja­śni­li cię we­dle swo­jej moż­no­ści, nie za­do­wo­li­łeś się, po­mi­mo że naj­wyż­sza mą­drość ludz­ka jest udzia­łem tych do­stoj­ni­ków. Zwra­ca­łeś się do wiel­kich pi­sa­rzy, lecz po­mi­mo usi­ło­wań, lu­dzie ci, jak pta­ki z sie­ci, sami nie mo­gli wy­plą­tać się z trud­no­ści, gdyż ro­zum czło­wie­ka, na­wet ukształ­co­ne­go w szko­le pi­sa­rzy, ogro­mu tych rze­czy ogar­nąć nie jest w sta­nie. W koń­cu, zmę­czo­ny ja­ło­wy­mi ob­ja­śnie­nia­mi za­czą­łeś przy­glą­dać się grun­tom no­me­sów, ich lu­dziom i dzie­łom ich rąk, ale nic nie doj­rza­łeś. Są bo­wiem rze­czy, o któ­rych lu­dzie mil­czą jak ka­mie­nie, ale o któ­rych opo­wie ci na­wet ka­mień, je­że­li pad­nie na nie­go świa­tło bo­gów.

Gdy tym spo­so­bem za­wio­dły cię wszyst­kie ziem­skie ro­zu­my i po­tę­gi, zwró­ci­łeś się do bo­gów. Boso, z gło­wą po­sy­pa­ną po­pio­łem, przy­sze­dłeś jako po­kut­nik do tej wiel­kiej świą­ty­ni, gdzie za po­mo­cą mo­dlitw i umar­twień oczy­ści­łeś cia­ło swo­je, a wzmoc­ni­łeś du­cha. Bo­go­wie, a w szcze­gól­no­ści po­tęż­na Ha­tor wy­słu­cha­ła twych próśb i przez nie­god­ne moje usta da ci od­po­wiedź, któ­rą obyś głę­bo­ko za­pi­sał w ser­cu!…

"Skąd on wie – my­ślał tym­cza­sem ksią­żę – że ja wy­py­ty­wa­łem pi­sa­rzy i no­mar­chów?… Aha, po­wie­dział mu o tym Me­fres i Men­te­zu­fis. Zresz­tą oni wszyst­ko wie­dzą!…"

– Po­słu­chaj – mó­wił Pen­tu­er – a od­sło­nię ci, za po­zwo­le­niem obec­nych tu do­stoj­ni­ków, czym był Egipt czte­ry­sta lat temu, za pa­no­wa­nia naj­sław­niej­szej i naj­po­boż­niej­szej dy­na­stii dzie­więt­na­stej, te­beń­skiej, a czym jest dziś…

Kie­dy pierw­szy fa­ra­on tam­tej dy­na­stii, Ra­men-pe­hu­ti-Ra­mes­su, ob­jął wła­dzę nad kra­jem, do­cho­dy skar­bu pań­stwa w zbo­żu, by­dle, pi­wie, skó­rach, krusz­cach i roz­ma­itych wy­ro­bach wy­no­si­ły sto trzy­dzie­ści ty­się­cy ta­len­tów. Gdy­by ist­niał na­ród, któ­ry wszyst­kie te to­wa­ry mógł­by nam wy­mie­nić na zło­to, fa­ra­on miał­by rocz­nie sto trzy­dzie­ści trzy ty­sią­ce min zło­ta . A że je­den żoł­nierz może dźwi­gać na ple­cach dwa­dzie­ścia sześć min cię­ża­ru, więc dla prze­nie­sie­nia tego zło­ta trze­ba by użyć oko­ło pię­ciu ty­się­cy żoł­nie­rzy.

Ka­pła­ni za­czę­li szep­tać mię­dzy sobą nie ukry­wa­jąc zdzi­wie­nia. Na­wet ksią­żę za­po­mniał o czło­wie­ku za­mę­czo­nym w pod­zie­miach.

– Dziś – mó­wił Pen­tu­er – rocz­ny do­chód jego świą­to­bli­wo­ści, we wszyst­kich pro­duk­tach tej zie­mi, wart jest tyl­ko dzie­więć­dzie­siąt ośm ty­się­cy ta­len­tów. Za co moż­na by do­stać tyle zło­ta, że do prze­nie­sie­nia go po­trze­ba by tyl­ko czte­rech ty­się­cy żoł­nie­rzy.

– O tym, że do­cho­dy pań­stwa bar­dzo zmniej­szy­ły się, wiem – wtrą­cił Ram­zes – ale dla­cze­go?

– Bądź cier­pli­wym, słu­go boży – od­parł Pen­tu­er. – Nie tyl­ko do­chód jego świą­to­bli­wo­ści uległ zmniej­sze­niu…

Za dzie­więt­na­stej dy­na­stii Egipt miał pod bro­nią sto ośm­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi. Gdy­by za spra­wą bo­gów każ­dy ów­cze­sny żoł­nierz za­mie­nił się w ka­myk wiel­ko­ści win­ne­go gro­na…

– To być nie może – szep­nął Ram­zes.

– Bo­go­wie wszyst­ko mogą – su­ro­wo rzekł ar­cy­ka­płan Me­fres.

– Albo le­piej – mó­wił Pen­tu­er – gdy­by każ­dy żoł­nierz po­ło­żył na zie­mi je­den ka­myk, by­ło­by sto ośm­dzie­siąt ty­się­cy ka­my­ków i spoj­rzyj­cie, do­stoj­ni oj­co­wie, ka­my­ki te za­ję­ły­by tyle miej­sca…

Wska­zał ręką czer­wo­na­wej bar­wy pro­sto­kąt, któ­ry le­żał na dzie­dziń­cu.

– W tej fi­gu­rze mie­ści­ły­by się ka­my­ki rzu­co­ne przez każ­de­go żoł­nie­rza z cza­sów Ram­ze­sa I. Fi­gu­ra ta ma dzie­więć kro­ków dłu­go­ści i oko­ło pię­ciu sze­ro­ko­ści. Fi­gu­ra ta jest czer­wo­na, ma bar­wę cia­ła Egip­cjan, gdyż w owych cza­sach wszy­scy nasi żoł­nie­rze skła­da­li się tyl­ko z Egip­cjan…

Ka­pła­ni zno­wu za­czę­li szep­tać. Ksią­żę spo­sęp­niał, zda­wa­ło mu się bo­wiem, że jest to przy­mów­ka do nie­go, któ­ry lu­bił cu­dzo­ziem­skich żoł­nie­rzy.

– Dziś – cią­gnął Pen­tu­er – z wiel­kim tru­dem ze­bra­ło­by się sto dwa­dzie­ścia ty­się­cy wo­jow­ni­ków. Gdy­by zaś każ­dy z nich rzu­cił na zie­mię swój ka­myk, moż­na by utwo­rzyć taką oto fi­gu­rę… Pa­trz­cie, do­stoj­ni…

Obok pierw­sze­go le­żał dru­gi pro­sto­kąt, ma­ją­cy tę samą wy­so­kość, ale znacz­nie krót­szą pod­sta­wę. Nie miał też bar­wy jed­no­li­tej, lecz skła­dał się z kil­ku pa­sów róż­ne­go ko­lo­ru.

– Ta fi­gu­ra ma oko­ło pię­ciu kro­ków sze­ro­ko­ści, lecz dłu­ga jest tyl­ko na sześć kro­ków. Uby­ła więc pań­stwu ogrom­na ilość żoł­nie­rzy, trze­cia część tej, jaką po­sia­da­li­śmy.

– Pań­stwu wię­cej przy­da się mą­drość ta­kich jak ty, pro­ro­ku, ani­że­li woj­sko – wtrą­cił ar­cy­ka­płan Me­fres.

Pen­tu­er skło­nił się przed nim i mó­wił da­lej:

– W tej no­wej fi­gu­rze, przed­sta­wia­ją­cej dzi­siej­szą ar­mię fa­ra­onów, wi­dzi­cie, do­stoj­ni, obok bar­wy czer­wo­nej, któ­ra ozna­cza ro­do­wi­tych Egip­cjan, jesz­cze trzy inne pasy: czar­ny, żół­ty i bia­ły. Przed­sta­wia­ją one woj­ska na­jem­ni­cze: Etio­pów, Azja­tów i Li­bij­czy­ków tu­dzież Gre­ków. Jest ich ra­zem ze trzy­dzie­ści ty­się­cy, ale kosz­tu­ją tyle, co pięć­dzie­siąt ty­się­cy Egip­cjan…

– Na­le­ży czym prę­dzej znieść obce puł­ki!… – rzekł Me­fres. – Dro­gie są, nie­przy­dat­ne, a uczą nasz lud bez­boż­no­ści i zu­chwal­stwa. Dziś już wie­lu Egip­cjan nie pada na twarz przed ka­pła­na­mi, ba! nie­je­den po­su­nął się do kra­dzie­ży w świą­ty­niach i gro­bach…

– Za­tem precz z na­jem­ni­ka­mi… – mó­wił za­pal­czy­wie Me­fres. – Kraj ma z nich same szko­dy, a są­sie­dzi po­dej­rze­wa­ją nas o nie­przy­ja­ciel­skie za­my­sły…

– Precz z na­jem­ni­ka­mi!… Roz­pę­dzić bun­tow­ni­czych po­gan!… – ode­zwa­li się ka­pła­ni.

– Gdy po la­tach, Ram­ze­sie, wstą­pisz na tron – mó­wił Me­fres – speł­nisz ten świę­ty obo­wią­zek wzglę­dem pań­stwa i bo­gów.

– Tak, speł­nij!… Uwol­nij twój lud od nie­wier­nych!… – wo­ła­li ka­pła­ni.

Ram­zes po­chy­lił gło­wę i mil­czał. Krew ucie­kła mu do ser­ca, czuł, że zie­mia chwie­je mu się pod no­ga­mi.

On ma roz­pę­dzić naj­lep­szą część woj­ska!… On, któ­ry chciał­by mieć dwa razy więk­szą ar­mię i ze czte­ry razy tyle wa­lecz­nych puł­ków na­jem­nych!…

"Bez mi­ło­sier­dzia są nade mną!…" – po­my­ślał.

– Mów, z nie­ba ze­sła­ny Pen­tu­erze – ode­zwał się Me­fres.

– Tak więc, świę­ci mę­żo­wie – cią­gnął Pen­tu­er – po­zna­li­śmy dwa nie­szczę­ścia Egip­tu, zmniej­szy­ły się do­cho­dy fa­ra­ona i jego ar­mia…

– Co tam ar­mia!… – mruk­nął ar­cy­ka­płan, po­gar­dli­wie wstrzą­sa­jąc ręką.

– A te­raz, za ła­ską bo­gów i wa­szym ze­zwo­le­niem, oka­żę wam: dla­cze­go tak się sta­ło i z ja­kich po­wo­dów skarb i woj­ska będą zmniej­sza­ły się w przy­szło­ści:

Ksią­żę pod­niósł gło­wę i pa­trzył na mó­wią­ce­go. Już nie my­ślał o czło­wie­ku mor­do­wa­nym w pod­zie­miach.

Pen­tu­er prze­szedł kil­ka­na­ście kro­ków wzdłuż am­fi­te­atru, za nim do­stoj­ni­cy.

– Czy wi­dzi­cie u stóp wa­szych ten dłu­gi a wą­ski pas zie­lo­no­ści, za­koń­czo­ny sze­ro­kim trój­ką­tem? Po obu stro­nach pasa leżą wa­pie­nie, pia­skow­ce i gra­ni­ty, a za nimi ob­sza­ry pia­sku. Środ­kiem pły­nie stru­ga, któ­ra w trój­ką­cie roz­dzie­la się na kil­ka od­nóg…

– To Nil!… To Egipt!…… – wo­ła­li ka­pła­ni.

– Uwa­żaj­cie no – prze­rwał wzru­szo­ny Me­fres. – Ob­na­żam rękę… Czy wi­dzi­cie te dwie nie­bie­skie żyły, bie­gną­ce od łok­cia do pię­ści?… Nie je­st­że to Nil i jego ka­nał, któ­ry po­czy­na się na­prze­ciw Gór Ala­ba­stro­wych i pły­nie aż do Fay­um?… A spoj­rzyj­cie na wierzch mo­jej pię­ści: jest tu tyle żył, na ile od­nóg dzie­li się świę­ta rze­ka za Mem­fi­sem. A moje pal­ce czy­liż nie przy­po­mi­na­ją licz­by od­nóg, któ­ry­mi Nil wle­wa się do mo­rza?…

– Wiel­ka praw­da!… – wo­ła­li ka­pła­ni oglą­da­jąc swo­je ręce.

– Otóż mó­wię wam – cią­gnął roz­go­rącz­ko­wa­ny ar­cy­ka­płan – że Egipt jest… śla­dem ręki Ozi­ri­sa… Tu na tej zie­mi wiel­ki bóg oparł rękę: w Te­bach le­żał jego bo­ski ło­kieć, mo­rza do­się­gnę­ły pal­ce, a Nil jest jego ży­ła­mi… I dzi­wić się, że ten kraj na­zy­wa­my bło­go­sła­wio­nym!

– Oczy­wi­ście – mó­wi­li ka­pła­ni – Egipt jest wy­raź­nym od­ci­skiem ręki Ozi­ri­sa…

– Czy­liż – wtrą­cił ksią­żę – Ozi­ris ma siedm pal­ców u ręki? Bo prze­cie Nil sied­miu od­no­ga­mi wpa­da do mo­rza.

Na­sta­ło głu­che mil­cze­nie.

– Mło­dzień­cze – od­parł Me­fres z do­bro­tli­wą iro­nią – czy są­dzisz, że Ozi­ris nie mógł­by mieć sied­miu pal­ców, gdy­by mu się tak po­do­ba­ło?…

– Na­tu­ral­nie!… – po­ta­ki­wa­li ka­pła­ni.

– Mów da­lej, zna­ko­mi­ty Pen­tu­erze – wtrą­cił Men­te­zu­fis.

– Ma­cie słusz­ność, do­stoj­ni­cy – za­czął zno­wu Pen­tu­er. – Ta stru­ga, ze swy­mi roz­ga­łę­zie­nia­mi, jest ob­ra­zem Nilu; wą­ski pa­sek mu­ra­wy, ob­sa­czo­ny ka­mie­nia­mi i pia­skiem, to Egipt Gór­ny, a ten trój­kąt, po­prze­ci­na­ny żył­ka­mi wody, to wi­ze­ru­nek Egip­tu Dol­ne­go, naj­ob­szer­niej­szej i naj­bo­gat­szej czę­ści pań­stwa.

Otóż w po­cząt­kach dzie­więt­na­stej dy­na­stii cały Egipt, od ka­ta­rakt Ni­lo­wych do mo­rza, obej­mo­wał pięć­set ty­się­cy miar zie­mi. Zaś na każ­dej mia­rze zie­mi żyło szes­na­stu lu­dzi: męż­czyzn, ko­biet i dzie­ci. Lecz przez czte­ry­sta lat na­stęp­nych pra­wie z każ­dym po­ko­le­niem uby­wa­ło Egip­to­wi po ka­wał­ku zie­mi ży­znej…

Mów­ca dał znak. Kil­ku­na­stu mło­dych ka­pła­nów wy­bie­gło z bu­dyn­ku i po­czę­li sy­pać pia­sek na roz­ma­ite punk­ta mu­ra­wy.

– Za każ­dym po­ko­le­niem – cią­gnął ka­płan – uby­wa­ło zie­mi ży­znej, a wą­ski jej pa­sek zwę­żał się co­raz bar­dziej.

– Dziś – tu pod­niósł głos – oj­czy­zna na­sza za­miast pię­ciu­set ty­się­cy miar, po­sia­da tyl­ko czte­ry­sta ty­się­cy miar. Czy­li że przez ciąg pa­no­wa­nia dwu dy­na­stii Egipt stra­cił zie­mię, któ­ra wy­kar­mia­ła bli­sko dwa mi­lio­ny lu­dzi!…

W zgro­ma­dze­niu zno­wu pod­niósł się szmer zgro­zy.

– A wiesz, słu­go boży, Ram­ze­sie, gdzie po­dzia­ły się te pola, na któ­rych nie­gdyś ro­sła psze­ni­ca i jęcz­mień albo pa­sły się sta­da by­dła?… O tym wiesz, że – za­sy­pał je pia­sek pu­sty­ni. Ale czy mó­wio­no ci: dla­cze­go tak się sta­ło?… Bo – za­bra­kło chło­pów, któ­rzy za po­mo­cą wia­dra i płu­ga od świ­tu do nocy wal­czy­li z pu­sty­nią. Na­resz­cie, czy wiesz, dla­cze­go za­bra­kło tych ro­bot­ni­ków bo­żych?… Gdzie oni się po­dzie­li? Co ich wy­mio­tło z kra­ju?… Oto – woj­ny za­gra­nicz­ne. Nasi ry­ce­rze zwy­cię­ża­li nie­przy­ja­ciół, nasi fa­ra­ono­wie uwiecz­nia­li swo­je czci­god­ne na­zwi­ska aż nad brze­ga­mi Eu­fra­tu, a nasi chło­pi, jak po­cią­go­we by­dło, no­si­li za nimi żyw­ność, wodę i inne cię­ża­ry i po dro­dze mar­li ty­sią­ca­mi.

To­też za te ko­ści, roz­rzu­co­ne po pu­sty­niach wschod­nich, pia­ski za­chod­nie po­żar­ły na­sze grun­ta, i dziś trze­ba nie­zmier­nej pra­cy i wie­lu po­ko­leń, aże­by po­wtór­nie wy­do­być czar­ną zie­mię egip­ską spod mo­gi­ły pia­sków.

– Słu­chaj­cie!… słu­chaj­cie!… – wo­łał Me­fres – ja­kiś bóg mówi przez usta tego czło­wie­ka. Tak, na­sze trium­fal­ne woj­ny były gro­bem Egip­tu…

Ram­zes nie mógł ze­brać my­śli. Zda­wa­ło mu się, że te góry pia­sku sy­pią się dziś na jego gło­wę.

– Po­wie­dzia­łem – mó­wił Pen­tu­er – że po­trze­ba wiel­kiej pra­cy, aże­by od­ko­pać Egipt i wró­cić mu daw­ne bo­gac­twa, któ­re po­żar­ła woj­na. Ale czy my po­sia­da­my siły do wy­ko­na­nia tego za­mia­ru?…

Zno­wu po­su­nął się kil­ka­na­ście kro­ków wzdłuż am­fi­te­atru, a za nim wzru­sze­ni słu­cha­cze. Jak Egipt Egip­tem, jesz­cze nikt tak do­sad­nie nie od­ma­lo­wał klęsk kra­ju, choć wszy­scy wie­dzie­li o nich.

– Za cza­sów dzie­więt­na­stej dy­na­stii Egipt po­sia­dał ośm mi­lio­nów lud­no­ści. Gdy­by każ­dy ów­cze­sny czło­wiek, ko­bie­ta, sta­rzec i dziec­ko rzu­ci­li na ten oto plac po ziar­nie fa­so­li, ziar­na utwo­rzy­ły­by taką fi­gu­rę…

Wska­zał ręką na dzie­dzi­niec, gdzie w dwu rzę­dach, je­den przy dru­gim, le­ża­ło ośm wiel­kich kwa­dra­tów uło­żo­nych z czer­wo­nej fa­so­li.

– Fi­gu­ra ta ma sześć­dzie­siąt kro­ków dłu­go­ści, trzy­dzie­ści sze­ro­ko­ści i jak wi­dzi­cie, po­boż­ni oj­co­wie, skła­da się z jed­na­ko­wych ziarn; niby ów­cze­sna lud­ność, kie­dy wszy­scy byli z dzia­da-pra­dzia­da Egip­cja­na­mi.

A dziś spoj­rzyj­cie!…

Po­szedł da­lej i wska­zał na inną gru­pę kwa­dra­tów roz­ma­itej bar­wy.

– Wi­dzi­cie fi­gu­rę, któ­ra ma tak­że trzy­dzie­ści kro­ków sze­ro­ko­ści, ale tyl­ko czter­dzie­ści pięć dłu­go­ści. Dla­cze­go? Bo jest w niej tyl­ko sześć kwa­dra­tów, bo dzi­siej­szy Egipt nie ma już ośmiu, lecz tyl­ko sześć mi­lio­nów miesz­kań­ców. Zważ­cie przy tym, że gdy po­przed­nia fi­gu­ra skła­da­ła się wy­łącz­nie z czer­wo­nej fa­so­li egip­skiej, w tej obec­nej są ogrom­ne pasy z ziarn czar­nych, żół­tych i bia­łych. Bo jak w ar­mii na­szej, tak i w na­ro­dzie znaj­du­je się dziś bar­dzo wie­lu cu­dzo­ziem­ców: czar­ni Etio­po­wie, żół­ci Sy­ryj­czy­cy i Fe­ni­cja­nie, bia­li Gre­cy i Li­bij­czy­cy…

Prze­rwa­no mu. Ka­pła­ni słu­cha­ją­cy za­czę­li go ści­skać. Me­fres pła­kał.

– Nie było jesz­cze po­dob­ne­go pro­ro­ka!… – wo­ła­no.

– W gło­wie nie mie­ści się, kie­dy on mógł po­ro­bić ta­kie ra­chun­ki!… – mó­wił naj­lep­szy ma­te­ma­tyk świą­ty­ni Ha­tor.

– Oj­co­wie! – rzekł Pen­tu­er – nie prze­ce­niaj­cie mo­ich za­sług. W na­szych świą­ty­niach daw­ny­mi laty za­wsze w ten spo­sób przed­sta­wia­no go­spo­dar­kę pań­stwo­wą… Ja tyl­ko od­grze­ba­łem to, o czym tro­chę za­po­mnia­ły na­stęp­ne po­ko­le­nia….

– Ale ra­chun­ki?… – spy­tał ma­te­ma­tyk.

– Ra­chun­ki nie­ustan­nie pro­wa­dzą się we wszyst­kich no­me­sach i świą­ty­niach – od­parł Pen­tu­er. – Ogól­ne sumy znaj­du­ją się w pa­ła­cu jego świą­to­bli­wo­ści…

– A fi­gu­ry?… fi­gu­ry!… – wo­łał ma­te­ma­tyk.

– Prze­cież na ta­kie fi­gu­ry dzie­lą się na­sze pola, a je­ome­tro­wie pań­stwo­wi uczą się o nich w szko­łach.

– Nie wia­do­mo, co wię­cej po­dzi­wiać w tym czło­wie­ku: jego mą­drość czy po­ko­rę… – rzekł Me­fres. – O, nie za­po­mnie­li o nas bo­go­wie, je­że­li mamy ta­kie­go…

W tej chwi­li straż­nik czu­wa­ją­cy na wie­ży świą­ty­ni we­zwał obec­nych na mo­dli­twę.

– Wie­czo­rem do­koń­czę ob­ja­śnień – mó­wił Pen­tu­er – te­raz po­wiem jesz­cze nie­du­żo słów.

Spy­ta­cie, czci­god­ni, dla­cze­go do tych ob­ra­zów uży­łem ziarn? Bo jak ziar­no rzu­co­ne w zie­mię co roku przy­no­si plon swe­mu go­spo­da­rzo­wi, tak czło­wiek skła­da co roku po­dat­ki skar­bo­wi.

Gdy­by w któ­rym no­me­sie za­sia­no o dwa mi­lio­ny mniej ziarn fa­so­li niż w la­tach daw­nych, na­stęp­ny jej zbiór był­by zna­ko­mi­cie mniej­szy i go­spo­da­rze mie­li­by złe do­cho­dy. Po­dob­nież w pań­stwie: gdy ubę­dą dwa mi­lio­ny lud­no­ści, musi zmniej­szyć się wpływ po­dat­ków.

Ram­zes słu­chał z uwa­gą i od­szedł mil­czą­cy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: