Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fermenty Tom 1: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fermenty Tom 1: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 379 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM I

WŁA­DY­SŁAW ST. REY­MONT

FER­MENT

PO­WIEŚĆ

TOM I

Wszel­kie pra­wa prze­dru­ku i prze­kła­du za­strze­żo­ne.

Druk J. Raj­skie­go w War­sza­wie, ul. Cia­sna 5 (przy Św.-Jer­skiej).

I.

– De­pe­sza od dok­to­ra; przy­je­dzie to­wa­ro­wym o pierw­szej; pan na­czel­nik go wcze­śniej wi­docz­nie za­mó­wił?

– Co to pana ob­cho­dzi! – mruk­nął za­wia­dow­ca dro­gi, od­bie­ra­jąc de­pe­szę.

Te­le­gra­fi­sta cof­nął się, zmie­sza­ny nie­co, do te­le­gra­fu, usiadł przy apa­ra­cie;, za­to­pił dłu­gie, chu­de, ner­wo­we pal­ce w ja­snych jak len wło­sach i za­pa­trzył się przez okno w za­mglo­ny, je­sien­ny dzień. Ci­sza się roz­la­ła i zda­wa­ła się za­ta­piać całą sta­cję w nu­dzie, zim­nie i wil­go­ci. Deszcz, płó­kał szy­by z jed­no­staj­nym, usy­pia­ją­cym brzę­kiem i jak­by zwią­zy­wał nie­bo i zie­mię mil­jar­da­mi sza­rych sko­śnych włó­kien, a ze­gar, umiesz­czo­ny w wy­so­kiej szaf­ce i ma­ją­cy cy­fer­blat Da ze­wnątrz sta­cji, cy­kał z okrop­ną mo­no­ton­ją.

Te­le­gra­fi­sta nie mogł usie­dzieć na miej­scu, wstał i cho­dził na pal­cach, spo­glą­da­jąc z pew­ną oba­wą na drzwi otwar­te do po­ko­ju za­wia­dow­cy, io na pe­ron prze­mię­kły, szklą­cy się wodą, to, z czo-iem na szy­bie drzwi wspar­tem, słu­chał dźwię­ków for­te­pia­nu, py­ną­cych niby szmer z pię­tra sta­cji – ale od­cho­dzi! za­raz, bo te rów­ne, jed­no­staj­ne ryt­my, wy­bi­ja­ne cią­gle wkó­ko, de­ner­wo­way go jesz­cze bar­dziej. Usiad zno­wu przy apa­ra­cie i za­czą pi­sać list.

„Ma­mu­siu! Tale się nu­dzę, dro­ga mar­no, że aż mi się w tej chwi­li pa­kać za­chciao. Jest tak mo­kro, tak zim­no, tak brzyd­ko, że mię ogar­nia roz­pacz. Mar­no, czy ja dugo będę mu­sia sie­dzieć w tym Bu­kow­cu? Bo, przy tem wszyst­kiem, czu­ję się bar­dzo nie­zdro­wym. Wczo­raj za­częo mi strzy­kać pod lewą opat­ką, roz­ta­rem kam­fo­rą i prze­szo – aie dzi­siaj ję­zyk nie­co obo­żo­ny i nic a nic nie mam ape­ty­tu, cho­ciaż ta kacz­ka, któ­rą mi mama przy­saa, a szcze­gól­nie na­dzie­nie byo pysz­ne. Ko­szy­czek od­sy­am i sześć par man­kie­tów brud­nych, i ka­inasz­ki do pod­ze­lo­wa­nia. Może mi ma­mu­sia kupi i przy­śle rę­ka­wicz­ki la­pis, z czar­nem wy­szy­ciem. Wie ma­mu­sia, dzi­siaj rano tak się zgry­zem, że baem się, aby mi to nie za­szko­dzio, bo ta An­drze­jo­wa zbia te zie­lo­ne żab­ki, co to wuj przy­wióz mi z Wied­nia, pa­mię­ta mama? A byy ta­kie ślicz­ne i ogrom­nie się wszyst­kim po­do­bay. Ma­mu­siu! a fla­ne­lo­wy ka­fta­nik, to już­by war­to mieć, bo lada dzień mogą być przy­mroz­ki – my­ślę, że nie po­trze­ba ku­po­wać no­we­go, bo tam­ten…”

Ukry list pod pa­pie­ry, apa­rat za­czą przy­woy­wać gwa­tow­nie, a póź­niej wy­bi­ja zna­ki na wą­skim pa­sku pa­pie­ru, któ­ry się od­wi­ja z krąż­ka. Te­le­gra­fi­sta czy­ta uważ­nie, gdy od pe­ro­nu wszei na zie­mię, wresz­cie emok­ną ci­cho na psa. Ami wy­su­wa po­pie­la­ty eb trwoż­nie, ale, jak­by zbie­ra­jąc caą od­wa­gę, sko­czy na ka­na­pę i za­czą go zać po twa­rzy.

– Precz! tam!… – syk­ną Swier­ko­ski, wska­zu­jąc drzwi. Pies po­szed wol­no, usiad przy drzwiach i ża­ośnie, pra­wie ba­gal­nie pa­trzy się piw­ne­mi oczy­ma. Swier­ko­ski nie­znacz­nie wyją z za­na­drza kawa skrę­co­ne­go rze­mie­nia, spo­glą­da piesz­czo­tli­wie na psa, uśmie­cha się agod­nie i szep­ta:

– Amis! chodź syn­ku, chodź! – Pies przy­bieg w ra­do­snych su­sach. Schwy­ci go za kark i za­czą bić rze­mie­niem. – Bę­dziesz zot­ko su­chać pana, co? Sy­nek bę­dzie su­cha, co? Amis bę­dzie po­susz­ny, co? – Pies szar­pa się i skom­la roz­pacz­li­wie, po jego skó­rze, po­kry­tej krót­kim, po­pie­la­tym wo­sem, lśnią­cym jak je­dwab, prze­bie­gay dresz­cze, niby fale, wy­gi­na się, liza buty pana, pro­si się oczy­ma, ale Swier­ko­ski wpad w pasj ' i bi go co­raz za­cie­klej. – A bę­dziesz ci­cho syn­ku, co? a za­milk­niesz przy­ja­cie­lu, co?

– Co pan ro­bisz? Przy­się­gam Bogu, że chwi­li spo­ko­ju nie­ma – za­woa za­wia­dow­ca, wy­bie­ga­jąc ze swe­go po­ko­ju. Po­pa­trzy groź­nie i cof­ną się, za­trza­sku­jąc ze zo­ścią drzwi za sobą.

– Idjo­ta! – mruk­ną Swier­ko­ski, pu­ści psa… scho­wa rze­mień i roz­pro­sto­wa się. Pies liza so­bie skó­rę i spo­glą­da chwi­la­mi wy­lęk­nio­nym wzro­kiem z kąta, w któ­rym leża. Swier­ko­ski za­pa­li pa­pie­ro­sa, sku­ba rzad­ką bro­dę, uśmie­cha się przy do­zor­ca dro­go­wy, Świer­ko­ski, bru­net, wy­so­ki, chu­dy, z rzad­kim za­ro­stem i nie­spo­koj­ne­mi czar­ne­nii oczy­ma, nie­co po­chy­lo­ny, w krót­kim, ja­snym ko­żusz­ku, w du­gich bu­tach i ka­pu­zie nie­prze­ma­kal­nej na­go­wie.

– Amis! no pójdź pie­sku! Amis! no zot­ko, chodź do pana, chodź! – woa piesz­czo­tli­wie na psa, któ­ry sta­ną przed drzwia­mi, bo­jąc się wejść, usiad na stop­niach, nie­spo­koj­nie pa­trzy na pana i krę­ci ogo­nem.

– Za­my­kaj pan drzwi, bo zim­no!

– Amis, psie je­den! – krzyk­ną Świer­ko­ski; pies za­sko­wy­cza ża­ośnie, przy­pasz­czy się i wol­no za­czą czo­gać się do jego nóg. Świer­ko­ski schwy­ci go za grzbiet i wrzu­ci do te­le­gra­fu. Pies tyl­ko za­pisz­cza i z nie­sy­cha­nym po­śpie­chem wci­sną się pod ce­ra­to­wą ka­na­pę, na któ­rej usiad Świer­ko­ski zy i po­chmur­ny, jak od­bi­cie tego paź­dzier­ni­ko­we­go dnia. Świer­ko­ski zama się wc dwo­je, zu­pe­nie jak scy­zo­ryk się za­mkną, bo po­oży twarz na pię­ściach, wspar­tych na ko­la­nach, i sie­dzia czas ja­kiś w mil­cze­niu, oczy mu nie­spo­koj­nie bie­gay po po­do­dze, za­rzu­co­nej mundsz­tu-kami pa­pie­ro­sów, kil­ka razy ude­rzy! o bron­zo­wą skrzyn­kę, na któ­rej bie­li się na­pis: „Środ­ki opa­trun­ko­we. Sta­cja Bu­ko­wiec”, i zno­wu go­niy, to ja­kieś ostat­nie mu­chy, le­ni­wie wlo­ką­ce się po po­do­dze, to za bu­ta­mi te­le­gra­fi­sty, któ­re co chwi­la zmie­nia­ją po­zy­cję, to pa­trzyy w zwi­chrzo­ną górę pa­pie­ro­wej wstąż­ki, któ­ra wciąż spy­waa z krą'l,-a ciel­sko i z ja­kąś dzi­ką mio­ścią do psa i spo­glą-a! w okno, na plant, gdzie kil­ku­na­stu ro­bot­ni­ków, go­wa­mi po­za­wi­ja­ne­mi w wor­ki, z któ­rych poro-li so­bie ka­pu­zy, pod­bi­jao po­ka­dy.

Du­gie mil­cze­nie prze­rwa te­le­gra­fi­sta, bo apa-it za­milk:

– Co? po­rząd­ny deszcz?

– A po­rząd­ny.

– Boto duże?

– A duże.

– Okrop­ny paź­dzier­nik?…

– Okrop­ny paź­dzier­nik – od­po­wie­dzia jak, ho Swier­ko­ski.

– A co to bę­dzie w zi­mie?

– Zima.

– Ja te­raz już wy­trzy­mać nie moge, nudy akie, że chy­ba się wściek­nę.

– Tyl­ko pan póź­niej nie po­gryź mo­je­go Ami- – szep­ną drwią­co Swier­ko­ski.

Pies na dźwięk swo­je­go na­zwi­ska za­skom­la.:ho i po­oży się u nóg pana.

– Psia suż­ba. Ani gdzie wyjść, ani lu­dzi, ani roz­ry­wek.

– Prze­cież pan by­wasz u tego… Grze­si­kie­wi- – po­wie­dzia z przy­ci­skiem.

– Tak, ale.. mody Grze­si­kie­wicz, pan An-trzej, cho­ciaż nie z mo­jej sfe­ry, ale wy­jąt­ko­wo

"rząd­ny czo­wiek, to zno­wu rzad­ko go moż­na za – w domu, a wpaść w ręce jego ojca, pro­ste­go fopa – dzię­ku­ję. Pro­wa­dzi za­raz do karcz­my, czę­stu­je wód­ką i kie­ba­są, spra­sza cala wieś, fun­du­je wszyst­kim, a jak się upi­je, za­raz cau­je – otrzą­sną} się ner­wo­wo i splu­ną z obrzy­dze­nia. – My­śla­em ostat­nią razą, że ze­mdle­ję, tyl­ko że no­szę z sobą za­wsze eter, więc się orzeź­wiem i ucie­kem śpiesz­nie.

– Pan je­steś bar­dzo de­li­kat­ny – po­wie­dzia ci­cho i by­sną urą­gli­wie oczy­ma Świer­ko­ski.

– To jest na­tu­ral­ne, nie wy­cho­wy­wa­em się prze­cież w chau­pie, ani nad rynsz­to­kiem.

– Wie­my tu wszy­scy o tem, a jak­że, że w sa­lo­nach, w ata­sach, w zo­co­nych koy­skach, przy ma­mie, przy wu­jasz­ku, z niań­ką, z bona, z dok­to­rem, Fe­lu­siem, jak mój Amis – drwi z dzi­ką zo­ścią Świer­ko­ski i pa­trzy na nie­go nie­na­wist­nie.

– O tak, tak – od­po­wie­dzia z pew­ną duma te­le­gra­fi­sta – ale nie wiem do­praw­dy, co w tem jest śmiesz­ne­go, że pan kpisz, bo prze­cież, że pan się tak nie cho­wa­eś, to cóż ja temu wi­nien, zresz­tą taka nie­rów­ność jest ko­niecz­na, bo…

– Tak, ko­niecz­na – prze­rwa mu śpiesz­nie – bo póź­niej się wszyst­ko wy­rów­ny­wa, bo póź­niej taki ata­so­wy Sta­sio, jak pan, pa­nie Ba­biń­ski, musi su­żyć, musi ro­bić, po no­cach nie sy­piać, oczki wy­tę­żać i po­bie­rać taką ma­lut­ką pen­syj­kę, i za­smu­cać mamę, że się nu­dzi, i że mu się bu­ci­ki po­da­ry! hi! hi! hi! – za­koń­czy śmie­chem przy­krym, ję­kli­wym, ostrym jak zgrzyt sta­li po szkle.

Sta­sio się za­ru­mie­ni jak dziew­czy­na, oczy mu się za­szkliy zami ja­kiejś ża­ości, bla­do­ró­żo­we, wy-

Pu­kle usta drżay ner­wo­wo, ale nie od­po­wie­dzia, roz­pią tyl­ko ko­nierz mun­du­ru, po­wą­cha eter, któ­ry nosi przy so­bie i za­gad­ną agod­nie.

– Może pan masz ja­kie książ­ki do czy­ta­nia?

– Nie! nie mam pie­nię­dzy na gup­stwa – rzek szorst­ko.

Sta­sio po­pa­trzy na nie­go z do­bro­tli­wem po­li­to­wa­niem i zno­wu zmie­ni przed­miot roz­mo­wy.

– Przy­szed dzi­siaj w nocy ba­gaż dla pana z War­sza­wy.

– Przy­szed – za­woa ra­do­śnie Swier­ko­ski, pod­no­sząc się. – Nie uwa­ża­eś pan, czy aby w ro­go­żach?

– Tak, do­sko­na­le za­pa­ko­wa­ny. Ku­pieś pan co?

– I… nie… nie… skąd­bym wzią pie­nię­dzy, do­sta­em od fa­mil­ji; – mówi śpiesz­nie, rzu­ca­jąc nie­spo­koj­nie oczy­ma – ja­kiś sta­ry grat, któ­re­go prze­wóz kosz­tu­je mnie tyle, że je­stem zy, iż go wzią­em.

Apa­rat za­czą stu­kać, Sta­sio zno­wu czy­ta! z pa­sków, po­tem wsta, wy­szed na pe­ron, ude­rzy w dzwo­nek sta­cyj­ny i cof­ną się na­tych­miast.

– Sy­gnay od Kielc, po­ciąg wy­szed – rzu­ci ro­bot­ni­ko­wi, któ­ry się zja­wi na dzwo­nek

– Chodź pan na wód­kę! – szep­ną? mięk­ko ja­koś Swier­ko­ski.

– Po po­cią­gu to i owszem, cho­ciaż, co­praw­da, wód­ka mi szko­dzi.

– Co tam, mama przy­śle le­kar­stwo! – Za­śmia się i po­kle­pa go przy­ja­ciel­sko po żo­ąd­ku, bo, po­mi­mo usta­wicz­nych drwin, żyli w zgo­dzie ze Sta­siem.

– Sy­szysz pan! za­wia­dow­ca roz­ma­wia z soba,. Za­czę­li su­chać. Z po­ko­ju Orow­skie­go do – cho­dziy wy­raź­ne gosy sprzecz­ki, cza­sem ja­kiś do – sąd­ny fra­zes, klą­twa; to zno­wu przy­ci­szo­ny, po­kor­ny i ba­ga­ją­cy gos.

– Idjo­ta… mu­sia się po­my­lić i sam so­bie wy­my­śla i uspra­wie­dli­wia się przed sobą. Je­że­li jego nie za­mkną u Bo­ni­fra­trów, to ja, Świer­ko­ski, będę mia mil­jo­ny. Pan go nie znasz jesz­cze do­brze, ale my… – Nie skoń­czy mó­wić, bo Orow­ski wszed do nich ze swe­go po­ko­ju; był ogrom­nie wzbu­rzo­ny, wiel­kie, czar­ne oczy, o krwa­wym od­bla­sku, paay mu wzru­sze­niem, twarz o ry­sach re­gu­lar­nych, jesz­cze bar­dzo pięk­na, jak­by wy­cię­ta z daw­nych por­tre­tów se­na­to­rów we­nec­kich, ma­lo­wa­nych przez Tin­to­ret­ta, oto­czo­na gę­ste­mi, szpa-ko­wa­te­mi wo­sa­mi i za­koń­czo­na wspa­niaą, spy­wa­ją­cą do pó pier­si bro­dą, dum­na i za­cię­ta, z brwia­mi pra­wie zro­śnię­te­mi, bya aż sina z ja­kiejś iry­ta­cji. Prze­szed obok nich bez sowa i wy­szed na ko­ry­tarz.

Szed wol­no na pię­tro ka­mien­ne­mi scho­da­mi, za­ci­ska ręce, mru­cza nie­wy­raź­nie, to zno­wu po-ba­ża­ją­co i wy­nio­śle uśmie­cha się.

Wszed do kuch­ni, ob­rzu­ci ba­daw­czo wszyst­kie sprzę­ty, zaj­rza do ognia pod bla­chę i przy­tu­mio­nym go­sem za­py­ta sta­rej su­żą­cej, obie­ra­ją­cej kar­to­fle pod oknem:

i dugi nos, male i ku­ją­ce oczki, wy­pu­ke bar­dzo czoo, rzad­kie, ru­da­we wosy, wy­sta­ją­ce ko­ści po­licz­ko­we, sine z od­mar­z­nię­cia uszy, jego cien­kie nogi – wszyst­ko to się trzę­so, ska­kao i po­ru­szao usta­wicz­nie, zda­wao się, że wszyst­kie jego czon­ki, ob­cią­gnię­te w gru­by ko­żuch, po­kry­ty wy­ksa­ty-ną bysz­czą­cą, za­sma­ro­wa­ne oli­wą i sma­ro­wi­da­mi, ska­czą usta­wicz­nie i gro­żą roz­sy­pa­niem.

– Nie masz pan ja­kiej no­wej książ­ki? – spy­ta go Stas, -– Mam, wczo­raj do­sta­em, ale jesz­cze czy­tam. Bon! po­ży­czę panu, ka­pi­tal­na hi­stor­ja i z ta­kim pie­przy­kiem, jak to my lu­bi­my, pa­nie Sta­ni­sa­wie. – Za­śmia się, za­tar ręce, za­czą by­skać oczy­ma, wy­szcze­rzy zęby i zno­wu bie­ga po po­ko­ju.

– Uwa­żasz pan, jest tam schadz­ka mio­sna, cu­dis­si­mo pi­sa­na, aż się krew go­tu­je przy czy­ta­niu; mu­sisz się pan rzeź­wić ete­rem, albo le­piej pan zrób, przy­óż so­bie przed za­czę­ciem książ­ki sy­na­pi­zmy z chrza­nu.

– Dzię­ku­ję, ta­kich ksią­żek nie czy­tam – od­po­wie­dzia Stas, ru­mie­nie­jąc się.

– Bon! dziew­cząt­ko aniel­skie, go­ąb­ku nie­win­ny, bar­dzo susz­nie ro­bisz, na­pij się le­piej mlecz­ka, wy­sma­ruj kam­fo­rą, poóż do óżka i czy­taj z Tań­skich Hof­ma­no­wą, to do­brze robi, i na sei i na tra­wie­nie. Żar­ty na ronę – doda powż niej. – Za­le­ska musi mieć książ­ki ja­kie, prze­cież to ko­bie­ta i pięk­na, i wy­kszta­co­na, jak za­pew­nia jej mąż.

– Pan­na Ja­ni­na śpi?

– Nie wiem, ale to chyb­ci­kiem oba­czę.

– Nie trze­ba – po­wie­dzia śpiesz­nie i wszed do są­sied­nie­go po­ko­ju, któ­ry suży za ja­dal­nię, i przez za­pusz­czo­ne ko­ta­ry zaj­rza do sy­pial­ni cór­ki. W ciem­no­ściach, za­le­d­wie sabo roz­rze­dzo­nych pa­sma­mi brud­ne­go dnia, prze­cie­ka­ją­ce­mi przez za­pusz­czo­ne sto­ry, po chwi­li pa­trze­nia do­strzeg óżko i bla­de, nie­pew­ne za­ry­sy Jan­ki le­żą­cej. Mu­siaa usy­szeć sze­lest jego kro­ków, bo się po­ru­szya na po­ście­li. Po­czu jej wzrok na so­bie i na­tych­miast się cof­ną zmie­sza­ny. Po­sta jesz­cze chwi­lę, pod­niós ko­niec bro­dy do ust, przy­cią ją zę­ba­mi i po­wró­ci do kan­ce­lar­ji. Za­sta tam Ka­ra­sia, ma­szy­ni­stę re­zer­wo­we­go, któ­ry miesz­ka w Bu­kow­cu, bo tu bya re­zer­wo­wa ma­szy­na, go­to­wa w każ­dej chwi­li wy­ru­szyć z po­mo­cą, gdy­by byo tego po­trze­ba, ski­ną mu gową i wszed do swo­je­go po­ko­ju, za­my­ka­jąc drzwi za sobą.

– Świerk! wiesz! – za­czą Ka­raś, sia­da­jąc na skrzyn­ce ze środ­ka­mi opa­trun­ko­we­mi – je­steś co­dzień po­dob­niej­szy do swo­je­go psa, na­wet już po­wie­jesz. Pa­nie Ba­biń­ski, pan je­steś gru­bo uczo­ny, skoń­czy­eś po­dob­no cae trzy kla­sy; czy Dar­win wy­wo­dzi lu­dzi od map, czy od psów?

– W każ­dym ra­zie nie od Ka­ra­siów.

– Nie je­stem go­dzien ta­kie­go za­szczy­tu, nie je­stem go­dzien! – śmia się Ka­raś, za­cie­ra ręce i za­czą drob­ne­mi krocz­ka­mi cho­dzić. Jego drob­na, chu­da i ni­ska po­stać, spi­cza­sta bród­ka, cien­ki

– Ślicz­nVgra na for­te­pia­nie – wtrą­ci Sta­si zno­wu się za­ru­mie­ni.

– Nie ru­mień się pan tak dzie­wi­czo, afek­ty umie­ścieś pan god­nie; to mi się po­do­ba.

– Jak na mar­ne­go Ka­ra­sia, jest to za duża ryba, wiel­ki szczu­pak, zgry­zby cię.

– Nie bój się, Swier­ko­ski! nie bój się! nie ta­kie wie­lo­ry­by ogry­za­em, i byo bon.

Za­czą za­cie­rać ręce i śmia się tak ci­cho, gę­bo­ko i wstręt­nie, że Stas od­wró­ci się od nie­go; nie mógł pa­trzeć na jego oczki, przy­so­nię­te bia­awą mgą, i na rzad­kie, żóte i ostre zęby, któ­re wy­szcze­rza w tym śmie­chu. Trząs się cay i rzu­ca na wszyst­kie stro­ny.

– Wie­cie – za­czą zno­wu, uspo­ko­iw­szy się – byem wczo­raj w Kiel­cach, mia­em przy­go­dę taką, że… cu­dis­si­mo, opo­wiem wam, bon?

– Nie cie­ką wi­śmy, scho­waj dla swo­jej Kara-sicy, bę­dzie wdzięcz­na – prze­rwa mu Swier­ko­ski.

– Po­ciąg do­cho­dzi! – za­woa ro­bot­nik, uchy­la­jąc drzwi z pe­ro­nu.

Orow­ski w czer­wo­nej czap­ce wy­szed, na­cią­gną nie­po­ka­la­nie biae rę­ka­wicz­ki i po­szed na pe­ron.

Ka­raś sta­ną na stop­niach przed dwor­cem. Swier­ko­ski zno­wu się zr ' w dwo­je, a Ba­biń­ski stu­ka w apa­rat, no­to­wa, Oawa sy­gnay elek­trycz­ne.

Po­ciąg z gu­chym szu­mem i sa­pa­niem wto­czy się na szy­ny i sta­ną; masa że­la­stwa szczęk­nęa cięż­ko, pu­sty pe­ron oży­wi się nie­co, bo kil­ku



sma­row­ni­ków i bre­ko­wych ze­szo ze swo­ich od­kry­tych ko­zów na wa­go­nach i roz­pro­sto­wy­wao na zie­mi po­gię­te ciaa.

Orow­ski, chmur­ny, pod pa­ra­so­lem, spa­ce­ro­wa wzduż po­cią­gu; chwi­la­mi, kie­dy prze­cho­dzi pod okna­mi, z któ­rych nie­skoń­czo­nym po­to­kiem py­nęy gamy chro­ma­tycz­ne, ścią­ga ner­wo­wo brwi, za­ci­ska sil­niej pa­ra­sol, przy­śpie­sza kro­ku i spo­glą­da na ostat­nie, na­roż­ne okna nad kan­ce­lar­ją sta­cyj­ną, przy­so­nio­ne szczel­nie. Wzdy­cha, za­wra­ca i cho­dzi do­tąd, aż po­ciąg zno­wu za­czą sa­pać, dy­szeć, trzesz­czeć, szczę­kać, gwiz­dać – i po­wlók się da­lej, po­zo­sta­wia­jąc za sobą obo­ki ru­de­go, du­szą­ce­go dymu, któ­ry dar się na strzę­py o pó­na­gie drze­wa ogród­ka sta­cyj­ne­go i roz­wó­czy ru­da­wym pa­sem po rów­no ob­cię­tej ścia­nie lasu, sto­ją­ce­go tuż nad plan­tem.

Orow­ski po­wró­ci do kan­ce­lar­ji i, sko­ro się tyl­ko za­mkną, Świer­ko­ski się pod­niós.

– Chodź­cie na wód­kę.

– Ja za­raz przyj­dę do was; spy­tam się tyl­ko, gdzie jest oso­bo­wy? – po­wie­dzia Stas, stu­ka­jąc apa­ra­tem.

Ka­raś ze Świer­ko­skim po­szli do bu­fe­tu. Paru prze­mo­kych ży­dów drze­mao na aw­kach, ocze­ku­jąc na oso­bo­wy po­ciąg, a za bu­fe­tem, wci­śnię­ty po­mię­dzy sza­fę i piec, przy­so­nio­ny ga­ze­tą, chra­pa go­śno bu­fe­to­wy. W dru­gim rogu wiel­kiej, brud­nej sali kil­ku dróż­ni­ków i ro­bot­ni­ków grao za­tusz­czo­ne­mi kar­ta­mi.

Prze­szli do dru­giej sali pu­stej zu­pe­nie.

– Two­je zdro­wie, Świerk, i two­je­go ko­nia, i two­je­go psa, i two­ich szwin­dlów, bon!

– Za­cze­kaj, za­raz przyj­dzie Ba­biń­ski, to wy­pi­je­my ra­zem.

– Bon, ale po­wiedz-no, po­dob­no się że­nisz, czy tam coś ta­kie­go z p. Zo­fja?

Swier­ko­ski się skrzy­wi, po­sku­ba bród­kę, po­bie­ga oczy­ma po sali, wsu­ną ręce w rę­ka­wy i mówi:

– I… co ja da­bym jeść żo­nie? żwir i pod­ka­dy chy­ba?

– No i mech, jak swo­je­mu ko­nio­wi.

– Śmiej się… prze­cież je­steś żo­na­ty i wiesz, co kosz­tu­je zona, cho­ciaż two­ja to jesz­cze anio.

– Bon, kwa­dra­to­wy anio, po­wiedz.

– A te wszyst­kie pan­ny, co to jest? gdzie znaj­dziesz zdro­wą? gdzie jest mą­dra, adna, go­spo­dar­na i oszczęd­na? Jak się znaj­dzie jaka po­dob­na, to nie ma gro­sza; jak zno­wu go ma, to nos do góry i my­śli, że kró­lo­wa, a ja­kie wy­ma­ga­nia!

– O tak, chcą ja­dać, mu­szą cho­dzić w bu­ci­kach, mieć suk­nię, po­trze­bu­ją cza­sa­mi ja­kiej przy­jem­no­ści, chcą żyć po ludz­ku; szel­my te pan­ny, cze­go im się za­chcie­wa!… a przy­tem nie lu­bią, aby je bić, jak psa albo cho­pów. – za­śmia się Ka­raś.

– Ga­da­nie, że­bym mia­na to, to i ja ży­bym po ludz­ku, a je­śli oszczę­dzam, je­śli chcę zna­leźć tak­że żonę oszczęd­ną, to tyl­ko dla­te­go, żeby póź-

Fet­men­ly. T. f. 2

A

niej żyć po ludz­ku. O, ja jesz­cze będę in­a­czej ży, będę… Wiesz, znam tu­taj tyl­ko jed­ną pan­nę, z któ­rą­bym się choć­by ju­tro oże­ni, cho­ciaż wiel­ka pani…

– Czy też Grze­si­kie­wicz oże­ni się z za­wia­dow­cy cór­ką?

Świer­ko­ski rzu­ci szyb­kie spoj­rze­nie na nie­go, zgią się, ręce gę­biej wsu­ną w rę­ka­wy i nie od­po­wie­dzia, bo to przy­po­mnie­nie Grze­si­kie­wi­cza prze­jęo go zo­ścią i nie­chę­cią.

Przy­bieg Sta­sio, i za­czę­li pić wód­kę.

– Mu­szę się śpie­szyć, bo trze­ba ko­re­spon­den­cje eks­pe­djo­wać na oso­bo­wy.

– Bon, ale jest jesz­cze jed­no źró­do ksią­żek, pan­na Orow­ska.

– A, ta, co się trua; nie znam jej zu­pe­nie i wi­dzia­em tyl­ko wte­dy, kie­dy ją prze­no­szo­no z wa­go­nu do miesz­ka­nia.

– To pan nie znasz caej hi­stor­ji? bon, opo­wiem.

– Bar­dzo mao, wiem tyl­ko, że się po­gnie­waa z oj­cem, wy­je­chaa do te­atru, póź­niej się trua, sam na­wet o tem czy­ta­em w pi­smach. Byem już w Bu­kow­cu, jak za­wia­dow­ca jeź­dzi po nią do War­sza­wy. Co to za pan­na?

– War­jat­ka, jak i jej oj­ciec – szep­ną Świer­ko­ski.

– Ale pięk­na i wy­kszta­co­na, bar­dzo pięk­na ma­je­sta­tycz­na ko­bie­ta, kszta­ty cu­dow­ne, wzrol

– Łaj­dac­two, po­wiedz! han­del adny, prz trzy mie­sią­ce stra­ciem trzy­sta ru­bli, któ­re przesz do two­jej kie­sze­ni, któ­reś mi wy­cią­gną.

– Kup­my po­rę­bę, to bę­dziesz się mógł odb je­śli po­tra­fisz…

– Gdzież ta po­rę­ba? przy­stę­pu­ję do spó­ki! za­woa po chwi­li na­my­su Ka­raś.

– W Karcz­mi­skach u Grze­si­kie­wi­cza – sze ną śpiesz­nie Świer­ko­ski, oczy mu za­mi­go­tay i do­ścią, po­ga­dzi psa.

– Hi! hi! ty­dzień temu Szczy­giel­ski kui i już tnie… hi!… hi!… – śmia się Ka­raś, porv się z krze­sa, za­czą bie­gać po sali, trzę­sąc się y, za­do­wo­le­nie ma­lo­wao się w jego oczkach. Bu­fet! sześć moc­nych! – rzu­ci we drzwi… – wiem ci, Świerk, że chcesz ro­bić in­te­re­sa, a gi je­steś, bo się pręd­ko zmiar­ku­ją, ro­bisz łaj­dactw ale mae, mar­ne, gu­pie, któ­re pach­ną krat­ką… Wypi wszyst­kie sześć kie­lisz­ków je­den po dru­gi za­tar ręce, po­kle­pa drwią­co Świer­ko­skie­go ple­cach i wy­szed ra­zem ze Sta­siem.

– Zo­ba­czy­my… zo­ba­czy­my… – szep­ną Świ ko­ski. – Łaj­dac­twa, co za aj­dac­twa? chcę za­roi chcę mieć pie­nią­dze, więc niech się gupi strze Amiś! chodź syn­ku! Pody ten Szczy­giel­ski, ti pysz­na po­rę­ba. – Kop­ną psa z gnie­wu, bo stra­si żal nim za­tar­ga, że stra­ci ten na pew­no prze-, dy­wa­ny za­ro­bek.

Ode­bra z ma­ga­zy­nu swój ba­gaż i na­ado na ple­cy ro­bot­ni­ko­wi, za któ­rym szed krok w kr wspa­niay, oczy ogrom­ne i ogni­ste, cu­dis­si­mo, ze tyl­ko ca­ować.

Za­czą się trząść i śmiać ci­cho i za­cie­ra ręce.

– War­to­by tak jesz­cze coś tego chlap­nąć. Pa­nie bu­fet, sześć moc­nych.

– Cze­muż od­ra­zu sześć?

– Bę­dzie bon, pa­nie Sta­siu, na za­pas.

– Su­chaj­cie no – za­bra gos Swier­ko­ski, pod­no­sząc gowę z ko­lan. – Chcę wam coś za­pro­po­no­wać, nie­zy in­te­res, na któ­rym mo­że­my do­brze za­ro­bić.

– Bon, Świerk, mów.

– Jest do ku­pie­nia po­rę­ba, nie­wiel­ka, za ty­siąc pięć­set ru­bli, bli­sko ko­lei, oglą­da­em ją nie­daw­no. Śmiao moż­na za­ro­bić na niej ty­siąc ru­bli, mam na­wet już zbyt na drze­wo do Ra­do­mia. Weź­my ją do spó­ki, in­te­res zoty.

– I… to już weź sam, nie mam pie­nię­dzy, a zresz­tą orżną­eś mnie zimą na wę­glach, daj spo­kój, ja wiem, nie tu­macz się, bo ci po­wiem, czem je­steś…

– O, po­wiedz, ja się nie po­gnie­wam, z pew­no­ścią się nie po­gnie­wam…

– Bon! otoż wy­sze­deś ze mną, jak świ­nia tak… bu­fet! sześć moc­nych! – krzyk­ną.

– Tyl­ko tyle, to nie­wie­le – i Świer­kos! za­czą się śmiać, ścią­ga na lewą stro­nę usta, sku ba bro­dę, lata oczy­ma po twa­rzach i da­lej ci gną: – tak, to nie­wie­le, bo mo­gem się urządź le­piej, a nie zro­biem tego, to han­del, mój ko­cha­ny as z okna kan­ce­lar­ji wi­dzia, że co chwi­la Swier­ski ob­ma­cu­je ro­go­że i gasz­cze. Wi­dzia go dlu-jak szed tym swo­im krę­tym, wil­czym cho­dem, jca­jąc do­okoa nie­uf­ne spoj­rze­nia.

– Chodź pan, po­dyk­tu­ję panu ra­port – zasa Orow­ski.

Stas przy­szed do po­ko­ju za­wia­dow­cy i cze-bo Orow­ski cho­dzi wzduż po­ko­ju, spo­glą­da! dwa okna pe­ro­nu, to przez okien­ko ka­so­we, wy-lo­dzą­ce na ko­ry­tarz, wy­chy­la! gowę i na­su­chi-a.

– Siądź pan przy moim sto­li­ku.

– Prze­cież..

– Nie prze­cież, bo tam­ten, to stó eks­pe­dy-ra.

Orow­ski był za­wia­dow­cą sta­cji i za­atwia! nno­ści eks­pe­dy­to­ra.

– Wszyst­ko jed­no chy­ba, sko­ro pan peni bie suż­by.

– Przy­się­gam Bogu, że mnie pan iry­tu­jesz, ie wszyst­ko jed­no, bo wiedz pan, że na­pi­sze­my iport na eks­pe­dy­to­ra sta­cji Bu­ko­wiec – mówi upe­nie po­waż­nie. Ba­biń­ski ze zdu­mie­niem spo-ląda na nie­go.

– Pa­nie, sam na sie­bie ra­port, co w dy­rek­cji owie­dzą?

– To są gup­cy. Po­rzą­dek, przedew­szyst­kiem io ądek i sys­te­ma­tycz­ność, sy­szysz pan? Gdy­byś ie)an trzy­ma tych za­sad, nie zwra­ca­byś uwa­gi wo­jej zwierzch­no­ści.

Stas opu­ści gowę i wy­rzu­ca so­bie, że go za­dra­sną: tye razy po­sta­na­wia o nic nie py­tać, śle­po tyl­ko wy­ko­ny­wać roz­ka­zy, i zno­wu nie wy­trzy­ma.

– Pisz pan!

„Ja­ko­że pe­nią­cy obo­wiąz­ki eks­pe­dy­to­ra st. Bu­ko­wiec swo­jem nie­tak­tow­nem, a moż­na po­wie­dzieć i bru­tal­nem, po­stę­po­wa­niem przy sprze­da­ży bi­le­tów spo­wo­do­wa to, że pa­sa­że­ro­wie za­nie­śli skar­gę do księ­gi za­ża­leń, któ­rą przy ni­niej­szem za­ą­czam, upra­szam Wy­so­ką Dy­rek­cję o uka­ra­nie we­dug uzna­nia, a to w celu unik­nię­cia na przy­szość po­dob­nych zajść. Jako je­dy­ne uspra­wie­dli­wie­nie eks­pe­dy­to­ra, ten­że ob­ja­śnia, że zaj­ścia owe miay miej­sce pod­czas nie­bez­piecz­nej cho­ro­by je go cór­ki, któ­ra go ja­ko­by miaa zde­ner­wo­wać. Są­dzę jed­nak, że tego ro­dza­ju uspra­wie­dli­wie­nia pod uwa­gę brać nie moż­na, bo ni­ko­go, ani Dy­rek­cji, ani pa­sa­że­rów, nie ob­cho­dzą do­mo­we spra­wy urzęd­ni­ków, któ­re nie po­win­ny mieć żad­ne­go wpy­wu na ich czyn­no­ści suż­bo­we”.

– Ależ pa­nie… – pro­te­sto­wa Stas.

– Ci­cho pan bądź! Przy­się­gam Bogu, bez uwag, pa­nie Ba­biń­ski. Za­po­mnia­eś pan, że się mil­czy wte­dy, kie­dy zwierzch­ność mówi – za­woa! Orow­ski.

Ba­biń­ski za­milk, przy­gry­za­jąc usta, zno­wu był zy na sie­bie.

– Do­cho­dzi! – krzyk­ną po­su­gacz przez drzwi.

– Niech Ja­no­wa po­wie pan­nie Ja­ni­nie, że dok­tór przy­je­cha. Czy przy­jąć moie?… Za­cze­kaj chwi­lę, su­żą­ca ci za­raz po­wie – zwró­ci się do dok­to­ra, któ­ry z po­mo­cą Ro­cha, sta­cyj­ne­go popy-cha­da, roz­bie­ra się z nie­zli­czo­nych okry­wek. – Pój­dę aa chwi­lę do kan­ce­lar­ji. Przy­ślij po ra­nie, jak skoń­czysz.

Okrę­ci się kii­ka razy po po­ko­ju, po­pa­trzy na dok­to­ra, szyb­ko pod­niós ko­niec bro­dy do ust, strzep­ną ją, wzru­szy ra­mio­na­mi i wy­szed.

– Pa­nie Ba­biń­ski, na­pi­sze­my ra­port. Niech te­raz sim od sie­bie bro­ni się eks­pe­dy­tor.

Za­czą dyk­to­wać Sta­sio­wi, ale co chwi­la prze­ry­wa}, sta­wa na środ­ku po­ko­ju, przy­gry­za bro­dę i wsu­chi­wa się chci­wie w sabe, za­le­d­wie do­sy­szal­ne, od­go­sy kro­ków na gó­rze, bo po­kój cho­rej był tuż md kan­ce­lar­ją. Sy­sza, a ra­czej czu, że dok­tór usiad przy óżku, bo ja­kieś sabe drgnie­nie prze­bie­go su­fit; zmą­ciy mu to wy­czu­wa­nie dźwię­ki for­te­pia­nu, któ­re się roz­le­gay bar­dzo go­śno. – Ci­cho tara! – krzyk­ną z gnie­wem, tu­piąc nogą.

Stas uśmie­cha się – prze­cież gra­ją­ca przez su­fi­ty usy­szeć nie moga; ale po­chy­li gowę nad pa­pie­rem, bo Orow­ski zno­wu za­czą dyk­to­wać i, nie skoń­czyw­szy, po­bieg do miesz­ka­nia, su­cha chwi­lę pode drzwia­mi i szed zno­wu na pe­ron, spa­ce­ro­wa po nim, nie­znacz­nie spo­glą­da­jąc na okna.

Dok­tór skoń­czy roz­bie­ra­nie się, przy­cze­sa si­wa­we wosy i za­pu­ka do cho­rej.

II.

Stas po­bieg do apa­ra­tu, a Orow­ski na pe­ron. Przy­pa­tru­jąc się do­syć licz­nej dzi­siaj pu­blicz­no­ści, wita się z ja­kie­miś pa­nia­mi, za któ­re­mi w przy­zwo­item od­da­le­niu cho­dzi uli­ber­jo­wa­ny lo­kaj, ale spo­strzeg­szy dok­to­ra, zwró­ci się do nie­go i przy­wi­ta w mil­cze­niu; ra­por­tem ski­ną, dzwo­nek za­dźwię­cza, roz­le­ga się gwiz­daw­ka pro­wa­dzą­ce­go, a póź­niej ma­szy­ni­sty, i po­ciąg ru­szy da­lej.

– Cze­ka­em na cie­bie nie­cier­pli­wie, przy­się­gam Bogu, do­brze, żeś przy­je­cha. Jan­ce jest le­piej, ale zo­ba­czysz i to po­wiesz mi, bo ja przy­pusz­czam tyl­ko, że le­piej, a nie wiem. Pój­dziesz iraz do niej?

Dok­tór ski­ną gową po­ta­ku­ją­co, bo na ustach mia re­spi­ra­tor, któ­ry mu bla­dą, dugą i chu­dą twarz prze­ci­na na dwo­je czar­ną wstę­gą; ol­brzy­mie, gę­bo­kie ka­lo­sze le­d­wie cią­gną z no­ga­mi, ugi­na się pod fu­trem, na któ­re mia na­rzu­co­ny paszcz gu­mo­wy, i pod gru­bym kra­cia­stym ple­dem, przy­kry­wa­ją­cym mu ra­mio­na. Szed wol­no po scho­dach, od­po­czy­wa i od­pi­na co sto­pień je­den gu­zik u pasz­cza i je­den u fu­tra. Nie ro­ze­bra się w przed­po­ko­ju, tyl­ko wszed do sa­lo­ni­ku i za­czą oglą­dać i pró­bo­wać okien, drzwi i luf­ci­ków, czy są do­brze po­za­my­ka­ne.

Orow­ski już z przed ko­ta­ry, za­sa­nia­ją­cej drzwi po­ko­ju, w któ­rym le­żaa Jan­ka, za­wró­ci i po­szed do su­żą­cej.

– Pro­szę! – ozwa się dźwięcz­ny, sil­ny gos. Uśmiech roz­ja­śni mu twarz, gdy wcho­dzi do po­ko­ju. Pod­niós sto­ry do po­owy, opa­trzy zno­wu, czy okna i luf­ci­ki do­mknię­te, i do­pie­ro usiad przy óżku.

– Jak­że się pani czu­je? – pyta ci­cho, od­jąw­szy re­spi­ra­tor.

– Do­brze, chcia­abym wstać – od­po­wie­dziaa, za­drżaw­szy, gdy do­tkną chod­ną do­nią jej ręki. – Tak ko­niecz­nie chcia­am wi­dzieć dok­to­ra, że mia­am już pi­sać dzi­siaj – mó­wia ja­kimś dziw­nym, pra­wie al­to­wym go­sem, któ­ry się jej chwi­la­mi prze­ry­wa i chry­pia nie­mi­le; wte­dy prze­sta­waa mó­wić, od­dy­chaa gę­bo­ko, i gos po­wra­ca, ale w wiel­kich, czar­nych oczach mi­go­ta ból wy­si­ku. Unio­sa się nie­co, skrę­cia w grec­ki węze caą masę prze­pysz­nych ru­da­wo­blond wo­sów, roz­sy­pa­nych niby snop doj­rza­ej psze­nicz­nej somy po po­ście­li, i mó­wia: – Czu­ję się zu­pe­nie zdro­wą. W gar­dle tyl­ko i w pier­siach do­zna­ję jesz­cze chwi­la­mi pie­ką­ce­go bólu, no i gosu mi czę­sto bra­ku­je, ale czu­ję, że się to co­raz rza­dziej zja­wia. Tak, je­stem zdro­wa, ale się nu­dzę strasz­li­wie. Dok­tór zo­sta­nie na obie­dzie? Mam proś­bę do pana… – szep­nęa ci­szej, i fala krwi przy­ciem­nia na mgnie­nie jej kre­do­wo-bla­dą twarz.

– Zo­sta­nę, za­raz pani sużę. – Wsta i po­szed do kuch­ni; oczy Jan­ki bie­gy do­tąd za nim, aż znik­ną za drzwia­mi, i gdy po chwi­li wró­ci, za­wi­sy mu ba­daw­czo na twa­rzy.

– Ka­za­em da­wać obiad wcze­śniej, żeby zdą­żyć na po­ciąg – uspra­wie­dli­wia się, sia­da­jąc. –, Jesz­cze raz zba­dam pa­nią do­kad­nie, ale jed­no­cze­śnie moge su­chać…

Jan­ka spoj­rzaa na nie­go z wdzięcz­no­ścią, bo nie mia­aby od­wa­gi po­wie­dzieć mu swo­jej proś­by, gdy­by czua jego prze­ni­kli­wy wzrok na so­bie.

Dok­tór opu­ki­wa ją, oglą­da, pyta o nie­któ­re szcze­góy, ta­kie, że Jan­ka od­wra­caa mi­mo­wol­nie twarz do ścia­ny, przy­ci­naa usta i od­po­wia­daa ci­cho, że le­d­wie do­sy­sza. Kon­sul­ta­cja trwaa dugo, bo bada cho­rą su­mien­nie.

– Czy oj­ciec wie wszyst­ko?… wszyst­ko?… – po­wtó­rzya ci­cho.

– Zda­je mi się, że nie. – Wy­pro­sto­wa się żeby ode­tchnąć i ob­rzu­ci ją spoj­rze­niem, poi któ­rem oczy jej po­ciem­niay i po­chy­lia gow ni­żej.

– Czy po­wi­nien wie­dzieć? – py­taa wol­no z tru­dem ha­mu­jąc wzru­sze­nie. – Pana się ra­dzę, jako na­sze­go naj­daw­niej­sze­go i naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la, któ­ry mnie zna od dziec­ka, a zro­bię tak jak mi pan po­ra­dzi. – Mil­czaa do­syć dugo, kąt) ust za­częy drgać w ja­kiemś bo­le­snem ścią­gnie ciu. – Nie chcia­abym ka­mać, co bądź­by póź­nie na­stą­pio, po­wie­dzia­abym, ale… boję się… On mnie nie­na­wi­dzi i nie mia ra­cji, ale gdy­by, gdy­by wie dzia te­raz o wszyst­kiem, to… – za­ci­snęa kur­czo­wo pal­ce, gosu jej bra­ko, przy­ci­snęa ręką pierś bo ten zwy­ky, pie­ką­cy ból roz­go­rza w niej niby za­rze­wie i pali strasz­li­wie: dy­szaa cięż­ko, ale po chwi­li ci­chym a szorst­kim z po­wstrzy­ma­ne­go wzru­sze­nia go­sem, cią­gnęa da­lej: – mnie ojca żal, bar­dzo mi żal.

– To do­brze; on pa­nią ko­cha, po war­jac­ku może, ale ogrom­nie.

Olśnia ją na­gle myśl ja­kaś gnę­bią­ca.

– Czy oj­ciec zu­pe­nie jest zdrów? – za­py­taa pręd­ko i wpia się oczy­ma w dok­to­ra.

– Nie… – i dla­te­go trze­ba go oszczę­dzać, nie wzbu­rzać, bo…

– Co? po­wiedz pan otwar­cie; je­stem do­syć sil­na na usy­sze­nie zu­pe­nej praw­dy, a nie­tyl­ko pra­gnę jej, ale po­trze­bu­ję ją usy­szeć ko­niecz­nie. Tyle przy­pusz­czam, tyle symp­to­ma­tów dziw­nych, pra­wie prze­ra­ża­ją­cych wi­dzę, że boję się o nie­go.

– Tak, do­brze nie jest, bo jego de­spo­tyzm, za­cie­kość i ta pew­na dwo­istość, na któ­rą ro­za­mu-je go po­wo­li ta dwo­ista suż­ba, jaką peni… Mó­wi­li mi w wy­dzia­le o jego ra­por­tach…

– Czem się to wszyst­ko może skoń­czyć? – za­py­taa prze­ra­żo­na, bo dok­tór umilk i od­wró­ci od niej twarz.

– Nie wiem, wiem tyl­ko, że nie trze­ba nic mó­wić, nic – po­wie­dzia krót­ko.

– A je­śli bę­dzie chcia wie­dzieć? – za­py­taa twar­do, jak­by już chciaa rzu­cić caą praw­dę w oczy.

– I wte­dy po­win­na pani nie mó­wić nic. Praw­da jest cza­sa­mi zbrod­nią, bo tak samo za­bi­ja.

– as

A je­śli oj­ciec nie ob­cho­dzi pa­nią nic, to trze­ba po­wie­dzieć, za­bi­je go to od­ra­zu i bę­dzie pani miaa po­źniej spo­kój i roz­wią­za­ne ręce. – Mówi! pręd­ko i gniew­nie, na­oży za­raz re­spi­ra­tor na usta i rzu­ci się na krze­se­ko.

Jan­ka pa­trzya dugo na nie­go, po jej pięk­nej, wy­chu­dzo­nej i zmi­ze­ro­wa­nej twa­rzy prze­wi­jay się naj­roz­ma­it­sze uczu­cia: to ból, to go­rycz przy­po­mi­na­li, to nie­po­kój i trwo­ga, to gę­bo­ka, cięż­ka apa-tja po­wle­kaa jej twarz, a oczy za­czy­nay świe­cić po­sęp­nie pod ciem­ne­mi brwia­mi ja­kimś ogniem re­zy­gna­cji.

– Co pan my­śli o mnie? – za­py­taa wresz­cie. Za­pra­gnęa usy­szeć cie­pe sowo po­cie­chy i prze­ba­cze­nia i wspó­czu­cia; bya go­to­wą otwo­rzyć ser­ce, dać uj­ście drę­czą­cym ją uczu­ciom, bó­lom i skar­gom; pra­gnęa te­raz, w tej chwi­li, rzu­cić się na pier­si czy­je i na nich wy­pa­kać wszyst­kie nę­dze ca­ego ży­cia, cay na­gro­ma­dzo­ny żal. Czua się tak sabą w tej chwi­li, bez­bron­ną, a skrzyw­dzo­ną, że pacz byby spra­wi jej ra­dość i ulgę; ale dok­tór dugo mil­cza, po­cią­ga się za nos, przy­ga­dza! wosy, pa­trzy w okno, wresz­cie odją re­spi­ra­tor, ści­sną jej doń i po­wie­dzia:

– Że je­steś nie­szczę­śli­wa, że mi­cie, pani, tak żal, jak cór­ki wa­snej.

– O!… dok­to­rze… o! dok­to­rze… – Nie moga nic wię­cej po­wie­dzieć, oczy za­szy jej zami, przy­ci­snęa jego rękę do ust i opa­da na po­dusz­ki bez­wad­nie, tyl­ko zy, jak ja­sne, dro­gie, wy­ho­do­wa­ne przez cier­pie­nia pery, po­sy­pay się z oczu – i taki nagy a wiel­ki roz­lew żalu po­czua w so­bie, że nie wi­dziaa wy­cho­dzą­ce­go dok­to­ra, że nie sy­szaa nic i nic nie pa­mię­taa. Le­żaa bez ru­chu i pra­wie bez przy­tom­no­ści; w każ­dym swo­im ato­mie czua zy i nie­wy­po­wie­dzia­ny ból, co prze­pa­la ją caą.

Ock­nęa się wte­dy do­pie­ro, gdy su­żą­ca na maym sto­licz­ku, przy óżku, po­sta­wia obiad.

– Niech Ja­no­wa za­bie­rze z po­wro­tem, nie chce mi się jeść.

– Adyć ode wczo­raj ani krzyn­ki pa­nien­ka nie zja­da jesz­cze. A kto to sy­sza tak się mo­rzyć go­dem. Adyć i ja, pa­nien­ko, nie­zdro­wa,

0 nie!… w doku mnie co­sik tak ści­ska, że jaże mnie mro­czy. – Spu­ścia sto­ry, od­nio­sa obiad

1 zno­wu za­częa na­rze­kać bo­le­ją­cym go­sem. – I na to bo­le­nie żad­ne­go leku nie­ma, a mo­że­by się to le­kar­stwo zdao, co pa­nien­ka uży­wa?

– Niech się Ja­no­wa wód­ki na­pi­je, to za­raz przej­dzie cho­ro­ba.

– Wód­ki!… a praw­da, pa­nien­ko. Wód­ki! a wi­dzie­li­ście moi lu­dzie! wód­ki! a to się przed do­bro­dzie­jem od­rze­kam, bo to i moja pani cór­ka tego chciaa, ale że pa­nien­ka rze­ka, że po­mo­że na ści­ska­nie, to ju­ści być praw­dą musi.

– Nie­chże Ja­no­wa idzie so­bie – za­wo­aa znie­cier­pli­wio­na.

– Idę! idę… tak samo nie­raz mówi moja pani cór­ka. Idę! idę… wód­ki! aby ino kusz­ty­czek nie­wiel­ki i na le­kar­stwo, to grzech być nie musi. –

Wy­sza, i za­raz roz­leg się skrzyp otwie­ra­ne­go kre­den­su i szczęk szka.

Jan­ka na­su­chi­waa sabo brzmią­cych od­go­sów roz­mo­wy w sa­lo­ni­ku, pro­wa­dzo­nej przez ojca.

Dok­tór zjad obiad, nie cze­ka­jąc na Orow­skie­go, któ­ry przy­szed pod ko­niec do­pie­ro i roz­py­ty­wa o Jan­kę.

– Zu­pe­nie do­brze, może wstać, zresz­tą wszyst­ko, co po­trze­ba ro­bić i uży­wać, tu­taj na­pi­sa­em, masz kart­kę.

Orow­ski chci­wie prze­bie­ga oczy­ma prze­pi­sy.

– Do­brze jest, ale nie krzycz na nią, nie war­juj, bo re­cy­dy­wa dla niej, to śmierć – mówi dok­tór, a wi­dząc, że twarz Orow­skie­go czer­wie­nie­je, że za­raz wy­buch­nie gwa­tow­nym to­nem sprzecz­ki, za­oży re­spi­ra­tor na usta i usiad przy sto­le.

– Ja ją za­bi­jam, to prze­ze mnie cho­ra? krzy­czę na nią, co?

– Daj spo­kój, bo w wiel­kiej czę­ści wi­nie­neś wszyst­kie­mu – na­pi­sa dok­tór na kart­ce oów­kiem.

– Więc i ty mó­wisz, że ja wi­nie­nem, że ja! – za­krzy­czal Orow­ski i, zmiąw­szy kart­kę, rzu­ci ją na zie­mię, roz­dep­ta, kop­ną i sta­ną na środ­ku po­ko­ju z roz­ożo­ne­mi rę­ko­ma, jak­by chcia go­śno za­prze­czać, ale usiad gwa­tow­nie przy oknie, za­czą bęb­nić po szy­bach, otwo­rzy luf­cik i krzyk­ną do ro­bot­ni­ka, sto­ją­ce­go na pe­ro­nie.

– Sy­gna od Strze­mie­szyc! nie sy­sza­eś, ba­wa­nie, że oso­bo­wy wy­szed! – za­mkną z trza­skiem luf­cik, po­wró­ci na daw­ne miej­sce, za­pa­li pa­pie rosa i na­tych­miast ze zo­ścią go rzu­ci w piec i za­czą cho­dzić; po twa­rzy prze­la­ty­way mu ja­kieś po­mie­nie, tar­ga bro­dę, po­ru­sza ra­mio­na­mi, za­ta­cza oczy­ma nie­spo­koj­nie, ale omi­ja twarz dok­to­ra.

– Nie­praw­da! Co tyl­ko ro­biem, jak po­stę­po­wa­em z nią, wszyst­ko miao na celu je­dy­nie jej do­bro. Nie­praw­da, a tak! – woa pod­nie­sio­nym go­sem, ude­rza­jąc w stó pię­ścią.

– Dla jej do­bra wy­pę­dzieś ją z domu? – na­pi­sa dok­tór.

– Wy­pę­dziem?… tak, praw­da… – jęk­ną Orow­ski, rzu­ciw­szy okiem na kart­kę, i jak­by go te sowa ude­rzyy i olśniy, cof­ną się, spoj­rza męt­nie i usiad ci­chy i zgnę­bio­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: