Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ferit. Aga janczarów. Tom I. Sprawy eunucha - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 grudnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ferit. Aga janczarów. Tom I. Sprawy eunucha - ebook

Ferit (1425 r.) - urodzony w Krakowie, w Koronie Polskiej. W wieku lat trzynastu uprowadzony do osmańskiej Turcji.  W 1438 roku przyjmuje islam i rozpoczyna edukację w elitarnej szkole paziów pałacowych sułtana Murada II w Edirne. Zarządzana przez białych eunuchów placówka ma jedno zadanie - stworzyć liderów dla aparatu wojskowego i urzędniczego rozkwitającego Imperium Osmańskiego. Przed małym chłopcem - podobnie jak i przed innymi brańcami z Serbii, Albanii, Wołoszczyzny i Grecji - otwierają się wrota do wielkiej kariery...

 

Rok 1438. Europę Zachodnią zżera wojna, która w przyszłości zostanie nazwana stuletnią. Korona Polska trzy lata wcześniej podpisała  w Brześciu Kujawskim traktat pokojowy z Zakonem Krzyżackim.
Bizantyjski Wschód przeżywa upadek obyczajów osłabiających instynkt przetrwania. Rosnące w siłę Imperium Osmańskie coraz silniej spogląda w stronę murów Konstantynopola...
Tymczasem w Krakowie trzynastoletni Jutrowoj, chłopiec z ubogiej rodziny marzy całym sercem, aby - podobnie jak jego bohater, Zawisza Czarny - zostać rycerzem chrystusowym i oswobodzić Grób Pański w Jerozolimie spod muzułmańskiego panowania.
Chłopiec nie ma pojęcia, że los wyznaczył mu inną drogę...

 

 

Sławomir Łuczak (1973 r.) - urodzony w Świdnicy, w Polsce Ludowej.
Opublikował powieści: „Archipelag Rynek”, „Fetyszysta”, „Czy to miłość?”, „Chłopcy”, „Polska”, „Namiętność w miejscu publicznym”, „I tak wszyscy tu się znajdziecie”, „Normalne ślady użytkowania”.
W 2011 roku jego powieść „I tak wszyscy się tu znajdziecie” znalazła się wśród książek nominowanych do Literackiej Nagrody Europy Wschodniej Angelus.
Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7859-566-3
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

3 czerwca 1453, Stambuł

W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego, niech błogosławione będzie imię Jego oraz Proroka Jego, Mahometa. Rozkazano mi walczyć i zabroniono kochać, a z obu tych zadań wywiązałem się najlepiej jak potrafiłem, choć miłości oprzeć się nie zdołałem. Takie jest bowiem serce człowieka, że nie chce bić samotnie, kiedy wstaje dzień i gdy ustępuje miejsca nocy. Z nabytą przez lata biegłością wznosiłem ostrze przeciw niewiernym, ale sprawiłem również, że wdarło się w serce mego ojca oraz przebiło mlecznobiałą pierś tej, którą kochałem najbardziej, jednak – klnę się na Sprawiedliwego – tylko wrogów pragnąłem widzieć na marach.

Dziś, kiedy próbuję zrozumieć, kim jestem naprawdę, obok mnie spoczywa buńczuk1 z pojedynczym końskim ogonem, a imię moje wypowiadane jest z szacunkiem zarówno przez wysokich urzędników dywanu2, jak i szeregowych janczarów. Z respektem przeklinali je także bizantyjscy rycerze milczący obecnie ze względu na śmierć, jaką im zadaliśmy, choć pewnym jest, że żyjąc, lżyliby mnie słowami, jakich nie używa się w obecności kobiet.

Dziś, wiedząc, że zmierzę się z potęgą minionych dni, przystroiłem się odświętnie z szacunku wobec tych, których przywołam w długiej opowieści. Głowę moją zdobi błękitny, muślinowy turban owinięty wokół czapki z anatolijskiego filcu. Uświetniają zawój cztery odznaki za męstwo i ofiarność w boju, zaś spina go szafirowa miniatura kotła z tkwiącą w nim wielką warząchwią: dwoma przedmiotami bez jakich istnieć nie mogłaby janczarska orta3. Najbardziej biegły wojskowy krawiec sprawił, że dostarczony z Samarkandy jedwab przemienił się w czerwony kaftan wyszywany żółto-niebieskimi wzorami, biało-żółtą koszulę, bordowe szarawary oraz czerwoną szarfę, zza której wychyla się kindżał o głowicy z kości słoniowej wysadzanej perłami. Żółte buty oficerskie z cholewkami wykonał mistrz szewski Ramiz, dawny janczar wielce zadowolony, że nawet w stanie spoczynku przysłużyć się może towarzyszom broni.

Unosi się nade mną zapach różanej wody mieszający się z wonią łagodzącej ból maści z drzewa sandałowego, jaką natarł hakim4 Kutay moje poranione ciało. Dlatego jestem gotów, by godnie powitać przeszłość, mimo iż jeszcze wczoraj nie było pewne, czy rany odniesione w boju nie skradną mi oddechu i nie rozkażą przestać bić niespokojnemu sercu. Czeka cierpliwie na moje słowa pisarz z narzędziami swojej profesji, a jego zręczność w zapisywaniu cudzych myśli nie ma sobie równych.

Dziś, kiedy jestem zwycięzcą i bez radości patrzę na łzy pokonanych, kiedy spoglądam jak bracia moi, janczarzy, po otrzymaniu zgody od tego, którego nazywają al-Fatih – Zdobywca – grabią upadłe miasto, wiem, że nie można ich w tym procesie zatrzymać. Że dopóty hańbić będą kobiety i zadawać śmierć próbującym jeszcze walczyć o godność i cześć, dopóki nie zagarną wszystkiego, a bogate łupy, jakie zniosą do swoich ort nie zostaną rozdzielone podług sprawiedliwej reguły starszeństwa. Nie można ich za to winić, gdyż wojna jest dla nich wszystkim. Przyuczano ich do niej już w dzieciństwie, aby wchodząc w dorosłość mogli stać się mieczem islamu i przekleństwem dla wrogów. Podlega także wojennym zasadom prawo zwycięzcy, z jakiego skrupulatnie korzystają teraz na ziemi niewiernych, choć po prawdzie Konstantynopol przestał nią być, stając się siedzibą prawdziwej wiary. I ja przyczyniłem się do tego przy pomocy szabli i strzał, o czym opowiem, gdy nadejdzie właściwa chwila, jeśli zechce tego Allah Rozumny i Litościwy.

Z woli sułtana stolica Bizancjum od trzech dni nazywa się Islam Bul5, co oznacza Miasto Islamu. Podkreśla to wyraźnie prześwietny ferman6 Władcy Wiernych odczytywany przez strojnych w zielone kaftany czauszów7 krążących niezmordowanie ulicami, mimo iż więcej zmarłych nie może usłyszeć ich słów, niż żywych nasycić serca dobrą nowiną. Także po całej Rumelii i Anatolii rozjechali się posłańcy, aby ogłosić we wszystkich sandżakach8, że nad niezdobytymi do tej pory przez Osmanów murami przeżartymi zbytkiem, korupcją i zepsuciem z dumą załopotał zielony sztandar Proroka, pokój z nim na wieki. Zobowiązano ich także, by wspomnieli, że litościwy sułtan natchniony wolą Jedynego Boga zagwarantował ocalałym wolność wyznania oraz zezwolił wielu mieszkańcom pozostać w domach, co świadczyć tylko może o jego wielkości i miłosierdziu.

Ojciec Mehmeda Zdobywcy, sułtan Murad9 – niech pamięć o nim trwa wiecznie – pod którego rozkazami służyłem i przelewałem krew, niechętnie szedł na wojnę na ziemię niewiernych. Rozumiał jednak, że dżihad jest obowiązkiem, który nie dopełniony wyda na świat trujący owoc wojny przywleczonej na teren państwa Osmanów. Była bitwa dla Murada wyłącznie radykalnym środkiem dyplomatycznym, z którego korzystał w chwili, gdy zawodziły inne, ale nie mogę powiedzieć, żeby nie cieszył się ze zwycięstw i nie rozpaczał nad porażkami. Oprócz tego, że z woli Allaha został Jego Cieniem na Ziemi, był także zwykłym mężczyzną, płakał i śmiał się jak inni, mimo iż wielu wydawało się to dziwne i niepojęte. Szczerze miłował pokój i był człowiekiem skromnym, oddanym prawom szariatu, za co wyznawcy prawdziwej wiary wielce go szanowali, choć twarz jego zawsze pełna była surowości. Podobnie jak sądy, jakie sprawował przed Bramą Szczęśliwości10 podczas obrad dywanu, niejednego powiodły ku śmierci, aby sprawiedliwości stała się zadość.

Teraz, kiedy widzę, kim stał się jego syn, Mehmed11, oby Allah Mocny i Niepokonany starł na proch wszystkich jego wrogów, rozumiem jak bardzo w swym charakterze odmienny jest od ojca. Ale i on zdobył moje serce, szablę oraz obietnicę, że powiodę janczarów poza obronne mury stolicy Bizancjum, które upaść musiały z woli Stworzyciela Nieba i Ziemi. Tak bowiem zapisane zostało w wielkiej Księdze Życia, a nie znam nikogo, kto ośmieliłby się wykłócać z jej wyrokami. Dopełniłem danego słowa, omal nie płacąc za to ceny najwyższej, jednak świadomość ta nie wywołuje we mnie dreszczy, gdyż nie boję się śmierci. Jest ona bowiem litościwą kurtyną, która zasnuwając oczy sprawia, że nie widać już i nie czuć ścieku życia, a człowiek wyzbywa się złudnego przeczucia, że los jego dzieli się na etapy pozwalające lepiej zrozumieć, jak formował się na przestrzeni lat. Teraz wiem, że nie ma żadnych etapów, lecz ciągłość istnienia posiadająca wyznaczony przez Jedynego Boga początek i koniec. I dlatego nie lękam się umierać, a częściej boję się żyć, bowiem w istnieniu czyha wiele niebezpieczeństw, podczas gdy śmierć jest jedna.

Będąc chłopcem wydawało mi się, że ludzie są różni, a świat olbrzymi, tajemniczy i wart odkrycia. Po latach przekonałem się, że prawdą jest tylko to drugie, a ludzie wszędzie tak samo padają czy to od chorób, czy od strzał i ciosów szabli. W podobny sposób kochają, nienawidzą i wyrażają dziesiątki innych uczuć, z dumą twierdząc, że odróżnia to ich od zwierząt. Ja jednak jestem pewny, że na ziemi to człowiek jest najgroźniejszą istotą, gdyż najbardziej dzikie bestie wedle mej wiedzy zabijają wyłącznie wtedy, gdy muszą i nigdy nie czynią ze śmierci rozrywki.

Godzina minęła, odkąd przyszedł do mnie hakim Kutay, aby sprawdzić, czy jego wiedza medyczna okazała się wystarczająca wobec ran, jakie odniosłem w boju. Ofukał mnie za nierozumną chęć dzielenia się ze światem historią mojego życia, skoro on śmierć dopiero ode mnie odprawił i nie może zagwarantować, że nie wróci, aby znów przyjrzeć mi się bliżej.

– Wróci, hakimie, wróci – mówię. – Ale nie dziś, ani jutro, inszallah12.

– Inszallah, Fericie. Uważam jednak, że nie powinieneś się emocjonować, a znając ciebie wiem, że tak właśnie będzie, bowiem losu twojego nie da się opowiedzieć urzędniczym tonem. Dlatego właśnie serce będzie bić ci szybciej, w oczach pojawi się woda, której tak się wstydzisz przed światem, a wszystko to z wielką niekorzyścią dla twojej kuracji. Z tego powodu sugeruję, abyś wstrzymał się ze wspominaniem do czasu, kiedy ciało twoje gotowe będzie, aby zmierzyć się z ciężarem minionych chwil, jakie w opowiadaniu przywołasz. Musisz wiedzieć, co wielokrotnie ci powtarzałem, że umysł i ciało to jedność, a gdy szwankuje jedno, podupada też drugie, dlatego najważniejsza jest harmonia, chłopcze. Wybacz, Fericie, że zwracam się tak do ciebie, co z pewnością kłóci się z twoją godnością, ale dla mnie zawsze pozostaniesz chłopaczkiem, jakiego przed laty poznałem, nawet jeśli z woli Allaha dożyjesz dwustu lat. Widzę, żeś już zdenerwowany tym, co za chwilę ślina na język ci przyniesie. Zdradza to twoja dłoń, którą zaciskasz na buńczuku, jakby w obawie, że ktoś ci go odbierze, mimo iż wiesz, że tak się nie stanie, bowiem nikt nie zapracował na swój tytuł tak ciężko, jak ty. Wiedział o tym Murad i wie o tym syn jego, Mehmed, którego twoi janczarzy słusznie okrzyknęli Zdobywcą, gdyż dokonał tego, czego nie udało się dwukrotnie ojcu.

Tak właśnie postękuje czcigodny Kutay, zmieniając mi opatrunek. Przekonuje mnie, abym zostawił na razie małego chłopczyka niskiego stanu, marzącego przed laty na ziemiach niewiernych, aby zostać chrześcijańskim rycerzem polskiego króla Władysława. Nie mogę jednak spełnić zaleceń hakima i pozwolić odejść dziecku z mojej głowy. Zbyt wyraźnie bowiem widzę jego szeroko otwarte, ciekawe świata oczy i słyszę setki zadawanych przez niego pytań, a wszystko to sprawia, że rodzą się we mnie słowa, które pisarz Besim zamieni na piękniejsze niż są w rzeczywistości.

– Tylko nie posyłaj po mnie – grozi medyk, zbierając się do odejścia – kiedy przed oczami migotać ci będą krwawe plamy, a serce bić zacznie niespokojnym rytmem, jaki z pewnością wywołasz swoim gadaniem.

Już mam zajrzeć w przeszłość i podjąć opowieść, kiedy dostrzegam dziewczynę zmierzającą pewnym krokiem w naszą stronę. Nie ma więcej niż szesnaście lat. Suknia jej porwana, splamiona krwią i żołnierzami. Nie próbuję zgadywać iloma. Złota siatka na głowie smętnie opada na prawy policzek. Młode piersi nieszczęsnej to wysuwają się, to chowają pod rozerwanymi szatami mieniącymi się błękitem, zielenią i bielą. Łono krwawi obficie, znacząc wymęczone lędźwie. Jeden tylko pantofel spełnia swą rolę, druga stopa boso powłóczy po ziemi, raniąc się o kamienie. Nie widzę w dziewczynie nic ludzkiego. Bardziej zjawą jest niż żywą istotą, ona również ma tego świadomość. Dlatego nie chce być już zjawą. Dlatego nie chce już być. Nie potrafiłbym jej w tym przeszkodzić.

Widzi nas wyraźnie, nieszczęsna, jednak nie zwalnia kroku. Zwraca się hakim Kutay szeptem do Allaha Miłościwego i Sprawiedliwego. Przeszywa powietrze pierwsza sura świętej księgi Koranu. Dołączam do modlitwy, szepcząc słowa Fatihy13. Doglądający mojego spokoju dwaj oficerowie janczarów zajęci grą w tryk taka, zrywają się gwałtownie z ziemi. Obnażają broń. Lśnią bruzdy na płazach świeżo wypolerowanych szabli z damasceńskiej stali. Kto wie, ile zatrutych sztyletów mogła niewierna schować pod resztkami sukni? Nie takie rzeczy się zdarzały. Nie zwraca na nich uwagi pogodzona z losem dziewczyna. Pustym, wypalonym przez chuć żołnierzy wzrokiem spogląda w toń ujścia Złotego Rogu, w niej szukając pociechy. Dłonią wstrzymuję oda baszych14. Pozwalam męczennicy zbliżyć się do skarpy, aby spotkać mogła się z przeznaczeniem, ku jakiemu z taką pewnością i odwagą kroczy. Rany nie pozwalają mi odwrócić za nią głowy, jednak dokonuję tego, nie zważając na ból. Widzę, jak pewnie zawierza się morzu, wierząc, że skrzywdzi ją mniej niż żądza janczarów.

Krążą na niebie trzy sokoły wypuszczone przez czakyrdży baszę15 sułtana Mehmeda. Tęsknią za łowami, jakim jeszcze niedawno oddawały się w lasach Edirne. Rozwiewa wiatr odór palonych ciał. W popiół wraz z nimi obracają się wybitne księgi bizantyjskich autorów. Wdzierają się w odgłosy lamentów i biadań pohańbionych niewiast pokrzykiwania architektów i budowniczych. Dostanie niebawem Ayasofya16 cztery wieże minaretów, skąd muezini wielbić będą imię Jedynego Boga. Powstanie obok nich seraj17 sułtana z Bramą Szczęśliwości, przed którą Władca Wiernych rozstrzygać będzie spory poważne i błahe. Ożyje cuchnące śmiercią miasto. A wtedy spojrzy na nie z okien nowego pałacu ten, którego zwą Zdobywcą i z bólem w sercu wspomni, jak pod jego murami tracił wiarę i nadzieję.

Wpatrzony zatem w unoszące się nad Złotym Rogiem sokoły, ja, Ferit, najmizerniejszy spośród niewolników Allaha, czorbaczy basza18 janczarów, rozpoczynam długą opowieść, a świadomość co w niej ukryte sprawia, że oczy zachodzą wodą nie przystającą mojej godności. Jeśli jednak z woli Jedynego Boga będę musiał zapłakać, uczynię to, gdyż nie mnie, niegodnemu protestować przeciw boskim zamysłom. Amen.Rozdział pierwszy

Sierpień 1438, Kraków

Trzynaście lat miałem, gdy ziemię krakowską wypalał żar sierpniowego słońca przełomowego dla mnie roku. Osiem miesięcy wcześniej ducha wyzionął cesarz rzymski, Zygmunt Luksemburski, człowiek niechętny Koronie Polskiej, przez wielu nawet nazywany jej wrogiem. Ster władzy przejąć miał po nim jego zięć, August Habsburg, co wielce nie podobało się możnym panom czeskim. Tak bardzo, że zwrócili się o pomoc do Polski, w bracie panującego monarchy wypatrując pana i władcy. Nie można było zapomnieć, że wschodnie rubieże nękała tatarska orda pod wodzą Chana Ahmeda, zabierając za każdym razem wiele istnień, mogących znaczącą odegrać rolę, gdyby król wplątał się w poważniejszą awanturę. Z kolei zaś rycerstwo francuskie i angielskie wykrwawiało się w ciągnącej się od kilkudziesięciu lat wojnie, choć mało już kto pamiętał, o co w istocie toczy się spór nie pozwalający żonom korzystać z mężowskiego uroku, a dzieci przemieniający w sieroty.

Dziesięć lat minęło, od kiedy w bitwie pod Gołąbcem życie stracił bohater mojego dzieciństwa, dobry rycerz polski Zawisza Czarny z Grabowa. Pamięć o nim wciąż jednak żyła w mieszkańcach Krakowa, a podrostki niezależnie od stanu marzyły, aby dorównać mu legendą, gdyż w marzeniach małych dzieci nikt prześcignąć nie zdoła. Nie sądzę jednak, abym za życia doczekać się miał rycerza godnego, by zmierzyć się czynami Zawiszy, niech Allah ma go w opiece, choć zginął jako niewierny.

Smutna ponoć była uroczystość pogrzebowa być może najświetniejszego rycerza europejskiego, gdyż ciało nie wróciło, by spocząć w ziemi ojczystej. Do grobu tylko tarcza i miecz bohatera złożone zostały przez brata jego, Jana Farureja, a nad nimi kanonik krakowski Adam Świnka epitafium wygłosił własnym piórem spisane. Niósł się jego drżący głos po całym kościele franciszkańskim, i mimo iż mało kto rozumiał łacińskie słowa, dawało się wyczuć, że dzieło poety opowiada o rzeczach wielkich i ponadczasowych. Niewieści szloch i ciężkie, wzburzone oddech mężczyzn zdawały się wzlatywać ku niebu, a w sercach rycerzy rodziło się pragnienie zemsty, które długo szukać miało ujścia. Trzy lata miałem, kiedy ducha Zawiszy ziemi powierzano, dlatego nie pamiętam tamtych wydarzeń, jednak zostały mi opisane tak detalicznie, że dziś mówiąc o nich, odnoszę wrażenie, że byłem ich uczestnikiem.

Od roku tysiąc czterysta trzydziestego czwartego brzmię władzy spoczęło na młodych barkach Władysława III za sprawą możnych panów, biskupa Zbigniewa Oleśnickiego i woli bożej, mimo iż niektórym wydawało się, że biskupie zamysły silniejsze były od boskich. Ojciec chłopca, Władysław Jagiełło, tak bardzo dał się we znaki wojującym braciom Zakonu Najświętszej Maryi Panny, że w roku tysiąc czterysta dziesiątym przy pomocy walecznego rycerstwa pozbawił życia Wielkiego Mistrza, Ulricha von Jungingena. Z wielką chęcią opowiadali o tym wydarzeniu weterani spod Grunwaldu i chełpiąc się dokonanymi czynami tęgo pociągali miód z gąsiorów.

Nie mogłem pojąć, dlaczego dobry i pobożny rycerz polski wzniósł miecz przeciwko niemieckim braciom w białych płaszczach przeciętych czernią krzyża świętego. Nie interesował się jednak ojciec mój, Ziemowit, chłopięcymi dociekaniami, jakimi zakłócałem jego ulubione zajęcie. Wspólnie z przyjacielem rodziny, księdzem Bogusądem zbywał moją ciekawość wymijającymi odpowiedziami, powołując się na kwestie polityki, o jakich z dziećmi nie zamierzał rozmawiać. Mimo braku wsparcia ze strony dorosłych, byłem pewny, że zamiast krew toczyć chrześcijańską, kwiat europejskiego rycerstwa winien zjednoczony wyprawić się przeciw Osmanom coraz śmielej poczynającym sobie na Bałkanach i nieustannie zerkającym na święte mury Konstantynopola, jakich nie udało się im jeszcze zdobyć.

Być może tego samego zdania był brat Zawiszy Czarnego, Jan Farurej, kiedy w grudniu roku tysiąc czterysta trzydziestego piątego, jako stolnik krakowski podpisał w Brześciu Kujawskim traktat pokojowy z Zakonem Krzyżackim. Po czteroletniej wojnie względny pokój zapanował w Koronie Polskiej. Nikt chyba jednak nie traktował go nazbyt poważnie, gdyż nie ma takiego traktatu pokojowego, którym nie można podetrzeć sobie zadka i wyruszyć na bitewne pole, gdzie jedni się wzbogacali, inni tracili wszystko, a śmierć nie widziała różnicy między rycerzami i giermkami.

Rozleniwieni trwającym trzy lata przestojem w wojowaniu dobrzy rycerze polscy zabijali czas hulankami, sporami o ziemię oraz płodzeniem kolejnych pokoleń rycerzy oraz przyszłych powiernic serc rycerskich. Niewielu z nich zajmowało się doskonaleniem wojennego rzemiosła podczas turniejów na wawelskim zamku. Po prawdzie nie było w tym ich winy, gdyż mniejszy entuzjazm w organizowaniu widowiskowych potyczek wiązał się ze skarbcem spustoszonym wymaganiami dziań zbrojnych. Jedynie młody król Władysław, pamiętając o chwalebnych czynach ojca swego, a zwłaszcza o bitwie na grunwaldzkim polu snuł marzenia, w których wybiegał do Grobu Świętego zajętego przez śmiertelnych wrogów chrześcijańskiej sprawy. Rwało się serce chłopięce do świata szerokiego, do Jerozolimy, gdzie świętość stała obok świętości, wywołując ekstazę u tysięcy pielgrzymów z całego świata. Podsycały tęsknoty dawne kroniki opisujące bohaterskie czyny rycerstwa łacińskiego poprzednich krucjat, a każda z tych nierzadko ubarwianych historii toczyła umysł młodego władcy, jak woda wartkiej rzeki żłobi kamień, jak śmiertelna choroba wdziera się w silne niegdyś ciało.

Przyklaskiwali jedni marzeniom króla i, wspominając męstwo i rozwagę jego ojca, wierzyli, że dziecinne marzenia staną się rzeczywistością, a im uda się zapisać wzniosłe rozdziały w historii wojskowości. Inni z kolei biadali, że dopóki skłócony Zachód zajęty wydzieraniem sobie władzy i zbrojnym przekonywaniem się o swoich racjach nie zjednoczy się pod wspólnym sztandarem, nie może być mowy o wyprawie do Ziemi Świętej. Nikt jednak nie mógł przewidzieć, jak potoczą się losy króla, zbyt wcześnie wkraczającego w dorosły świat pełen pułapek i niebezpieczeństw. Był przecież jeszcze Władysław wielką tajemnicą zarówno dla siebie jak i poddanych, bowiem czternastoletni chłopiec wciąż pozostawał dzieckiem swojej matki i marionetką w rękach doradców, czyli Rady Opiekuńczej oraz regenta biskupa Oleśnickiego, na których w istocie spoczywał ciężar rządzenia.

Ja także motywowany rycerskimi opowieściami dokonywałem w wyobraźni czynów heroicznych na wzburzonym od bitewnego hałasu bojowym koniu z francuskiej La Perche. Sercem całym marzyłem, aby na olbrzymim, właściwie odkarmionym perszeronie zakutym wraz ze mną w stal, wymierzać siłą miecza i sprytem strzał sprawiedliwość bożą w Zamorzu. I tylko matka moja, Zbysława, załamywała ręce, bowiem przypuszczała, jak nieznośną dla niewiasty męką bywa wojaczka najbliższych jej sercu. Rozumiała, jak wzdrygać się ono musi przed każdą zbrojną wyprawą, skąd najbliżsi powrócić mogli jako naznaczeni śmiercią bohaterowie, z których żadna kobieta nie mogła już mieć pożytku. Widziała mnie raczej w klasztornych murach, gdzie wśród zapachu kadzideł i przejmującej, pokutniczej ciszy zgłębiałbym nauki chrześcijańskiego Boga. Niepomny na biadania matki mówiłem z zapałem o wydarciu Grobu Pańskiego z rąk niewiernych, ponownym obsadzeniu twierdz Akki czy Aszkelonu, a przede wszystkim o przywróceniu Królestwa Jerozolimskiego. Chyba tylko po to, aby znów możni tego świata spierać się mogli, czy ma być ono lennikiem Watykanu, Cesarstwa Rzymskiego czy może Cesarstwa Bizantyjskiego. Dlatego też niezmiennie śniłem o bitewnych polach, o mężnych rycerzach ścierających w proch odwiecznych wrogów i o triumfalnych powrotach z wypraw, kiedy to lud wylegając na ulice rzucał kwiaty, a dziewki z radością gotowe były oferować bohaterom wszystko najlepsze, co miały, choć nie wiedziałem, o czym była mowa.

Ojciec mój z obojętnością podchodził do nierealnych marzeń dziecięcych, gdyż większość czasu spędzał na powinnościach wobec króla i miasta, czego do końca zrozumieć nie mogłem, gdyż na mój chłopięcy rozum obowiązki wobec rodziny powinny być nie mniej istotne. Kiedy zachodził do domu po służbie, siadał w milczeniu przy stole i w towarzystwie gąsiora z miodem zajmował się polerowaniem służbowej halabardy. Podejrzewałem, że zadawał nią w wyobraźni śmiertelne ciosy niezliczonej liczbie wrogów, jednak nie sądzę, żeby wśród nich byli wyznawcy religii Proroka, niech pamięć o nim trwa wiecznie. Walczył w marzeniach raczej z rycerzami tej samej wiary, bo tak nakazywała polityka, o której niewiele wtedy wiedziałem, a i dziś nie zwracam na nią uwagi, zostawiając ją głowom światlejszym od mojej. Ilekroć jednak powracałem do drażniącej ojca kwestii przelewania krwi chrześcijańskiej, kiedy muzułmańska coraz śmielej poczynała sobie w szerokim świecie, rodzic mój tylko burczał i fukał, mówiąc, że to nie sprawy dla dzieci, że kiedyś zrozumiem wszystko tak, jak Bóg tego chce. Gdy dalej dociekałem, czegóż to Bóg może chcieć naprawdę od rycerstwa polskiego, ojciec zbywał mnie milczeniem i w towarzystwie gąsiora z miodem wychodził przed dom, gdzie po chwili zasypiał, zapominając, że miód, wino i piwo wypite w większej ilości posiadają właściwości nasenne. To było jego ulubione zajęcie.

Był zatem mój ojciec, Ziemowit, prostym strażnikiem miejskim, a matka, Zbysława, jeszcze mniej skomplikowaną żoną strażnika miejskiego. Podczas gdy ojciec dbał o porządek w mieście, a wieczorami próbował odnaleźć odpowiedzi na nurtującego go pytania na dnie gąsiora z miodem, matka zajmowała się domem i miałem wrażenie, że była zadowolona ze swojego losu. Dopiero później, kiedy podsłuchałem jej rozmowę z Bogusądem, zrozumiałem, że nie była do końca szczęśliwa. Zazdrościła możnym paniom bogactwa i pięknych strojów, uprzywilejowanej pozycji w świętym kościele oraz – jak się jej wydawało – barwnego życia, o jakim sama niewielkie miała pojęcie, tkwiąc w szarej klatce niezmiennych dni. Dopiero po latach zrozumiałem, że problemy bogatego wcale nie różnią się zbytnio od tych biedaka, rozgrzane słońce wypala na wszystkich ciałach takie same rany, a śmierć dla jednych i drugich w ciężkiej chorobie bywa identycznym wybawieniem. Zanim jednak to pojąłem i ja także utyskiwałem na niskie pochodzenie zamykające mi dostęp do rycerskiej kariery i głośno biadając, że lawirować będę musiał wśród ścieżek niechcianego życia, marzyłem naiwnie o wojennej chwale.

Mieszkaliśmy na południe od Wawelu, na Woli Duchackiej, wsi zarządzanej przez braci Zakonu Ducha Świętego. Tuż obok biegł gościniec prowadzący do spiskiej krainy, gdzie góry były wielkie, lud krzepki i nawykły zarówno do pitki jak i bitki, co wielokrotnie podkreślał Bogusąd, jednak nie miałem pojęcia, skąd czerpał swoją wiedzę. Często patrzyłem na kupców z odległych krajów gnanych do Krakowa żądzą szybkiego wzbogacenia się, dobrych rycerzy polskich wypuszczających się w lasy na polowania na dzikiego zwierza oraz wielu księży i braci zakonnych ciągnących na południe, do Rzymu, gdzie czasem matematycy miewali problem z ustaleniem, ilu papieży rządzi świętym kościołem. Dowodził niezmordowanie Bogusąd, że czasy wielkiej schizmy zachodniej bezpowrotnie minęły za sprawą pontyfikatu Marcina, piątego tego imienia. Świadczyć miał o tym popularny wśród kleru dystans do dni, kiedy kościołem władało trzech antypapieży, a kacerzy w Czechach pod wodzą Jana Husa za sprawą nieznanych wcześniej strategii wojskowych, stali się solą w oku rycerstwa i duchowieństwa. Do chwili, kiedy ich przywódca nie został wezwany do stawienia się na soborze w Konstancji, gdzie podstępnie zdradzony przez Zygmunta Luksemburskiego, spalony został na stosie po długim i żmudnym procesie.

Dom nasz był skromny, drewniany, dwuizbowy, a stojąca obok stodoła świadczyła, że w czasach mego dziada magazynowano tam siano, aby poczęty na nim mógł zostać mój ojciec, co poniekąd przyczyniło się i do mego przyjścia na świat, choć jako dziecko mgliste miałem o tym pojęcie. Wiedziałem tylko, że na sianie matka po raz pierwszy przytuliła mnie do piersi i wiedza ta musiała mi wystarczyć na lata, dopóki nie stałem się człowiekiem dorosłym i sprawy dorosłych przestały być dla mnie tajemnicą.

Blisko naszego domu znajdował się młyn pana Manfreda, Niemca przybyłego przed laty do Krakowa – podobnie jak wielu jego rodaków – w poszukiwaniu szczęścia oraz wymiernych korzyści finansowych nierzadko powiązanych z tym pierwszym. Przy pomocy zgromadzonych na zachodzie oszczędności postawił pan Manfred młyn i dając dobrą cenę za zboże wyjednał sobie przychylność okolicznych chłopów modlących się prawie codziennie za nieśmiertelną duszę niemieckiego producenta. Najbardziej jednak w domu pana Manfreda interesowała mnie jego córka, Bogna, o której urodzie głośno rozprawiali nawet strażnicy miejscy, kiedy ojciec podejmował ich w gościnę, a miód rozwiązał im języki na tyle, że nie było sekretu, którego by nie zdradzili, ani myśli, jakiej nie odważyliby się wyrzec. Nie lubił jednak pan Manfred, kiedy kręciłem się w pobliżu młyna, a działo się tak z pewnością dlatego, że swym niskim pochodzeniem sprawiałem, że mąka stawała się mniej szlachetną, niż była bez mojego towarzystwa. Fochy niemieckiego producenta rodziły się ze względu na polską słomę wijącą się między palcami stóp mojego ojca, której przeklęta moc sprawiła, że nie mógł on dostąpić zaszczytu pasowania na chrześcijańskiego rycerza. Zaszczyt ów i mnie przypadł w spadku.

Niejednokrotnie zachodziłem do stodoły, próbując pojąć istotę chwili, w której ojciec mój został poczęty, a słoma cierpliwie czekała, aby w stosownej chwili wedrzeć się między stopy. Nieświadoma spraw ludzi dorosłych wyobraźnia nie podpowiadała żadnych rozwiązań. Zwracałem się do Bogusąda o pomoc w rozwiązaniu problemu, jednak klecha targał mnie tylko za uszy i w surowych słowach ganił za dociekliwość. Ze zgrozą dowodził, że za jej sprawą skończę w piekle, gdzie czarty i biesy grzeją już dla mnie smołę. Aby uchronić mnie przed wieczną męką na diabelskim łonie, zadawał mi pokutę, sam zaś miodem z gąsiora wznosił toasty za Syna Bożego, wielce się przy tym radując.

Patrzyłem zatem ze smutkiem, jak słoma wije mi się między palcami stóp, najwyraźniej dobrze się tam czując, a kwestia mojego urodzenia wpędzała mnie w teologiczne rozważania.

– Jak to jest, że pan nasz, Jezus Chrystus – pytałem Bogusąda – urodził się w stodole czy nawet w oborze i mógł osiągnąć wiele, podczas gdy największym osiągnięciem mojego ojca jest liczba wypitych wieczorem gąsiorów, o których z radością opowiada innym strażnikom miejskim, również ustalającym w tej dyscyplinie piękne rekordy?

Wielebny, nawołując, abym nie wyzywał imienia Boga nadaremno, walił mnie po głowie, biadając, że chyba opętał mnie szatan, którego będzie musiał ze natychmiast wypędzić. I znów klęczałem przed nim pogrążony w modlitwie, a on z zadowoleniem wsłuchiwał się w zadaną pokutę, mrucząc, że może coś jeszcze ze mnie wyrośnie, bylebym przestał męczyć go dziecinnymi pytaniami, gdyż mam już trzynaście lat.

– Słyszałem, że w tym wieku dobrze planować dorosłe życie, a ja najbardziej chciałbym zostać rycerzem, o czym dobrze wiecie – twierdziłem. – Oni to bowiem dokonują bohaterskich czynów, zgarniają bogate łupy, a dziewkom na ich widok miękną kolana i gotowe są zrobić dla nich wszystko, choć nie wiem, co to znaczy.

– Czyś ty rozum postradał, chłopcze?! – Ciężka łapa Bogusąda ponownie spadła na moje czoło, a święty gniew zakwitł na jego pyzatym i rumianym nie od słońca obliczu. – Nigdy nie zostaniesz rycerzem, boś w stodole poczęty i tamże urodzony, co sprawiło, że masz słomę między paluchami i musisz sobie to w końcu uświadomić. Rycerzem się rodzi, a tyś się urodził biedakiem i zrozum to wreszcie! Porzuć więc beznadziejne marzenia, Jutrowoju, i módl się do Boga w Niebiesiech, aby pozwolił ci zachować resztki rozumu, którego z każdym dniem najwyraźniej ci ubywa.

– Nie będę tłukł psów niewiernych? – pytałem drżącym głosikiem, a oczy zachodziły mi łzami.

– Nie będziesz i przestań zadręczać mnie głupimi pytaniami – bąkał gniewnie Bogusąd i gderając, że zniesienie bez miodu mojej obecności byłoby niemożliwe, wychylał duszkiem pół zawartości gąsiora. – Gdyby wszyscy byli rycerzami, to kto byłby pastuchem, krawcem, gorzelnikiem bądź katem? Tak już ten świat jest urządzony, że...

Przyszłość jeszcze niedawno rysująca się w dziecięcej wyobraźni w pięknych barwach poszarzała i przestałem się w nią wpatrywać. Nie widziałem już siebie na pięknym, zakutym w zbroję perszeronie siejącym spustoszenie w szeregach wrogów, lecz śpiącego na progu domu w towarzystwie opróżnionych gąsiorów. Niemal fizyczny ból sprawił mi ten widok, bowiem nie dostrzegałem w nim niczego wielkiego, ani nawet w najmniejszym stopniu interesującego.

Każdego dnia biegałem do jednej z przepraw na Wiśle, a flisacy na mój widok zwracali się z pokorą do Stwórcy, aby jak najprędzej uwolnił ich od mojej obecności. Podobnie jak Bogusąd nie przepadali za moją ciekawością i o wiele milsza im była choćby najcięższa przeprawa niż pytania, jakimi nieustannie ich zadręczałem. Na wiele z nich nie potrafili odpowiedzieć, zezując na mnie spode łba z jawną wrogością i szukając pociechy w gąsiorze z miodem, jaki zawsze mieli na podorędziu. Nie wiedzieli, dlaczego Wisła płynie w tę, a nie w tamtą stronę; ile razy przeprawiał się na drugą stronę orszak młodego króla Władysława i czy panujący nie zdradził może swych planów odnośnie Grobu Pańskiego; dlaczego rybki nie umieją latać, choć może bardzo o tym marzą; czy łatwej przewozić im dwudziestu tęgich rycerzy czy może czterdziestu chuderlaków i czy dobry Bóg sprawi wreszcie, że dziesięcina zamieni się w gówno, a nie w złoto w skarbcach duchowieństwa. Jeśli ostatnie z przedstawionych pytań wprawiało flisaków w doskonały nastrój i odpowiadali na nie chętnie przy pomocy rozwiązującego języki miodu, tak pytania pozostałe zbywali milczeniem, które także przepijali miłym ich sercu płynem z gąsiora. W ogóle zauważyłem, że niemal każdą czynność rośli flisacy przepijali miodem, jakby w ten sposób pragnąc potwierdzić, że w istocie miała ona miejsce.

Moja ciekawość doprowadziła nawet do pewnego incydentu, który zmroził mi serce i sprawił, że pytania zacząłem zadawać ostrożniej i odrobinę cichszym głosem. Flisak Mateusz, solidnej postury mężczyzna w kwiecie wieku, rozeźlony moim pytaniem o początek i koniec świata złapał mnie jak małego szczeniaka i za nogi podniósł w górę z ewidentnym zamiarem zawierzenia wiślanej toni. Wrzeszczałem w imię Boga, aby zostawił mnie w spokoju, gdyż niewinny jestem jak sam Chrystus, przez wrogów sprawy chrześcijańskiej na krzyż posłany, aby zbawić mógł nasze nieśmiertelne dusze. Niewzruszenie jednak flisak Mateusz zamierzał wypełnić swą wolę, od czego odwieść go nie zdołała zdrowaśka, jaką naprędce wypowiedziałem w znanych mi językach: po polsku i łacinie. Przerażeni flisacy rozpaczali nad głupotą Mateusza, która niechybnie zawiedzie go pod miecz katowski i opowiadając mu o gąsiorach z miodem, jakich przez to nie będzie mógł wypić, osłabiali decyzję zapadłą w jego poczciwym w istocie sercu. Oswobodził mnie w końcu flisak Mateusz i waląc mocno w czoło zagroził, abym wystrzegał się pytań, gdyż w nich siedzi tylko diabeł, z którym on, flisak Mateusz, nic do czynienia mieć nie chce. Aby ukoić nerwy skołatane moją obecnością na tratwie, wychylił przewoźnik o rumianej nie od słońca twarzy zawartość gąsiora ochoczo podanego mu przez zadowolonych z jego mądrej decyzji towarzyszy.

Najbardziej przeprawiać lubiłem się z rycerzami powracającymi z polowań. Wprawdzie odganiali mnie niegroźnymi kopniakami rozdawanymi z wysokości końskich grzbietów, twierdząc, że ze względu na ich liczebność popłynąć muszę inną przeprawą, jednak nigdy łatwo się nie poddawałem. Zręcznie unikając kontaktu z rycerskim obuwiem sadowiłem się między nimi i wpatrzony w wielkie miecze i łuki dobrych rycerzy polskich, czułem się niemal jednym z nich, w myślach wybiegając w chwalebną przyszłość. I tylko flisacy patrzyli na mnie z politowaniem, waląc w czoło, ilekroć których z nich przechodził obok w trakcie wypełniania obowiązków służbowych. Gdzie ty leziesz, wróbelek, mówili, między te tłuste wrony, skoro słomę masz między paluchami, co z dwóch mil nawet niezbyt bystre oko wypatrzyć może. Na co ci, niedojdo, w broń rycerską się wgapiać, której nawet dotknąć mógł nie będziesz, bo za brudne masz łapy. Uciekaj, szczeniaku, przed gniewem rycerskim, bo, jak biedak raz go doświadczy, to już przez całe życie pod jego jarzmem żyć będzie. Takimi słowy odwodzili mnie ciężko pracujący flisacy od marzeń o rycerskiej sławie, która ich zdaniem nie mnie była pisana. Przekonywali mnie, że skoro tak wiele pytań zadaje, wywołując w nich wielkie pragnienie, to może swoje miejsce na ziemi odnaleźć powinienem w murach krakowskiej akademii albo w klasztornej celi, skąd, jak wiadomo, pochodzi cała ludzka mądrość. Nie słuchałem popijających miód flisaków i z ciekawością wpatrywałem się w rycerzy, dla których fakt mojego istnienia pozostawał bez żadnego znaczenia i nic nie mogło tego zmienić z powodu słomy, jaką nosiłem między palcami u stóp. Wciąż jednak nie zwracali najmniejszej na mnie uwagi dobrzy rycerze polscy, nawet kiedy zerkając w ich stronę spode łba, głośno modliłem się w języku łacińskim. Zajęci rozmową o sprawach, o jakich nie miałem pojęcia, potwierdzali głęboką przepaść oddzielający ich stan od mojego. Wzdychałem wtedy ciężko i po prostu żyłem dalej, mając nadzieję, że los mój kiedyś się odmieni i to ja patrzył będę, jak rycerze będą próbowali przyciągnąć moją uwagę.

– Obserwuję cię, smrodzie, jak próbujesz być kimś, kim nigdy nie będziesz, a sprawia to, że w sercu mym rodzi się gniew i mam ochotę zdzielić cię przez łeb – rzekł kiedyś flisak Mateusz, najwyraźniej żałując, że nie ofiarował mnie zdradliwym prądom Wisły. – Popatrz lepiej na mnie i powiedz, co widzisz? – zapytał.

– Flisaka – odpowiedziałem.

– Co jeszcze?

– Gąsior z miodem.

– Nie to miałem na myśli. – Pacnął mnie w czoło. – Choć, oczywiście, w dobrym zdrowiu miód mnie utrzymuje, podobnie, jak wszystkich moich towarzyszy...

– I całe miasto – przerwałem mu. – I całą Koronę Polską!

– Jak dorośniesz, pij dużo miodu, smrodzie. Naród nie może się mylić. Powiedziałeś, że widzisz we mnie flisaka, tak?

– Tak rzekłem.

– I prawdziwe twoje słowa były, gdyż flisakiem jestem i nikim innym być nie pragnę, bo wiem, że inna dola niewiele różna od mojej doli flisackiej. A to, że śmierdzę jak cap, nie sprawia wcale, że w myślach tęsknię do pięknych zapachów, bowiem czy to pachnąc, czy śmierdząc, takim samym bydłem rzeźnym jesteśmy dla tej, co przychodzi pewnie i zabiera wszystko.

– A któż to taki?

– Śmierć, smrodzie – rzekł flisak Mateusz, przepijając odpowiedź solidnym łykiem miodu. Kiedy uznał, że nie odgonił nim wizji tej, co zabiera wszystko, wychylił zawartość gąsiora i czkając z lubością, sięgnął po następny.

Dobrze też znali znaczenie słomy między stopami strażnicy miejscy zachodzący do naszego skromnego domu. Nie przeszkadzała im jednak ona w pilnowaniu miejskiego porządku i przypominaniu mieszczanom, że wszelkie występki przeciw szlachcie są wyjątkowo nieopłacalne. O wiele sroższą karę ponosił mieszczanin działający na szkodę szlachcica, podczas gdy ten drugi uprzykrzając życie pierwszemu, pozostawał nierzadko bezkarny za tarczą swojego pochodzenia. Za wielce niesprawiedliwe uznawałem obowiązujące prawo, ale to pewnie dlatego, że byłem dzieckiem, gdyż dorośli akceptowali taki stan rzeczy i popijając tęgo miód z gąsiorów, nie chcieli go zmieniać. Wszyscy jednak zgodnie nienawidzili dziesięciny, którą płacić musieli świętemu kościołowi, tak aby duchowieństwo żyć mogło w dostatku sprzyjającym głoszeniu słowa bożego na najwyższym poziomie. Wielokrotnie zwracałem uwagę na ten problem Bogusądowi, jednak on tylko wzdychał ciężko, mówiąc:

– Nic o tym powiedzieć nie mogę, gdyż nie ja prawo ustalam i nie ja jestem tym, który przeciw prawu buntować się będzie.

– To zrozumiałe, gdyż to nie wy płacicie, a wam płacą…

– Milcz, nicponiu! – Obruszył się klecha, waląc mnie w czoło, aż mi świeczki w oczach stanęły. – Powiedział wszak pan nasz, Jezus Chrystus, aby Bogu oddać, co boskie, cesarzowi zaś, co cesarskie, i miał świętą rację. W naszym świecie waluta obowiązująca w danym kraju niezbędna jest do prawidłowego funkcjonowania państwa, prawda? Bez pieniędzy nie powstałoby nic, co jest trwałe i co trwale świadczyć może o bożym miłosierdziu. Dlatego mówię, że bez dziesięciny nie ujrzałbyś ni kościołów, gdzie głos Boga słychać najmocniej, nie tylko podczas Mszy Świętej, ni klasztorów, gdzie braciszkowie w blasku świec przepisują święte pisma oraz ważne kościelne dokumenty. A kto tego nie rozumie, ten cap.

Pojąłem doskonale ten wywód, podobnie jak nieobca była mi złość ludu wobec nieuchronności spłaty kościelnego podatku. Wydaje mi się jednak, że święty gniew mieszkańców Krakowa nie rodził się z samej wysokości dziesięciny, ale z powodu dziesiątek fałd tłuszczu, jakimi obrastało duchowieństwo, z ledwością poruszając się po ulicach i z takim samym trudem celebrując msze w języku łacińskim, na którym mało kto się wyznawał.

W lecie ojciec podejmował gości przed domem, gdzie na solidnym drewnianym stole stały rozstawione wcześniej gąsiory z miodem, gdyż ludzie cywilizowani nie powinni prowadzić dysputy bez ich udziału. Siadałem czasem z boku i podsłuchiwałem dzielnych strażników miejskich, jak wymieniali się najnowszymi plotkami miejskimi i dworskimi, opiewali czyny heroiczne dokonane na żyjących wbrew prawu psich synach, aby ostatecznie skoncentrować się na problemach strategii wojennej. Zazwyczaj głośno biadali nad fatalnym przebiegiem ostatniej krucjaty dowodzonej przez króla węgierskiego Zygmunta Luksemburskiego, która w tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym szóstym roku pod Nikipolis srogą poniosła klęskę z rąk Osmanów. Opłakiwali też po wielokroć dobrego rycerza Zawiszę z Grabowa, ubitego w okolicach Gołąbca pod komendą tego samego króla najwyraźniej nie najlepiej wyznającego się na sprawach wojny.

– Ale inaczej być nie mogło – żartował rozochocony miodem ojciec, a ja nie wierzyłem, że wyrzec on może aż tyle słów, podczas gdy w rozmowie ze mną i matką najczęściej posługiwał się dwoma – żeśmy klęski ponieśli w dalekich krajach, skoro nami władał król Zygmunt zwany Luksemburskim, a niewiernymi sułtan Bajazyd tytułowany Błyskawicą.

Znaczną część dyskusji poświęcano problemom nowej krucjaty, podczas której zjednoczone siły chrześcijańskie wyprzeć powinny ostatecznie niewiernych z Ziemi Świętej, gdzie ich obecność urągała Bogu i europejskiej godności. Chwilę później wyrażono nadzieję. obficie przepijając ją miodem, że pogłoski o młodym królu Władysławie okażą się prawdziwe i że jego fascynacja dawnymi wyprawami krzyżowymi przekuje się we właściwym czasie w realny miecz sprawiedliwości, który przetrąci łby pogańskie, aby zatriumfować mogła jedyna prawda. Na te słowa ojciec pędem wbiegał do domu po halabardę, aby nią zademonstrować najbardziej skuteczny system walki bezpośredniej z niewiernymi. I ciął powietrze bronią mój biedny ojciec, strażnik miejski, który w stodole mnie począł, abym w niej mógł przyjść na świat i ranił je i rozpoławiał, a powietrze, jak to powietrze, pozostawało niewzruszone na działanie zaczepne. I wtedy broń przejmowali jego kompanii od gąsiora i również wywijając halabardą wte i wewte, próbowali zmusić powietrze do kapitulacji, jednak bezskuteczność tych zabiegów sprawiała, że prędko markotnieli i osowiali siadali przy stole, racząc się obficie miodem. Zasypiali potem wszyscy, kładąc się gdzie popadnie, a powietrze, z którym wcześniej nie mogli sobie poradzić, wypełniał miarowy odgłos ich ciężkich, cuchnących oddechów, które i mnie kołysały do snu. Kiedy budziłem się rano, nie mogąc znieść chrapiących, wymykałem się z domu poszwendać się po Rynku Głównym, gdzie zawsze coś się działo, a dźwięki instrumentów kuglarzy i komediantów mieszały z nawoływaniem kupców oraz z ciężką pracą katowskiego miecza, który nie wywoływał we mnie trwogi w przeciwieństwie do ukończonego siedem lat wcześniej kościoła św. Gertrudy. Kiedy strachem swym podzieliłem się ojcem Bogusądem, wytargał mnie za uszy i czyniąc nade mną znak krzyża świętego rozpaczał nad szatanem kontrolującym w pełni me grzeszne serce.

– Nicponiu! Czcicielu zła! – wołał. – Nie spotkałem jeszcze żadnego pobożnego chrześcijanina lękającego się boskiego przybytku, ty podstępny, mały czarcie! Tam mieszka Bóg – westchnął. – Podobnie jak wszędzie indziej – dodał rozglądając się na boki. – A Boga lękać się nie musisz tylko tych, co ze złem na swaty chodzą i w niegodziwości wypatrują korzyści.

– Ale Bogusądzie – odpowiadałem, masując obolałe uszy – przecież wiadomo, że na tamtejszym cmentarzu spokój wieczny odnaleźć próbują skazańcy straceni katowskim mieczem ku chwale pana naszego Jezusa Chrystusa, niechaj światłość spływa dzięki niemu na nieszczęsny rodzaj ludzki. Jakże mam zatem nie czuć lęku, skoro zło tam pogrzebano?

– Zacny człowiek wybudował ten kościół – przypomniał klecha, obficie racząc się miodem z gąsiora.

Znałem tę historię, jednak nudziła mnie wielce i nie dostrzegałem w niej niczego niezwykłego. Kościół św. Gertrudy ufundował Mikołaj Wierzynek, gdyż za bardzo nie miał gdzie pogrzebać ojca swego, Andrzeja, po tym, jak głowa jego spotkała się z katowskim mieczem i poniosła szwank w wyniku tej konfrontacji. A znalazł się Andrzej Wierzynek przed obliczem kata u wylotu Siennej, gdyż jako krakowski skarbnik dopuścił się defraudacji sporej kwoty, czego pewni ludzie nie potrafili przeboleć. Dziś, jak bliżej przyglądam się temu problemowi, zastanawiam się, czego nie mogli bardziej znieść: że to nie im udało się zdefraudować czy też może defraudacji jako takiej?przypisy

1 Oznaka władzy wywodząca się z terenów Azji najczęściej wykonana z włosia końskiego ogona. W Imperium Osmańskim ilość ogonów określała stopień wojskowy, bądź godność państwową.

2 Divan (tur.) – rada doradcza, przyboczna złożona z najwyższych urzędników z wielkim wezyrem na czele.

3 Podstawowa jednostka taktyczna w korpusie janczarów licząca 100 żołnierzy. W czasie wojny liczba ta urastała nawet do 500.

4 Al-hakim (arab.) – lekarz.

5 Nazwa nadana Konstantynopolowi przez Turków kilka dni po zdobyciu miasta w 1453 r. Dosłownie oznacza: Odnaleziony Islam.

6 Farmãn (iran.) – osobista ustawa sułtana potwierdzona jego pieczęcią.

7 Czawusz (tur.) – posłaniec, goniec.

8 Sancak (tur.) – jednostka terytorialna, a także jednostka administracji wojskowej w Imperium Osmańskim.

9 Murad II (06.1404 Amasyia – 03.02.1451 Edirne), syn Mehmeda I. Szósty sułtan osmański. Panował w latach 1421-1444 i 1446-1451.

10 Miejsce w pałacu, gdzie obradował dywan.

11 Mehmed II Zdobywca, al-Fatih (30.03.1432 Edirne – 03.05.1481 Stambuł), syn Murada II. Siódmy sułtan osmański. Panował w latach 1444-1446 i 1451-1481.

12 In šā’ Allāh (arab.) – jeśli Bóg da, zechce.

13 Al-Fatiha – sura otwierająca Koran. Najczęściej odmawiana modlitwa muzułmańska.

14 Stopień oficerski w korpusie janczarów, odpowiednik porucznika.

15 Naczelny sokolnik. Wysoka godność na osmańskim dworze.

16 Hagia Sophia – do upadku Konstantynopola Kościół Opatrzności Bożej, najważniejsza świątynia w Cesarstwie Bizantyjskim. W 1453 r. przekształcona przez Turków w meczet. Jedenaście lat po upadku Imperium Osmańskiego w 1934 z woli Mustafy Kemala Atatürka meczet stał się muzeum, jakim pozostaje do dziś.

17 Saray (tur.) – pałac.

18 Wyższy stopień oficerski w korpusie janczarów, odpowiednik pułkownika.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: