Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Galerya obrazów szlacheckich. Tom 2: opowiadania Cześnikiewicza pseud.. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Galerya obrazów szlacheckich. Tom 2: opowiadania Cześnikiewicza pseud.. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 365 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. WY­PRA­WA AR­GO­NAU­TY.

Po­śród bo­rów, w Szad­kow­skim po­wie­cie, le­ża­ła wio­ska ze wszyst­kich stron łań­cu­chem so­śni­ny za­mknię­ta. W tem oto­cze­niu po­nu­rem, jed­no­staj­nem, w czte­rech oko­li­cach świa­ta czte­ry mia­ła zna­ki. Od pół­no­cy nie­bo­tycz­ny świerk, wy­bie­ga­ją­cy nad bory, – od po­łu­dnia pa­smo żół­tych pa­gór­ków pia­sko­wych gi­ną­cych w boru, a na naj­wyż­szym, zruj­no­wa­ny fi­lar ka­mien­ny, zwa­ny fi­gu­rą; – na wscho­dzie z kępy ol­szy­ny wy­bie­gał stru­mień wody i to­czył się wzdłuż łąki do­li­ną ku wio­sce; – na za­cho­dzie ten sam stru­mień gi­nął w czar­nym boru za sta­wem i młyn­kiem. Wio­ska na­zy­wa­ła się Bo­ro­wi­na, a świat jej ze­wnętrz­ny wca­le nie był urod­nym; miesz­kań­cy tego za­ci­sza chcąc ozna­czyć kie­ru­nek oko­li­cy świa­ta, ma­wia­li: – idzie chmu­ra od fi­gu­ry, – dmie wi­cher od wiel­kie­go świer­ka, – je­dzie pan dro­gą od mły­na­rza, – po­gnaj krów­ki w ol­szy­nę. Do­dać i to trze­ba, że do Bo­ro­win same le­śne i krę­te pro­wa­dzi­ły dro­ży­ny, trakt bity był da­le­ko, a mia­stecz­ko naj­bliż­sze o dwie mile. Ci­cho też było w tem ustro­niu, dro­ga ni­ko­mu nie wy­pa­da­ła przez Bo­ro­wi­ny, je­że­li tedy kto obcy po­ja­wił się na wid­no­krę­gu Bo­ro­win, pew­no tu­taj je­chał w go­ści­nę. Ale brak ma­low­ni­czej oko­li­cy na­gro­dził Pan Bóg Bo­ro­wi­nom hoj­nie we­wnętrz­ną uro­dą. Na naj­wyż­szem pod­nie­sie­niu pola stał dwo­rzec sta­ro­daw­ny drew­nia­ny, – do koła nie­go fol­warcz­ne bu­dyn­ki, a wszyst­ko sil­ne, cho­ciaż po­czer­nio­ne laty; za­gro­dę szla­chec­ką ocie­nia­ły oso­bliw­szej pięk­no­ści lipy i dęby, a gdzie­nieg­dzie strze­la w górę, z po­mię­dzy ga­istych ko­ron li­po­wych, gro­mad­ka wło­skich to­po­li pi­ra­mi­dal­nych, stro­jąc ten wiel­ki bu­kiet zie­lo­ny. Z boku dwor­ca pa­gó­rek na­gle za­pa­dał w ni­zi­nę, na któ­rej po­tęż­na gro­bla, ta­mu­jąc stru­mień, roz­le­wa­ła w do­li­nie kil­ka­dzie­siąt mor­gów wody, for­mu­jąc prze­pysz­ne zwier­cia­dło do prze­glą­da­nia się nie­bios błę­ki­to­wi, z fan­ta­zją ob­ło­ków i gwiazd mil­jo­na­mi. Pół­ko­lem nad sta­wem roz­cią­ga­ły się kmie­ce osa­dy ga­iste, wy­gro­dzo­ne ple­cion­ką ro­ki­ci­ny, niby w ko­szy­kach za­mknię­te. Bu­dow­la suta, pa­sie­ki wy­glą­da­ją­ce z za pło­tów, gwar dzie­ci we­so­ło go­nią­cych się po uli­cy wzdłuż sta­wu, licz­nych psów szcze­ka­nie po­wia­da­ły o za­moż­no­ści kmie­ce­go mro­wi­ska. Na środ­ku sta­wu był ko­piec sze­ro­ki, za­ro­sły mie­sza­ni­ną li­ścia­te­go sta­ro­drze­wu, z po­mię­dzy zie­le­ni po­ka­zu­ją­cy czer­wo­ne ru­iny sta­ro­daw­ne­go za­mecz­ku. Staw ku źró­dłom za­ra­sta­ła buj­na trzci­na i si­to­wie, gi­ną­ce w zie­lo­nym łęgu, wzdłuż war­ko­cza wody kry­nicz­nej. W ta­kiej to wio­sce cho­wał Pan Bóg od trzech wie­ków szla­chec­kie gniaz­do her­bu To­pór. W tym za­mknię­tym świe­cie ura­bia­ły się cha­rak­te­ry spo­koj­ne, ko­cha­ją­ce ci­szę, strze­gą­ce oby­cza­jów sta­ro­daw­nych, a obo­wiąz­ki ry­cer­skie­go sta­nu kła­dli To­por­czy­ko­wie z Bo­ro­win za­raz po przy­ka­za­niach Moj­że­szo­wych i ko­ściel­nych. Każ­dy też z domu tego, le­d­wie do­rósł, szedł do służ­by ry­cer­skiej gdzie po­wo­ły­wa­ła oj­czy­zna, a ża­den przed tą służ­bą – płu­ga nie śmiał chwy­cić do ręki, nie­ma­jąc na­dziei bło­go­sła­wień­stwa Bo­że­go przy szu­ka­niu chle­ba bez za­słu­gi. Ale każ­dy z tego gniaz­da ry­cer­ski mąż, w wę­drów­kach po świe­cie, nie za­gu­sto­wał w pięk­no­ściach ani gór wspa­nia­łych, ani rów­nin otwar­tych i we­so­łych; – od świa­to­we­go bo­gac­twa tę­sk­nił za­wz­dy do Bo­ro­win swo­ich, do­syć tam szczę­ścia i do­stat­ku obie­cu­jąc so­bie na ży­cie pra­co­wi­te, gdy po­wró­ci z pola.

Ostat­nim Bo­ro­win dzie­dzi­cem był pan Ma­te­usz, Stol­ni­kie­wicz Szad­kow­ski, do któ­re­go zaj­rze­my na za­czę­cie opo­wia­da­nia.

Przede dwo­rem na gan­ku stoi cała gro­mad­ka szla­chec­kiej ro­dzi­ny w uro­czy­stem uspo­so­bie­niu. Tuż pod ga­nek za­je­cha­ła bry­ka ka­mie­niar­ka, ca­lu­teń­ka nowa, oprócz przed­nie­go pół­kosz­ka wzię­te­go ze sta­rej. Do ka­mie­niar­ki za­przę­żo­ne trzy kasz­ta­no­wa­te mie­rzy­ny łyse, z bia­łe­mi no­ga­mi, – w no­wych pól­szor­kach bia­łych, tyl­ko lej­ca od trze­cie­go ko­nia brud­na, bo uży­wa­na.

Na przed­niem sie­dze­niu sie­dzi Kuba woź­ni­ca, awan­so­wa­ny z ko­niar­ka, ma czap­kę i buty no­wiu­teń­kie, ale ka­ta­nę gra­na­to­wą już prze­cho­dzo­ną na świę­to.

W gan­ku do­mi­nu­je fi­gu­ra oka­za­ła szlach­ci­ca, w sza­racz­ko­wej be­kie­szy, gru­bych bu­tach go­spo­dar­skich, w kra­cia­tej chu­s­tę ba­weł­nia­nej na szyi, a wy­tar­tym kasz­kie­cie ha gło­wie. Twarz roz­ty­ła i ogo­rza­ła, ale pięk­na, praw­dzi­wie pol­skiej oka­za­ło­ści, ze sło­dy­czą i po­wa­gą.

Oko­ło nie­go szlach­cian­ka pod­ży­ła, wy­smu­kła, mier­nej tu­szy, w ba­ty­sto­wym ha­fto­wa­nym czep­ku, kra­cia­stej ciem­nej suk­ni pod szy­ję, w far­tusz­ku ró­żo­wym z kie­szon­ka­mi, z pę­kiem klu­czy za pa­sem.

Dwie pa­nien­ki pod­lot­ki, ślicz­ne blon­dyn­ki z sza­fi­ro­we­mi oczka­mi, obie­dwie w zie­lo­nych weł­nia­nych su­kien­kach, ró­żo­we mają chu­s­tecz­ki na szyi, ró­żo­we far­tusz­ki, a war­ko­cze pusz­czo­ne po ra­mio­nach, zda się, że zie­mi się­gną ró­żo­we­mi tak­że ko­kar­da­mi. Któ­ra star­sza? po­znać trud­no, bo obie świe­żuch­ne jak ma­li­ny.

Do­mi­nu­je w tej grup­pie mło­kos wy­smu­kły, ubra­ny kuso i wcię­to we­dle mody, sza­tyn, do­rod­ny, jeno za szczu­pły jesz­cze. Twarz szcze­ra, otwar­ta, spoj­rze­nie po­god­ne, głę­bo­kie, rysy re­gu­lar­ne i szla­chet­ne, w ca­łej fi­zjo­nom­ji swo­bo­da i wiel­kie po­do­bień­stwo do sta­re­go szlach­ci­ca.

– Mój Sta­siu, – pra­wił oj­ciec: – je­steś do­bre dziec­ko, wiesz co mó­głem ci zro­bić; – te dwa­dzie­ścia ty­się­cy mu­szą ci na wszyst­ko wy­star­czyć. In­wen­ta­rza do­dam co moż­na, bez ujmy swo­je­mu go­spo­dar­stwu. – Kuba! a pa­mię­taj sma­ro­wać bry­kę co mila, do­pó­ki nie obe­trą się nowe osi! – Szu­kaj wio­ski nie z pszen­ną zie­mią, ale z moc­nym szczer­kiem, taka zie­mia przy pra­cy naj­pew­niej­sza, do­ro­bek ła­twy; – a pa­mię­taj przy łące i pa­stwi­sku! bo nie do­cho­wasz się ni­cze­go. Za­cznij na ma­łem, a pra­cuj szcze­rze, Pan Bóg przy oszczęd­no­ści da na więk­sze!

– Sta­siu! a nie szu­kaj dzier­ża­wy da­le­ko, – mó­wi­ła mat­ka: – bo mat­ce przy­kro my­śleć o dziec­ku bę­dą­cem da­le­ko.

– Bra­cisz­ku, dam ci buzi na szczę­ście!

– I ja tak­że! – ozwa­ła się dru­ga dziew­czyn­ka, obej­mu­jąc Sta­cha za szy­ję, – tyl­ko nie ucie­kaj da­le­ko od Bo­ro­win.

– Niech cię Bóg pro­wa­dzi a stróż anioł pil­nu­je! Słoń­ce wy­bi­ja się, ru­szaj za chło­du, a n ie trać cza­su, bo to ko­niec kwiet­nia, a świę­ty Jan nie­da­le­ko.

– By­waj zdrów synu ko­cha­ny, po­le­cam cię Mat­ce Naj­święt­szej, pa­tron­ce mo­jej!

Staś uca­ło­wał ręce i ko­la­na ro­dzi­ciel­skie, sio­strzycz­ki uści­skał ser­decz­nie, wsko­czył na bry­kę lek­ko jak ko­nik po­lny, a kasz­ta­ny ru­szy­ły wy­cią­gnię­te­go kłu­sa, par­ska­jąc we­so­ło. Gro­mad­ka pa­trza­ła za nim w mil­cze­niu, a gdy już bli­sko był bra­my, szlach­cic krzyk­nął z gan­ku:

– Kuba! zwol­nij we wro­tach, bo kur­ca­ba wy­sko­czy na pro­gu!

Mat­ka za­pła­ka­ła ser­decz­nie, szlach­cic uści­skaw­szy ją, na ła­wecz­ce po­sa­dził łzom nie prze­szka­dza­jąc, dziew­czę­ta sta­ły za­du­ma­ne. A ślicz­na była po­go­da wio­sen­na. Skow­ron­ki śpie­wa­ły chó­rem, wzbiw­szy się pod śnież­ne ob­łocz­ki sznur­ka­mi su­wa­ją­ce się po la­zu­ro­wem nie­bie; sło­wi­ki od­po­wia­da­ły im w sa­dzie osy­pa­nym rzę­si­sto w kwie­cie, gra­ły psz­czół­ki na cze­re­śniach, wszyst­ko chwa­li­ło Boga w wio­sen­nej po­go­dzie. Przed dwor­kiem na sa­dzaw­ce igra­ły żół­te ka­czę­ta, a nie­spo­koj­na kura dro­pia­ta, kwa­cząc bo­le­śnie, obie­ga­ła sa­dzaw­kę do koła, nie­spusz­cza­jąc oczu z tych przy­bra­nych dzie­ci żół­tych jak cy­try­na. Koło sa­dzaw­ki na mu­ra­wie pa­sło się stad­ko zie­lo­nych gą­sek wcze­sne­go cho­wu. – A z da­le­ka niósł wie­trzyk z pola głos ora­czy za­chę­ca­ją­cych cioł­ki w ro­bo­cie płuż­nej. Dłu­go moż­na było du­mać w tem we­se­lu na­tu­ry. Aż ci­szę gan­ko­wą za­kłó­ci­ła ko­kosz, wio­dą­ca stad­ko róż­no­ko­lo­ro­wych, świe­go­cą­cych pi­skląt, kwa­ka­niem wo­ła­jąc do pa­nie­nek o śnia­da­nie dla dzia­twy swo­jej. – Na to wo­ła­nie po­bie­gła jed­na do spi­żar­ni i wy­nio­sła miar­kę ja­gieł zło­tych, a gdy za­wa­bi­ła ura­do­wa­na kura, – krzyk­nął paw pu­szą­cy się na ka­lon­ce spi­chle­rza, ze­rwa­ły się sta­dem go­łę­bie i szy­bo­wać po­czę­ły, bi­jąc skrzy­dła­mi nad samą kurą pu­szą­cą się gniew­nie na nie­pro­szo­nych go­ści. Te­raz po­bie­gła dru­ga dziew­czy­na i przy­nio­sła ze spi­żar­ni gro­chu w far­tusz­ku dla fa­wo­ry­tów swo­ich.

– Jó­zia! nie sza­fuj gro­chu, bo jak cię ko­cham, le­d­wie do sie­wu wy­star­czę, a do no­we­go brak­nie…

– Mój oj­cusz­ku ko­cha­ny, to same wy­bier­ki, a go­łąb­ki mają dzie­ci. – I po­bie­gła do ojca ści­ska­jąc go, aby mu za­sło­nić oczy, żeby nie wi­dział bie­luch­ne­go jak per­ły gro­chu, nim go zje­dzą go­łąb­ki, – pie­ści­ła, ca­ło­wa­ła, – wi­dać że była fa­wo­ryt­ką oj­cow­ską.

Za­zdro­sna tej piesz­czo­ty dru­ga, wło­ży­ła pa­lu­szek w ko­ra­lo­wą bu­zię, na­my­śla­ła się chwi­lę, pod­bie­gła do ojca, uca­ło­wa­ła mu ręce i ko­la­na, i po­szła tak samo pie­ścić i ca­ło­wać mat­kę, któ­rej mu­sia­ła być fa­wo­ryt­ką, bo po­dob­na do ojca.

– Ma­ryl­ko, idź do ap­tecz­ki, koło okna na koł­ku wi­szą to­reb­ki z na­sie­niem sa­ła­ty i ogór­ków, przy­nieś mi, trze­ba za­siać nim lesz­ki osch­ną w ogro­dzie.

– Jó­zia, przy­nieś mi la­skę, bo mu­szę iść w pole do sie­wu owsa.

Po nie­dłu­giej chwi­li ro­ze­szła się gro­mad­ka, bo­cia­ny tyl­ko przy­nió­sł­szy wiel­ką ga­łęź na gniaz­do, kle­ko­ta­ły na li­pie, rady so­bie dać nie mo­gąc z ro­bo­tą. – Szlach­cic po­cią­gnął w pole, po­ło­wi­ca jego do ogro­du z sie­wem, Jó­zia za­sia­dła do kro­sien ha­ftu­jąc my­śliw­ską tor­bę oj­cusz­ko­wi, – a Ma­ryl­ka po­bie­gła na grząd­ki swo­je­go ogród­ka pod okna­mi piec astry, bal­sa­mi­ny i lew­ko­nie za­sia­ne na flan­ce.

Zo­staw­my Bo­ro­wi­ny w spo­ko­ju, niech dziew­czę­ta ro­sną, a spie­szyć nam trze­ba za Sta­chem, żeby nie zro­bił głup­stwa, spie­sząc się do wła­sne­go chle­ba.II. DZIE­DZICZ­KA WDO­WA.

Sześć mil od Bo­ro­win, nie po­wiem wam w któ­rej stro­nie, Stach wy­wie­dział się od żyd­ków w mia­stecz­ku o nie­złej dzier­żaw­ce, w do­brym ką­ci­ku kra­ju i wca­le w mi­łem są­siedz­twie. Dzie­dzicz­ką była wdo­wa bez­dziet­na, pani całą gębą, bo mia­ła trzy wio­secz­ki, a krew­nych kil­ka tu­zi­nów, wszyst­kich w do­brym by­cie i nikt jej spo­ko­ju nie mie­szał swo­ją bie­dą. – Ka­pi­ta­łów nie­po­trze­bu­jąc, pu­ści­ła­by wio­skę jed­nę za rocz­ne pie­nią­dze, gdy­by tyl­ko czło­wie­ko­wi po­czci­we­mu, któ­ry­by pro­ce­sem nie do­ku­czał a wy­pła­cał się re­gu­lar­nie. – Za­glą­da­ło już do niej z tu­zin dzier­żaw­ców, ale dzie­dzicz­ka była z domu Kor­cza­ków­na, z męża Na­łę­czo­wa, chcia­ła mieć i dzier­żaw­cę z do­brej krwi do po­ży­cia są­siedz­kie­go, a wszy­scy któ­rzy za­glą­da­li – albo mie­li po­dej­rza­ną minę, albo imię nie­zna­ne, albo z gniaz­da eko­nom­skie­go, albo wietrz­ni­ki szu­ka­ją­cy przy­czep­ki do zie­mi dla ła­twiej­sze­go ożen­ku i zło­wie­nia po­sa­gu. – Na­resz­cie wio­secz­ka do wy­pusz­cze­nia na­zy­wa­ła się nie­po­kaź­nie: Wil­cze doły, – co wię­cej na pust­ko­wie wy­glą­da­ło jak na wio­skę.

Ob­je­chaw­szy mil ze trzy­dzie­ści kra­ju, spró­bo­wał Stach zo­ba­czyć Wil­cze doły, i zna­lazł bar­dzo ład­ne ustro­nie nad rzecz­ką, z dwor­kiem ma­leń­kim ale schlud­nym; wieś suto uga­jo­na drze­wa­mi, bu­dyn­ki do­bre i wdzięcz­nie ugru­po­wa­ne, oko­li­ca we­so­ła, – a do tego łąka, mąka, ryby, grzy­by, – ma­lut­kie to, ale do­bre i wca­le uczci­wie ob­sia­ne. – Po­le­ciw­szy się tedy Bogu, ru­szył do dzie­dzicz­ki ku wsi ko­ściel­nej gdzie miesz­ka­ła, – z wiel­ką ocho­tą do­pro­sze­nia się o tę dzier­żaw­kę.

Była to szlach­cian­ka pod­ży­ła ale czer­stwa i zdro­wa, do­brej tu­szy z śla­da­mi nie­szpet­nej uro­dy, – w je­dwab­nej ka­fo­wej suk­ni, dy­fty­ko­wej chu­st­ce na szyi, ko­ron­ko­wym czep­cu, z si­we­mi lo­ka­mi i z si­we­mi ocza­mi, ale fi­zjo­gnom­ji wca­le uprzej­mej i we­so­łej.

– Ko­góż mam ho­nor w domu moim po­wi­tać? – za­py­ta­ła grzecz­nie.

– Sta­ni­sław Star­ża, do usług pani Do­bro­dziej­ki, z Szad­kow­skie­go po­wia­tu. Wy­cho­dzę na swój chleb z oj­cow­skie­go domu i na­uki; szu­kam dzier­ża­wy, – a po­sły­szaw­szy, że pani ży­czysz so­bie pu­ścić Wil­cze doły, obej­rza­łem i sta­wiam się z proś­bą, abyś mnie za­szczy­ci­ła swo­ją ła­ską.

Od­po­wiedź była suta i peł­na grzecz­no­ści; pani Na­łę­czo­wa dy­gła się, ma­cza­jąc świecz­kę we­dług ma­nie­ry cza­su Księz­twa War­szaw­skie­go. A wska­zu­jąc go­ścio­wi dys­tyn­go­wa­ne­mu, wy­fra­czo­ne­mu, krze­sło oko­ło sie­bie, za­py­ta­ła słod­ko:

– Któ­re­go Star­ży je­steś pan sy­nem?

– Ma­te­usza Stol­ni­kie­wi­cza, pani Do­bro­dziej­ko.

– Ach mój Boże! to też oso­bliw­szą; sta­ra zna­jo­mość, jesz­cze z ka­wa­ler­skich cza­sów, a przy­tem zpo­krew­nie­nie po­dwój­ne z Pstro­koń­skich i Szem­be­ków z oj­cem pana; – mat­ka ku­zyn­ką moją z Bar­to­chow­skich. – Czy umyśl­nie wy­bra­łeś się ku­zyn­ku do mnie, czy też tra­fem śle­pym?

– Kła­mać nie mogę, je­stem szczę­śli­wy z tak mi­łe­go od­kry­cia, ale przy­zna­ję, że nie wie­dzia­łem gdzie tra­fię, – Opatrz­ność ła­ska­wą była na mnie nie­za­słu­żo­ne­go.

To mó­wiąc, zbli­żył się śmie­lej do ma­tro­ny roz­czu­lo­nej i uca­ło­wał ser­decz­nie wca­le jesz­cze bia­łą i pulch­ną rącz­kę.

– Mój Boże, ileż to prze­szło cza­su! Ale i ja po­wiem ci ku­zyn­ku otwar­cie, że z two­im oj­cem łą­czy­ły mnie oprócz kre­wień­stwa sil­niej­sze związ­ki. Ja go bar­dzo ko­cha­łam, sta­rał się o moją rękę, – ale nie­szczę­śli­we zaj­ście z nie­bosz­czy­kiem bra­tem moim i po­je­dy­nek krwa­wy cho­ciaż nie­szko­dli­wy – znisz­czył moż­ność po­łą­cze­nia się na­sze­go, a ja de­pen­do­wa­łam na­ów­czas zu­peł­nie od bra­ta, bo sie­ro­tą by­łam. Cie­szę się, że cie­bie wi­dzę ku­zyn­ku; – po­wiedz­że mi jak się ojcu two­je­mu po­wo­dzi? dużo was ro­dzeń­stwa?

– Oj­ciec do­brze eg­zy­stu­je w dzie­dzicz­nej wio­sce na­szej od sied­miu po­ko­leń; – mam dwie sio­stry bliź­niacz­ki, bra­ta żad­ne­go. Z do­rob­ku dał mi oj­ciec na dzier­ża­wę, na wiel­kie rze­czy rzu­cać się nie mogę i chcę do­ra­biać się po­wo­li.

– Ca­łem ser­cem pusz­czę ci Wil­cze – doły; na przy­szły rok będę mia­ła do pusz­cze­nia jesz­cze je­den fol­wark, zo­ba­czy­my czy ci się spodo­ba. Mój Boże, jak­żeś po­dob­ny do ojca! A już to wasz ród – chłop­cy jak trzci­ny, – a szczę­śli­wi do ko­biet, – mam na­dzie­ję że i ty ku­zy­nie nie bę­dziesz się skar­żył na obo­jęt­ność pa­nie­nek…. Wi­dzia­łeś już Wil­cze – doły?

– Wi­dzia­łem pani….

– A pro­szę bar­dzo ty­tu­ło­wać mię urzę­dow­nie, – je­stem two­ją od cio­tecz­nych cio­tecz­ną ciot­ką, – ja tak­że chcę mieć pra­wo mo­je­mu dzier­żaw­cy mó­wie: ko­cha­ny sio­strzeń­cze, ko­cha­ny Sta­siu….

Tu­taj zno­wu uca­ło­wa­nie rą­czek z po­wtó­rze­niem, ale ser­decz­niej­sze, bo cio­cia na­der ła­ska­wa, a tran­zak­cja nie­wie­le za­bie­rze cza­su.

– Mój Sta­siu, każ­że wy­prządz ko­ni­ki, trze­ba u krew­nych tak być jak u sie­bie w domu. O in­te­re­sie po­mó­wi­my po śnia­da­niu i po zro­bie­niu zna­jo­mo­ści z ca­łym moim do­mem. Nie myśl że jak pu­stel­ni­ca żyję, – ja ko­cham lu­dzi, mam fa – mil­ję licz­ną, – u mnie przy ła­sce Boga we­so­ło za­wsze. Dzi­siaj źle tra­fi­łeś, zo­ba­czysz jeno sta­re jak ja kwo­ki i sta­re­go Ma­jo­ra gdy z pola wró­ci. Ale ja mie­wam i ład­ne ku­zyn­ki mło­de, na wy­da­niu, – może u dzie­dzicz­ki za­ła­pie się ser­ce dzier­żaw­cy – bę­dzie­my się tar­go­wać.

Sta­cha szczę­śli­wy kur opiął gdy z domu wy­ru­szał. Moż­naż było le­piej tra­fić? W mi­nu­tę ko­nie były wy­przę­żo­ne, man­tel­zak Sta­cha w Ma­jo­ra po­ko­ju, a Sta­cho w ja­dal­nej sali za sto­łem – bło­go­sła­wio­ny mię­dzy pię­ciu nie­wia­sta­mi, z któ­rych naj­młod­sza, pan­na Ka­ro­li­na Świ­der­ska, li­czy­ła (mó­wię to pod se­kre­tem) prze­szło lat czter­dzie­ści, ale jesz­cze nie pod­da­na zwąt­pie­niu. – W zby­tecz­nej uf­no­ści dla mi­ło­sier­dzia Bo­że­go no­si­ła ta­pi­ro­wa­ne nio­by, fry­zę u gor­su, wstąż­ki ja­skra­we u gło­wy, w wy­so­kich ko­lo­rach suk­nie i sześć sznur­ków fa­mi­lij­nych pe­reł urjań­skich na szyi. Wie­rząc po­tęż­nie w prze­zna­cze­nie ko­bie­ty, nie wy­rze­ka­ła się za­mę­ścia, a li­cząc na traf śle­py, każ­de­mu chłop­cu pa­trzy­ła w oczy, mó­wiąc spoj­rze­niem wy­raź­nem: – "Je­stem na wy­da­niu?" – Ta­kie spoj­rze­nie spo­tkał Staś przy pre­zen­ta­cji, zląkł się tro­szecz­kę, ale przy­po­mniał so­bie, że cio­cia mó­wiąc o ku­zyn­kach, wy­ra­zi­ła się: – "dzi­siaj źle tra­fi­łeś, za­sta­jesz same sta­re kwo­ki." – Dru­gą fi­gu­rą z ko­lei star­szeń­stwa była ex – gu­wer­nant­ka, szlach­cian­ka z rodu, sta­ra pan­na, roz­ty­ła, osi­wia­ła, brzyd­ka i bez żad­nych już pre­ten­sji, zre­zy­gno­wa­na umie­rać pan­ną. To po­sta­no­wie­nie wró­ci­ło jej na­tu­ral­ny cha­rak­ter i ro­bi­ło mimo brzy­do­ty przy­jem­ną. – Trze­cia była tak­że ku­zyn­ką Sta­sia, bo cio­tecz­na sio­stra dzie­dzicz­ki, – wdo­wa po Rad­cy pro­ku­ra­tor­ji z War­sza­wy, eme­ryt­ka, chu­da jak wió­rek, drob­na, żół­ta, ale wiel­ka ele­gant­ka, w pe­ru­ce ciem­nej fry­zo­wa­nej, wy­ża­bo­to­wa­na, wy­man­kie­to­wa­na. Miła sta­rusz­ka, gdy­by nie ta­ba­ka, któ­rej uży­wa­jąc nie­mi­ło­sier­nie, zo­sta­wia­ła za­wsze śla­dy na su­chej war­dze pod no­sem. – Czwar­ta jak go­łą­bek siwa, była ro­dzo­ną ciot­ką pani Na­łę­czo­wej; wdo­wa po­zba­wio­na wła­sne­go chle­ba i opie­ki dzie­ci; – zna­la­zła prze­cież w domu sio­strze­ni­cy go­ścin­ność ser­decz­ną i tro­skli­wość cór­ki. Pa­mię­ta­ła kil­ka po­ko­leń fa­mi­lij­nych, zna­ła wszyst­kie po­łą­cze­nia i kom­bi­na­cje, do­wie­dzia­ła się od lu­dzi imie­nia każ­dej la­to­ro­śli naj­młod­szej w fa­mil­ji, – a Sta­cho zdu­miał się, gdy mu wy­li­czy­ła nie­tyl­ko imio­na sio­strzy­czek, ale na­zwi­ska chrzest­nych ro­dzi­ców każ­de­go z troj­ga ro­dzeń­stwa, nie­zna­nych so­bie nig­dy. Tak więc Staś zna­lazł w domu jed­nym: dzier­ża­wę, dwie od cio­tecz­nych cio­tecz­ne ciot­ki i od cio­tecz­nych cio­tecz­ną bab­kę. •

Za­le­d­wie po przed­sta­wie­niu za­wią­za­ła się kon­wer­sa­cja, Staś po­znał już każ­dy z osob­na cha­rak­ter, po trak­to­wa­niu jego oso­by. Cio­cia dzie­dzicz­ka była so­bie po­czci­wą ko­bie­tą, otwar­tą, żywą, we­so­łą, mia­ła przy­tem ele­gan­cji w obej­ściu z ludź­mi w samo pra­wie, bez cho­ro­by na wiel­kie pań­stwo i bez za­pa­da­nia w pro­sto­tę scho­dzą­cą aż do ru­basz­no­ści. Znać było że od kil­ku po­ko­leń spa­dał na nią dzie­dzicz­nie po­lor to­wa­rzy­ski, wol­ny od wszel­kiej prze­sa­dy. Lu­dzi uczci­wych trak­to­wa­ła jak rów­nych so­bie, ani wy­no­sząc się nad uboż­szych, ani im­po­nu­jąc pa­nom. Dom mia­ła urzą­dzo­ny po sta­ro­pol­sku, ścia­ny bie­lo­ne czy­sto, parę po­ko­ików na przy­ję­cie go­ści, ustro­jo­nych w sta­ro­świec­kie ma­ka­ty i schlud­niej­sze me­ble, któ­re były ra­zem skła­dem fa­mi­lij­nych pa­mią­tek. Nie było u niej po­sa­dzek fro­te­ro­wa­nych krzy­kli­wie na czer­wo­no, ale pod­ło­gi bie­luch­ne, utrzy­ma­ne w wiel­kiej czy­sto­ści, tak, iż na każ­dej de­sce ra­cho­wać moż­na było po sło­jach lata so­sny z któ­rej była wy­rżnię­ta. W po­ko­jach, pod okna­mi wy­cho­dzą­ce­mi na po­łu­dnie, sta­ło peł­no do­ni­czek z kwia­ta­mi pach­ną­ce­mi. U okien nie­wiel­kie fi­ran­ki, bo nie lu­bi­ła za­ciem­niać miesz­ka­nia, sło­niąc świa­tło Boże, z któ­rem tak miło na świe­cie. Kuch­nia sta­ro­pol­ska szla­chec­ka, piw­ni­ca ob­fi­ta w na­lew­ki wła­snej ro­bo­ty, miód wy­sta­ły i skrom­ny za­pa­sik wę­grzy­na. A dom otwar­ty za­wsze dla krew­nych, przy­ja­ciół i życz­li­wych lu­dzi. Dla wszyst­kich jed­na go­ścin­ność. Ten szyk do­mo­wy da­wał po­ję­cie ca­łe­go cha­rak­te­ru go­spo­dy­ni, – a przy­ję­cie Sta­sia w jed­nej chwi­li ku­pi­ło jej w da­le­kim krew­nia­ku całe przy­wią­za­nie fa­mi­lij­ne.

Pani Sę­dzi­na, bia­ło­wło­sa sta­rusz­ka, ro­dzo­na go­spo­dy­ni ciot­ka, Opatrz­no­ścią Bo­ską była za­cho­wa­na na po­mnik żywy sta­re­go wie­ku dla mło­de­go po­ko­le­nia na­sze­go cza­su. – Mimo ośmiu­dzie­się­ciu Ja­tek i strat bo­le­snych ja­kich do­zna­ła w cią­gu dru­giej ży­cia po­ło­wy, przy wiel­kiej bo­jaź­ni Bo­żej i po­boż­no­ści rze­tel­nej, umia­ła przy­jąć cio­sy do­tkli­we z ręki Boga da­ją­cej ją na pró­by losu w tej piel­grzym­ce ziem­skiej. – Wy­cho­wa­na w daw­nej pro­sto­cie i po­ko­rze szla­chec­kiej, do­świad­czy­ła wszyst­kie­go po tro­sze. – Osie­ro­co­na przez ro­dzi­ców mło­do, była na opie­ce bo­ga­tych krew­nych, na oka­za­łym dwo­rze ma­gnac­kim u ka­pry­śnej opie­kun­ki a wiel­kiej dumy opie­ku­na. – Na­ci­śnio­na sil­ną ich wolą, gdy do­ro­sła, od­dać mu­sia­ła rękę za­le­d­wie po­zna­ne­mu czło­wie­ko­wi, bez py­ta­nia o skłon­no­ści ser­ca. Wy­ko­naw­szy przy­się­gę, pod­da­ła się lo­so­wi swo­je­mu bez szem­ra­nia, zno­si­ła ucisk gwał­tow­ne­go cha­rak­te­ru męża, któ­ry ła­go­dzi­ła wła­sną sło­dy­czą. – Czas przy­niósł jej ulgę, mąż usza­no­wał w niej aniel­stwo praw­dzi­we, sam ustat­ko­wał się i po­ko­chaw­szy żonę, za­słu­żył na­resz­cie na jej wza­jem­ność szcze­rą. – Czwo­ro dzie­ci, do­brych i pięk­nych, na­gro­dzi­ło po­czci­wą żonę i mat­kę, wiel­kie obie­cu­jąc po­cie­chy. – Ale Pan Bóg miał swo­je za­mia­ry nie­po­ję­te wzglę­dem tej ko­bie­ty. – Naj­pier­wej stra­ci­ła męża, do­sta­jąc się w opie­kę jego krew­nych któ­rzy nie­dość że do­ku­cza­li, ale szar­pa­li sie­ro­cą for­tu­nę; przez lata opie­ki. – Dwaj sy­no­wie po­mar­li w kwie­cie wie­ku: je­den z ran ode­bra­nych na woj­nie, dru­gi w służ­bach Ce­re­ry. Dwie do­rod­ne cór­ki, każ­da w kil­ka lat po za­męź­ciu że­gna­ła się ze świa­tem. – Schy­lo­na wie­kiem nie­wia­sta, każ­de­mu z dzie­ci za­my­ka­ła oczy, każ­dą stra­tę opła­ka­ła krwa­we­mi łza­mi, – ale trze­ba było żyd dla sie­rot, dla ośmior­ga wnu­cząt, któ­re pie­lę­gno­wa­ła jak naj­młod­sza i naj­sil­niej­sza mat­ka. – Dziw­nem zrzą­dze­niem Opatrz­no­ści, le­d­wie któ­re z tych wnu­cząt do­ro­sło a po­szło w świat mię­dzy lu­dzi, nie wi­dzia­ła go wię­cej, nie od­wdzię­czy­ło jej żad­ne tru­dów oko­ło wy­cho­wa­nia. – Tego mło­de­go świa­ta nie trzy­ma­ła się ja­koś for­tu­na. Po­czci­wa bab­ka – co któ­re upa­dło lub za­chwia­ło się w in­te­re­sach – od­stę­po­wa­ła cząst­kę swo­ich do­ży­wot­nich fun­du­szów. – Osia­dła z reszt­ką na bru­ku w ma­łem mia­stecz­ku, bo już sprze­da­ła wio­secz­kę, ostat­ni swój przy­tu­łek, roz­da­jąc spo­so­bem po­życz­ko­wym ka­pi­tał po­mię­dzy wnu­czę­ta. – Sty­gły ser­ca ludz­kie po świe­cie, – sta­rość pa­try­ar­chi­ni nie zna­la­zła mi­ło­sier­dzia u krwi wła­snej. Po­wo­li prze­sta­li jej wszy­scy pła­cić pro­cen­ta; czas ja­kiś żyła jesz­cze z przeda­ży gra­ci­ków i kosz­tow­no­ści ostat­nich. Ale gdy i tego bra­kło, za­czę­ła się nę­dza. Mo­gła­by ona ucie­kł­szy się do opie­ki pra­wa, zmu­sić nie­wdzięcz­ne wnu­ki do zwro­tu fun­du­szów, ale czy­ste jej ser­ce nie znio­sło­by od­kry­cia przed ob­li­czem lu­dzi fa­mi­lij­nych grze­chów, wstyd u niej był sil­niej­szym jak ostat­nia nę­dza. Ule­gła na­resz­cie zgry­zo­cie i po­pa­dła w śmier­tel­ną cho­ro­bę. Wte­dy miesz­cza­nie ubo­dzy opie­ko­wać się po­czę­li nie­szczę­śli­wą, któ­ra prze­sta­ła już wo­łać ra­tun­ku do naj­bliż­szych, a nie mia­ła od­wa­gi uskar­żyć się przed dal­szy­mi krew­ny­mi. Zda­wa­ło się jej – że ona jest win­ną, złe daw­szy wy­cho­wa­nie dzie­ciom i wnu­kom, kie­dy nie­wdzięcz­ność za­kra­dła się do tylu serc ra­zem. Nie­wie­le już bra­ko­wa­ło jej do śmier­ci, kie­dy sio­strze­ni­ca miesz­ka­ją­ca da­le­ko – dziw­nym skła­dem oko­licz­no­ści do­wie­dzia­ła się o smut­nym lo­sie ciot­ki i ca­łej hi­stor­ji jej upad­ku. – W jed­nej chwi­li sta­nę­ła w jej ser­cu de­cy­zja – po­je­cha­ła na­tych­miast za­la­na łza­mi na ra­tu­nek sio­stry oj­cow­skiej. Zna­la­zła ją w trud­nym do opi­sa­nia sta­nie, w ko­mór­ce u po­czci­we­go ko­ło­dzie­ja, ubo­gie­go, osy­pa­ne­go dzieć­mi jak si­ko­ra, ale dzie­lą­ce­go się ostat­nim chle­ba ka­wał­kiem z nie­szczę­śli­wą szlach­cian­ką, u któ­rej oj­ciec jego mie­wał nie­gdyś za­ro­bek. – Pani Na­łę­czo­wa nie ża­ło­wa­ła nic na ra­to­wa­nie krew­nej, spę­dza­ła u jej łoża noce bez­sen­ne, ze­bra­ła oko­licz­nych le­ka­rzy, mo­dli­ła się do Boga go­rą­co, – aż Bóg wy­słu­chał, sta­rusz­ka dźwi­ga­ła się z cho­ro­by i dała się upro­sić w go­ści­nę do sio­strze­ni­cy.

Po­czci­wy miesz­cza­nin ode­brał hoj­ną na­gro­dę za wy­świad­czo­ne mi­ło­sier­dzie bliź­nie­mu, bo mu je od­wdzię­czy­ła pani Na­łę­czo­wa, da­jąc środ­ki do zy­skow­niej­szej pra­cy przy za­moż­no­ści. – Pani Sę­dzi­na przy­byw­szy do domu sio­strze­ni­cy, nig­dy jed­nej nie rzu­ci­ła skar­gi na ni­ko­go. A je­że­li przy­pad­kiem zda­rzy­ło się mó­wić o cu­dzem nie­szczę­ściu, od­zy­wa­ła się wte­dy: – "Nie­po­ję­te są wy­ro­ki Opatrz­no­ści, – róż­nie to z ludź­mi być może, ale Bogu ufać trze­ba i nie upa­dać na du­chu." – Przez lat kil­ka do­zna­wa­jąc tkli­wych sta­rań sio­strze­ni­cy, wy­po­go­dzi­ła umysł, od­ży­ło znę­ka­ne jej ser­ce, mie­wa­ła prze­cież chwi­le głę­bo­kiej za­dum­ki, ile razy usły­sza­ła wspo­mnia­ne imię ko­goś z wnu­cząt lub pra­wnu­cząt nie­zna­nych jej oso­bi­ście. Wi­dzia­ła ona całe obu­rze­nie sio­strze­ni­cy swo­jej prze­ciw nie­wdzięcz­no­ści jej wnu­cząt, spo­strze­gła że jej nie­mi­łem jest na­wet do­py­ty­wa­nie się o swo­je la­to­ro­śle. – Za­mknę­ła więc w głę­bi du­szy kło­pot o ich losy, bę­dąc pew­ną że jej złej no­wi­ny nie do­nio­są nig­dy aby jej nie zmar­twić, – do­brej też nie wspo­mną, bo nie będą chcie­li roz­ra­niać ser­ca sta­rusz­ki przy­po­mi­na­niem nie­wdzięcz­no­ści tych, któ­rzy w do­brym by­cie nie po­my­ślą o pa­try­ar­chi­ni swo­jej. Nie ode­zwa­ła się więc nig­dy z py­ta­niem do Ju­dzi, ale od­zy­wa­ła się do Boga w mo­dli­twach go­rą­cych, i wy­mo­dli­ła so­bie ocze­wi­sty pro­mień ła­ski nie­bie­skiej. Bóg dał jej sny i prze­czu­cia tak za­dzi­wia­ją­co cu­dow­ne, że nie­raz wpra­wia­ła w za­mie­sza­nie dom cały, opo­wia­da­jąc to co przed nią ukry­wa­no. – Cóż to za nie­po­ję­ta siła du­szy po tylu nie­szczę­ściach! Lu­dzie dzi­siej­si nie uwie­rzą w po­dob­ne nuda, – a prze­cież ja wi­dzia­łem tę ko­bie­tę, sły­sza­łem jej mowę, wi­dzia­łem ten świę­to­bli­wy spo­kój i po­dzi­wia­łem jak cud praw­dzi­wy. – W po­cząt­kach tych ob­ja­wów ja­sno­wi­dze­nia sta­rusz­ki, pani Na­łę­czo­wa śle­dzi­ła pil­nie, kto­by miał taką nie­po­skro­mio­ną świe­go­tli­wość w jej domu, aby mimo uprze­dzeń i za­ka­zów za­kłó­cał spo­kój tej mę­czen­ni­cy. – Ba­da­ła re­zy­dent­ki i słu­gi, gnie­wa­ła się bar­dzo, –

aż razu jed­ne­go pani Sę­dzi­na ode­zwa­ła się do niej:

– Ko­cha­na Te­re­siu, nie gnie­waj się próż­no, ani po­dej­rzy­waj kogo o do­no­sze­nie mi wia­do­mo­ści o tych lu­dziach, któ­rzy ob­ra­zi­li ser­ce two­je po­czci­we – i chcia­ła­byś od­su­nąć ode­mnie wszel­ką o nich wia­do­mość. Bied­na ty je­steś ko­bie­ta, że nie mia­łaś dzie­ci! Ty nie poj­mu­jesz jaka to moc wią­że czło­wie­ka z krwią jego, z jego po­tom­ka­mi. Tych wę­złów nie po­tar­ga­ją ani nie­szczę­ścia, ani nie­wdzięcz­ność sama. Kie­dy się raz uko­cha­ło z krwi i ko­ści wła­snej la­to­ro­śle, to już uczu­cia tego ze­rwać nie moż­na. Może są Ju­dzie na świe­cie któ­rzy sami zry­wa­ją te wę­zły, ale kto chce ko­chać za­wsze, a pro­si Boga go­rą­co jak ja go pro­szę, to mu da wi­dze­nie dro­gich ser­cu. Du­sza moja na wy­lo­cie z cia­ła skru­sza­łe­go, ona wi­dać lżej­sza i ła­twiej dla niej prze­no­sić się na skrzy­dłach my­śli i pra­gnie­nia – w da­le­kie stro­ny. Gdy za­snę, du­sza moja po­dró­żu­je wte­dy. Dzi­siaj w nocy by­łam przy ko­na­ją­cem pra­wnu­czę­ciu, przy ma­lut­kim Jó­ziu, synu Te­re­si, a wnu­ku Ja­dwi­gi mo­jej cór­ki. Ślicz­ne było chło­piąt­ko. Du­szycz­ka jego po­szła do Boga!

Pani Na­łę­czo­wa bra­ła to z po­cząt­ku za przy­stę­py zdzie­cin­nie­nia zgrzy­bia­łe­go wie­ku. Ale wi­dząc ciot­kę zno­wu przy­tom­ną i czer­stwą, po­czę­ła ba­dać ten stan oso­bliw­szy. Spraw­dziw­szy kil­ka­kroć rze­czy­wi­stość tych wi­dzeń, usza­no­wa­ła cuda Bo­skiej ręki, i już nic nie ta­iła przed sta­rusz­ką.

Pani Sę­dzi­na peł­na nie­wy­sło­wio­nej de­li­kat­no­ści, po­cząt­ko­wo kry­ła się z bó­la­mi cia­ła, z lek­kie­mi sła­bo­ścia­mi, do tego stop­nia, że pani Na­łę­czo­wa mu­sia­ła re­wi­do­wać ją i ba­dać nie­le­d­wie jak dzie­cię, zmu­sza­jąc do żą­da­nia po­mo­cy w cier­pie­niu. Po­wo­li sta­rusz­ka zdo­ła­ła opa­no­wać siłą woli na­tu­rę swo­ją cie­le­sną, wszyst­kie jej cho­ro­by usta­ły. Je­że­li przy od­mia­nie po­wie­trza bę­dąc sła­bą kie­dy, zo­ba­czy­ła nie­spo­koj­ność sio­strze­ni­cy, – od­zy­wa­ła się wte­dy:

– Nie bój się Te­re­niu, nie umrę ci tak pręd­ko, po­ba­wi­my się dłu­go jesz­cze, – bo mnie Pan Bóg obie­cał jed­no pra­wnu­cze na po­cie­chę, któ­re mi wiel­ką po­cie­chą na­gro­dzi wszyst­kie cier­pie­nia i przyj­dzie mi za­mknąć po­wie­ki. A to nie pręd­ko jesz­cze, bo mam i z tem kło­pot, ja­ką­by to­bie wy­pro­sić ła­skę u Boga za świad­czo­ne mnie mi­ło­sier­dzie.

Pani Sę­dzi­na, czer­stwa, sil­na, prze­sta­ła być cię­ża­rem do­mo­wi, a za­czę­ła być praw­dzi­wą jego ozdo­bą i roz­ko­szą.

Prze­ciw­sta­wie­nie tego cha­rak­te­ru było w oso­bie pani Rad­czy­ni, dru­giej sio­strze­ni­cy Sę­dzi­nej. Ta ko­bie­ta wy­cho­wa­na w do­stat­kach i na ele­ganc­kim świe­cie, – ba­wiąc czas ja­kiś w War­sza­wie, po­ko­cha­ła się w mło­dym urzęd­nicz­ku, po­zna­nym na balu. A że była piesz­czo­na i mia­ła wła­sną wolę, – mimo przed­sta­wień ro­dzi­ciel­skich o nie­sto­sow­no­ści par­tji, po­sta­no­wi­ła po­łą­czyć się z nim mał­żeń­stwem. Ubo­gi chło­pak ani śmiał za­ma­rzyć o arcy-po­saż­nej pan­nie, cho­ciaż za­jął się nią iak­że. Ale ode­braw­szy po­ta­jem­nie list od pan­ny, w któ­rym za­pew­nia­ła go o szczę­śli­wym skut­ku sta­rań i ko­niecz­nie do­brem przy­ję­ciu u ro­dzi­ców, je­że­li tyl­ko za­mel­du­je się z wi­zy­tą – spró­bo­wał chło­pak szczę­ścia i re­zy­ko­wał się na wszyst­ko. – Ja­koż, mimo zim­ne­go przy­ję­cia ro­dzi­ciel­skie­go, zna­lazł całą ra­dość pan­ny z po­ja­wie­nia się przed nią. Uwie­rzył na­dzie­jom wi­dząc sil­ny wpływ je­dy­nacz­ki na ro­dzi­ciel­ską woię. Wy­jeż­dża­jąc na wieś, ka­za­ła mu za sobą przy­je­chać; – prze­wi­du­jąc zaś kło­po­ty fi­nan­so­we, wrę­czy­ła mu pu­gi­la­res ze stó­sow­ną kwo­tą pie­nię­dzy, wy­tar­go­wa­nych la­men­ta­mi i fo­cha­mi u po­wol­ne­go ojca. Sta­ło się wszyst­ko we­dle jej woli, na­stą­pi­ła de­kla­ra­cja. Teść po­ta­jem­nie ekwi­pa­żo­wał zię­cia dla oka ludz­kie­go, chciał mu po­ło­wę dóbr od­stą­pić, ale je­dy­nacz­ka opar­ła się temu aby ze służ­by wy­cho­dził, bo miesz­kać chcia­ła w War­sza­wie. Na­rze­czo­ny jej miesz­czań­skie­go był po­cho­dze­nia, wzbro­ni­ła mu za­pie­rać się tego i kła­mać o przod­kach uro­jo­nych przed ludź­mi. Po­bra­li się w pół roku od po­zna­nia z sobą, a pan Ło­pac­ki za­grze­ba­ny w kan­cel­lar­ji mi­ni­stra spra­wie­dli­wo­ści apli­kant, – za­bły­snął na raz jak me­te­or świet­ny, pa­ra­dą wiel­ką, do­staw­szy trzy­dzie­ści ty­się­cy rocz­ne­go do­cho­du za żoną.

Ale nie spo­dzie­wał się, aby przy ob­fi­to­ści da­rów Bo­żych moż­na być nie­szczę­śli­wym. Po­ło­wi­ca ko­cha­ją­ca sza­le­nie, dała ma wnet uczuć, że on jest jej wła­sno­ścią nie­ogra­ni­czo­ną, mi­łość śle­pa, na­mięt­na, za­mie­ni­ła się w jarz­mo nie­wol­ni­cze. Dzi­wacz­na ko­bie­ta, ko­cha­ła go mi­ło­ścią sa­mo­lub­ną, – ko­cha­ła go dla sa­mej sie­bie tyl­ko, a nie dla nie­go. Była za­zdro­sną do sza­leń­stwa, ale mimo to chcia­ła mieć dom otwar­ty, przyj­mo­wać w nim pięk­ne ko­bie­ty, na­wet ko­kiet­ki po­dej­rza­nej re­pu­ta­cji, śle­dząc mę­żow­skie po­stę­po­wa­nie z nie­mi. Broń Boże spoj­rze­nia lub uśmie­chu dwój­znacz­ne­go, czło­wiek ten od­cier­piał męki pie­kiel­ne pa­trze­niem na łez stru­mie­nie, na spa­zmy, na roz­pacz mał­żon­ki. Uspra­wie­dli­wie­nia naj­do­wod­niej­sze, piesz­czo­ty naj­tkliw­sze, przy­się­gi naj­strasz­niej­sze, uspo­ko­ić nie mo­gły ska­le­czo­ne­go po­dej­rze­niem ser­ca na­mięt­nej ko­bie­ty, le­czył je po­wol­ny czas do­pie­ro, – a nowe ze­tknię­cie ze świa­tem roz­ją­trza­ło ranę ser­decz­ną lub nowe za­da­wa­ło cio­sy. Czło­wiek dość ener­gicz­ny i zdol­ny, sechł ocze­wi­ście w tem pie­kle ko­cha­nia bez gra­nic i bez mi­ło­sier­dzia, – a nie mógł zna­leść środ­ka wy­do­by­cia się z tej prze­pa­ści. – Razu jed­ne­go przy­szła mu myśl w świat ucie­kać, ale gdy chciał za­miar wy­ko­nać, uczuł już brak od­wa­gi na­wet do uciecz­ki, po­zo­stał więc w mi­ło­snych kaj­da­nach, – a na osło­dze­nie so­bie ży­cia jadł za czte­rech i spasł się jak bela.

Rze­czy­wi­ście tu­sza przy­szła w po­moc ner­wom iry­to­wa­nym, zro­bi­ła go cięż­szym a więc i do­ma­to­rem. To dało ulgę w nie­szczę­ściu mał­żeń­skie­go sta­nu, – a Pan Bóg za pod­da­nie się lo­so­wi po­kor­ne, osy­pał go sta­dem dzie­ci naj­ślicz­niej­szych z czte­rech sy­nów i trzech có­rek. W urzę­dzie ato­li awan­se szły po­wo­li, a gdy do­szedł stop­nia Rad­cy, sta­nął na nim jak przy­lu­to­wa­ny do miej­sca. Żony bo nie gnie­wa­ło to wca­le. Całe mia­sto wie­dzia­ło że ona pani z kar­ma­zy­no­we­go rodu, a du­mie jej ty­tuł pani Rad­czy­ni wy­star­czał zu­peł­nie. Naj­ka­pry­śniej­sze wy­cho­wa­nie dzie­ci i czu­wa­nie nad wier­no­ścią mał­żon­ka wy­peł­nia­ło jej ży­cie w domu za­wsze otwar­tym, go­ścin­nym i peł­nym lu­dzi i po­dej­rzeń. – Śmierć ro­dzi­ców krót­ko opła­ki­wa­ła, bo po wyj­ściu za mąż nie wcho­dzi­li oni już w plan jej ży­cia. In­te­re­sa ma­jąt­ko­we wca­le jej tak­że nie ob­cho­dzi­ły, zo­sta­wia­ła mę­żo­wi do­wol­ne kie­ro­wa­nie for­tu­ną, a ogra­ni­cza­ła po­trze­by do udzie­la­nych so­bie przez nie­go fun­du­szów, któ­rych on prze­cież nie sta­rał się ani po­mno­żyć ani oszczę­dzić. – Za­pa­sio­ny i za­głu­szo­ny czło­wiek, chciał on jesz­cze szu­kać go­dzi­wych iry­ta­cji roz­ryw­ko – wych w wi­ście z ko­le­ga­mi, ale żona oka­za­ła się za­zdro­sną na­wet o damy pi­ko­we i kie­ro­we; gnie­wa­ła się o prze­kła­da­nie pięć­dzie­się­ciu dwóch kart fran­cuz­kich nad jej to­wa­rzy­stwo, – po­że­gnał pan Rad­ca i wi­sta. Chciał szu­kać roz­ryw­ki w książ­kach, pła­ka­ła na li­te­ra­tu­rę i prze­kli­na­ła klas­sy­ków i ro­man­ty­ków z ich woj­na­mi, za to że jej wy­dzie­ra­ją na dłu­gie go­dzi­ny ko­cha­ne­go męża. – Zre­zy­gno­waw­szy i z li­te­ra­tu­ry, po­czci­wy Rad­ca po pra­cy biu­ro­wej jadł, najadł­szy się drze­mał, po drzym­ce przyj­mo­wał go­ści, z go­ść­mi jadł i pił, – po odej­ściu go­ści spał zno­wu. A gdy się za­spał – żona bu­dzą­ce­go, się py­ta­ła:

– O czem śni­łeś ko­cha­nie?

– O to­bie mój Anie­le….

Z po­cząt­ku kła­mał w tych od­po­wie­dziach, po­tem śnił o niej z po­słu­szeń­stwa, bo za to od­bie­rał po­ca­łu­nek i spo­koj­no­ści chwi­lę. Aż do tego przy­szło że po­ło­wi­ca tak wnik­nę­ła w jego je­ste­stwo, że za­czął dziw­ną po­ka­zy­wać dys­trak­cją. Naj­pier­wej kil­ka razy re­fe­ra­ta bió­ro­we pod­pi­sał: Anie­la Ło­pac­ka. – Na­ro­biw­szy tem śmie­chu pil­no­wał się czas ja­kiś, na przy­tom­ność si­ląc. Aż i tu stra­ciw­szy pa­no­wa­nie woli, po prze­czy­ta­nia wiel­kie­go wo­lu­mi­nu przy­wi­le­jów pro­ces­su­ją­ce­go się o wol­ne pa­stwi­sko mia­stecz­ka ja­kie­goś z po­je­zu­ic­kie­mi do­bra­mi, – ma­jąc zdać na pi­śmie spra­wę i od­po­wie­dzieć na za­da­ną kwe­stje – kto ma słusz­ność? do­pi­sał na re­fe­ra­cie przy­go­to­wa­nym:

– "Śni­łem o to­bie ko­cha­na Aniel­ko, ob­jad był wy­bor­ny, Jó­zia gra­ła prze­cu­dow­nie war­ja­cje Her­ca. Mu­szę iść z po­win­szo­wa­niem imie­nin do pro­ku­ra­to­ra je­ne­ral­ne­go, ale daję ci sło­wo że na żad­ną ko­bie­tę nie spoj­rzę, w wi­sta grad nie będę, książ­ki do ręki nie we­zmę i za go­dzi­nę po­wró­cę – bo tyś mi naj­droż­sza na świe­cie. – Miesz­cza­nie uro­ili so­bie pre­ten­sje na ni­cze nie­opar­te, we­szli w po­sse­sją gwał­tem ka­ro­god­nym! Ty masz ra­cją ko­cha­na Aniel­ko, Jó­zia jest naj­pięk­niej­szą i mia­ła tyl­ko wietrz­ną ospę, zda­je się lu­dziom że dzio­ba­ta!

Gdy pro­ku­ra­to­ro­wi przed­sta­wio­no ten re­fe­rat, dwu­dzie­sty dzie­wią­ty już z ko­lei dys­trak­cji, – uznał za sto­sow­ne, na­mó­wić czci­god­ne­go Rad­cę do po­da­nia się o dy­mis­sją i wzię­cia eme­ry­tu­ry. Po­czci­wy Rad­ca, któ­ry te już tyl­ko miał szczę­śli­we go­dzi­ny w ży­ciu, któ­re prze­pę­dzał z pa­pie­ra­mi w bió­rze, wpadł w roz­pacz na samą myśl stra­ce­nia po­sa­dy – jako por­tu je­dy­ne­go do oca­le­nia bied­nej gło­wy od sztur­mów Rad­czy­ni. Upadł na ko­la­na przed pro­ku­ra­to­rem za­kli­na­jąc go o mi­ło­sier­dzie. Dwóch woź­nych dźwi­gać go mu­sia­ło aby po­wstał tłu­ścioch za­pa­sio­ny z roz­pa­czy. Urą­go­wi­sko ko­le­gów wca­le go nie ob­cho­dzi­ło, a przed­sta­wie­nia przy­ja­ciel­skie od­bi­ja­ły się od nie­go jak groch od ścia­ny; obie­cy­wał tyl­ko bacz­ność na wy­ko­ny­wa­ną pra­cę i zno­wu re­fe­ro­wał war­jac­ko. – Wte­dy je­den z ko­le­gów wy­pra­wił się do pani Rad­czy­ni z całą od­wa­gą do­bre­go przy­ja­cie­la, za­brał z sobą do­ku­men­ta nie­bez­piecz­nej dys­trak­cji i po­sta­no­wił ob­ja­wie jej bez ogród­ki symp­to­ma­ta mę­żow­skiej war­ja­cji. – Pani Rad­czy­ni te­raz do­pie­ro osłu­pia­ła – sta­nąw­szy u sa­me­go celu ty­lo­let­niej pra­cy. – Wy­ro­biw­szy mo­del wier­no­ści mał­żeń­skiej, za­drża­ła przed jego po­sta­cią. Jak­to? on zwar­jo­wał? on idy­otą?

Strasz­na ode­zwa­ła się w du­szy jej zgry­zo­ta. Woła po­mo­cy naj­bie­glej­szych dok­to­rów, wy­mo­gła na mał­żon­ku pod­pis na proś­bie o dy­mis­sją, po­sta­no­wi­ła je­chać z nim za gra­ni­cę, – ale wszyst­ko było za póź­no. Rad­ca wi­dząc się za­mknię­tym w mał­żeń­skiem wię­zie­niu na całe dnie i noce, na lata całe – zo­stał ude­rzo­ny ata­kiem apo­plek­tycz­nym. Ura­to­wa­ny na chwi­lę, po­pa­dał w stan co­raz gor­szy, zo­stał spa­ra­li­żo­wa­ny i za­koń­czył ży­wot mę­czeń­ski – jako pierw­sza ofia­ra mi­ło­ści a naj­do­sko­nal­szy wzór wier­no­ści mał­żeń­skiej.

Nie­szczę­śli­wa wdo­wa w cięż­ką po­pa­dła cho­ro­bę, z któ­rej wy­szedł­szy, o nic się już nie py­ta­ła, żyła na­ło­giem ży­cia, ale nic już nie ko­cha­ła na świe­cie, obo­jęt­ną bę­dąc na wszyst­ko. – Na­wet gro­bu mę­żow­skie­go nie od­wie­dzi­ła nig­dy. Dzie­ci kie­ro­wa­ły się same po­dług woli, na wszyst­ko po­zwa­la­ła, od­da­jąc cór­ki w mał­żeń­stwo każ­de­mu kto chciał a kogo wy­bra­ły. – Od­da­ła dzie­ciom ma­ją­tek, pa­trzy­ła na mar­no­traw­stwo sy­nów obo­jęt­nie. – Ale in­stynkt sa­mo­lub­stwa za­cho­waw­cze­go po­ra­dził jej za­pew­nie­nie so­bie do­ży­wot­nich fun­du­szów. Eme­ry­tu­ra i kil­ka ty­się­cy za­strze­żo­nych pro­cen­tów z ma­jąt­ku wy­star­czy­ły jej na bar­dzo wy­god­ne ży­cie. – Żyła więc so­bie o nic nie py­ta­jąc, ba­wi­ła się jak mo­gła, wi­dy­wa­ła lu­dzi, bo na­wyk­nąw­szy do nich, obejść się bez nich nie mo­gła. Zimą sie­dzia­ła w War­sza­wie, la­tem ba­wi­ła na wsi u krew­nych lub dzie­ci. Ale nie py­ta­ła się – czy któ­re­mu chle­ba bra­kło, a gdy do­wie­dzia­ła się, gdy ją o ra­tu­nek pro­szo­no, od­po­wia­da­ła zim­no, że nic nie da, bo tak­że żyd po­trze­bu­je i za­ka­zy­wa­ła psuć so­bie gło­wę kło­po­ta­mi. – Za­wię­dła jak par­ga­min, w ser­cu osty­gło wszyst­ko, du­sza odrę­twia­ła nie po­trze­bu­jąc ani wra­żeń, ani mo­dli­twy. Oby­wa­ła się bez ca­łe­go świa­ta fan­ta­zji, – i to lo­do­we stwo­rze­nie ni­ko­mu prze­cież nie­zno­śnem nie było, cho­ciaż wszyst­kich trak­to­wa­ła pro­tek­cjo­nal­nie, z góry; – ale ba­wi­ła nie­sły­cha­ną mas­są cie­ka­wych ob­ser­wa­cji, któ­re dziw­nym spo­so­bem uzbie­ra­ły się w jej pa­mię­ci i rzu­ca­ły oso­bliw­sze świa­tło na spo­łe­czeń­stwo.

Cha­rak­te­ru gu­wer­nant­ki ma­lo­wać wam nie będę, zna­jo­ma to fi­gu­ra ko­bie­ty wiecz­nie pod­le­głej, w tej pod­le­gło­ści wiecz­nie ma­rzą­cej o swo­bo­dzie, o ko­cha­ją­cym chłop­cu, o mężu do­brym, o domu wła­snym. I wiecz­nie za­wo­dzo­na i wiecz­nie pla­nu­ją­ca, za­sy­cha ta po­stać lub za­ty­je na mum­ją wie­ku­iste­go pa­nień­stwa pe­da­go­gicz­ne­go, nie ma­jąc na­wet słod­szych chwil do wspo­mi­na­nia na sta­rość. – Rzad­ko w tem po­ło­że­niu do­cho­wa się sło­dycz i uprzej­mość, naj­czę­ściej zgro­ma­dzą się ka­pry­sy i dzi­wac­twa na uro­bie­nie ory­gi­na­ła. Pan­na Vo­gel, pół Po­lka, pół Niem­ka, była so­bie do­brze kwa­śną, peł­ną iron­ji, ale zręcz­ną w po­ży­ciu z ludź­mi, a jak mól pra­co­wi­tą. Ma­jąc kil­ka­na­ście ty­się­cy oszczę­dzo­nych na pro­cen­cie, po­sta­no­wi­ła so­bie wy­po­cząć i ze­sta­rzeć się gdzie w klasz­to­rze. Pani Na­łę­czo­wa względ­na na jej za­słu­gi w kil­ku fa­mi­lij­nych do­mach, ofia­ro­wa­ła jej go­ścin­ność szcze­rem ser­cem i bar­dzo ją po­ko­cha­ła w cią­gu trzech­let­nie­go po­ży­cia pod jed­nym da­chem. Pan­na Vo­gel ob­ha­fto­wa­ła, na­hel­do­wa­ła, na­siat­ko­wa­ła tyle, że moż­na­by było dzie­dzi­niec cały przy­kryć jej ro­bo­ta­mi, oczy słu­ży­ły jej wier­nie, a nie mę­czy­ła się nig­dy, bo in­ne­go nie mia­ła już celu w ży­ciu, a była sama na świe­cie bez fa­mil­ji.

Pan­na Świ­der­ska da nam się po­znać w dra­ma­cie opo­wia­da­nia, za­cho­wam ją prze­to na póź­niej. A te­raz, czas nam za­po­znać się z Ma­jo­rem, któ­ry wła­śnie ze­siadł z ko­nia wra­ca­jąc od go­spo­dar­stwa. Głod­ny, jak­by trzy dni nie jadł, za – le­d­wie od­kiw­nął gło­wą i uści­snął rękę przed­sta­wio­ne­go so­bie ku­zy­na dzie­dzicz­ki, – na­le­wa kie­lich ha­ny­żów­ki, splu­wa, za­pew­ne dla tego, aby wód­ka nie osła­bia w ustach do­braw­szy się; na­dy­ma usta wiel­kim hau­stem, łyka ha­ła­śli­wym spo­so­bem, zno­wu splu­wa i klnie: Sa­cré nom de Dieu! Po­tem ła­du­je far­fu­rę bi­go­su, pie­przy do czar­no­ści, mię­sza i za­czy­na pra­co­wi­te ła­do­wa­nie żo­łąd­ka, na py­ta­nia od­po­wia­da­jąc po­mru­ka­mi przez nos.III. PAN MA­JOR.

Omy­lił­by się, kto­by pa­trząc na Ma­jo­ra za­ja­da­ją­ce­go w mil­cze­niu, chciał de­fin­jo­wać jego cha­rak­ter.

Jest to czło­wiek ma­łe­go wzro­stu, opa­lo­ny jak Ta­tar, z gę­stą czu­pry­ną, o twar­dych wsta­ją­cych wło­sach. Brwi for­mu­ją u nie­go da­szek od kasz­kie­ta; z pod tych brwi wy­cho­dzą skrzą­ce się spoj­rze­nia by­strych oczu mo­drych. Wąs u nie­go skła­da się niby z dwóch szczo­te­czek od zę­bów czar­ne­go ko­lo­ru, za­tknię­tych w dziur­ki od nosa, na­zy­wa­ny po­wszech­nie wąs szwedz­ki. Na czo­le, no­sie i obu po­licz­kach nosi do­wo­dy sta­nu służ­by z tro­ja­kich cio­sów. Na czo­le szra­ma od sko­ru­py gra­na­ta, nos na­po­czę­ty sza­blą, je­den po­li­czek ba­gne­tem spró­bo­wa­ny, ale po­czci­we zęby wy­trzy­ma­ły szturm przy­pusz­czo­ny do pod­nie­bie­nia; – na dru­gim po­licz­ku opa­rze­li­zna przy­pad­ko­wa. Ra­zem jest to stra­szy­dło nie­po­rów­na­ne co do for­my, ale i ra­zem pięk­ność za­słu­gi żoł­nier­skiej sza­now­na. Bu­do­wa cia­ła szczu­pła; ubra­ny w gra­na­to­wą be­kiesz­kę ze sznu­ra­mi, nad­sta­wia się co­kol­wiek gar­ni­run­kiem. U pę­tli­cy be­kie­szy wisi kap­ciu­szek z pę­che­rza brud­ne­go. Osy­paw­szy suk­nie ku­rza­wą, a gło­wę szro­nem – do­peł­niam sa­me­go kon­ter­fek­tu oso­by.

Po bi­go­sie po­wtó­rzo­nym i zra­zach z ka­szą – ma­jor wy­cią­gnął rękę do flasz­ki i kie­lisz­ka.

– No! zkąd wzię­ły­ście ba­bi­ny tego ku­zyn­ka? po­wiedź­cie! A pi­jasz ty wód­kę chło­pa­ku? wy­pił­bym do cie­bie po je­dze­niu. Ale gdzie tam, to szpi­cru­ta cien­ka, nie moż­na temu da­wać wód­ki! Jak­że, – wy­pi­jesz?

– Pro­szę. Ma­jo­ra pić do mnie…. słu­żę dla to­wa­rzy­stwa.

– Dla kom­pan­ji dał się cy­gan po­wie­sić! W ręce Asyn­dzie­ja.

"O wi­taj­że mi z rana

Sie­dem razy prze­pa­la­na!

Ja za cie­bie daję sre­bro i zło­to –

A ty mię wpro­wa­dzasz w bło­to!

Zło­dziej do zło­dzie­ja!

W ręce Asa­na Do­bro­dzie­ja!"
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: