Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Farbowana blondynka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 listopada 2015
Ebook
27,20 zł
Audiobook
37,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Farbowana blondynka - ebook

Szczęście? Jest na nie jakaś recepta?

Tamara przyjeżdża z prowincji z gotowym planem na szczęście: najpierw kariera i odpowiedni status materialny, później mąż, może nawet dzieci... Nie. Jedno dziecko. W dalekiej przyszłości – i tylko wówczas, jeśli on się będzie upierał. Ma jasno wytyczoną ścieżkę. Konsekwentnie realizuje kolejne cele i krok po kroku osiąga to, co sobie założyła. Jej pierwsze sukcesy zawodowe zbiegają się w czasie ze świadomą i dość znaczącą zmianą wizerunku. Rodzi się w niej przekonanie, że odpowiedni wygląd jest furtką do osiągniecia wszelkich zamierzeń. 

W pracy bezwzględna, chłodna i dumna, prywatnie poszukująca silnego męskiego ramienia. Wspierają ją cztery dzielne przyjaciółki. 

W ich idealnie poukładanym świecie zaczyna jednak czegoś brakować. A może to najwyższa pora, żeby przestać planować?

Danuta Noszczyńska – plastyczka, reżyserka, twórczyni amatorskich teatrów Azet i Amarant, specjalista do spraw teatru i plastyki w Miejskim Centrum Kultury i Sportu w Jaworznie, absolwentka krakowskiego liceum plastycznego oraz wydziału filozoficznego UJ. Jako pisarka zadebiutowała w 2007 r. książką „Historią nie Magdaleny”. Potem ukazały się: „Blondynka moralnego niepokoju”, „Hormon nieszczęścia”, „Mogło być gorzej”, „Kufer babki Alicji”, „Luizę pilnie sprzedam”, „Pod dwiema kosami, czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana” (Nagroda Festiwalu Literatury Kobiecej „Pióro i Pazur”), „Wszystkie życia Heleny P.” i „Harpia”.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8069-906-9
Rozmiar pliku: 431 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TAK ZWANE DOMOWE PIELESZE

czyli placuszki ziemniaczane, szwagier i przegniła rynna

Tamara zatrzymała się przy ogólnospożywczym przydrożnym sklepiku. Napis na szyldzie „Delikatesy 24h” brzmiał dumnie, a jednocześnie groteskowo. Wnętrze było zagracone do granic możliwości – właścicielka najwyraźniej chciała dogodzić jak największej liczbie klientów. Kiedyś Tamara lubiła takie sklepiki, teraz nie cierpiała ich wręcz chorobliwie. Kojarzyły jej się z małomiasteczkową bylejakością. Ale nie zdążyła nic kupić wcześniej i musiała, chcąc nie chcąc, skorzystać z oferty „Delikatesów 24h”.

– Tusia! – wykrzyknęła radośnie na widok Tamary ekspedientka i jednocześnie właścicielka „interesu” we własnej osobie, niejaka Elżbieta Hołdyś.

Dziewczyna chodziła z Tamarą do jednej klasy w liceum i nawet nieźle się dogadywały – dzisiaj jednak niekoniecznie było im po drodze. Wiedziała o tym Tamara, ale Elżbieta chyba nie. Dzieliły je teraz nie tylko kilometry i lata przerwy w kontaktach, ale głównie treść, jaką obie wypełniły sobie ten czas. Tamara szła z prądem, rozwijała się, zmieniała wyłącznie na lepsze; Ela natomiast jakby stała w miejscu. Kiedy spotykały się przy okazji wizyt Tamary w rodzinnym domu, zawsze miała identyczną fryzurę, ten sam cień na powiekach i różowy, do połowy obskubany lakier na paznokciach. Ekspedientka należała widocznie do tego gatunku kobiet, u których potrzeba dbania o siebie wynikała bardziej z obowiązku niż z poczucia estetyki. Tamara znała takie babki, a sztandarowym przykładem podobnego podejścia do sprawy była jej własna siostra. Po rutynowej porannej toalecie Gośka wiła sobie nad czołem coś na kształt koka, jaki świętował renesans pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Następnie palcem nanosiła na powieki nieśmiertelny błękitny cień. „Żeby potem nie było, że o siebie nie dbam”, mawiała, dając do zrozumienia swojemu mężowi, że to dla niego tak się trudzi każdego poranka.

– Witaj, Elu – odpowiedziała Tamara z roztargnieniem. – Czy masz może takie...

– Boże, Tuśka, jak ja cię dawno nie widziałam!

Elżbieta przerwała jej, i co gorsza rzuciła się do uścisków. Tego właśnie Tamara nie lubiła najbardziej: niepotrzebnej czułości okazywanej wylewnie przez dawne koleżanki, dalekich krewnych i przyszywane ciotki. Ale niestety, w jej rodzinnym miasteczku każda napotkana osoba plasowała się w którejś z tych kategorii.

I to imię... wstrętne... dawno zapomniane, przerobione z prawowiernej Tamary, jakby miejscowym przez usta nie mogło przejść cokolwiek bardziej oryginalnego ponad oklepane, od pokoleń czerpane z litanii do wszystkich świętych inspiracje.

– Pięknie wyglądasz... tak, wiesz... z klasą! – Ela obdarzyła Tamarę prymitywnym, choć niewątpliwie szczerym komplementem.

– Dziękuję. – Tamara nie odwdzięczyła się jej tym samym. – Trochę się śpieszę – dodała. – Wpadłam tylko po czekoladki, mogą być z likierem, na przykład orzechowym. Dwa pudełka.

Elżbieta najwidoczniej nie odważyła się ciągnąć pogawędki. Podeszła do półki ze słodyczami i sięgnęła dokładnie po takie czekoladki, jakich chciała Tamara. Ta zaś nawet pomyślała, żeby pochwalić zaopatrzenie sklepiku, jednak w obawie przed kolejnymi niechcianymi atakami czułości wolała milczeć.

Czekoladki potrzebne były Tamarze na upominek dla matki. Symboliczny podwójnie – jako drobiazg, który zwykle wypada wręczyć, idąc do kogoś w gości, i jako znak jej wielkomiejskiej kariery. Bo to właśnie była branża, w której Tamara wdrapała się najwyżej, jak mogła, ale nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa...

Czekolada… Smakowy fenomen. Słowo kojarzące się z czymś słodko-aromatycznie-aksamitnym, co błogo rozpływa się w ustach, sprawia radość nie tylko zmysłowi smaku, ale także wszystkim pozostałym zmysłom. Już samo jego wypowiadanie zmusza do układania języka względem podniebienia w sposób niemal identyczny, jak podczas delektowania się kosteczką tego nieporównywalnego z niczym rarytasu...

Tamara uwielbiała czekoladę, odkąd sięga pamięcią. Znała wszystkie rodzaje czekoladowych tabliczek dostępnych w sprzedaży. Po smaku potrafiła odgadnąć nazwę producenta – nie przypuszczała jednak, że jej przyszłe życie będzie ściśle związane z tym brunatnym klejnotem na rynku słodkości. O wszystkim zdecydował przypadek, a raczej... Jak to kiedyś na własny użytek nazwała, przypadek ukierunkowany zamiłowaniem. Otóż zaledwie kilka tygodni po obronie licencjatu na kierunku Marketing i Komunikacja Rynkowa wygrała pewien znamienny i bardzo dla niej owocny w skutkach konkurs. Wysłała na podany adres trzy opakowania po czekoladzie mlecznej Mlećka firmy Choco’coco z osobiście ułożonym sloganem reklamowym i zajęła pierwsze miejsce. Nagrodą w konkursie był stutabliczkowy karton Mlećki oraz zwiedzanie fabryki wytwarzającej owo cudo – od hali produkcyjnej po najwyższe struktury handlowe. W dziale marketingu Tamara zabłysnęła adekwatną wiedzą, a nawet „pewną oryginalnością spojrzenia na istotę rzeczy”, jak określił to pan, który opiekował się Tamarą podczas wycieczki.

Wygrana w konkursie pozwoliła Tamarze snuć marzenia o pracy w podobnej branży, a najchętniej w tejże fabryce. I tak też się stało, choć na początku nie było jej zbyt... słodko. Aplikowała bowiem od razu na konkretne stanowisko, ale niestety, przegrała z konkurencją. Zdaniem Tamary „konkurencja” nie miała niczego ponad to, czym dysponowała ona, no, może poza bujnymi, długimi włosami, talią osy, wydatnym biustem i figlarnym spojrzeniem szmaragdowych oczu. To wszystko zaś, jak sądziła Tamara, nie stanowiło przymiotów koniecznych do rzetelnego wykonywania pracy. Niestety, z czasem musiała zweryfikować ten pogląd w myśl zasady, która jak się okazało, dotyczyła nie tylko produktów wytwarzanych w tej firmie, a mianowicie, że to odpowiednie opakowanie skłania do sięgnięcia po jego zawartość. I dopiero wówczas (!) gdy jej sylwetka zaczęła zaprzeczać zamiłowaniu do wyrobów czekoladowych, a kolor włosów przybrał barwę obiegowo uznaną za wskaźnik raczej niskiego IQ – została przyjęta do tej pracy.

– Cześć, mamuś! – wykrzyknęła Tamara, jakby trochę zaskoczona widokiem stojącej w drzwiach rodzinnego domu kobiety.

Myśli i wspomnienia zawładnęły nią na tyle, że całą drogę od sklepiku aż do progu rodzinnego domu przebyła całkiem automatycznie. Automatycznie też ucałowała matkę w oba policzki i wetknęła jej w rękę pudełko czekoladek (drugie było dla siostry), ta natomiast włożyła całe mnóstwo matczynego uczucia w oddanie powściągliwego, ledwie wyczuwalnego uścisku.

– Witaj, Tamarko. Wchodź prędko, czekamy na ciebie z kolacją!

Pani Irena wprowadziła ją do przedpokoju, odebrała od niej płaszcz i neseser.

– Nie zostaniesz na dłużej, prawda? – stwierdziła raczej, niż spytała, zatrzymując wzrok na mizernym bagażu córki.

– Nie, mamuś, zapracowana jestem ostatnio, nie mogę, choćbym chciała.

Matka od lat przy okazji nieczęstych wizyt Tamary pytała w ten sam sposób, a ona za każdym razem odpowiadała podobnie, jednak to „choćbym chciała” było z czasem coraz mniej szczere. Bo Tamara nie chciała. Im bardziej wsiąkała w wielkomiejskie życie i wszystko, co z nim w pakiecie (odpowiednie warunki mieszkaniowe, całkiem inni znajomi, odmienny sposób spędzania wolnego czasu), tym bardziej nie chciało jej się wracać do nudnej, prowincjonalnej rzeczywistości. Klockowatej „willi” z ogródkiem warzywnym, łaciatym kundlem wyczekującym nie wiadomo czego przy furtce, wiecznie czymś zatroskaną matką, starszą siostrą i jej dramatycznie przaśnym żywotem...

– No, wchodźże, Tamarko – ponagliła matka. – Gosia już pewnie placuszki ziemniaczane na talerze nakłada.

No właśnie, placuszki. Tamara westchnęła. Dla mamy czas widocznie stanął w miejscu. Dla niej, ale i dla większości mieszkańców tego miasteczka. Owszem, Tamara kiedyś jadała placuszki ziemniaczane, pijała domowe kompoty, oglądała seriale i czytała tanią kolorową prasę.

Dla mamy zupełnie niepojęte było istnienie odrębnego świata, gdzie nie tylko przestrzeń różniła się od tej tutaj, ale też czas płynął inaczej – szybciej, bardziej bezwzględnie. A w takiej czasoprzestrzeni nie było miejsca dla stojących w miejscu, dla biernych ani ślamazarnych. Owszem, Wielkie Miasto tolerowało podobne jednostki, ale wyłącznie w wydaniu emeryckim, i to z najstarszego portfela. Tacy co prawda nie mogą wnieść nic pożytecznego do społeczeństwa, ale dzięki kompletnemu brakowi asertywności nikomu nie wadzą. Ludzi młodych, niemających w sobie ducha nowych czasów Wielkie Miasto przeżuwa i wypluwa. Skazuje na niebyt – „bytem” nazywała Tamara bowiem dobrobyt. A zatem, według jej wielkomiejskiej teorii, istniały trzy formy życia: dobrobyt, niebyt i stabilizacjonizm. Ta ostatnia forma polegała na tym, że jedyne działania określonej grupy ludzi opierały się na dbałości o zachowanie dotychczasowego statusu. Do tej grupy zaliczała matkę; swoją siostrę Małgorzatę natomiast uważała za typową przedstawicielkę kategorii niebytu...

– No! Witaj, siostrula, w skromnych rodzinnych progach – zawołała ta ostatnia, mocno zarumieniona od kulinarnych działań przy rozgrzanej kuchence.

– Dobry wieczór, Małgosiu. Naprawdę, niepotrzebnie się fatygujesz, mówiłam mamie przez telefon, że to ja stawiam kolację.

– Ależ to żaden problem. – Gosia uśmiechnęła się, opacznie pojmując wypowiedź siostry. – Przecież do domu przyjechałaś, co nie? Należy ci się porządna domowa kolacja. Zresztą, kto to widział, żeby ot tak, bez przyczyny stołować się w knajpie.

– Mogłybyśmy zamówić coś do domu…

– No coś ty. U siebie możesz jeść te plastikowe kurczaki i frytki smażone na zjełczałym oleju, ale nie w porządnym domu.

– Myślę, że nawet w tutejszych restauracjach byłby jakiś wybór – podsumowała sarkastycznie Tamara.

– Ty wyboru w każdym razie nie masz – zaśmiała się Gosia. – Siadaj bez wyrzutów sumienia do wyżerki, w końcu nieczęsto cię tu podejmujemy.

– Nie mów do niej jak do gościa. Tamara jest u siebie, póki co – wtrąciła matka.

– No właśnie, mamo. Może już pora zrobić z tym porządek? Przepisać dom na Małgorzatę.

– Dom jest wasz, po połowie. A jeśli coś w życiu nie wypali, dokąd wrócisz, jak nie do domu? Wielkie kariery w wielkim mieście na pstrym koniu jeżdżą.

– Dajcie spokój, jedzcie, dom nie zając. – Gosia zaśmiała się rubasznie.

– A ja uważam dokładnie tak samo jak szwagierka. – W drzwiach stanął Marek, mąż Gosi.

Sądząc po stroju i stanie jego rąk, właśnie skończył jakąś przydomową robotę.

– Weź się ogarnij i siadaj do kolacji. – Gosia się skrzywiła. – Nie powinieneś łazić jak robol przy gościu.

– Ona nie jest u nas żadnym gościem – powtórzyła pani Irena.

Tamara przekonała się już, że zawsze przy okazji jej pobytu tutaj wraca temat podziału majątku. Od lat namawiała matkę, by uporządkowała sprawy domu i przepisała go starszej siostrze. Zamierzała zrzec się swojej części, ale matka nie chciała o tym słyszeć.

– Owszem, jestem u was gościem. I tak chcę się czuć. Ja tu nie wrócę, mamo. A nawet jeśli, czego zupełnie nie przewiduję, będzie mnie stać na własny dom. Poza tym on wcale nie jest nasz „po połowie”, bo nadal figuruje jako własność twoja i taty. Po połowie. Nie zapominaj, że po jego śmierci nikt jego statusu nie uaktualnił.

– Bo i po co? Kiedy umrę i tak cały majątek przejdzie na was, a wy się przecież nawzajem nie skrzywdzicie.

– Może tak, może nie – podsumował Marek, który stał ciągle w drzwiach. – Ale mnie już niekoniecznie chce się robić na cudzym. Bo wiesz, szwagierka, właśnie rynna przegniła i trzeba ją będzie wymienić. A teraz tyle co skończyłem bojler spawać, bo przeciekał...

– Marek! Idź się umyj i daj spokój! Wstyd mi tylko robisz – obruszyła się Gosia.

– Jaki wstyd? Że mówię to, co i ty masz ochotę powiedzieć, ale brakuje ci odwagi? – burknął Marek w drodze do łazienki.

– Bo ja wyjdę! – zagroziła matka, wstając od stołu.

Może lepiej by było, gdybym to ja wyszła, pomyślała z niechęcią Tamara. Albo jeszcze lepiej, żebym tu wcale nie przyjeżdżała.

Wizyty w domu rodzinnym, mimo iż nieczęste, Tamara uznawała za swój bezwzględny obowiązek. Już na początku wielkomiejskiej kariery obiecała sobie, że będzie utrzymywać z rodziną regularny kontakt i nigdy go nie zaniecha. Nie podobało jej się bowiem podejście nowych koleżanek do własnych rodziców, którzy zostali gdzieś tam, podczas gdy ich córki popędziły w świat sięgać po to, czego z owych miejsc nawet „wzrok nie sięgał”. A potem przyszedł moment, że kontakty z rodzicielami stały się dla nich kulą u nogi, co wywoływało u Tamary spory niesmak.

– Tata zadzwonił, powiedział, że mama złamała nogę. Przewróciła się, wyobraź sobie, na prostej drodze – oznajmiła któregoś dnia Beata, koleżanka z pracy, w czasie gdy Tamara jeszcze siedziała na pierwszym piętrze. – Muszę tam pojechać... Jakby się, kurczę, brat nie mógł wszystkim zająć, zwłaszcza że przepisali na niego cały dom...

– A gdzie jest teraz twój brat? – spytała Tamara.

– Pojechał z żoną i dziećmi w góry. Ale co to ma do rzeczy? Chyba taka darowizna do czegoś zobowiązuje, prawda?

Mniej więcej wówczas Tamara obiecała sobie, że będzie swoją mamę regularnie odwiedzać i w potrzebie nigdy nie odmówi jej pomocy. Beata nie była wyjątkiem. Inne koleżanki z równą niechęcią odnosiły się do swoich powinności wobec rodziców. Co prawda i ją dopadł chroniczny brak czasu, a gdy już miała go nieco więcej – zaczynały upominać się o siebie znacznie pilniejsze sprawy. W każdym razie, bez względu na wszystko, przynajmniej raz w roku, na Święto Zmarłych, Tamara pojawiała się w domu. I na cmentarzu, u ojca. Kiedyś bywała tu częściej, ale z czasem doszła do wniosku, że mama jest pod doskonałą, wręcz nadgorliwą opieką Gosi, a życzenia z okazji imienin czy urodzin któregoś z domowników można złożyć przez telefon. Zresztą i mama, i siostra obchodziły urodziny w listopadzie, więc prezenty spokojnie mogła im wręczyć pierwszego, siostrzeńców natomiast najbardziej interesował stosowny przelew na konto. Do świętowania urodzin szwagra nie poczuwała się, bo właściwie z jakiej racji? On również nie wyrywał się do niej z życzeniami, więc wszystko było w jak najlepszym porządku.

– A co tam u Tomka i Krzysia? – Tamara, próbując zmienić temat, zapytała o siostrzeńców. – Krzysztof chyba już się obronił?

– Nie... Trochę mu nie poszło w tym roku... – odparła Gosia niechętnie.

– Nie poszło mu, tak? – Marek zawrócił z drogi do łazienki.

– To on nie poszedł. Na dwa egzaminy! Zawalił rok i tyle, ale teraz to ja się wezmę za niego.

– Marek, idźże się umyj wreszcie, bo wyglądasz jak nieboskie stworzenie. I zjedz placka, może ci się humor poprawi!

– Zaczekam jeszcze, aż się Tamara zapyta o Krzyśka, bo możesz też mieć kłopot z odpowiedzią.

Ostentacyjnie skrzyżował ręce na piersi i oparł się o futrynę. Tamara pożałowała swojego pytania, ale teraz, wobec jego oczekiwań, musiała pogrążyć się po raz drugi. Zastanawiała się jednak, co mógł zmalować młodszy z braci.

– Chyba wiem, co u Tomasza – powiedziała pozornie beztrosko. – Zdał maturę w maju. I to całkiem nieźle. Mama mówiła mi o tym przez telefon.

– Zdać, zdał – prychnął Marek i czekał na kolejne pytanie Tamary.

– Znaczy, że wszystko u niego dobrze? – szwagierka z pewnym ociąganiem spełniła jego oczekiwanie.

– Jemu chodzi o to, że Krzyś postanowił nie iść na studia – wyręczyła go Gosia. – Tak jakby wszyscy dziś musieli być magistrami!

– Wszyscy nie, ale przynajmniej co drugi. Biorąc pod uwagę, że mam dwóch synów, choć jeden powinien mieć olej w mózgownicy. I „mgr” przed nazwiskiem. Mnie to się nie udało, mojemu rodzeństwu się nie udało, a teraz warunki do nauki są takie, że... no po prostu grzech tym magistrem nie zostać!

– Nie mów hop, młodzi są, mają czas. Któryś z nich ci na pewno magistra zrobi. – Gosia westchnęła. – Choćby ze strachu...

– Tomek miałby to już za sobą, ale mu twoja ustępliwość karierę skróciła.

– Już ty się nie bój o ich kariery – wtrąciła pani Irena. – To sprytne chłopaki. Na wiosnę będą mieć firmę, a na następne Święto Zmarłych po własnym aucie co najmniej. Zobaczysz. Popatrz tylko na moją młodszą córkę, Tomasz wypisz wymaluj w chrzestną się wdał, a Krzyś przy nim nie zginie.

– Ech, gadać mi się nie chce z wami. – Marek skapitulował i po chwili nad głowami dał się słyszeć odgłos lejącej się wody.

– A ty czemu nie jesz? – spytała Gosia całkiem już bez humoru na widok kompletu placków na talerzu Tamary.

– Przepraszam, ale jakoś... nie chce mi się.

– Wiedziałam. Ten facet zawsze musi wszystko popsuć! Ambicja go zżera, choinka jasna. Nie wystarcza mu, że chłopcy są pracowici, uczciwi, niegłupi. Jakby bez tego „mgr” byli mniej dla niego warci! Firmę razem założyli, wiesz? Auta będą z zagranicy sprowadzać i sprzedawać. U nas w mieście ani w okolicy nie ma takiej firmy, konkurencji nie będzie.

– No wiesz... Tomasz jest dorosły, Krzysztof też jest pełnoletni, może rzeczywiście powinni sami zdecydować o sobie. A skoro, póki co, nie ma tu konkurencji w handlu samochodami, może należałoby to wykorzystać, nie czekać, aż ktoś ich ubiegnie? Studiować zresztą mogą zaocznie...

– Jemu to wytłumacz. – Pani Irena skinęła głową w stronę, w którą udał się jej zięć. – Bo my z Gośką uważamy tak samo jak ty. Mają z kogo brać przykład...

– Nie wiem, czy jestem dla nich właściwym przykładem, mamuś, ale jedno jest pewne: jeśli wiedzą, czego chcą od życia, powinni do tego konsekwentnie dążyć. I nic nie robić na pół gwizdka. Po prostu – wszystko albo nic. Z takim założeniem mogą osiągnąć naprawdę dużo. Znam osoby, które wszędzie udzielały się po trochu: troszkę się niby kształciły, troszkę pracowały, a co im zostało, ulokowały w tak zwanym życiu rodzinnym. I wyszło z tego jedno wielkie... nic. Młyn, który miele dwadzieścia cztery na dobę, a zamiast mąki produkuje same plewy, i to w dużych ilościach...

Swoją przemowę Tamara adresowała przede wszystkim do starszej siostry, ale ta jak zwykle wszystko brała za dobrą monetę.

– Tak, tak – potwierdziła niczego nieświadoma Gosia. – Ale bez obawy, oni mają dużo serca i zapału do tego biznesu. Zobaczysz, za rok będzie tak, jak mówi mama.

– I tego im serdecznie życzę – podsumowała Tamara, dodając w duchu, że oby się za bardzo nie wdali ani w matkę, ani w ojca.

Tyle w ramach sprawozdania na temat: „A co tam u was dobrego, kochani”. Rodzina Tamary miała bowiem to do siebie, że na dzień dobry raczyła ją wszystkim co najgorsze, każdy się na każdego wyżalał i każdy liczył na poparcie z jej strony. Sami zaś oczekiwali od niej opowieści wyłącznie o sukcesach zawodowych (o prywatne nie mieli odwagi wypytywać wprost), szczęściu, radości i dobrobycie. Ale to dopiero nazajutrz, przy obiedzie i podczas kolacji, a Gośka pilnie pracowała nad każdym z osobna, wpajała im listę tematów zakazanych i sugerowała wskazane. W Dzień Zaduszny zaraz po śniadaniu Tamara, tradycyjnie tłumacząc się korkami na drodze, szykowała się do powrotu. Z ulgą i poczuciem spełnionego obowiązku.

* * *

Do swojego mieszkania – eleganckiego apartamentu na nowoczesnym osiedlu – Tamara niemal wbiegała po schodach. Nie korzystała z windy. Trzecie piętro było akurat w sam raz, by zafundować sobie chociaż minimum ruchu, na który nie zawsze miała czas. To znaczy – nie zawsze miała czas na ruch bardziej celowy i przyjemniejszy niż wdrapywanie się po schodach, chociażby pilates, na który zapisała się jeszcze we wrześniu.

– Dlaczego golisz się wieczorem? – spytała Oskara, którego po pobieżnym przeglądzie mieszkania zlokalizowała w łazience. – A w ogóle to cześć!

Cmoknęła swojego chłopaka w kark, ponieważ wyższe partie pokryte miał pianką do golenia.

– Dokądś wychodzimy... może jest jakaś inna niespodzianka? – zamruczała jak kotka, tuląc się do jego pleców.

– No właśnie – odparł Oskar, ścierając resztki białej mazi z twarzy. – Myślałem, że zdążę, ale skoro jesteś, nie będę tego odkładać do jutra.

– Czego? – Tamara uniosła starannie wystylizowane brwi.

– Wychodzę. Ja wychodzę. Sam. To znaczy... wychodzę i nie wracam.

– Jak to… Wyprowadzasz się? Teraz? Tak... bez uprzedzenia? Ale dokąd?

– Mniejsza z tym. Tamara, oboje jesteśmy wolnymi ludźmi, nowoczesnymi, niezależnymi. To normalne, że na świecie istnieją rozmaite... konfiguracje międzyludzkie i że one co jakiś czas się zmieniają. To oczywiste dla mnie i dla ciebie, prawda?

– Tak – odparła Tamara mechanicznie.

– No widzisz. A zatem dla mnie nastąpił teraz moment... e... zmiany konfiguracji. Dla ciebie chyba też.

– Rozumiem, że odchodzisz do innej kobiety?

– Znasz mnie. Wiesz, że nie jestem stworzony do życia w pojedynkę. A ty będziesz miała trochę oddechu, kilka wieczorów tylko dla siebie, zanim wejdziesz w kolejną konfigurację...

– Przestań już z tymi konfiguracjami! – podniosła głos.

Nie chciała, by dalej mówił. By tłumaczył cokolwiek. Chciała przede wszystkim wyjść z tej sytuacji z twarzą. Miała w tym niejaką wprawę (o ile można w takich okolicznościach mówić o wprawie), bo od czasu gdy zamieszkała w tym mieście, w podobny sposób zakończyło się już kilka jej związków.

– Dobrze, idź, oczywiście – odparła już o wiele spokojniej. – Powiedz mi tylko: dlaczego. I jaka ona jest, ta twoja nowa. Inna niż ja czy podobna? Lepsza? W czym?

– A po co ci to wiedzieć?

– Zbieram psychologiczne dane o facetach w moim życiu. – Uśmiechnęła się wyćwiczonym uśmiechem.

– Ogólnie jest podobna – odpowiedział Oskar niechętnie. – Taka wiesz, jakby z daleka jej się przyjrzeć. Ale z bliska jest całkiem inna. Czy lepsza? Może nie. To tak, jakbyś chciała porównać sałatkę z krewetek do ciastka z kremem. Rozumiesz?

– Jasne – przytaknęła bezmyślnie. – Ale teraz pośpiesz się, nie zamierzam marnować wieczoru.

Oskar spojrzał na nią zdziwiony.

– Wychodzisz?

– Owszem. Jest ostatni wieczór długiego weekendu. Nie takie miałam plany, by spędzić go samotnie, gapiąc się w telewizor.

– Dokąd się wybierasz? – spytał Oskar, raczej idiotycznie.

– Daruj, ale teraz twoja ciekawość jest nie na miejscu – odparła Tamara wyniośle.

– Chciałem tylko wiedzieć, czy masz już kogoś. To znaczy... na oku?

– Zapytaj mnie o to jutro rano. Albo lepiej przed południem.

Tym razem uśmiech nie był zbyt wymuszony – im bardziej Oskar czuł się w tej sytuacji źle, tym ona czuła się lepiej. To był właśnie jej sposób na odchodzących facetów, wypraktykowany i sprawdzony. Nie dramatyzowała w takich chwilach, nie prosiła o nic, nie robiła wyrzutów. Ale sprawiała, że jej – w tym momencie już były – czuł się, jakby to on został porzucony.

– Tak łatwo ci przyjdzie pocieszyć się po mnie? – Oskar jakby nie dowierzał w to, co usłyszał.

– Pocieszyć? Ja bym to nazwała, zgodnie z twoją terminologią, zmianą konfiguracji. A teraz, proszę, weź swoje rzeczy, bo przypuszczam, że jesteś już spakowany, i nie zabieraj mi resztki wolnego czasu. Jestem zmęczona wizytą u mamy, muszę odreagować.

– Ale... – Oskar wyglądał coraz bardziej śmiesznie: ze śladami mydła na twarzy oraz głupią miną. I o to właśnie chodziło.

– Daruj, ale ablucji dokończysz już u niej. Śpieszę się, a muszę jeszcze wziąć kąpiel. – Wyjęła mu ręcznik z dłoni i odwiesiła na swoje miejsce.

Kiedy wyszła z łazienki, po Oskarze nie było już śladu. Ale po jej satysfakcji z finałowej sceny też nie. Pobiegła do sypialni i z płaczem rzuciła się na pachnące jeszcze jego perfumami łóżko. Bo to wcale nie było tak, że w życiu prywatnym, jak w zawodowym, była silną, pewną siebie kobietą. W pracy odnajdywała się doskonale, znała się na tym, co robi, nie brakowało jej ambicji, solidności i uporu, co przekładało się na osiąganie kolejnych sukcesów. Niestety, cechy te nie bardzo przydawały się w życiu uczuciowym. W firmie, jeśli szło coś nie tak, Tamara zwoływała swój zespół, wspólnie dochodzili do tego, w czym rzecz, i wdrażali jakiś plan B. To zazwyczaj skutkowało. W kwestii takiej jak ta, która miała miejsce przed chwilą, nawet nie potrafiła zdefiniować problemu, nie mówiąc już o jego rozwiązaniu. Bo – analizowała – była przecież zadbaną, atrakcyjną kobietą, inteligentną, kulturalną. Ustawioną życiowo. Jej kolejni partnerzy byli zawsze facetami na poziomie, o podobnym statusie i priorytetach jak jej własne. To, jej zdaniem, powinno gwarantować wzajemne zrozumienie, kształtować podobne gusta i potrzeby, i co się rozumie samo przez się, winno rzutować na trwałość związku. A skoro niczego takiego nie gwarantowało, w czym tkwił problem?

Tamara powlokła się do łazienki, zrzuciła szlafrok i stanęła przed lustrem. Zobaczyła w nim trzydziestoletnią kobietę, zgrabną i mimo opuchniętych oczu – o ładnej twarzy. Gęste, popielate i zawsze starannie ułożone włosy były jej niezaprzeczalnym atutem. Szczupła talia, krągły tyłek i średni, ale foremny biust powinny być dopełnieniem tego, za czym szaleją mężczyźni. I owszem, szaleli. Ale zazwyczaj nie dłużej niż półtora roku...

– Co jest, do jasnej cholery? – zapytała Tamara swojego odbicia, ale nie otrzymała odpowiedzi.

– Dupa! – odpowiedziała sobie raczej wulgarnie, nie mając przy tym na myśli własnych szczegółów anatomicznych.

To miało być przekleństwo. Jedno z najgorszych, jakie znajdowały się w jej słowniku. Bo Tamara, jako kobieta z klasą, nie „wyrażała się” nigdy, a już z pewnością nie w tak zwanych językach martwych. Rodzima „cholera”, „dupa”, „jasny szlag” i tym podobne w zupełności jej wystarczały.

Zawahała się chwilę przed następnym krokiem. Miała bowiem do wyboru dwie opcje: położyć się do łóżka z butelką brandy albo zadzwonić do Anetki. Ta z pewnością znalazłaby dla niej czas, bo od około tygodnia też była singielką. W chwilach wolnego przebiegu uczuciowego przyjaźń dziewczyn przeżywała renesans. Tamara miała generalnie więcej przyjaciółek, nie tylko Anetkę; były jeszcze Ewelina, Magda i Beata. Normalnie nie spędzały ze sobą zbyt dużo czasu, wszystkie bowiem były kobietami pracującymi na stanowiskach wymagających pewnych poświęceń. Miewały też życie prywatne, ale gdy następowała w nim krótsza lub dłuższa przerwa, wypełniały sobie nawzajem spowodowaną nią lukę. Tamara bardzo ceniła sobie tego rodzaju przyjaźń: niezbyt czasochłonną i bez zbędnych zobowiązań.

– Przyjaciel jest po to, żeby był – mawiały o sobie. – I bez względu na to, czy się go nie widzi miesiąc, czy rok, ma się pewność, że nic się w tej przyjaźni nie zmieniło i w każdej chwili można na niego liczyć.

I to była szczera prawda: Tamara i jej koleżanki mogły liczyć na siebie w sposób absolutny. Oczywiście nie wymagały od siebie nawzajem czynnego wsparcia w przypadkach losowych: śmierci osób bliskich, chorobach członków rodziny czy własnych, nie zwracały się do siebie o pomoc w kryzysach finansowych. To były sfery, którymi nikt nikogo nie absorbował, mimo że wcześniej tego nawet nie ustaliły – tak po prostu było i już. We wszystkich innych kłopotach stanowiły dla siebie bezwzględne wsparcie i ostoję. O swoich troskach mówiły szczerze, bez owijania w bawełnę. Wyżalały się i wypłakiwały bez skrępowania. Tę właśnie opcję wybrała Tamara i sięgnęła do torebki po telefon.

POZOSTAŁE ROZDZIAŁY DOSTĘPNE W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJIPEŁNY SPIS TREŚCI

TAK ZWANE DOMOWE PIELESZE

FACECI TO BEZGUŚCIA I PROSTACY

USTA NA MIARĘ MOŻLIWOŚCI

TEDI

FESTIWAL SŁODKOŚCI

NIEWIERNOŚĆ

SPOTKANIE PO LATACH

SIOSTRZENIEC

DRUGI SIOSTRZENIEC

ZEZNANIA BYŁEGO

DLACZEGO FACET NIE CHCE

DOMEK NA WSI

POGRZEB BANI

NOCNY SPACEREK

W OBJĘCIACH WROGA

PRZEMEK

MIESZKANIE BEZ DRZWI

LUNA

BURZA

UCIECZKA PRZED SOBĄ

Z DALA OD MIEJSKIEGO ZGIEŁKU
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: