Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Filip - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 maja 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 14,90 zł

Filip - ebook

Losy młodego Polaka, którego wojenne drogi wiodą do Frankfurtu nad Menem, gdzie pracuje w jednym z hoteli jako kelner, w grupie młodzieży pochodzącej z krajów okupowanych przez Niemcy. W tym wrogim świecie odnajduje całkiem niespodziewanych sojuszników. Są nimi wszyscy, których dosięgła wspólna wojenna mitologia. Także młodzi Niemcy.

Jak większość prozy Tyrmanda i ta książka oparta jest na elementach biograficznych. Jest to opis losów człowieka nieprzeciętnego, którego młodość została naznaczona przez okupację, politykę i emigrację.

I jak zawsze jest to proza pisana wbrew ustalonym regułom, przedstawiająca obraz wojny nie do przyjęcia przez władze PRL. A czy do przyjęcia dzisiaj?

 

 

Jakże klawo jest być młodym, nikim, niczym, żadnym, trzymać z kelne­rami i posługaczkami, z windziarzami, stenotypistkami, woźnymi, sprzątaczkami, konduktorami, manikiurzystkami i szoferami. Jak fajnie jest być z nimi na ty, słuchać ich wymyślań i marzeń, jeść byle co i cieszyć się małą zdobyczą: nową, głupią, źle ubraną dziewczyną, trafioną na lewo kolacją, paru kieliszkami wódki, na które udało się kogoś uderzyć, biletem na mecz za darmo, papie­rosami, którymi częstują możni tego świata, ci, którzy mogą sobie pozwolić na częstowanie. Jak cudownie jest obijać się po małych, niklowych, pseudonowoczesnych barach i tanich knajpach, gdzie wszystko jest zrozumiałe i ciekawe, wystawać godzinami w bufe­tach dworcowych lub leżeć leniwie na pryczach baraków po robo­cie, na samym dnie mulistej, ciepłej, żadnej egzystencji. Jak dobrze jest minąć szczęśliwie, ukradkiem, komisariat policji na parterze, wyjść na świeże powietrze świtu i stać na czystej, pustej ulicy.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-114-1
Rozmiar pliku: 669 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Wiesz, Blan­ca przy­je­cha­ła – rzekł Piotr, roz­pi­na­jąc ko­szu­lę na pier­siach.

Le­ża­łem na łóż­ku Pio­tra i ob­ser­wo­wa­łem z za­in­te­re­so­wa­niem ce­le­bra­cję zdej­mo­wa­nia fra­ka po obia­do­wej ro­bo­cie. Rzekł­bym, że lu­bi­łem ge­sty Pio­tra: spo­sób, w jaki po­chy­lał twarz z pa­pie­ro­sem nad trzy­ma­ną w pal­cach za­pał­ką, po­chy­le­nie gło­wy i ru­chy dło­ni przy roz­pi­na­niu ko­szu­li z bia­łej piki, wie­sza­niu jej na ra­miącz­ku i skru­pu­lat­nym umiesz­cza­niu w sza­fie – wszyst­ko to było mi ja­koś dro­gie. Ta przy­jaźń spa­dła na nas jak uśmiech losu, wy­gra­na na lo­te­rii czy coś ta­kie­go; do­brze było wte­dy mieć ko­goś, do kogo czu­ło się za­ufa­nie i jesz­cze coś wię­cej, i do­brze, gdy ten ktoś był ró­wie­śni­kiem, mło­dym, przy­tom­nym fa­ce­tem o ja­snym, zło­śli­wym uśmie­chu i sil­nych ra­mio­nach.

– Nie wie­dzia­łem, że wy­jeż­dża­ła – po­wie­dzia­łem le­ni­wie. Mie­li­śmy lato, upal­ny ko­niec czerw­ca czter­dzie­ste­go trze­cie­go roku, za oknem po­ko­ju Pio­tra le­żał znie­ru­cho­mia­ły w skwa­rze Frank­furt.

– Wy­je­cha­ła – po­wie­dział Piotr, zdjął spodnie i buty i na­lał wody do mi­ski. – Co za orka dzi­siaj – po­skar­żył się i zlał wodą szczu­pły, moc­ny tors. – Dla­cze­go nie ro­bi­łeś przy obie­dzie? – spy­tał. – Prze­cież nie mia­łeś dziś śnia­da­nia?

– Mia­łem. Było mało ro­bo­ty i po­sze­dłem, za­nim ra­czy­łeś zja­wić się na czysz­cze­nie pla­te­ru. Brütsch mnie zwol­nił. A te­raz cię szu­kał i wy­my­ślał.

– Bo za­pra­wił się od sa­me­go rana. Przy śnia­da­niu ta­cha­li ja­kieś nowe skrzy­nie z ko­nia­kiem. Jak Brütsch za­cznie spraw­dzać, czy wszyst­ko w po­rząd­ku, to wiesz, jak jest po­tem. Co mnie zresz­tą to wszyst­ko ob­cho­dzi…

Prze­cią­gną­łem się z za­do­wo­le­niem: w każ­dym za­kąt­ku cia­ła czu­łem bło­go­sła­wio­ne, syte zmę­cze­nie, nic nie uj­mu­ją­ce si­łom mło­do­ści.

– Taki je­stem zmę­czo­ny.

Piotr stał w ką­pie­lów­kach na środ­ku po­ko­ju i wy­cie­rał ręcz­ni­kiem dłu­gie, smu­kłe nogi; po czym wło­żył czy­stą ko­szul­kę gim­na­stycz­ną oraz spodnie od ba­weł­nia­nej, tre­nin­go­wej pet­ki i usiadł na brze­gu łóż­ka.

– Kie­dyś ty się tak spi­ło­wał? – spy­tał z prze­ką­sem.

– Wczo­raj – po­wie­dzia­łem z bło­go­ścią. – Przy­je­cha­ła ta z Mo­gun­cji.

– I co? Gdzie?

– Wy­obraź so­bie, wzię­ła po­kój w ho­te­lu, w tym na rogu Karl­stras­se.

– „Im­pe­rial”?

– O to, to. Te­le­fo­no­wa­ła do nas, na dół, umó­wi­łem się z nią po po­łu­dniu u Schu­man­na. Było pu­sto. Na­wet ład­nie wy­glą­da­ła. Nie chcia­ła za Chry­stu­sa przyjść tu, do nas, na górę. Po­wie­dzia­ła, że przy­je­cha­ła się mną na­cie­szyć, a nie umie­rać ze stra­chu.

– Idio­to – rzekł Piotr z tro­ską – i po­sze­dłeś do niej? Kre­ty­nie. Cze­kaj, do­igrasz się.

– Co mia­łem ro­bić? Wie­czo­rem, na górę, jesz­cze pół bie­dy, ale jak scho­dzi­łem dziś rano, por­tier za­ha­czył mnie o klucz. Krzyk­ną­łem, że żona jesz­cze na gó­rze i cho­du. Gdy­by nie był le­ni­wy…

– Kre­ty­nie – po­wtó­rzył Piotr i za­pa­lił pa­pie­ro­sa swym cza­ru­ją­cym, nie­po­rów­na­nym ru­chem – to­bie to im­po­nu­je, że sprint, że cho­du, że go wy­ro­lo­wa­łeś.

– Pio­tru­siu – po­wie­dzia­łem – nie gnie­waj się. Taki je­stem zmę­czo­ny. Ju­tro nie­dzie­la. Mam wol­ny cały dzień.

– Ja też – rzekł Piotr.

– Jak to? – zdzi­wi­łem się przy­tom­nie.

– Tak to – uśmiech­nął się Piotr – mam je­den dzień u Ves­se­le­go. Chce za mnie wziąć nie­dzie­lę. Mo­że­my po­je­chać pod mia­sto. Do Tau­nus, do­brze? Weź­mie­my Blan­cę.

A Sa­vi­no?

– Z Sa­vi­nem skoń­czo­ne. Roz­ma­wia­łem z nią rano. Skoń­czy­ła z nim przed wy­jaz­dem z Frank­fur­tu.

– A może on z nią?

– Może – rzekł Piotr obo­jęt­nie – nie­waż­ne.

– To nie ta­kie pro­ste – po­wie­dzia­łem; coś mi się tu wy­da­wa­ło nie w po­rząd­ku. – Nie mo­żesz z miej­sca ła­do­wać się na dziew­czy­nę ko­le­gi. Za­cze­kaj tro­chę. Prze­cież oni się tak ko­cha­li z Sa­vi­nem. Kie­dyś, pa­mię­tam, Blan­ca nie wy­cho­dzi­ła przez ty­dzień z łóż­ka, a Sa­vi­no tyl­ko rano wbi­jał się we frak, przy­la­ty­wał o dzie­sią­tej z po­wro­tem i do łóż­ka. O wpół do dru­giej we frak i na dół do obia­du, o czwar­tej na górę i do łóż­ka, o w pół do siód­mej we frak i do ko­la­cji, o je­de­na­stej do łóż­ka. I tak przez cały ty­dzień, pa­mię­tasz?

– Pa­mię­tam – rzekł Piotr – to było kie­dyś. Ale te­raz Sa­vi­no ob­słu­gu­je klient­kę z trze­cie­go pię­tra, żonę za­stęp­cy gau­le­ite­ra. Zro­bił ka­rie­rę. Cie­ka­wym, kie­dy ona od­blo­ku­je po­kój? W re­cep­cji ko­na­ją ze stra­chu.

– Włoch – wes­tchną­łem z za­zdro­ścią – jemu wol­no. A że chło­pak w so­bie i przy­stoj­ny, więc dzia­ła. Funk­cjo­nu­je.

– A Blan­ca po­szła na raj­zy – skoń­czył Piotr. – Ho­no­ro­wo. To jest w ogó­le wy­jąt­ko­wa Niem­ka.

– Prze­stań… – uśmiech­ną­łem się – skończ to nie­przy­tom­ne prze­mó­wie­nie. Po­do­ba ci się i już.

– Po­do­ba – rzekł Piotr pro­sto i spo­koj­nie.

To po­waż­ne, po­wie­dzia­łem so­bie. Piotr rzad­ko mó­wił, że ktoś mu się po­do­ba, dziew­czę­ta nie gra­ły pierw­szej roli w jego dwu­dzie­sto­let­nim ży­ciu.

– Sko­ro tak ci się po­do­ba – po­wie­dzia­łem, bar­wiąc sło­wo „tak” nie­bo­tycz­ną iro­nią – to nie wiem, o czym mó­wić. Żad­ne wzglę­dy mo­ral­ne nie gra­ją roli.

– Przy­najm­niej wiem – rzekł Piotr – że nie wy­kroi mi żad­ne­go nu­me­ru. Że nie za­cią­gnie mnie do ho­te­lu, z któ­re­go mogą mnie wy­wieźć w ka­ret­ce ge­sta­po.

– Pio­tru­siu – po­wie­dzia­łem ze sło­dy­czą – ta z Mo­gun­cji ma bra­ta i męża na fron­cie. Za­po­mi­nasz, że jest woj­na i że wal­ka jest na­szym obo­wiąz­kiem. Każ­dy ry­zy­ku­je, jak go na to stać.

– Masz dziw­ne me­to­dy wal­ki – uśmiech­nął się Piotr po­god­nie – wal­czysz oso­bli­wą bro­nią.

– Tu­taj – roz­zło­ści­łem się na­iw­nie – w sa­mym śro­decz­ku Nie­miec. I za­wsze wolę tę me­to­dę niż two­ją. Trud­no mi uwa­żać szaf­kę peł­ną kra­dzio­nych bu­te­lek wina za do­wód zwy­cię­stwa.

– Ja pro­wa­dzę woj­nę eko­no­micz­ną – rzekł Piotr z uśmie­chem – bar­dzo sku­tecz­ną.

– Dla cie­bie – mruk­ną­łem. – Już sam nie wiesz, co ro­bić z pie­niędz­mi. – Sta­no­wi­ło to krzy­czą­cą nie­spra­wie­dli­wość, al­bo­wiem Piotr był za­wsze bar­dzo lo­jal­ny w spra­wach pie­nięż­nych, to zna­czy da­wał mi, sko­ro tyl­ko po­trze­bo­wa­łem. Czy­nił to nie­zbyt chęt­nie, nie szczę­dząc mi nie­tak­tow­nych do­cin­ków, ale da­wał.

2

Tak więc le­że­li­śmy na­za­jutrz z Blan­cą na tra­wie, na pod­gó­rzu Tau­nu­su. Wy­sie­dli­śmy na sta­cji w Obe­rur­sel i na próż­no usi­ło­wa­li­śmy się ode­rwać od nie­dziel­ne­go tłu­mu Niem­ców z dzieć­mi i ko­szy­ka­mi z je­dze­niem. Brze­gi mi­zer­ne­go po­to­ku ob­le­pio­ne były Niem­ka­mi w sta­ni­kach i let­nich spód­ni­cach, al­bo­wiem kra­jo­braz był tego ro­dza­ju, że ko­stium ką­pie­lo­wy wy­da­wał się nie na miej­scu.

– Co za non­sens – na­rze­ka­łem – za­miast pójść nor­mal­nie na pla­żę do Mo­sle­ra, tłuc się na idio­tycz­ną ma­jów­kę w czerw­cu.

Piotr tasz­czył bez sło­wa tecz­kę z je­dze­niem i wi­nem; pa­so­wał ja­koś do tego tłu­mu i gdy­by nie fakt, że był wy­so­ki i przy­stoj­ny, co sta­no­wi­ło rzad­kość wśród tych tu mę­skich wy­bier­ków, nie od­ci­nał­by się spe­cjal­nie. Był eu­ro­pej­skim miesz­czu­chem i nie­wie­le róż­ni­ło go od urlo­po­wa­nych żoł­nie­rzy z He­sji, Nad­re­nii czy Pa­la­ty­na­tu.

– Jest rze­czą ko­niecz­ną – po­wie­dzia­ła Blan­ca – aby­śmy się od­bi­li od tego par­szy­we­go tłu­mu. Jak wyj­mie­cie tu bu­tel­ki, lu­dzie za­kłu­ją was spoj­rze­nia­mi na śmierć. Tacy są lu­dzie dzi­siaj.

Po­wle­kli­śmy się na ja­kiś pa­gó­rek i oto le­że­li­śmy w słoń­cu obok sie­bie. Za­po­mnie­li­śmy wziąć koc, zaś tra­wa była już su­cha, łam­li­wa i kłu­ją­ca, nie spo­sób tedy było ro­ze­brać się do ko­stiu­mów ką­pie­lo­wych. Piotr otwo­rzył tecz­kę i wy­jął ka­nap­ki z sa­la­mi i se­rem lim­bur­skim oraz dwie bu­tel­ki mo­zel­skie­go wina.

– Nie było nic lep­sze­go prócz tego Trar­ba­che­ra – rzekł nie­dba­le.

– Nic lep­sze­go… – po­wie­dzia­ła Blan­ca, po­chła­nia­jąc nie­zbyt spiesz­nie, lecz sys­te­ma­tycz­nie ka­nap­kę za ka­nap­ką. – Wam się już w gło­wie prze­wra­ca. Wy ma­cie ży­cie. Cza­sa­mi, pa­trząc na was, za­sta­na­wiam się, czy hi­tle­row­cy nie mają ra­cji. W każ­dym ra­zie nie mia­ła­bym nic prze­ciw­ko temu, żeby wszyst­kich cu­dzo­ziem­skich kel­ne­rów po­wie­sić na pla­cach pu­blicz­nych. Z ze­msty za mękę, ja­kiej do­zna­je­my, pa­trząc na wa­sze spa­sio­ne py­ski.

– Prze­sa­dzasz – po­wie­dzia­łem. – Wy­star­czył­by ci Sa­vi­no.

– Do Sa­vi­na nie mam żad­nej pre­ten­sji. Lu­bię Wło­chów. Ata­wizm – wy­ja­śni­ła – moja bab­ka była Włosz­ką z Ty­ro­lu. Stąd imię i apa­ry­cja.

– Kar­mię cię – rzekł Piotr – i tak mi się od­wdzię­czasz.

– Cho­le­ra mnie bie­rze, kie­dy wi­dzę, jak wam się po­wo­dzi. My, Niem­cy, zdy­cha­my po­wo­li na kart­ko­wym chle­bie.

– Nie wszy­scy Niem­cy zdy­cha­ją z gło­du – rzekł Piotr rze­czo­wo. – Już my o tym wie­my naj­le­piej. I nie wszy­scy cu­dzo­ziem­cy piją mo­zel­skie wina. Przejdź się pod dwor­cem i po­patrz na Po­la­ków. My z „Park-Ho­te­lu” to co in­ne­go – do­dał nie bez brzyd­kiej dumy. – My się bro­ni­my sku­tecz­nie.

Za­czy­na­ła mnie po­wo­li brać cho­le­ra. Blan­ca była przede wszyst­kim Niem­ką, po­tem do­pie­ro ład­ną dziew­czy­ną i do­brym kum­plem. Nie mia­łem za­mia­ru się przed nią tłu­ma­czyć.

– Fakt – po­wie­dzia­łem – jest wca­le nie naj­go­rzej. Na przy­kład te sta­re pier­ni­ki z „Frank­fur­ter­ho­fu”: ho­tel nie gor­szy od na­sze­go, eks­tra­kla­sa, a nic nie mogą zdzia­łać. Wia­do­mo: Niem­cy. A ty, Bla­necz­ko, ja­koś wy­glą­dasz nie tego…

– Że­byś wie­dział, co ja mam za nu­mer – rze­kła Blan­ca usta­mi wy­pcha­ny­mi je­dze­niem. – Od trzech ty­go­dni miesz­kam w po­cią­gu. Nie mam kar­tek żyw­no­ścio­wych, bo wy­mel­do­wa­łam się z Frank­fur­tu. Jem, co do­brzy lu­dzie da­dzą. Prze­waż­nie do­brzy lu­dzie na urlo­pach z fron­tu wschod­nie­go. Ci mają naj­lep­sze ser­ca i naj­wię­cej kar­tek.

Dla od­mia­ny ogar­nę­ło mnie współ­czu­cie. Sie­dzia­ła na tra­wie, mło­da, ślicz­na i czar­no­wło­sa, je­dząc bez prze­rwy, w za­pa­mię­ta­niu. Po­czu­łem się na­raz wo­bec niej bo­ga­ty i po­tęż­ny, mo­głem po­zwo­lić so­bie na zmien­ne na­stro­je.

– Co się sta­ło? – spy­ta­łem.

– Do­sta­łam przy­mu­so­we skie­ro­wa­nie do pra­cy w fa­bry­ce. Wy­obra­żasz so­bie mnie przy ma­szy­nie?

– Nie – od­po­wie­dzia­łem skwa­pli­wie. – Wy­klu­czo­ne. Wy­obra­żam so­bie cie­bie wy­łącz­nie w drew­nia­kach na ko­tur­nach, w czer­wo­nej bluz­ce i krót­kiej, gra­na­to­wej spód­ni­cy, z tor­bą na pa­sku prze­wie­szo­nym przez ra­mię. Tak, jak uj­rza­łem cię po raz pierw­szy w „Café Schu­mann”. Bar­dzo mi się po­do­ba­łaś. Tyl­ko – wes­tchną­łem – że Sa­vi­no był szyb­szy.

– Nie je­stem pe­wien – rzekł Piotr – czy tak na­le­ża­ło po­stą­pić. Wszy­scy mu­szą cięż­ko pra­co­wać. Osta­tecz­nie jest woj­na. Nasi mi­ni­stro­wie pra­cu­ją w An­glii w fa­bry­kach amu­ni­cji. I ja­kaś krew­na kró­lo­wej też. Masz tu mat­kę, dom, mo­gła­byś tro­chę po­pra­co­wać.

– Wy to co in­ne­go. Wy je­ste­ście pa­trio­ci. A mnie, póki mam ta­kie nogi, nikt nie za­go­ni do pra­cy fi­zycz­nej. Ani Ar­be­it­samt, ani ge­sta­po. Przy­najm­niej do fi­zycz­nej pra­cy w fa­bry­ce.

Unio­sła wy­so­ko spód­ni­cę i po­ka­za­ła, ja­kie ma nogi. Spód­ni­ca była tan­det­na, gru­ba, wca­le nie let­nia, dość wy­pla­mio­na i zmię­ta. Mó­wi­ła wszyst­ko o ży­ciu raj­zer­ki. Blan­ca prze­chy­li­ła bu­tel­kę Trar­ba­che­ra nad gło­wą i dłu­go piła. Po czym po­ło­ży­ła się na brzu­chu, pod­pie­ra­jąc pod­bró­dek dłoń­mi. Piotr uczy­nił to samo i le­że­li twa­rza­mi do sie­bie, ich nosy dzie­li­ła prze­strzeń kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów.

– Ty je­steś Duń­czyk czy Fla­mand, czy coś ta­kie­go, o ile so­bie przy­po­mi­nam – po­wie­dzia­ła Blan­ca, pu­ka­jąc lek­ko wska­zu­ją­cym pal­cem w kształt­ny nos Pio­tra.

– Nie. Ho­len­der.

– Aha, Ho­len­der. Wła­śnie to mia­łam na my­śli. Zresz­tą, co to za róż­ni­ca? Na­zy­wasz się Leo, praw­da?

– Nie. Piotr.

– A tak kró­cej?

– Kró­cej: Piet. To po ho­len­der­sku.

– Wspa­nia­le. A on? – wska­za­ła na mnie – on jest Czech, nie?

– Nie – od­parł Piotr. – On jest Fran­cuz.

– Ale Sa­vi­no mó­wił coś kie­dyś, że on taki nie bar­dzo Fran­cuz.

– O czym ona mówi? – zdzi­wił się za­po­bie­gaw­czo Piotr.

– Od­czep się ode mnie – po­wie­dzia­łem mak­sy­mal­nie żar­to­bli­wym to­nem – bo mo­żesz za­ro­bić kopa w ty­łek. Ty i Sa­vi­no.

Za­wsze w ta­kim wy­pad­ku kon­stru­owa­ło się z miej­sca at­mos­fe­rę ogrom­nej nie­fra­so­bli­wo­ści i nie­waż­no­ści pa­da­ją­cych słów.

– Co to mnie ob­cho­dzi – rze­kła Blan­ca po­jed­naw­czo. – To bar­dzo miły chło­pak – wska­za­ła znów gło­wą na mnie. – Praw­da, że on jest miły?

– Praw­da – rzekł Piotr. – On jest bar­dzo miły. A ty je­steś ład­na dziew­czy­na.

Się­gnął le­ni­wie po dru­gą bu­tel­kę wina. Blan­ca przy­tu­li­ła twarz do su­chej let­niej tra­wy. Zro­bi­ło mi się przy­kro. Za­pra­gną­łem na­raz uzu­peł­nić ja­koś za­lo­ty Pio­tra.

– Blan­ca – po­wie­dzia­łem – je­steś faj­na, rów­na dziew­czy­na. Masz ra­cję, że się mi­gasz od ro­bo­ty. To nie dla cie­bie. Ży­cie przed tobą. Mu­sisz tyl­ko prze­trwać do cza­su, kie­dy prze­gra­cie woj­nę.

3

Wy­cho­dzi­li­śmy wła­śnie z pe­ro­nów Dwor­ca Głów­ne­go, kie­dy roz­le­gły się sy­re­ny ostrze­gaw­cze­go alar­mu. Głos spi­ke­ra ra­dio­we­go do­no­sił z me­ga­fo­nów hali dwor­co­wej o dwóch eska­drach nie­przy­ja­ciel­skich sa­mo­lo­tów, prze­su­wa­ją­cych się na po­łu­dnie od frank­furc­kie­go ob­sza­ru po­wietrz­ne­go.

– Nas nie ru­szą – rzekł Piotr z prze­ko­na­niem. – Za dużo ame­ry­kań­skich i ży­dow­skich pie­nię­dzy ulo­ko­wa­no w tym mie­ście.

– Dzię­ki Bogu – po­wie­dzia­łem. – Choć raz za­wdzię­czam coś plu­to­kra­tom. Zresz­tą lu­bię, jak bom­bar­du­ją nie­miec­kie mia­sta, tyl­ko nie te, w któ­rych miesz­kam.

– Lu­dzie mó­wią – do­rzu­ci­ła Blan­ca – że alian­ci prze­zna­czy­li Frank­furt na swo­ją sto­li­cę. Po woj­nie.

Ob­szer­ny plac przed dwor­cem na­sy­co­ny był par­nym, gę­stym pół­mro­kiem, w któ­rym drga­ły ja­sne pla­my let­nich ko­szul i su­kien, śmie­cha­mi, na­wo­ły­wa­nia­mi, gwiz­da­mi i dźwię­ka­mi ust­nych har­mo­ni­jek. Roz­grza­ne upa­łem mury wo­ko­ło wy­zwa­la­ły z tłu­mu mdły, wil­got­ny opar, brak świa­tła otu­lał wszyst­ko we­lo­nem ja­kiejś gi­gan­tycz­nej, wiel­ko­miej­skiej in­tym­no­ści, ła­two prze­cho­dzą­cej w groź­ną mar­two­tę za­ciem­nio­ne­go, śmier­tel­nie prze­ra­żo­ne­go mia­sta.

– Chodź­cie do mnie – po­wie­dział Piotr nie­zręcz­nie: nie wie­dział, jak się mnie po­zbyć. – Trze­ba coś zro­bić z wie­czo­rem.

– Chęt­nie – rze­kła Blan­ca. – Nie wi­dzę prze­szkód.

– Ja idę spać – po­wie­dzia­łem ob­łud­nie: wła­śnie w tej chwi­li na­szła mnie zło­śli­wa, ni­czym nie uza­sad­nio­na ocho­ta, aby nie zo­sta­wić Blan­ki Pio­tro­wi. Chcia­łem, aby mnie pro­si­li, aże­by na­kła­nia­li mnie do zo­sta­nia z nimi, i wie­dzia­łem, że to na­stą­pi. W grun­cie rze­czy wca­le mi się nie chcia­ło spać, pra­gną­łem obec­no­ści ko­goś, kogo bym lu­bił, komu mógł­bym świad­czyć do­bro i przy­jaźń i otrzy­my­wać odeń w za­mian ser­decz­ność, po­ufa­łość, ści­sły so­jusz i zwią­zek. Przez chwi­lę wy­da­wa­ło mi się, że zna­ko­mi­cie na­da­je się do tego wła­śnie Blan­ca. Fak­tem na­to­miast było, że otrzy­my­wa­łem to wszyst­ko od Pio­tra, lecz w spo­sób nie­zręcz­ny i chłod­ny; cierp­kość i re­zer­wa sta­no­wi­ły atry­bu­ty jego ho­len­der­skiej mło­dzień­czo­ści.

– Nie bądź dziec­kiem – rze­kła Blan­ca – nie pój­dziesz prze­cież o dzie­sią­tej spać. Je­stem zmę­czo­na jak pies, a mimo to nie śpie­szy mi się do domu. Do cią­gle tych sa­mych, idio­tycz­nych pre­ten­sji mo­jej mat­ki.

– Nie mam u sie­bie w po­ko­ju mat­ki – mruk­ną­łem – i idę spać.

– Daj spo­kój – uśmiech­nął się wy­ro­zu­mia­le Piotr; przy­pusz­czał, że chcę się w ten spo­sób wy­co­fać i uła­twić mu swo­bo­dę ru­chów. Uśmie­chem tym da­wał mi do zro­zu­mie­nia, że do­strze­ga moją ko­le­żeń­skość, ak­cep­tu­je ją i wy­so­ko so­bie ceni. – Mam odło­żo­ną bu­tel­kę Rüde­she­ime­ra. Poza tym dziś prze­ma­wia Chur­chill.

– Przyj­dziesz do mnie po dzien­ni­ku i opo­wiesz – upie­ra­łem się. – Mo­żesz mnie na­wet obu­dzić, gdy­by coś waż­ne­go.

– Na ra­zie – rze­kła Blan­ca roz­sąd­nie – i tak idzie­my wszy­scy w jed­ną stro­nę.

To było słusz­ne. Po­szli­śmy więc w pra­wo, w Wie­sen­hüt­ten­stras­se. W wą­skiej czę­ści uli­cy, po jej le­wej stro­nie, ry­so­wa­ła się ciem­ną pla­mą smu­kła, wy­twor­na fa­sa­da „Park-Ho­te­lu”, nie­co da­lej uli­ca roz­sze­rza­ła się w śród­miej­ski skwer, pe­łen drzew i aka­cjo­we­go za­pa­chu, prze­mie­sza­ne­go z wo­nią sa­mo­cho­do­wych spa­lin. Przed ogród­ka­mi, po­prze­dza­ją­cy­mi tu każ­dą ele­ganc­ką, wil­lo­wą ka­mie­ni­cę, sta­ły duże mer­ce­de­sy i bmw z ozna­ka­mi wy­so­kich władz par­tyj­nych i woj­sko­wych. U na­sa­dy skwe­ru, nie­mal na­prze­ciw „Park-Ho­te­lu”, stał na skos do uli­cy, za ni­ziut­kim mur­kiem, trzy­pię­tro­wy chu­dy do­mek o po­śled­niej­szym wy­glą­dzie: było to po­miesz­cze­nie dla ho­te­lo­wej służ­by i biu­ra­li­stów.

– Idź­cie przo­dem – po­wie­dzia­ła Blan­ca – wej­dę sama. – Zna­ła do­brze tu­tej­szą to­po­gra­fię i zwy­cza­je: cały par­ter domu zaj­mo­wał ko­mi­sa­riat po­li­cji. Do­świad­cze­ni że­gla­rze twier­dzą, że nig­dzie nie jest rów­nie bez­piecz­nie, jak w oku cy­klo­nu. To chy­ba praw­da, do­dał­bym tyl­ko, że trze­ba umieć się z tym okiem ob­cho­dzić. Po pro­stu wy­pra­co­wać so­bie me­to­dę.

– No, to cześć – po­wie­dzia­łem do Pio­tra na dru­gim pię­trze, gdzie miesz­ka­łem. W tej chwi­li na­praw­dę nie mia­łem ocho­ty iść o jed­no pię­tro wy­żej.

– Słu­chaj – rzekł Piotr z do­bro­tli­wą iro­nią – to nie wy­pa­da. Po­sie­dzisz z nami pół go­dzi­ny i pój­dziesz so­bie. Będę ci na­wet wdzięcz­ny, jak so­bie pój­dziesz, ale jesz­cze nie te­raz.

– Za­wsze po­zo­sta­niesz ma­łym ho­len­der­skim miesz­czusz­kiem – rze­kłem ze zło­ścią – mimo apa­ry­cji hol­ly­wo­odz­kie­go gwiaz­do­ra i nie­któ­rych po­wie­dzeń, god­nych mą­dre­go fa­ce­ta.

Na dole sły­chać było kro­ki Blan­ki. We­szli­śmy tedy o jed­no pię­tro wy­żej i po prze­by­ciu zu­peł­nie czar­ne­go ko­ry­ta­rza Piotr otwo­rzył drzwi i zo­sta­wił uchy­lo­ne. Od razu też po­czu­łem się le­piej: lu­bi­łem po­kój Pio­tra. Mój był małą, po­nu­rą dziu­plą, o oknie od­da­lo­nym o metr od prze­ciw­le­głe­go muru, wy­peł­nio­ną wiel­kim nie­przy­chyl­nym łóż­kiem, któ­re nie da­wa­ło schro­nie­nia, nie było ni­czym in­nym, jak na­rzę­dziem do me­cha­nicz­ne­go wy­po­czyn­ku i tu­zin­ko­wych, mło­dzień­czych roz­ko­szy. Po­kój Pio­tra miał okno wy­cho­dzą­ce na uli­cę, z któ­re­go wi­dać było fa­sa­dę „Park-Ho­te­lu”, zaś fa­sa­da ta i jej wy­kwint sta­no­wi­ły za­wsze przed­miot na­szych nie­na­wi­ści, na­sze­go po­dzi­wu i na­szych tę­sk­not. W po­ko­ju Pio­tra sta­ło me­ta­lo­we łóż­ko o zżół­kłych, nie­gdyś chro­mo­wa­nych ku­lach i prę­tach, tak samo ob­szer­ne i wy­god­ne, jak w pod­rzęd­nych pa­ry­skich ho­te­li­kach, gdzie jest sprzę­tem głów­nym i waż­nym. Obok łóż­ka sta­ła noc­na szaf­ka, na niej na­sza chlu­ba: mały apa­rat ra­dio­wy „Phi­lips-Phi­le­ta”, a na apa­ra­cie noc­na lamp­ka, co ra­zem nada­wa­ło ką­to­wi przy wez­gło­wiu ak­cent ogrom­nej przy­tul­no­ści. W oknie wi­sia­ła plu­szo­wa sto­ra, któ­rą na­tych­miast po wej­ściu za­su­ną­łem, zaś Piotr za­pa­lił noc­ną lamp­kę. Po chwi­li za­pu­ka­ła Blan­ca, we­szła i za­mknę­ła za sobą sta­ran­nie drzwi. Ła­god­ne świa­tło noc­nej lamp­ki na­sy­ca­ło plusz w oknie, w świe­tle tym sta­ra, spło­wia­ła i brud­na sto­ra na­bie­ra­ła głę­bo­kiej mięk­ko­ści. Piotr wy­jął bu­tel­kę z sza­fy i na­sta­wił ci­cho ra­dio, Ilse Wer­ner śpie­wa­ła Mein Herz hat heu­te Pre­mie­re… Rüde­she­imer był bla­do­zło­ty, cierp­ki, tro­chę kwa­sko­wy i bar­dzo aro­ma­tycz­ny: ta­kie wino pili w Niem­czech w tym cza­sie wy­łącz­nie dy­gni­ta­rze par­tyj­ni, mi­lio­ne­rzy, wy­żsi woj­sko­wi i kel­ne­rzy z wiel­kich re­stau­ra­cji. W za­ciem­nio­nym za po­mo­cą plu­szo­wej sto­ry po­ko­ju zro­bi­ło się bar­dzo go­rą­co. Blan­ca na wpół le­ża­ła na łóż­ku, Piotr sie­dział obok z no­ga­mi pod­cią­gnię­ty­mi pod bro­dę, ja na krze­śle z no­ga­mi opar­ty­mi o umy­wal­nię, a ple­ca­mi o fra­ko­we spodnie Pio­tra, prze­wie­szo­ne przez opar­cie krze­sła.

– Nie gnieć mi spodni – rzekł Piotr – bądź tak do­bry.

Ro­ze­śmie­li­śmy się wszy­scy, nie wia­do­mo cze­mu, ja zaś po­wie­dzia­łem:

– Naj­wyż­szy czas, aby­śmy zro­bi­li dziś uży­tek z ko­stiu­mów ką­pie­lo­wych. Wo­zi­my je cały dzień ze sobą, a tu jest go­rę­cej niż na pla­ży.

– Świet­na myśl – po­wie­dzia­ła Blan­ca z na­sią­kłym wi­nem en­tu­zja­zmem. Ze­sko­czy­ła z łóż­ka, prze­no­sząc nogi nad gło­wą Pio­tra i w mgnie­niu oka zrzu­ci­ła spód­ni­cę i bluz­kę, pod spodem mia­ła dwu­czę­ścio­wy ko­stium ką­pie­lo­wy. Zdją­łem spodnie i ko­szu­lę i zo­sta­łem w sa­mych sli­pach pły­wac­kich.

– Nie patrz się – po­wie­dział Piotr do Blan­ki i prze­brał się w swo­ją gra­na­to­wą pet­kę.

– Dla­cze­go ma nie pa­trzeć? – po­wie­dzia­łem głu­pio. – Niech się przy­zwy­cza­ja.

Piotr uśmiech­nął się, ale wi­dzia­łem, że sło­wa moje nie przy­pa­dły mu do gu­stu: nie lu­bił ta­kiej bez­po­śred­nio­ści.

– Tu już nic nie ma – po­wie­dzia­ła Blan­ca, uno­sząc bu­tel­kę po Rüde­she­ime­rze.

– Zej­dę i skom­bi­nu­ję coś na dole – rzekł Piotr i się­gnął po blu­zę od pet­ki.

– Sta­ry skąp­cze… – za­czą­łem, ale ugry­złem się w ję­zyk: chcia­łem po­wie­dzieć, że wy­star­czy otwo­rzyć szaf­kę Pio­tra w roz­bie­ral­ni kel­ne­rów, aby wy­do­być za smu­kłą szyj­kę bu­tel­kę naj­lep­szych rocz­ni­ków reń­skich, he­skich i mo­zel­skich, na ja­kie stać piw­ni­ce „Park-Ho­te­lu”; wie­dzia­łem też, że Piotr nig­dy by mi tego nie prze­ba­czył, były to bo­wiem spra­wy na­sze, do któ­rych ża­den Nie­miec, na­wet tak mało groź­ny jak Blan­ca, nie mógł mieć przy­stę­pu. – Po­sta­raj się o Lieb­frau­en­milch – do­koń­czy­łem. – Moje ulu­bio­ne wino – do­da­łem wy­ja­śnia­ją­co w stro­nę Blan­ki.

– Masz do­bre upodo­ba­nia – rze­kła gło­sem, któ­ry jak­by na­ka­zy­wał mi na nią spoj­rzeć – cał­kiem nie­zły smak.

Piotr wy­szedł z po­ko­ju. W ra­diu skoń­czy­ła się mu­zy­ka i spi­ker za­czął mó­wić o ba­jecz­nym w tym roku uro­dza­ju na kar­to­fle, co na­le­ża­ło do re­per­tu­aru naj­po­myśl­niej­szych wia­do­mo­ści.

– Zmień to – po­wie­dzia­ła Blan­ca – daj ja­kąś szwaj­car­ską sta­cję. – Sie­dzia­ła w po­przek łóż­ka, z dłu­gi­mi no­ga­mi wy­cią­gnię­ty­mi przed sie­bie, ple­ca­mi opar­ta o ścia­nę. Chcia­łem omi­nąć nogi, aby po­dejść do ra­dia, nie uła­twi­ła mi jed­nak tego i już mi się nie uda­ło. Dol­na część ko­stiu­mu Blan­ki zwi­nę­ła się i upa­dła na pod­ło­gę. – Szyb­ciej, szyb­ciej – szep­nę­ła. – Na­resz­cie zro­zu­mia­łeś, głu­pi, że po to tyl­ko po­je­cha­łam do Tau­nus.

Nie mia­łem te­raz cza­su ani ocho­ty sprze­czać się z nią, lecz to, co mó­wi­ła, było zwy­kłym kłam­stwem. Zga­si­łem tyl­ko ra­dio.

– Żeby było sły­chać kro­ki na ko­ry­ta­rzu – za­zna­czy­łem rze­czo­wo. Blan­ca ski­nę­ła gło­wą, oczy mia­ła pół­przy­mknię­te.

– Szyb­ciej – po­wtó­rzy­ła ci­cho. Po kil­ku mi­nu­tach usły­sza­łem kro­ki Pio­tra na scho­dach, mimo że był w te­ni­sów­kach. Wsta­łem i po­chy­li­łem się nad ra­diem, Blan­ca bez sło­wa wcią­gnę­ła ko­stium i po­de­szła do lu­stra nad umy­wal­nią. Drzwi otwo­rzy­ły się i jed­no­cze­śnie z ma­łe­go gło­śni­ka po­le­cia­ła dy­na­micz­na, spi­na­ją­ca In the mood Glen­na Mil­le­ra.

– Nie tak gło­śno – syk­nął Piotr – ścisz, idio­to, na dole wszyst­ko sły­chać… – W ręku miał bu­tel­kę i trzy kie­lisz­ki. – Przy­nio­słem kie­lisz­ki do bia­łe­go wina, żeby było wy­twor­niej – do­dał we­so­ło – Lieb­frau­en­milch dla cie­bie – do­rzu­cił w moją stro­nę – że­byś nie ża­ło­wał, żeś tu z nami zo­stał.

Oczy­wi­ście, po­pi­li­śmy jesz­cze tro­chę i Piotr wpa­dał w co­raz lep­szy na­strój: roz­ba­wiał się po­wo­li i nie­za­leż­nie od resz­ty obec­nych; za­wsze tak zresz­tą było, że funk­cjo­no­wał to­wa­rzy­sko na za­sa­dzie pew­nej sa­mo­ist­no­ści: na­za­jutrz wszy­scy mo­gli stwier­dzić, że byli na po­grze­bie, zaś Piotr oświad­czał, że ba­wił się zna­ko­mi­cie. Nie do­zna­wa­łem prze­to ni­cze­go, co nie­któ­rzy w ta­kich wy­pad­kach skłon­ni są na­zy­wać wy­rzu­ta­mi su­mie­nia. Lie­ben­frau­en­milch sma­ko­wał mi do­sko­na­le, z mi­nu­ty na mi­nu­tę ogar­nia­ło mnie co­raz więk­sze zmę­cze­nie i sen­ność. Na­to­miast Blan­ca wsta­ła w pew­nym mo­men­cie i oświad­czy­ła, że idzie zro­bić siu­siu. Nie wra­ca­ła bar­dzo dłu­go.

– Co się z nią dzie­je? – spy­tał w koń­cu Piotr gło­sem peł­nym za­do­wo­le­nia.

– Nie wiem – mruk­ną­łem – idę spać.

– Tak dłu­go? – za­sta­na­wiał się Piotr, krę­cąc z upodo­ba­niem w pal­cach pa­pie­ro­sa.

– Może po­szła do Sa­vi­na – po­wie­dzia­łem le­ni­wie. – Zna dro­gę. Z Niem­ka­mi nig­dy nic nie wia­do­mo. Nie mają w so­bie krzty lo­jal­no­ści. Zwłasz­cza w tych spra­wach.

– Po pierw­sze, nie wie­rzę, aby zro­bi­ła coś ta­kie­go – rzekł Piotr z wyż­szo­ścią – a po dru­gie, Sa­vi­no ma jesz­cze dy­żur na pię­trach. Wziął go spe­cjal­nie, aby wy­lą­do­wać o do­brej po­rze u tej gau­le­ite­ro­wej.

– Mó­wisz uro­czo – uśmiech­ną­łem się – naj­pierw wia­ra, a po tem rze­czo­wy ar­gu­ment.

Wła­śnie wró­ci­ła Blan­ca.

– Piet – rze­kła prze­pra­sza­ją­co i wy­łącz­nie do Pio­tra – nie gnie­waj się, ale ja już mu­szę iść.

– Mu­sisz? – zdzi­wił się Piotr. – Dla­cze­go?

– Mu­szę. Cza­sa­mi zda­rza­ją się ta­kie rze­czy ko­bie­cie, że musi iść, na­wet je­śli wca­le nie ma na to ocho­ty.

– Nie ro­zu­miem – przy­znał Piotr otwar­cie. Blan­ca spoj­rza­ła na mnie, jak­by pro­sząc o po­moc.

– Wy­tłu­ma­czę ci – po­wie­dzia­łem ze znu­dze­niem – to bar­dzo pro­ste. W two­im wie­ku masz pra­wo już o tym wie­dzieć. Może masz w domu tro­chę waty?

– Mam gazę opa­trun­ko­wą – rzekł Piotr po­waż­nie. – Sta­ło się coś?

– Z cie­bie jest ka­wał ło­bu­za – po­wie­dzia­ła do mnie Blan­ca bez ura­zy.

– Od­pro­wa­dzę cię – rzekł Piotr; zro­bi­ło mi się przy­kro, te­raz do­pie­ro wi­dać było, że mu na tej dziew­czy­nie za­le­ży, że na­wet parę po­ca­łun­ków na uli­cy ma dla nie­go zna­cze­nie.

– Nie, nie – rze­kła Blan­ca – dam so­bie radę, to nie­da­le­ko.

– Za­te­le­fo­nuj ju­tro, w cza­sie obia­du – rzekł Piotr po­god­nie. – To był bar­dzo miły dzień. Uda­ny.

– Do­brze – po­wie­dzia­ła Blan­ca. Ubra­ła się szyb­ko, do­pi­ła swo­je wino i po­wie­dzia­ła: – Daj­cie mi tro­chę pa­pie­ro­sów, nie mam ani zła­ma­ne­go peta w ma­jąt­ku.

Piotr otwo­rzył sza­fę, wy­jął pła­ski pa­kie­cik R6 z pół­ki i dał jej.

– Mógł­byś jej od­pa­lić tro­chę po­dróż­nych kar­tek żyw­no­ścio­wych, ty re­ki­nie – po­wie­dzia­łem. – Łu­pisz co­dzien­nie jej ziom­ków w naj­bez­czel­niej­szy spo­sób z ca­łych ki­lo­gra­mów mię­sa, ma­sła i bia­łej mąki, a nie uli­tu­jesz się nad lo­sem pięk­nej dziew­czy­ny, gło­du­ją­cej przez całe ty­go­dnie z po­wo­du bra­ku paru skraw­ków zie­lo­ne­go, stem­plo­wa­ne­go przez Urząd Re­gla­men­ta­cji Żyw­no­ści pa­pie­ru…

To była pro­wo­ka­cja, lecz Piotr zniósł ją z god­no­ścią: otwo­rzył port­fel, wy­cią­gnął schlud­nie spię­ty spi­na­czem plik drob­no po­cię­tych kar­tek, spraw­dził, cze­go mu nie brak i cze­go ma za dużo, po czym wy­dzie­lił skru­pu­lat­nie kil­ka od­cin­ków.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dzia­ła Blan­ca ci­cho – i cześć.

– No, to cześć, Piet – po­wie­dzia­łem. – Wi­dzę cię ju­tro rano.

– Nie zo­sta­niesz po­słu­chać ko­mu­ni­ka­tu? – spy­tał Piotr.

– Chcę spać, bła­gam cię, zro­zum to. Ma­rzę o tym, żeby pójść wresz­cie spać… – Cier­pia­łem w tej chwi­li z nad­mia­ru nie­szcze­ro­ści, któ­ra uwie­ra­ła mnie na wła­snej twa­rzy.

– Spać i spać – uśmiech­nął się Piotr do­bro­dusz­nie – dwa­dzie­ścia trzy lata i tyl­ko spać. Co za po­ko­le­nie…

Na dru­gim pię­trze po­wie­dzia­łem do Blan­ki kur­tu­azyj­nie:

– Może zo­sta­niesz u mnie na noc?

– Nie mogę – od­po­wie­dzia­ła. – Nie idę do mat­ki. Jesz­cze dziś w nocy jadę. Nie mia­łam su­mie­nia po­wie­dzieć tego Pio­tro­wi, był taki miły i ma taką na mnie ocho­tę.

– Uhm – zro­zu­mia­łem. – Więc le­piej, że go okła­ma­łaś, co?

– Le­piej. Nie za­dzwo­nię ju­tro, a po­ju­trze nie bę­dzie pa­mię­tał, jak wy­glą­dam.

– No, to chodź do mnie. Po­je­dziesz ju­tro rano.

– Nie mogę, umó­wi­łam się z taką jed­ną, któ­ra za­czy­na. Do­sta­ła we­zwa­nie do fa­bry­ki i wie­je. Ma sie­dem­na­ście lat. To jej pierw­sza raj­za. Nie mogę jej zro­bić świń­stwa.

– Szko­da – po­wie­dzia­łem uprzej­mie: przy­po­mnia­ło mi się zmę­cze­nie, a na­za­jutrz po­da­wa­łem przy śnia­da­niu.

– Ja też ża­łu­ję. Po­do­basz mi się.

– No, to cześć. Gdy­by cię za­ha­czy­li na dole, po­wiesz, że wra­casz od biu­ra­list­ki An­ne­ma­rie Kle­in. Miesz­ka na pierw­szym pię­trze.

– Wiem o tym rów­nie do­brze jak ty – uśmiech­nę­ła się w ciem­no­ściach i za­czę­ła scho­dzić po­wo­li, szu­ka­jąc stop­ni.

Wła­śnie w tej chwi­li, do­pie­ro te­raz, zro­bił­bym nie wiem co, żeby ją za­trzy­mać. Wy­da­ła mi się na­raz pięk­na i do­bra, jej zstę­pu­ją­ca po scho­dach obec­ność w ciem­no­ściach sta­ła się czymś cen­nym i cie­płym. Rzecz ja­sna: głów­nym mo­ty­wem mych my­śli była mło­da cie­ka­wość i nie­na­sy­ce­nie. Po­zna­łem ją szyb­ko, krót­ko i frag­men­ta­rycz­nie, wszyst­ko we mnie pra­gnę­ło peł­ne­go i wy­czer­pu­ją­ce­go na­cie­sze­nia się tym no­wym pre­zen­tem ży­cia, ja­kim jest świe­żo zdo­by­ta dziew­czy­na. Tak­że zmę­cze­nie nie mo­gło grać żad­nej roli wśród mych chę­ci i ra­chub, na po­cząt­ku dwu­dzie­stych lat ży­cia nie­mal każ­de zmę­cze­nie jest rów­no­znacz­ne za­do­wo­le­niu. Ale krzy­we mło­de po­czu­cie tego, co wy­pa­da, a co nie, nie po­zwa­la­ło na ma­ni­fe­sta­cję pro­stych chę­ci. Po­do­bam się jej dla­te­go, mó­wi­łem so­bie, że mi na niej nie za­le­ży. To tak za­wsze. Zaś osta­tecz­nie jest to tyl­ko Niem­ka. Za­ła­twi­łem ją i to jest naj­waż­niej­sze.1

Cza­sa­mi od­no­szę wra­że­nie, że woj­ny są po to, aby ci, któ­rzy je prze­ży­li, mie­li się czym chwa­lić. Nie­gdyś do­ty­czy­ło to tyl­ko męż­czyzn, a więc tych, któ­rzy do­sia­da­li ru­ma­ka, wy­cią­ga­li mie­cze z po­chwy i że­gna­li zna­kiem krzy­ża swe ko­bie­ty, dzie­ci i star­ców, po­zo­sta­ją­cych pod ro­dzin­ną strze­chą. Ostat­nia woj­na roz­cią­gnę­ła nie­by­wa­le moż­li­wo­ści chwa­le­nia się na wszyst­kich nie­mal w rów­nym stop­niu: ro­dzin­ne strze­chy za­czę­ły ma­so­wo pło­nąć, ko­bie­ty i dzia­twa, za­miast tu­lić po­licz­ki do strze­mion ru­sza­ją­cych w bój wo­jow­ni­ków, wstę­po­wa­ły do służ­by obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej, cud, bo­ha­ter­stwo i me­ta­fi­zy­ka pola bi­twy sta­ły się ich stra­wą co­dzien­ną w sce­ne­rii roz­łu­py­wa­nych przez bom­by sza­le­tów miej­skich, spi­żarń i po­ko­jów sy­pial­nych. Co dziw­niej­sze: zni­kło tak­że tra­dy­cyj­ne po­ję­cie bro­ni, a więc na­rzę­dzia słu­żą­ce­go bez­po­śred­nie­mu znisz­cze­niu wro­ga, bez wzglę­du na to, czy in­stru­men­tem tym jest hak, ro­ha­ty­na, mi­tra­lie­za czy współ­cze­sna bom­ba lot­ni­cza. Ostat­nia woj­na do­ko­na­ła mo­dy­fi­ka­cji po­jęć tak­że i w tej dzie­dzi­nie. Jak nig­dy do­tąd, wal­czo­no na po­ten­cja­ły pro­duk­cji, na dzien­ni­ki ra­dio­we, na re­stryk­cje żyw­no­ścio­we, na psy­cho­lo­gicz­ną od­por­ność, na plot­ki; po­ja­wi­ło się wie­le no­wych spo­so­bów wo­jo­wa­nia, w któ­rych rolę głów­ną grał ma­te­riał wy­bu­cho­wy pro­pa­gan­dy, bak­cyl zwąt­pie­nia, ma­czu­ga ła­pa­nek i obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Mię­dzy in­ny­mi była to tak­że woj­na na pasz­por­ty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: