Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fundusz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fundusz - ebook

Rdzeń książki został oparty o sprawę Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych dochodzi do niespotykanych dotąd spadków, które doprowadziły do ruiny inwestorów, przedsiębiorców i gospodarkę. Piotr Mylczek, młody pracownik Ministerstwa Finansów zostaje zaangażowany do specjalnego zespołu, który ma wyjaśnić przyczyny zamieszania. Podczas pracy odkrywa, że doszło do olbrzymich manipulacji, w które mogą być zamieszane spółki notowane na GPW. Odsunięty od sprawy, postanawia za wszelką cenę dowiedzieć się, kto stoi za spadkami na GPW, manipulacjami szefa KNF i tajemnicą FOZZ. Nie wie, że równolegle rozgrywa się inna bitwa, która może doprowadzić do rozpadu Unii Europejskiej i wojny w Europie.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-814-4
Rozmiar pliku: 776 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG Warszawa, rok 1989 Waga państwa

Spo­tka­nie trwa­ło już bli­sko dwie go­dzi­ny i nic nie wska­zy­wa­ło na jego szyb­kie za­koń­cze­nie lub tym bar­dziej, po­my­ślał Ka­wec­ki, wy­pra­co­wa­nie ja­kie­goś po­ro­zu­mie­nia. Od kil­ku­na­stu mi­nut po­wstrzy­my­wał się od za­bra­nia gło­su, bar­dziej przy­pa­tru­jąc się, niż słu­cha­jąc to­czą­cej się dys­ku­sji. Sie­dzie­li w kom­for­to­wo urzą­dzo­nym sa­lo­ni­ku w bu­dyn­ku PHZ Uni­ver­sal, w biu­rze prze­wod­ni­czą­ce­go FOZZ Fran­cisz­ka Klam­ka. Choć może „sa­lo­nik” to zbyt wy­szu­ka­ne sło­wo na okre­śle­nie dwu­na­stu me­trów kwa­dra­to­wych, wy­po­sa­żo­nych w mięk­ką sofę, trzy fo­te­le, kil­ka krze­seł i ławę ze szkla­nym bla­tem. Nie­wąt­pli­wie jed­nak za­le­tą tego miej­sca była ci­sza. I brak pod­słu­chu. Cho­ciaż, kto wie?

Ża­ło­wał, że dał się Wald­ko­wi na­mó­wić na tę ro­bo­tę. Ini­cja­ty­wa lu­dzi do­brej woli, jak usły­szał. Ja­sne. Znał obec­nych z wi­dze­nia, z nie­któ­ry­mi na­wet wy­mie­niał się po­glą­da­mi. Znaj­do­wa­li się wśród nich przed­sta­wi­cie­le Mi­ni­ster­stwa Fi­nan­sów, Mi­ni­ster­stwa Han­dlu Za­gra­nicz­ne­go oraz Na­ro­do­we­go Ban­ku Pol­skie­go. Sam Kla­mek był tak­że człon­kiem Rady Nad­zor­czej Ban­ku Han­dlo­we­go. Przy­pad­ko­wo za­war­te przy­jaź­nie i wpły­wo­we so­ju­sze w eli­cie wła­dzy. Nie zmie­nia­ło to jed­nak fak­tu, że byli dziw­ną zbie­ra­ni­ną re­pre­zen­tan­tów róż­nych pro­fe­sji, któ­rych łą­czy­ło jed­no: po­li­ty­ka.

I oni mie­li de­cy­do­wać o przy­szło­ści tego kra­ju! Kto im dał do tego man­dat?!

– …a co po­wie­cie pań­stwo na to, że Ko­ściół ka­to­lic­ki lada chwi­la otrzy­ma oso­bo­wość praw­ną? Zmia­ny są nie­uchron­ne! Mu­si­my iść z ich du­chem cza­su, od­po­wie­dzieć na wo­ła­nie na­ro­du i wy­ko­rzy­stać szan­sę, przed któ­rą sta­nę­li­śmy!

Ka­wec­ki po­pa­trzył na mów­cę. Bo­gu­sław Abroń­czyk prze­ma­wiał z pa­sją god­ną mło­de­go po­wstań­ca. Gdy­by jed­nak zo­ba­czył krze­sło, któ­re nie­bez­piecz­nie za­czy­na­ło wy­gi­nać się od cię­ża­ru jego cia­ła i pseu­do­dy­na­micz­nych ru­chów lub… na­po­ru jego ego. Z tego gru­biut­kie­go chłop­ta­sia bę­dzie za kil­ka lat ka­wał po­li­ty­ka skur­wy­sy­na, po­my­ślał. Bar­dziej jed­nak nie­bez­piecz­na była mina sie­dzą­cej obok ko­bie­ty, za­stęp­czy­ni prze­wod­ni­czą­ce­go. Wie­ra, bo tak mia­ła na imię, zdą­ży­ła wstać i ener­gicz­nie ge­sty­ku­lu­jąc, za­czę­ła wy­ra­żać swo­je po­par­cie, go­to­wa za­raz unieść się i od­le­cieć na fali po­lo­tu wła­snych słów. Po­pa­trzył na Wald­ka, któ­ry go­tów był spi­jać sło­wa z jej ust. Trze­ba bę­dzie z nim w wol­nej chwi­li po­ga­dać. Ta ko­bie­ta nie po­do­ba­ła się Ka­wec­kie­mu. Przyj­rzał się twa­rzom po­zo­sta­łych obec­nych. Nie­któ­re wy­ra­ża­ły nie­po­kój, inne prze­ję­cie, każ­da za­an­ga­żo­wa­nie. Nie­do­brze.

– …roz­ma­wia­łem z kil­ko­ma oso­ba­mi – kon­ty­nu­ował gru­bas. – Za kil­ka ty­go­dni wyj­dzie pierw­szy nu­mer nie­pod­le­ga­ją­ce­go wła­dzom pi­sma. Ofi­cjal­nie! Wol­ne me­dia, ro­zu­mie­cie?! Wol­ność kra­ju jest tuż za ro­giem! Lu­dzie wresz­cie do­wie­dzą się, co na­praw­dę tu się dzie­je, a na­szym obo­wiąz­kiem jest i bę­dzie ich in­for­mo­wać!

– No, ale nie moż­na nie brać pod uwa­gę fa­tal­nej sy­tu­acji go­spo­dar­czej na­sze­go kra­ju – włą­czył się Do­stań­ski. – Słu­chaj­cie, prze­cież co­raz wię­cej lu­dzi wy­jeż­dża z kra­ju. We­dle ostat­nich da­nych licz­ba wy­da­nych wiz ro­śnie wręcz la­wi­no­wo. W ze­szłym roku po­nad mi­lion Po­la­ków po­sta­no­wi­ło zo­stać za gra­ni­cą, w tym roku może ich być dwa razy tyle!

– Do­brze, bę­dzie mniej chęt­nych do po­dzia­łu pie­nię­dzy – mruk­nął prze­wod­ni­czą­cy.

Ka­wec­ki zer­k­nął na nie­go. Pie­nią­dze! Wo­kół nich wszyst­ko się krę­ci­ło! Sta­nę­li przed wy­zwa­niem, o ja­kim kil­ka lat temu mo­gli tyl­ko po­ma­rzyć. Mie­li w za­się­gu ręki bi­lio­ny zło­tych, mi­liar­dy do­la­rów, któ­re mo­gli wy­ko­rzy­stać na od­bu­do­wę kra­ju. Pie­nią­dze, któ­re mogą za­de­cy­do­wać o przy­szło­ści Pol­ski, spra­wić, by po tylu la­tach każ­dy nor­mal­ny czło­wiek czuł się bez­piecz­nie w swo­im domu. By ko­bie­ty mo­gły ro­dzić dzie­ci, któ­re będą mia­ły za­pew­nio­ną edu­ka­cję, a przed­się­bior­cy za­kła­dać fir­my, wie­dząc, że nikt im ich nie zna­cjo­na­li­zu­je. By każ­dy mógł wy­zna­wać taką wia­rę, jaką mu na­ka­zu­je ro­zum, su­mie­nie i tra­dy­cja.

Od wie­lu lat set­ki lu­dzi, i on tak­że, an­ga­żo­wa­ło się w cha­ry­ta­tyw­ną dzia­łal­ność na rzecz uzdro­wie­nia pań­stwa, co za­bie­ra­ło im mło­dość, a nie­kie­dy ro­dzi­nę i ży­cie. Nie­je­den z nich stra­cił ro­dzi­ców pod­czas woj­ny, nie­je­den zre­zy­gno­wał z ła­twych za­rob­ków i po­wa­ża­nia w okre­sie roz­kwi­tu ko­mu­ni­zmu w Pol­sce. Waż­na była god­ność i po­czu­cie obo­wiąz­ku. Czu­li się – przez gło­wę Ka­wec­kie­mu prze­mknę­ło, że wła­ści­wie to może tyl­ko on to czuł – mę­ża­mi sta­nu, od­po­wie­dzial­ny­mi za losy kra­ju. Wie­dzie­li wię­cej, my­śle­li szyb­ciej, więc i dzia­ła­li za in­nych. Był dum­ny z tego po­wo­du, wie­dział, że tak trze­ba, że nie moż­na in­a­czej. Przy tym sa­mym sta­no­wi­sku trwa­li rów­nież lu­dzie sie­dzą­cy te­raz wo­kół nie­go. Tak przy­najm­niej mu się wy­da­wa­ło.

No bo jak in­a­czej, do cho­le­ry, wy­tłu­ma­czyć ten zlot srok, któ­ry się tu wła­śnie od­by­wał?!

W jego oczach to, co chcie­li zro­bić obec­ni tu lu­dzie, to ko­lej­ny roz­biór Pol­ski, o tyle bo­le­sny, że kraj miał szan­sę wła­śnie się pod­nieść, i o tyle przy­kry, że byli to lu­dzie, któ­rym ktoś kie­dyś za­ufał. Wła­ści­wie, po­my­ślał, na­le­ża­ło­by to do­pre­cy­zo­wać: chcie­li do­ko­nać gra­bie­ży lub prze­stęp­stwa w za­leż­no­ści od tego, czy uwa­ża­li, że pie­nią­dze na­le­ży roz­dy­spo­no­wać po­mię­dzy eli­tę kra­ju, czy też w ogó­le nie in­ge­ro­wać w do­tych­cza­so­wą dzia­łal­ność fun­du­szu. Na­wet jak na jego ską­pe do­świad­cze­nie trzy­dzie­stu lat ży­cia na tym świe­cie było to po­gwał­ce­nie wszel­kich praw.

– Krzysz­tof, a jak wy­glą­da spra­wa dłu­gów? – rzu­cił w jego stro­nę Kla­mek. Dziw­ne swo­ją dro­gą, że gość od­po­wie­dzial­ny za dzia­ła­nie tego ca­łe­go cyr­ku nie ma zie­lo­ne­go po­ję­cia o da­nych, na pod­sta­wie któ­rych ma pra­co­wać.

Jako skarb­nik Fun­du­szu Ob­słu­gi Za­dłu­że­nia Za­gra­nicz­ne­go Krzysz­tof Ka­wec­ki był oso­bą naj­le­piej po­in­for­mo­wa­ną o ka­pi­ta­le i sta­tu­cie fun­du­szu, któ­re­go ce­lem mia­ło być gro­ma­dze­nie środ­ków prze­zna­czo­nych na ob­słu­gę za­dłu­że­nia za­gra­nicz­ne­go Pol­ski oraz go­spo­da­ro­wa­nie tymi środ­ka­mi. Do­daj­my, po­my­ślał, pie­nię­dzy z bu­dże­tu pań­stwa, któ­rych wy­da­wa­nia nikt nie kon­tro­lo­wał. Skąd się wzię­ły te pie­nią­dze? Były, po pro­stu były. Pol­ska prze­cież nie mia­ła pro­wa­dzo­nej księ­go­wo­ści. Pań­stwo u pro­gu jed­nych z naj­waż­niej­szych zmian w swo­jej hi­sto­rii nie mia­ło jed­ne­go spój­ne­go sys­te­mu ra­chun­ko­we­go. Lata za­nie­dbań wy­cho­dzi­ły te­raz jak rak płuc u wie­lo­let­nie­go pa­la­cza. Tyle że po­ja­wi­ły się oso­by, któ­re uzna­ły, że moż­na coś z tym zro­bić. I za wie­dzą oraz zgo­dą władz stwo­rzo­no fun­dusz, któ­ry miał sku­po­wać na ryn­ku wtór­nym po znacz­nie ob­ni­żo­nych ce­nach dług za­gra­nicz­ny Pol­skiej Rzecz­po­spo­li­tej Lu­do­wej. Przy­świe­ca­ją­ca twór­com FOZZ wspa­nia­ło­myśl­na idea dzia­ła­nia ku za­do­wo­le­niu obu stron – Pol­ski, bo zmniej­sza swój dług, i wie­rzy­cie­li, któ­rzy zga­dza­li się na utra­tę czę­ści dłu­gu w za­mian za szyb­kie od­zy­ska­nie sto­sun­ko­wo nie­wiel­kiej jego czę­ści – zo­sta­ła szyb­ko przez Ka­wec­kie­go zwe­ry­fi­ko­wa­na. Uprzy­tom­nił so­bie, że oto jego zmysł fi­nan­so­wy i ta­lent tech­nicz­ny są ko­łem za­ma­cho­wym naj­więk­szej ma­szyn­ki do ro­bie­nia pie­nię­dzy, jaka kie­dy­kol­wiek w Pol­sce ist­nia­ła. FOZZ nie pro­wa­dził ewi­den­cji zo­bo­wią­zań i na­leż­no­ści, ani też trans­ak­cji, któ­re w jego ra­mach prze­pro­wa­dza­no. W świe­tle pra­wa mię­dzy­na­ro­do­we­go dzia­łal­ność Fun­du­szu była nie­le­gal­na. A to ozna­cza­ło, że sto­sun­ko­wo ła­two moż­na było wy­cią­gać bez­kar­nie pie­nią­dze z puli pań­stwo­wej i sza­stać nimi we­dług wła­sne­go uzna­nia.

Na­le­ża­ło coś z tym zro­bić. Tyle, że Ka­wec­ki nie był głu­pi – pod­nieść krzyk z tego po­wo­du ozna­cza­ło ska­zać sie­bie i praw­do­po­dob­nie ro­dzi­nę na ba­ni­cję spo­łecz­ną jako wro­gów Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Ro­bot­ni­czej. Co­dzien­nie sta­wiał czo­ła rze­czy­wi­sto­ści re­al­ne­go so­cja­li­zmu wy­ma­ga­ją­cej od czło­wie­ka ab­sur­dal­ne­go wy­sił­ku, żeby w ogó­le prze­żyć. A cóż do­pie­ro zro­bić coś wię­cej?

– We­dług róż­nych sza­cun­ków – za­czął spo­koj­nie – jest tego oko­ło czter­dzie­stu sze­ściu mi­liar­dów do­la­rów, z cze­go dwa­na­ście na­le­ży się Lon­dy­no­wi, a resz­ta Pa­ry­żo­wi. FOZZ dys­po­nu­je ma­jąt­kiem, któ­ry po­wi­nien wy­star­czyć na po­kry­cie za­dłu­że­nia Klu­bu Lon­dyń­skie­go. A przy do­brym go­spo­da­ro­wa­niu za kil­ka lat może i Pa­ryż spła­ci­my…

– Za kil­ka lat! Prze­cież nie mamy tyle cza­su! – wzbu­rzył się Abroń­czyk. – Te­raz, kie­dy FOZZ jest nie­za­leż­ny od Mi­ni­ster­stwa Fi­nan­sów? Kie­dy ma swój sta­tut i może dzia­łać sa­mo­dziel­nie?! Za chwi­lę ktoś może to ukró­cić! Mu­si­my te­raz za­cząć dzia­łać! Coś zro­bić! Co­kol­wiek!

– To może za­łóż­my fir­my – za­pro­po­no­wał prze­wod­ni­czą­cy. Kil­ka osób z za­cie­ka­wie­niem po­chy­li­ło się w jego kie­run­ku. – Pod­nie­sie­my PKB, damy pra­cę…

– Dro­dzy pań­stwo, przy­po­mnę raz jesz­cze cel dzia­ła­nia FOZZ – prze­rwał Ka­wec­ki. – Fun­du­sze, któ­rych mamy za­da­nie strzec, na­le­żą do pań­stwa pol­skie­go. Ta­jem­ni­cą po­li­szy­ne­la jest cel dzia­ła­nia FOZZ. Co waż­ne jed­nak, pie­nią­dze po­cho­dzą z bu­dże­tu pań­stwa, a to ozna­cza, że skła­da­li się na nie nasi ro­dzi­ce i dziad­ko­wie. Je­ste­ście tu, po­nie­waż po­dob­nie jak ja uwa­ża­cie, że dzia­ła­jąc na skró­ty, moż­na cza­sa­mi zy­skać. Ale to nie zna­czy zy­skać dla sie­bie. – Krzysz­tof wstał i za­czął cho­dzić po po­ko­ju. – Nie moż­na od­dać tych pie­nię­dzy w ręce garst­ki wy­brań­ców. Dla­cze­go? – Wska­zał na Abroń­czy­ka. – Bo prze­cież sam pan mó­wił, że sto­imy u pro­gu de­mo­kra­cji. Wszyst­ko musi być zgod­ne z pra­wem. A to zna­czy, że lu­dzie będą chcie­li wie­dzieć, na co po­szły te pie­nią­dze i kto zde­cy­do­wał, że to wła­śnie tam­ci, a nie oni je otrzy­ma­li. Kto się czu­je na si­łach, żeby roz­dy­spo­no­wać te fun­du­sze? Py­tam, kto!?

Ostat­nie sło­wa przy­bra­ły for­mę krzy­ku, po któ­rym za­pa­dła ci­sza. Krzysz­tof po­pa­trzył na twa­rze obec­nych, ale każ­dy błą­dził wzro­kiem po go­łych i brud­nych ścia­nach sa­lo­ni­ku. Ka­wec­ki usiadł i się­gnął po ku­bek z wy­sty­głą kawą. Upił łyk i skrzy­wił się. Zmie­lo­ne ziar­na ta­niej kawy za­la­ne wrząt­kiem sma­ko­wa­ły pa­skud­nie na­wet na cie­pło.

Kla­mek wpa­try­wał się w nie­go przez chwi­lę, za­nim za­czął mó­wić. Nie mógł so­bie wy­obra­zić lep­sze­go ar­gu­men­tu.

– Moi dro­dzy – za­czął ci­cho i po­wo­li. – Moim zda­niem Krzysz­tof ma ra­cję i nie mo­że­my prze­ciw­dzia­łać zmia­nom, do któ­rych sami dą­ży­my. Wła­dza nie­sie za sobą od­po­wie­dzial­ność, któ­rej cię­żar wła­śnie przy­szło nam po­czuć. Sko­ro sta­tut FOZZ zo­stał usta­no­wio­ny wbrew pra­wu mię­dzy­na­ro­do­we­mu, to po­win­ni­śmy go po­sta­wić w stan li­kwi­da­cji. – Za­wie­sił na chwi­lę głos, po­tę­gu­jąc dra­ma­tycz­ność chwi­li. – Ale to ozna­cza, że pie­nią­dze utkną w biu­ro­kra­tycz­nej ma­chi­nie po­li­tycz­nej i w naj­lep­szym wy­pad­ku tra­fią do ZSRR.

– Co więc pro­po­nu­jesz?

Zda­wa­ło mu się, że głos Wie­ry zdra­dzał wy­raź­ne zde­ner­wo­wa­nie.

– Mo­że­my wy­ko­rzy­stać po­ten­cjał fun­du­szu. Zwięk­szyć moż­li­wo­ści pro­duk­cyj­ne. Stwo­rzyć nowe ryn­ki…

Ka­wec­ki nie słu­chał. Miał dość ty­rad prze­sy­co­nych żą­dzą pie­nię­dzy i na­iw­no­ścią. Bali się, ale też wzrok przy­sła­nia­ła im chci­wość. On też się bał, ale ten strach był inny. Oni chcie­li się tyl­ko obro­nić. On zaś wal­czył, a wal­ka nie­sie ze sobą ry­zy­ko. Wi­dział to, cze­go inni chy­ba nie do­strze­ga­li. Trans­for­ma­cja bę­dzie cięż­ka i bo­le­sna. Bez­ro­bo­cie co praw­da jest jesz­cze ni­skie, ale nie­ba­wem będą za­my­ka­ne nie­ren­tow­ne za­kła­dy, a wte­dy pięt­na­ście, może na­wet dwa­dzie­ścia pięć pro­cent Po­la­ków zo­sta­nie bez pra­cy. Lu­dzie wyj­dą na uli­ce, za­czną się straj­ki i pro­te­sty, roz­kwit­nie sza­ra stre­fa. I ko­rup­cja.

Je­śli te­raz wła­ści­wie nie za­go­spo­da­ru­je się tych pie­nię­dzy, to ro­zej­dą się one na za­po­mo­gi i dat­ki dla bied­nych. Lub, co gor­sza, sta­ną się pod­wa­li­ną ma­jąt­ków eli­ty biz­ne­so­wej kra­ju, obec­nej no­ta­be­ne w tym po­miesz­cze­niu. Pol­ska po­trze­bo­wa­ła moc­nej stra­te­gii i re­al­ne­go wspar­cia, aby po­wstać z ko­lan.

Spoj­rzał na Wald­ka. Ten kiw­nął mu gło­wą. Spo­tka­nie mia­ło się ku koń­co­wi.

Póź­ny po­nie­dział­ko­wy wie­czór oka­zał się nad­zwy­czaj chłod­ny na­wet jak na po­ło­wę kwiet­nia, co wi­dać było po sku­lo­nych syl­wet­kach mi­ja­ją­cych ich prze­chod­niów. A może to tyl­ko efekt bar­dzo cie­płe­go week­en­du, któ­ry do­pie­ro co mi­nął, oraz prze­świad­cze­nia, że to ostat­nie chłod­ne dni tej wio­sny? Szli w ci­szy aż do skrzy­żo­wa­nia z Kru­czą. Wy­glą­da­li jak dwóch urzęd­ni­ków ty­ra­ją­cych przez cały dzień w pra­cy. Ka­wec­ki, wyż­szy, miał atle­tycz­ną bu­do­wę cia­ła i sze­ro­kie ra­mio­na. Znad sze­ro­kie­go koł­nie­rza wy­sta­wa­ła czar­na czu­pry­na. Do­stań­ski był niż­szy i drob­niej­szej po­stu­ry, co przy jego krót­szych no­gach i szyb­szym tem­pie kro­ku spra­wia­ło wra­że­nie, jak­by w pół­bie­gu pró­bo­wał na­dą­żyć za kro­kiem to­wa­rzy­sza. Ode­zwał się pierw­szy.

– Wiesz, Krzy­chu… chy­ba nie było to zbyt mą­dre. Będą chcie­li wy­pi­sać cię z klu­bu.

– Nie dbam o to – mruk­nął Ka­wec­ki.

– A po­wi­nie­neś. Ktoś musi za­dbać o go­spo­da­ro­wa­nie pie­niędz­mi.

– Wy­pro­wadź mnie z błę­du, je­śli się mylę. – Za­trzy­mał się i spoj­rzał na przy­ja­cie­la. – Czy je­ste­śmy je­dy­ny­mi ludź­mi, któ­rzy nie chcą tej kasy dla sie­bie?!

Do­stań­ski za­mru­gał i otwo­rzył usta, ale nic nie po­wie­dział. Ode­zwał się do­pie­ro po chwi­li.

– Nie wy­glą­da to za do­brze. – Ru­szy­li da­lej.

– A co sły­chać na ko­ry­ta­rzach? – Krzysz­tof miał na my­śli Mi­ni­ster­stwo Fi­nan­sów, w któ­rym to na sta­no­wi­sku za­stęp­cy sze­fa jed­ne­go z de­par­ta­men­tów pra­co­wał Do­stań­ski.

– Sła­bo. Mówi się, że cze­ka nas hi­per­in­fla­cja. Już te­raz in­fla­cja gwał­tow­nie przy­śpie­szy­ła, a naj­gor­sze do­pie­ro przed nami. Lu­dzie będą się bu­rzyć… Roz­ma­wia­łem z Bal­ce­ro­wi­czem kil­ka dni temu. Mó­wił coś o te­ra­pii szo­ko­wej. Dziw­na na­zwa jak na pro­ces, któ­ry ma trwać całe lata. Ale chcą szyb­ko za­cząć. Wszyst­kie re­for­my na­raz. Wiesz, pra­wo, po­dat­ki i tak da­lej.

– Są­dzisz, że im się uda?

– Jemu? Tak. Im? Nie wiem. Sam zresz­tą chy­ba ro­zu­miesz. Rząd…

– Tak, tak. – Krzysz­tof uśmiech­nął się po­nu­ro. – Nie ma go.

Do­stań­ski kiw­nął gło­wą.

– Nie ma u wła­dzy lu­dzi zdol­nych po­rwać tłum, któ­rym ten tłum za­ufa. Gdzie tyl­ko spoj­rzysz, ja­kiś eko­no­mi­sta: Bal­ce­ro­wicz tu, Bie­lec­ki tam. To do­brze. Ale lu­dzie po­trze­bu­ją cze­goś wię­cej niż ta­be­le i wy­kre­sy. Chcą przy­wód­cy. Wiesz, sil­ne­go, mą­dre­go i do­bre­go. A tu co? Ro­bot­ni­cy. – Wes­tchnął. – Bę­dzie cięż­ko z tym fun­du­szem, co?

Krzysz­tof nie od­po­wie­dział. Skrę­ci­li na skwer przy wjeź­dzie w Smol­ną i usie­dli na ław­ce przo­dem do sie­dzi­by Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go PZPR. Tu zwy­kle się że­gna­li. Ka­wec­ki ru­szał przed sie­bie w kie­run­ku Alei Ujaz­dow­skich, Do­stań­ski je­chał dwu­dziest­ką piąt­ką na Pra­gę.

– Chcesz to zro­bić, praw­da? – spy­tał Krzysz­to­fa, któ­ry od­wró­cił gło­wę i wska­zał pod­bród­kiem bu­dy­nek par­tii.

– A mam inne wyj­ście? – rzu­cił.

– Plan B?

– Mniej wię­cej. – Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Do­brze. – Do­stań­ski za­wa­hał się. – Je­steś na to go­to­wy? Co z Ma­rią i…?

– Prze­cież nie mam wy­bo­ru! – wark­nął Krzysz­tof. Wstał i za­czął cho­dzić wzdłuż ław­ki. – Tu nie cho­dzi o mnie czy o cie­bie, czy na­wet o na­sze po­ko­le­nie. Tu cho­dzi o to cho­ler­ne pań­stwo, któ­re ktoś gno­ił przez tyle lat tak moc­no, że te­raz jest ban­kru­tem! Ban­kru­tem jest bank roz­li­cze­nio­wy! Nie ma nic, żad­nej in­fra­struk­tu­ry ra­chun­ko­wej, żeby móc spraw­nie go­spo­da­ro­wać mie­niem, któ­re zo­sta­ło! A ten cały FOZZ – mach­nął w kie­run­ku, z któ­re­go przy­szli – to ja­kaś że­na­da! Co z tego, że nie jest już we­wnętrz­ną kasą Mi­ni­ster­stwa Fi­nan­sów? Czy wiesz, że roz­po­czął dzia­łal­ność bez usta­lo­nych sta­nów po­cząt­ko­wych ak­ty­wów i pa­sy­wów? Nikt nie pro­wa­dzi księ­gi na­leż­no­ści i zo­bo­wią­zań pań­stwa, wszyst­ko jest na oko! Nie mamy na­wet pla­nu kont! A mnie każą kon­tro­lo­wać kasę, z któ­rej każ­dy bie­rze, na co chce i kie­dy chce, i to bez po­kwi­to­wa­nia!

– No tak, ale…

– Cze­kaj – prze­rwał przy­ja­cie­lo­wi Ka­wec­ki, wciąż cho­dząc w kół­ko. – Te dup­ki od au­dy­tu śmie­ją się nam w oczy i mó­wią: „Eve­ry­thing is OK”. Tyl­ko że wiesz co? Z za­gra­ni­cy wciąż pły­ną do nas mi­lio­ny do­la­rów, a Okę­cie le­d­wo na­dą­ża z ob­słu­gą przy­lo­tów. Dla­cze­go tak się dzie­je? – Choć sta­rał się kon­tro­lo­wać głos, mó­wił z co­raz więk­szą we­rwą. – Bo w in­te­re­sie wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych jest, aby Pol­ska nie upa­dła! – Na­chy­lił się nad Wald­kiem i za­raz wy­pro­sto­wał. – Po­myśl! Nowy ry­nek zby­tu, mi­lio­ny kon­su­men­tów spra­gnio­nych ko­lo­ro­wych opa­ko­wań, nie­za­go­spo­da­ro­wa­na zie­mia, wszyst­ko w cen­trum Eu­ro­py! Tyl­ko że to nie wy­star­czy, żeby wyjść na pro­stą. W tej chwi­li na­wet Ro­sja ma wyż­szy PKB na miesz­kań­ca niż Pol­ska. Niem­cy mają trzy­krot­nie wyż­szy. Mo­że­my ich go­nić całe wie­ki. – Krzysz­tof usiadł i do­dał szep­tem: – Lub do­ko­nać sko­ko­we­go roz­wo­ju… I dla­te­go mu­szę to zro­bić. – Spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła dwu­dzie­sta trze­cia. – Po­mo­żesz mi?

Do­stań­ski kiw­nął gło­wą. Krzysz­tof przez chwi­lę od­dy­chał głę­bo­ko, w tym cza­sie przy­ja­ciel wstał.

Po­roz­ma­wia­li jesz­cze tro­chę, po­tem po­że­gna­li się i każ­dy ru­szył w swo­ją stro­nę. Ża­den z nich nie za­uwa­żył drob­nej po­sta­ci w ja­snym płasz­czu, któ­ra ob­ser­wo­wa­ła ich z przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go przy Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich, a po­tem ru­szy­ła nie­śpiesz­nie w kie­run­ku nad­jeż­dża­ją­ce­go tram­wa­ju.

Dro­ga do domu wy­da­wa­ła mu się dziw­nie krót­ka. Po­szedł na pie­cho­tę przez Plac Trzech Krzy­ży, Ale­ja­mi Ujaz­dow­ski­mi, a na­stęp­nie skrę­cił w Pięk­ną. Boże, ile bym dał, roz­ma­rzył się Krzysz­tof, żeby tak iść całe ży­cie, a nie mu­sieć ro­bić tego, co przy­pa­dło mi w udzia­le. Wie­dział, że nie da­ro­wał­by so­bie, gdy­by po­stą­pił in­a­czej. Ale opu­ścić ro­dzi­nę, być może na dłu­gie mie­sią­ce, w imię pro­wa­dzo­nej w kon­spi­ra­cji wal­ki dla oj­czy­zny?

Było to za­da­nie po­twor­ne, tym bar­dziej, że sam je so­bie na­rzu­cił.

Otwo­rzył bra­mę i wszedł na po­dwó­rze. Miesz­ka­li na trze­cim pię­trze ka­mie­ni­cy z okna­mi wy­cho­dzą­cy­mi na uli­cę. Miesz­ka­nie było małe, ale schlud­ne. Ot, czter­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych po­dzie­lo­nych na sa­lo­nik z anek­sem ku­chen­nym, ła­zien­kę i sy­pial­nię. Wszedł, nie za­pa­la­jąc świa­tła, od­wie­sił płaszcz na wie­szak i zdjął buty. Na­słu­chi­wał ja­kichś oznak ży­cia, ale obie ko­bie­ty jego ży­cia już spa­ły. Usiadł przy se­kre­ta­rzy­ku i za­pa­lił sta­rą po­rdze­wia­łą lamp­kę. Wy­rwał ze sko­ro­szy­tu kart­kę, wziął dłu­go­pis i za­czął pi­sać. Jed­nak sło­wa, któ­re ci­snę­ły mu się na usta, nie chcia­ły przy­lgnąć do pa­pie­ru. Po pół­go­dzi­nie zgniótł kart­kę i wy­rzu­cił do ko­sza w kuch­ni. Po­ukła­dał rze­czy na se­kre­ta­rzy­ku, tak aby wy­glą­da­ły na nie­ru­sza­ne. Po chwi­li na­my­słu wró­cił do kuch­ni, wy­jął kart­kę z ko­sza i scho­wał do kie­sze­ni. Żad­nych śla­dów.

Ukuc­nął i od­chy­lił dy­wan na środ­ku po­ko­ju. Pod­niósł jed­ną z wie­lu ob­lu­zo­wa­nych de­sek, wsu­nął rękę aż po ło­kieć i wy­cią­gnął za­wi­niąt­ko, w któ­rym znaj­do­wał się mały klu­czyk. Po­pra­wił dy­wan i po­szedł do ła­zien­ki. Za­wsze był dum­ny z ka­se­to­nów na su­fi­cie, w du­żym stop­niu przy­czy­nił się do tego fakt, że sam je ukła­dał. Uwa­żał, że na­da­ją ta­kim miej­scom jak ła­zien­ka szla­chec­kiej wy­twor­no­ści. Sta­nął na kra­wę­dzi wan­ny i prze­su­nął jed­ną z li­ste­wek. Od­sło­nił się sta­ry za­mek, w któ­ry wło­żył klu­czyk. Gdy go prze­krę­cił, je­den z ka­se­to­nów opadł na za­wia­sach. Wy­jął skrzyn­kę, któ­ra znaj­do­wa­ła się w pod­wie­szo­nym su­fi­cie, i zaj­rzał do środ­ka. Po­my­śleć, że wszyst­ko, co po­trzeb­ne jest do za­wład­nię­cia fun­du­sza­mi FOZZ, znaj­do­wa­ło się w tym po­jem­ni­ku. Za­mknął scho­wek i wró­cił do sa­lo­nu.

Spoj­rzał na ze­ga­rek w chwi­li, gdy wska­zów­ka mia­ła po­ka­zać pół­noc. Prze­brał się w czy­ste rze­czy, po czym do­kład­nie spraw­dził, czy ma ze sobą wszyst­kie do­ku­men­ty. Kie­dy obej­mo­wał funk­cję skarb­ni­ka FOZZ, do­stał pasz­port dy­plo­ma­tycz­ny. Wów­czas na­wet nie po­dej­rze­wał, jak szyb­ko bę­dzie mu po­trzeb­ny. Chwy­cił tor­bę, w któ­rej wcze­śniej wy­lą­do­wa­ła skrzyn­ka, i zer­k­nął na drzwi sy­pial­ni. Ku­si­ło go, żeby zaj­rzeć, po­ca­ło­wać, przy­tu­lić. Na­ci­snął jed­nak klam­kę, wy­szedł i za­mknął drzwi. Żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Na ze­wnątrz było chłod­no, uli­ce opu­sto­sza­ły. Od­szu­kał wzro­kiem fiat Wald­ka i ru­szył w jego kie­run­ku. Wsiadł bez sło­wa i ru­szy­li. Po kil­ku mi­nu­tach za­trzy­ma­li się przy Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich 44, skąd wy­szli dwie go­dzi­ny wcze­śniej. Dwie go­dzi­ny? Boże, a jak­by mi­nę­ły całe wie­ki.

Ka­wec­ki wszedł ci­cho na górę i otwo­rzył drzwi. Jako skarb­nik miał pra­wie wszyst­kie klu­cze, a ha­sła, cze­ki i de­wi­zy były w… otwo­rzył znaj­du­ją­cy się za ob­raz­kiem sejf i wy­cią­gnął z nie­go tecz­ki. Po ko­lei wkła­dał je do tor­by. Po chwi­li wszyst­ko za­mknął, spraw­dził, czy nie zo­sta­wił żad­nych śla­dów, i zszedł na dół do auta.

War­szaw­skie uli­ce były opu­sto­sza­łe, więc na lot­ni­sko do­je­cha­li w kil­ka­na­ście mi­nut. Do­stań­ski za­trzy­mał się przy chod­ni­ku i zga­sił sil­nik.

– Masz – po­wie­dział i wci­snął Krzysz­to­fo­wi plik do­la­rów. – Przy­da ci się.

– Nie mu­sia­łeś… Dzię­ku­ję.

– Nie ma spra­wy. – Uśmiech­nął się i zer­k­nął na tor­bę Krzysz­to­fa. – Zwró­cisz z na­wiąz­ką.

– Taa… – Ka­wec­ki spoj­rzał przed sie­bie. Noc była ciem­na, wo­kół żad­ne­go zna­ku ży­cia. Je­dy­nie kil­ka­na­ście me­trów za nimi na po­sto­ju sa­mot­nie sta­ła pod­nisz­czo­na tak­sów­ka. – Za­opie­ku­jesz się nimi? Ma­ria może być w du­żym szo­ku.

– Oczy­wi­ście. – Kiw­nął gło­wą i spoj­rzał mu w oczy. – Ty… wró­cisz, praw­da?

– No coś ty, Wal­dek! – Krzysz­tof aż się uśmiech­nął, ale po chwi­li spo­waż­niał. – Nie wiem, ile to po­trwa. Mie­siąc? Kwar­tał? Zo­ba­czy­my, jak się tu­taj spra­wy uło­żą.

– Masz tam ko­goś?

– Tak, ale ode­zwę się do­pie­ro, jak wy­lą­du­ję. Nie chcę po­zo­sta­wić żad­nych śla­dów.

– Czy ja… mam coś zro­bić? – Głos Wald­ka był dziw­nie ci­chy.

– Ten cały Uni­ver­sal jest przy­kryw­ką dla Ro­sjan. – Ka­wec­ki ką­tem oka do­strzegł, że przy­ja­ciel po­ki­wał gło­wą. – A zda­je się, że i nasz Kla­mek do­brze żyje z pre­ze­sem tej fir­my. Je­śli masz ko­goś, to wy­ślij go tam. Niech im do­ło­ży do pie­ca.

– W po­rząd­ku. Na po­czą­tek spusz­czę na Uni­ver­sal skar­bów­kę. – Do­stań­ski uśmiech­nął się, ale za­raz spo­waż­niał. – No, leć już. – Uści­snę­li się.

– Pil­nuj tu wszyst­kie­go.

– Po­wo­dze­nia!

– Wza­jem­nie. – Krzysz­tof otwo­rzył drzwi i ru­szył sprę­ży­stym kro­kiem w kie­run­ku ter­mi­na­lu. Nie było od­wro­tu. Czy pod­jął słusz­ną de­cy­zję? Czy miał wy­bór? I co te­raz? – po­my­ślał, pa­trząc na ta­bli­cę od­lo­tów. Co te­raz bę­dzie?

Po­wo­li, jak­by wal­cząc z opo­rem po­wie­trza, ru­szył w kie­run­ku okien­ka ka­so­we­go PLL LOT. Po­cie­szał się, że LOT to nie­for­mal­na sie­dzi­ba woj­sko­wych służb wy­wia­dow­czych, więc tro­chę wody w Wi­śle upły­nie, za­nim in­for­ma­cja o jego wy­jeź­dzie prze­ciek­nie do „cy­wil­nych” mi­ni­sterstw. A wte­dy bę­dzie już za póź­no.

Wie­dział, że swo­im czy­nem wstrzą­śnie pod­wa­li­na­mi nie­jed­nej in­sty­tu­cji i nie­jed­na gło­wa po­le­ci za jego uciecz­kę.

Ale nie mógł przy­pusz­czać, że jego po­wrót prze­cią­gnie się jak ody­se­ja, a przy­czy­ną bę­dzie nie sam wy­jazd, a sło­wa, któ­re wy­po­wie­dział na koń­cu.ROZDZIAŁ I Warszawa, rok 2011 Pokorny poker

Ten ma­jo­wy wto­rek miał być z wie­lu po­wo­dów inny niż po­zo­sta­łe. Po za­mie­sza­niu na gieł­dzie, do ja­kie­go do­szło po­przed­nie­go dnia, dy­rek­tor dzia­łu prze­ka­zał mu ob­słu­gę pry­wat­ne­go ra­chun­ku ma­kler­skie­go Ma­te­usza Ka­ra­so­wi­cza. Wła­śnie JEMU. Wresz­cie twar­de mi­lio­ny do in­we­sto­wa­nia, a nie mar­ne kil­ka­set ty­się­cy oszczęd­no­ści wy­ściu­bio­nych od ca­łej ro­dzi­ny. Dwa lata su­mien­nej pra­cy – w tym kur­wi­doł­ku, punk­cie ob­słu­gi, z przy­kle­jo­nym co­dzien­nie do twa­rzy uśmie­chem kie­ro­wa­nym do ską­pych, bo­jaź­li­wych i ma­lucz­kich klien­tów – wresz­cie za­czę­ły pro­cen­to­wać. I pro­szę: bach! Le­d­wo ty­dzień temu prze­nie­sio­no go do dzia­łu klien­tów in­dy­wi­du­al­nych, a już przy­dzie­lo­no mu do ob­słu­gi naj­więk­szych gra­czy. Ka­rol Le­wiń­ski po­my­ślał, że oto na jego oczach urze­czy­wist­nia się za­sa­da rzą­dzą­ca gieł­dą, gdzie je­den musi stra­cić, aby inny mógł zy­skać. Szko­da było mu tego ma­kle­ra – jak mu tam, chy­ba To­mek – któ­ry po­le­ciał ostat­nio, ale cóż, taki ry­nek.

Uśmiech­nął się. Je­śli tyl­ko uda mu się wy­pro­wa­dzić ra­chu­nek na pro­stą, cze­go był ab­so­lut­nie pe­wien, to może li­czyć na so­lid­ną pre­mię. Może na­wet Ka­ra­so­wicz po­wie­rzy mu inne ak­ty­wa w za­rzą­dza­nie. Kto wie? Spoj­rzał na swo­je od­bi­cie w oknie au­to­bu­su. No i za­wsze może li­czyć na wzrost wła­snych no­to­wań, rzecz ja­sna. Kie­dyś, jesz­cze pod­czas stu­diów na uni­wer­sy­te­cie, usły­szał, że sła­wa dla mło­dych lu­dzi ozna­cza po­wo­dze­nie. Chy­ba do­ty­czy to tych żół­to­dzio­bów, co to za­ro­bią tro­chę gro­sza i uwa­ża­ją, że cały świat mają u stóp. Prych­nął. Miał pra­wie trzy­dziest­kę na kar­ku i od kil­ku lat za­su­wał do ro­bo­ty. Jaka to mło­dość? Ale dziś wstał wcze­śniej niż zwy­kle, po­szedł po­bie­gać, a po­tem na­wet zjadł śnia­da­nie. Za­pro­si więc tę ślicz­ną ana­li­tycz­kę z ban­ko­we­go na ko­la­cję i po­ka­że jej, jaką fan­ta­zję po­tra­fią mieć ma­kle­rzy. Musi tyl­ko naj­pierw do­je­chać do biu­ra, a z tym ro­bił się pro­blem.

War­sza­wa bu­dzi­ła się tego dnia wol­no i z ocią­ga­niem, jak gdy­by pró­bo­wa­ła uciec w sen przed cze­ka­ją­cy­mi ją wy­da­rze­nia­mi, któ­rym mu­sia­ła sta­wić czo­ło. Bu­dzi­ki z roz­my­słem igno­ro­wa­no, po­dob­nie jak pi­ka­nie te­le­fo­nów czy płacz dzie­ci. Kie­dy jed­nak roz­są­dek na­ka­zał w koń­cu otwo­rzyć oczy, po­wró­ci­ła ad­re­na­li­na, a z nią po­śpiech ogra­ni­cza­ją­cy po­ran­ne czyn­no­ści do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum. Miesz­kań­cy mia­sta i oko­lic ru­szy­li do pra­cy. Jed­ni kie­row­cy bar­dziej agre­syw­nie niż zwy­kle za­jeż­dża­li so­bie dro­gę, wbi­ja­jąc się na naj­bar­dziej ob­le­ga­ne pasy ru­chu. Inni, sto­jąc w kor­ku, z ocią­ga­niem pod­jeż­dża­li ko­lej­ne kil­ka me­trów, co iry­to­wa­ło wła­ści­cie­li aut sto­ją­cych za nimi. Po­wie­trze było nie­mal gę­ste od nad­mia­ru stre­su i te­sto­ste­ro­nu. Po­stron­ny ob­ser­wa­tor mógł­by za­uwa­żyć, że spo­kój i sku­pie­nie lu­dzi ma­la­ły wprost pro­por­cjo­nal­nie do od­le­gło­ści dzie­lą­cej ich od cen­trum mia­sta. Na mo­ście Po­nia­tow­skie­go, tuż przy zjeź­dzie w pra­wo na Wi­sło­stra­dę, zde­rzy­ły się dwa auta oso­bo­we i je­den wóz do­staw­czy, sku­tecz­nie blo­ku­jąc wjazd w stro­nę cen­trum. Się­ga­ją­cy aż do Gro­chow­skiej ko­rek nie­któ­rzy kie­row­cy pró­bo­wa­li omi­nąć, skrę­ca­jąc w lewo, w kie­run­ku Tra­sy Ła­zien­kow­skiej. Tam jed­nak, pra­wie aż do zjaz­du na Ale­je Ujaz­dow­skie, moż­na było po­su­wać się, i to po­wo­li, tyl­ko jed­nym pa­sem ru­chu, gdyż dru­gi był za­blo­ko­wa­ny przez ze­psu­te i cze­ka­ją­ce na po­moc dro­go­wą auto pro­wa­dzo­ne przez ko­bie­tę. Mi­ja­ją­cy ją kie­row­cy tyl­ko krę­ci­li gło­wa­mi. Dla­cze­go ktoś nie za­trzy­ma się i nie ze­pchnie jej na bok? Trze­ci pas, prze­zna­czo­ny dla au­to­bu­sów, ob­sta­wi­ła po­li­cja, któ­ra tego dnia za­no­to­wa­ła nad­zwy­czaj wy­so­ki utarg.

Ci, któ­rzy je­cha­li z pół­no­cy, wsku­tek re­mon­tu roz­sy­pu­ją­cych się ulic Ma­ry­monc­kiej i Po­pie­łusz­ki ska­za­ni byli na wiecz­nie za­kor­ko­wa­ną ale­ję Pry­ma­sa Ty­siąc­le­cia lub tyl­ko im zna­ne bocz­ne dro­gi do­jaz­do­we. Spo­koj­niej było na po­łu­dniu War­sza­wy. Z po­wo­du wio­sen­ne­go obe­rwa­nia chmu­ry i za­la­nia kil­ku­dzie­się­ciu me­trów kwa­dra­to­wych te­re­nów za­bu­do­wa­nych oraz kil­ku waż­nych ar­te­rii, w tym alei KEN i uli­cy Pu­ław­skiej oraz me­tra, część osób w ogó­le nie wy­je­cha­ła do pra­cy, a ci, któ­rzy bar­dzo chcie­li bądź mu­sie­li wy­ru­szyć, utknę­li praw­do­po­dob­nie jesz­cze w sa­mym Pia­secz­nie. Od stro­ny za­chod­niej wjazd do mia­sta wy­glą­dał jak co dzień. Z tą jed­nak róż­ni­cą, że sto­ją­cy w kor­kach w alei Kra­kow­skiej kie­row­cy ob­ser­wu­ją­cy sznur wy­jeż­dża­ją­cych z War­sza­wy sa­mo­cho­dów za­sta­na­wia­li się, czy aby od razu do nich nie do­łą­czyć.

Naj­bar­dziej ludz­kim miej­scem, gdzie nie ci­chły roz­mo­wy ani śmiech, były tram­wa­je i au­to­bu­sy. Po­de­ner­wo­wa­ni ma­tu­rzy­ści, roz­pra­wia­ją­cy o cze­ka­ją­cych ich eg­za­mi­nach, sku­pia­li na so­bie uwa­gę tych wszyst­kich, któ­rzy po­trze­bo­wa­li za­pew­nie­nia, że nor­mal­ne ży­cie to­czy się da­lej. Wra­że­nie to mi­ja­ło, gdy po­jaz­dy za­trzy­my­wa­ły się na przy­stan­kach przy pla­cu Trzech Krzy­ży lub ron­dzie de Gaul­le’a. Roz­mo­wy ci­chły, a na wy­sia­da­ją­cych pa­trzo­no jak na ska­zań­ców lub – o zgro­zo! – na wi­no­waj­ców.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie – rzu­cił Le­wiń­ski, wcho­dząc. – Kor­ki i… – urwał w po­ło­wie zda­nia.

W dzia­le nie było jesz­cze na­wet po­ło­wy pra­cow­ni­ków, a miny obec­nych nie za­chę­ca­ły do dys­ku­sji. Bez sło­wa rzu­cił swo­ją tecz­kę na krze­sło. Jak chcą się umar­twiać, to ich pro­blem. Ru­szył w po­szu­ki­wa­niu kawy. W kuch­ni było pu­sto, co dziw­ne jak na 8.40, kie­dy każ­dy jest spra­gnio­ny ko­fe­ino­we­go do­pa­la­cza. Wy­jął z szaf­ki ku­bek, je­den z tak zwa­nych ni­czy­ich, wsy­pał dwie łyż­ki kawy roz­pusz­czal­nej, tyle samo cu­kru, za­lał do po­ło­wy mle­kiem i do­peł­nił cie­płą wodą z dys­try­bu­to­ra. Za­do­wo­lo­ny ru­szył z po­wro­tem do po­ko­ju.

Cho­ciaż ob­słu­gi­wa­li naj­więk­szych klien­tów in­dy­wi­du­al­nych tego biu­ra i ge­ne­ro­wa­li znacz­ną część jego przy­cho­dów, trud­no było na­zwać miej­sce ich pra­cy bar­dzo wy­god­nym. Nie­wąt­pli­wym plu­sem było to, że nie pra­co­wa­li w po­miesz­cze­niu typu open spa­ce po­dzie­lo­nym ścian­ka­mi o wy­so­ko­ści metr osiem­dzie­siąt. Mie­li osob­ny po­kój, z od­dziel­ną kli­ma­ty­za­cją i wej­ściem. To pierw­sze ozna­cza­ło, że nie mu­szą zno­sić nad­mier­ne­go chło­du lub du­cho­ty, któ­ry­mi po­tra­fił po­trak­to­wać współ­pra­cow­ni­ków „wła­ści­ciel” po­krę­tła kli­ma­ty­za­cji. Dru­gie było bar­dziej przy­ziem­ne – licz­ba po­ten­cjal­nych zło­dziei port­fe­li czy te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych za­my­ka­ła się na pra­cow­ni­kach tego po­ko­ju. I jak nie na­zwać tego miej­sca luk­su­so­wym?

Pra­co­wa­li w dzie­wię­ciu: pię­ciu z li­cen­cją ma­kler­ską, trzech do­rad­ców in­we­sty­cyj­nych i je­den chłop­czyk na prak­ty­kach, przy­ucza­ją­cy się głów­nie w przy­no­sze­niu kawy. Każ­dy z pra­cow­ni­ków miał do dys­po­zy­cji czte­ry mo­ni­to­ry, usta­wio­ne pię­tro­wo w dwóch rzę­dach. Sie­dzie­li w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od sie­bie, przy po­dłuż­nym bla­cie w kształ­cie li­te­ry L. Za ple­ca­mi mie­li dwie duże pla­zmy: na jed­nej za­zwy­czaj na­sta­wia­no TVN CNBC, na dru­giej Blo­om­berg lub CNN. Po­ni­żej stał sto­lik, na któ­ry po­win­na być do­star­cza­na świe­ża pra­sa. Po­win­na – ale w ca­łym biu­rze znacz­nie zre­du­ko­wa­no licz­bę za­ma­wia­nych pa­pie­ro­wych wy­dań ty­tu­łów pra­so­wych, wsku­tek cze­go otrzy­my­wa­li je­dy­nie „Par­kiet” i „Puls Biz­ne­su”, ale do­pie­ro po tym, jak naj­pierw przej­rzał je za­rząd. Po le­wej od wej­ścia znaj­do­wał się ma­leń­ki ga­bi­net ich dy­rek­to­ra. Ścia­na dzie­lą­ca po­miesz­cze­nia była prze­szklo­na, co wy­raź­nie su­ge­ro­wa­ło pra­cow­ni­kom, czym mają się zaj­mo­wać w trak­cie pra­cy.

Chło­pak usiadł przy swo­jej czę­ści sto­łu, włą­czył kom­pu­ter, wy­sy­pał okru­chy z kla­wia­tu­ry i prze­su­nął pa­pie­ry uło­żo­ne wo­kół, ro­biąc tym sa­mym miej­sce na ku­bek z kawą. Ra­dość i pew­ność sie­bie, któ­rą prze­ja­wiał kil­ka mi­nut temu, bły­ska­wicz­nie ustą­pi­ły miej­sca su­che­mu, acz­kol­wiek jesz­cze nie w peł­ni doj­rza­łe­mu pro­fe­sjo­na­li­zmo­wi. Za dwie dzie­wią­ta na­pię­cie i pod­nie­ce­nie, któ­re ogar­nia­ły wszyst­kich w po­miesz­cze­niu, były już pra­wie na­ma­cal­ne. Zer­k­nął w kie­run­ku dy­rek­to­ra. Cho­dził po po­ko­ju, kon­fe­ru­jąc z kimś ostro przez te­le­fon.

O dzie­wią­tej ty­sią­ce osób w mie­ście i kra­ju wstrzy­ma­ło od­dech, z czuj­no­ścią wy­pa­tru­jąc ja­kie­go­kol­wiek symp­to­mu ru­chu no­to­wań ak­cji i in­dek­sów w dół. Te drgnę­ły i na otwar­ciu WI­G20 za­no­to­wał 1901 punk­tów. Dzień wcze­śniej ten sam in­deks, sku­pia­ją­cy naj­więk­sze i naj­bar­dziej płyn­ne spół­ki na war­szaw­skim par­kie­cie, za­no­to­wał spa­dek pra­wie o 398 punk­tów. No­to­wa­nia nie­któ­rych in­stru­men­tów za­mra­ża­no, co jesz­cze bar­dziej zwięk­sza­ło na­pię­cie na gieł­dzie. Nig­dy wcze­śniej nie wi­dzia­no bo­wiem, aby tak ogrom­ny zjazd na war­to­ści in­dek­su do­ko­nał się w tak krót­kim cza­sie. Na­wet pod­czas bes­sy w la­tach 2007–2008 spa­dek in­dek­su o 500 punk­tów trwał kil­ka dni. Tego po­ran­ka WI­G20 za­czął o pół­to­ra punk­tu wy­żej niż dzień wcze­śniej na za­mknię­ciu i choć nie było to spek­ta­ku­lar­ne wy­da­rze­nie, to­wa­rzy­szy­ło mu ci­che wes­tchnie­nie ulgi.

Nie jest źle, po­my­ślał Ka­rol i zer­k­nął raz jesz­cze na za­war­tość port­fe­li pod­opiecz­nych klien­tów. Ak­cje, któ­re po­sia­da­li, po bar­dziej lub mniej licz­nych spad­kach rów­nież od­no­to­wa­ły po­wol­ny ruch w górę. Do­brze, do­ku­pu­je­my.

Le­wiń­ski za­zna­czył na mo­ni­to­rze zle­ce­nie kup­na ak­cji i przy­ci­snął en­ter. Zle­ce­nie zo­sta­ło do­łą­czo­ne do kar­ne­tu zle­ceń biu­ra ma­kler­skie­go i jako ca­łość prze­ka­za­ne do CAP, apli­ka­cji cer­ty­fi­ko­wa­ne­go do­stę­pu do sys­te­mu no­tu­ją­ce­go WAR­SET. Z CAP zle­ce­nie po­wę­dro­wa­ło do sys­te­mu HUB, a stam­tąd do kom­pu­te­ra cen­tral­ne­go. Ten przy­jął zle­ce­nie, zwe­ry­fi­ko­wał jako po­praw­ne, i wy­słał do HUB in­for­ma­cję o jego przy­ję­ciu, skąd tra­fi­ła ona dro­gą po­wrot­ną do biu­ra ma­kler­skie­go i kom­pu­te­ra nadaw­cy. W tym sa­mym mo­men­cie na­le­żą­cy do ar­chi­tek­tu­ry sys­te­mu no­tu­ją­ce­go mo­duł In­de­xa­tor ob­li­czył nową war­tość in­dek­sów. Sys­tem no­tu­ją­cy wy­słał te in­for­ma­cje do sys­te­mu dys­try­bu­cji in­for­ma­cji gieł­do­wych DIFF, skąd zo­sta­ły prze­ka­za­ne do róż­nych od­bior­ców, w tym do Ko­mi­sji Nad­zo­ru Fi­nan­so­we­go, Kra­jo­we­go De­po­zy­tu Pa­pie­rów War­to­ścio­wych, biur ma­kler­skich i dys­try­bu­to­rów in­for­ma­cji.

Po­nie­waż za­miesz­cze­nie zle­ce­nia w ar­ku­szu zle­ceń było rów­no­waż­ne ze zo­bo­wią­za­niem in­we­sto­ra do za­war­cia trans­ak­cji na okre­ślo­nych przez sie­bie wa­run­kach, zle­ce­nie zo­sta­ło po­myśl­nie zre­ali­zo­wa­ne.

Moż­na było się roz­luź­nić i za­cząć dzwo­nić do klien­tów. Za­po­wia­dał się cie­ka­wy dzień.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: