Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Garbaty - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Garbaty - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 488 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Dzi­siej­szy po­wiat ostro­łęc­ki, prze­kro­czyw­szy Na­rew i po­rzu­ciw­szy jej piasz­czy­ste brze­gi, jej wy­dmy drob­ną za­ro­słe so­śnin­ką, jej ba­gna zdrad­ną i nie­uży­tecz­ną po­kry­te zie­lo­no­ścią, roz­cią­ga się aż do Buga i tu, sta­jąc się praw­dzi­wym Pod­la­siem, ra­du­je oko po­dróż­ne­go przez roz­le­głe i kwie­ci­ste łąki, przez ob­szer­ne pola, na któ­rych buj­ne ro­dzi się żyto, przez wio­ski lud­niej­sze, do­brze za­bu­do­wa­ne, ozdo­bio­ne ład­ny­mi dwo­ra­mi i ocie­nio­ne to sa­da­mi chło­pów, to bo­gat­szy­mi w ogrom­ne i cie­ni­ste drze­wa ogro­da­mi ich pa­nów.

W tym to miej­scu, po­wy­żej Nura i wciąż po­nad Bu­giem, leżą znacz­ne do­bra, któ­rych re­zy­den­cją jest jed­na z ta­kich wsi, na­zwi­skiem Rut­ka Ma­zo­wiec­ka. Dom miesz­kal­ny w Rut­ce, na wzgór­ku zbu­do­wa­ny, oto­czo­ny ofi­cy­na­mi, ma­ją­cy tuż ogrom­ny ogród ze sta­ro­żyt­ną ale­ją, ozdo­bio­ny rzę­dem póź­niej­szych, ale nie­mniej oka­za­łych to­po­li, wid­ny był z da­le­ka i zda­wał się przy­zy­wać do sie­bie roz­two­rzy­stą swą bra­mą, na któ­rej, rów­nie jak i nad ga­le­rią gan­ku o czte­rech ko­lum­nach, ja­śniał herb po­dwój­ny, wią­żą­cy w nie­ro­ze­rwa­ny wę­zeł klej­no­ty szla­chec­kie mał­żon­ków, któ­rzy dom ten za­miesz­ki­wa­li.

Sym­bo­la te rodu uło­żo­ne były tak, że oka­zy­wa­ły i po­cho­dze­nie, ale oraz i prze­wa­gę ma­try­mo­nial­ną jed­nej gło­wy fa­mi­lii nad dru­gą. Tar­cza męża znaj­do­wa­ła się z le­wej stro­ny i przy­gnie­cio­na była nie­ja­ko przez tar­czę żony. Na pierw­szej z nich pra­wie nie­wid­ne były czte­ry rogi ba­wo­le, a z ko­ro­ny nad nią umiesz­czo­nej, nie­zmier­nie pła­sko i jak­by bo­jaź­li­wie wy­ska­ki­wał do po­ło­wy ko­zioł, któ­re­go rogi zda­wa­ły się le­d­wo trzy­mać na jego zbie­dzo­nej gło­wie. Prze­ciw­nie, na dru­giej tar­czy wy­pu­kło i do­bit­nie na­le­pio­ne były dwie szczę­ki ja­kiejś zja­dli­wej ryby, z du­ży­mi i nie­zmier­nie ostry­mi zę­ba­mi, a z ko­ro­ny, ozdob­nej w punk­ta, ta­kież szczę­ki wy­su­wa­ły się śmia­ło i wi­docz­nie, jak­by za­gra­ża­ły zu­peł­nym przy­tar­ciem ro­gom bied­ne­go ko­zła.

Kto się zna na he­ral­dy­ce, na­uce, dziś za­nie­dba­nej, ale ma­ją­cej z cza­sem stać się zno­wu jed­ną z naj­waż­niej­szych ga­łę­zi wia­do­mo­ści ludz­kich, ten ła­two zgad­nie, że pierw­szy z tych her­bów był to herb Cie­szew­skich, fa­mi­lii w daw­nych cza­sach mało zna­czą­cej, gdyż o niej ani Pa­proc­ki, ani Okol­ski nie wspo­mi­na, a dru­gi był klej­no­tem her­bo­wym zna­ko­mi­tej nie­gdyś ro­dzi­ny Lu­zy­ań­skich, któ­ra w pa­ran­te­li swej po mie­czu mia­ła dwóch wo­je­wo­dów cheł­miń­skich i jed­ne­go bi­sku­pa war­miń­skie­go, a po ką­dzie­li spo­wi­no­wa­co­na była z owym Ka­sprem. Den­ho­fem, któ­re­go Wła­dy­sław IV, dla oce­nie­nia wdzię­ków i przy­mio­tów Ce­cy­lii Re­na­ty, w po­uf­nej mi­sji do sto­li­cy pań­stwa nie­miec­kie­go wy­pra­wił.

Zresz­tą dom ten, cho­ciaż bez pię­tra, ale ob­szer­ny, za­moż­ny, mo­gą­cy sam w so­bie mie­ścić znacz­ną licz­bę osób i do­mo­wych, i przy­jezd­nych, po­więk­szo­ny jesz­cze ofi­cy­na­mi, w któ­rych kil­ka znaj­do­wa­ło się po­koi, nie miał ani w swym urzą­dze­niu, ani ume­blo­wa­niu nic ta­kie­go, co by na szcze­gó­ło­wy opis za­słu­gi­wa­ło. Po­dob­nym on był do wszyst­kich pra­wie za­moż­niej­szych dwo­rów na­szych, a za­tem ła­two w nim moż­na było do­strzec co­kol­wiek nie­dba­ło­ści, co­kol­wiek nie­ła­du, dość brud­nych ką­tów, dość świe­żych ruin, mało wy­go­dy, a wie­le pre­ten­syj do pań­sko­ści i za­kra­wa­nia na pa­łac. Mimo to wszyst­ko sły­nął on z go­ścin­no­ści i we­so­łej, to­wa­rzy­skiej za­ba­wy. Czę­sto wi­dzieć moż­na było ka­re­ty, ko­la­ski i brycz­ki, dą­żą­ce tam od An­drze­jo­wa, Czy­że­wa, Za­mbro­wa i Bro­ka, a na­wet z tam­tej stro­ny Buga, spo­za Ster­dy­nia i So­ko­ło­wa, i wio­zą­ce wy­stro­jo­ne pa­nie z ca­łym za­pa­sem fran­cu­skich fra­ze­sów, przy­cze­sa­nych i ufry­zo­wa­nych pa­nów i pa­ni­czów, a zwłasz­cza ta­kich, co wy­stu­dio­wa­li do­brze Fi­zjo­lo­gią mał­żeń­stwa Bal­za­ka, zna­li Sa­la­man­drą Eu­ge­niu­sza Sue i umie­li na pa­mięć, i ad­mi­ro­wa­li L elię Je­rze­go San­da.

Dom ten był daw­niej, pod tym zwłasz­cza wzglę­dem, wca­le in­nym. Wte­dy do­pie­ro stał się on tak uczęsz­cza­nym i zro­bił się punk­tem zbor­nym naj­dy­styn­go­wań­szych osób z są­siedz­twa, gdy obec­ny jego wła­ści­ciel, pan Ja­nusz Cie­szew­ski, miał szczę­ście do­stać za po­wtór­ną mał­żon­kę pan­nę Teo­fi­lę Lu­zy­ań­ską; gdy syn ich Ka­sper, na pa­miąt­kę owe­go Ka­spra Den­ho­fa tak na­zwa­ny, pod­rósł i za­czął prze­ślicz­nie mó­wić po fran­cu­sku, a cór­ka ich Klo­tyl­da wy­szła tak­że z dzie­ciń­stwa, zro­bi­ła się nie­zmier­nie mu­zy­kal­ną, cien­ką w pa­sie, i do­sta­ła me­lan­cho­licz­ne loki blond, twarz bla­dą i oczy duże nie­bie­skie, któ­re ze zna­cze­niem pa­trzy­ły w su­fit.

To­też za zbli­że­niem, się świę­tej Teo­fi­li, świę­tych Ka­spra i Klo­tyl­dy o ni­czym nie było mowy w oko­li­cy, tyl­ko o balu lub o wiel­kim obie­dzie, albo o pod­wie­czor­ku u pani Cie­szew­skiej, gdyż o sa­mym panu Ja­nu­szu, z ta­kich­że po­wo­dów, dla któ­rych w wie­lu do­mach na­szych o ży­ją­cym mężu głę­bo­kie za­cho­wu­je się mil­cze­nie, nikt żad­nej nie czy­nił wzmian­ki. Gdy dni te, po­żą­da­ne w są­siedz­twie, na­de­szły, su­nę­ły się ze­wsząd po­wo­zy, z okien dwo­ru rut­kow­skie­go biły świa­tła, sły­chać było trą­by i ko­tły wi­ta­ją­ce przy­jezd­nych z ga­le­rii nad gan­kiem umiesz­czo­nej, a dym, któ­ry wa­lił z ko­mi­nów w ofi­cy­nie ku­chen­nej, zwia­sto­wał, że się tam krew lała ob­fi­cie i że sto­ły suto i smacz­no za­sta­wio­ne zo­sta­ną.

Wszak­że ta we­so­łość, ten huk i wrza­wa, ta mu­zy­ka i tań­ce były tyl­ko po­zo­rem szczę­ścia. W tym dwo­rze za­moż­nym i lud­nym, w tym domu oby­wa­tel­skim, któ­re­mu Bóg dał nie­za­leż­ność, do­sta­tek, a na­wet spo­so­bem wy­jąt­ko­wym su­mien­ne­go i do­bru pań­skie­mu po­świę­co­ne­go rząd­cę, nie było od daw­na, a tym bar­dziej mię­dzy ro­kiem 1830 i 1840, gdy za­szły wy­pad­ki, któ­re opi­sy­wać bę­dzie­my, nie było, mó­wię, ani zgo­dy, ani po­ko­ju, ani praw­dzi­we­go we­se­la, któ­re każ­dą chwi­lę ży­cia zło­ci, a krzy­kli­we mu­zy­ki, uczty i bale czy­ni nie­po­trzeb­ny­mi.

O ćwierć mili od Rut­ki Ma­zo­wiec­kiej, a o parę wiorst od tej pięk­nej rze­ki, co prze­rzy­na­jąc część Ga­li­cji, do­ty­ka­jąc krań­ców Wo­ły­nia, wo­da­mi swy­mi za­si­la Na­rew, a drze­wo i zbo­że wo­łyń­skie prze­no­si do Wi­sły, był mały fol­war­czek, za – my­ka­ją­cy miesz­kal­ny dwo­rek, trzy wło­ściań­skie cha­ty, czte­ry włó­ki grun­tu i kil­ka mor­gów opa­ło­we­go lasu. Fol­war­czek ów, na­zwa­ny Dy­mosz­czy­zną, na­le­żał za­wsze do Rut­ki Ma­zo­wiec­kiej, był jej de­pen­den­cją, a dwo­rek jego był z daw­na miesz­ka­niem le­śni­cze­go, któ­ry nad wszyst­ki­mi la­sa­mi, do tych dóbr na­le­żą­cy­mi, głów­ny miał nad­zór.

Dwo­rek ten, jak zwy­kle u nas miesz­ka­nia ofi­cja­li­stów, był zde­ze­lo­wa­ny, nie opa­trzo­ny, miał dziu­ra­wy dach, za­kle­jo­ne pa­pie­rem okna i pra­wie żad­ne­go ogro­dze­nia. Ci, co tu miesz­ka­li, wi­dząc, że są tyl­ko z dnia na dzień, że lub wła­sna nie­dba­łość i nie­su­mien­ność w wy­peł­nie­niu obo­wiąz­ków, lub lada ka­prys pań­stwa może ich wy­ru­go­wać, nie trosz­czy­li się by­najm­niej ani o wy­go­dę, ani o ozdo­bę.

Że jed­nak miej­sce było ład­ne i re­zy­den­cji pań­skiej tak bli­skie, że dwo­rek sam i za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie były jesz­cze nie­sta­re i zdro­we, a wszyst­ko da­wa­ło się tak od­dzie­lić i ure­gu­lo­wać, że fol­war­czek, choć mały, miał­by i chleb, i tra­wę, i ryby, i grzy­by, po­sta­no­wił pan Ja­nusz Cie­szew­ski ma­leń­ką tę wła­sność jako tako urzą­dzić i ob­da­rzyć nią sta­re­go przy­ja­cie­la Jó­ze­fa Ka­la­san­te­go Na­rbu­ta, wła­śnie owe­go fe­no­me­nal­ne­go rząd­cę, o któ­rym wy­żej wspo­mnie­li­śmy. Przy­szło mu to tym ła­twiej, że pani Cie­szew­ska, chcąc się po­zbyć kon­tu­szo­we­go szlach­ci­ca, a nade wszyst­ko ma­ło­mów­ne­go, upar­te­go w swych de­cy­zjach, su­ro­we­go dla sie­bie i dla dru­gich Li­twi­na, pra­gnąc za­rząd ma­jąt­ku po­wie­rzyć komu in­ne­mu, a są­dząc przy tym, że pro­ste od­pra­wie­nie z kwit­kiem czło­wie­ka, któ­ry lat trzy­dzie­ści kil­ka roz­bi­jał się o ich do­bro i so­bie nic zgo­ła nie przy­spo­rzył, by­ło­by rze­czą po­mię­dzy dys­tyn­go­wa­ny­mi są­sia­da­mi za­nad­to krzy­czą­cą, nie sprze­ci­wia­ła się wdzięcz­nym uczu­ciom męża i na wszyst­ko po­zwo­li­ła.

Otyn­ko­wa­no więc na nowo cały dom, po­szy­to go no­wym sło­mia­nym da­chem, cały dzie­dzi­niec i ogród od stro­ny fron­to­wej ob­nie­sio­no ży­wym, gra­bo­wym pło­tem i po za­pro­wa­dze­niu tam in­wen­ta­rza, na­peł­nie­niu spi­chle­rza zbo­żem, do tym­cza­so­we­go utrzy­ma­nia go­spo­dar­stwa i na za­siew po­trzeb­nym, po za­opa­trze­niu domu i kuch­ni w me­ble, a spi­ża­mi w za­pa­sy kil­ko­mie­sięcz­ne, od już było sa­mej pani po­że­gnal­ną ga­lan­te­rią, sta­ry, sześć­dzie­się­cio­ośmio­let­ni gra­cja­li­sta, siwy jak go­łąb, ale czer­stwy jesz­cze, sil­ny i ener­gicz­ny, urzą­dzo­ną tym spo­so­bem dla sie­bie ma­jęt­ność na wio­snę 1834 roku w po­sia­da­nie ob­jął.

Ła­two so­bie wy­obra­zić, że taki go­spo­darz, któ­ry lat tyle i w tak trud­nych oko­licz­no­ściach da­wał radę wiel­kie­mu go­spo­dar­stwu, mały swój ką­cik wkrót­ce do wzo­ro­we­go przy­pro­wa­dził (po­rząd­ku. Swój wy­dział mę­ski ujął on w kar­by po­słu­szeń­stwa i aku­rat­no­ści, wy­dział żeń­ski po­wie­rzył da­le­kiej krew­nej swej żony, z Dąb­skich Szu­mej­ko­wej, jak się za­wsze na­zy­wa­ła, sta­rusz­ce cie­ka­wej, ga­da­tli­wej, tro­chę pre­ten­sjo­nal­nej i za­baw­nej, ale czuj­nej go­spo­dy­ni, po­czci­wej ko­bie­ci­nie, przy­wią­za­nej i wdzięcz­nej z ca­łej du­szy czło­wie­ko­wi, u któ­re­go w opusz­cze­niu swym i sie­roc­twie od lat kil­ku­na­stu zna­la­zła chleb i przy­tu­łek.

Dwo­rek upo­rząd­ko­wał Na­rbut we­wnątrz in­a­czej i zro­bił wy­god­niej­szym dla sie­bie i dla tych, co z nim miesz­ka­li; ze­wnątrz oczy­ścił go jesz­cze, ozdo­bił gan­kiem z łat, ob­sa­dzo­nym dzi­kim wi­no­gra­dem i cie­ni­stą fo­mu­ją­cym al­tan­kę; dzie­dzi­niec po­kry­ty tra­wą zrów­nał i po­do­sie­wał ły­si­ny; żywy pło­tek – te nie­kosz­tow­ne, a tak wiel­kie wio­ski upięk­sze­nie – pie­lę­gno­wał od­ucza­jąc słu­gi swe od tej wro­dzo­nej nam chę­ci psu­cia i ła­ma­nia, aby były ko­niecz­nie sło­wiań­skie dziu­ry i coś nie­ca­łe­go i roz­bi­te­go; ogród ob­szer­ny, ale za­nie­dba­ny, ma­ją­cy do­syć drzew owo­co­wych i prze­ślicz­ny gaik brzo­zo­wy, za po­mo­cą to­por­ka, ry­dla i gra­cy wkrót­ce przy­pro­wa­dził do ładu, ale szcze­gól­niej za­jął się naj­więk­szą ozdo­bą swe­go dzie­dzic­twa, ogrom­ną, pra­wie stu­let­nią lipą, któ­ra sta­ła sama jed­na w rogu dzie­dziń­ca, a była tak pięk­na, tak sze­ro­ko wo­ko­ło cień rzu­ca­ją­ca, że mo­gła­by naj­wspa­nial­szy ogród ozdo­bić.

Na­rbut, któ­ry lu­bił cza­sem i książ­ką się za­ba­wić, po ła­ci­nie do­brze umiał, a z daw­ną i sta­ni­sła­wow­ską li­te­ra­tu­rą do­syć był obe­zna­ny, na­zy­wał tę lipę lipą Jana Ko­cha­now­skie­go; okrze­sał ją z su­chych ga­łę­zi, oczy­ścił sta­ran­nie i ka­zaw­szy przy­rzą­dzić pro­stą ka­nap­kę z brze­zi­ny, czę­sto na niej sia­dy­wał wie­czo­ra­mi i ra­niut­ko od­ma­wiał pa­cie­rze.

Drze­wo to było mu tym mil­sze, że miał wnucz­kę Ur­szu­lę, ślicz­ną sie­dem­na­sto­let­nią pa­nien­kę, któ­ra w rok po za­miesz­ka­niu jego w Dy­mosz­czy­znie, stra­ciw­szy ojca na Li­twie i zo­staw­szy zu­peł­ną sie­ro­tą, przy­je­cha­ła do dziad­ka i z nim za­miesz­ka­ła. Pa­trząc na jej czo­ło ja­sne i ro­zum­ne, na jej ciem­ne i wy­mow­ne oczy, na jej wzrost słusz­ny i do­rod­ność, słu­cha­jąc jej wdzięcz­ne­go gło­su, cie­sząc się jej każ­dym ru­chem, jej we­so­łym i ser­decz­nym krzą­ta­niem się koło kwiat­ków, koło ogród­ka i kró­wek, spo­glą­dał sta­rzec na swo­ją lipę i przy­po­mi­na­jąc so­bie śpie­wa­ka Czar­no­le­sia, dzię­ko­wał Panu Bogu za tę szcze­gól­ną nad sobą ła­skę, że on, nie­uczo­ny pro­stak, jest da­le­ko szczę­śliw­szym, niż był ten mąż, tak ca­łe­mu kra­jo­wi za­słu­żo­ny. Tam­ten Ur­szu­lę swo­ją stra­cił i opła­kał, a on swo­ją wi­dzi co dzień zdrow­szą, co dzień do­rod­niej­szą i cie­szy się jej roz­wi­ja­ją­cym się ro­zu­mem, jej wdzię­ka­mi i przy­wią­za­niem.

Taki był dwo­rek ten gra­cja­li­sty i tacy jego miesz­kań­cy. O za­ba­wach świa­to­wych, o hucz­nej ja­kiej roz­ryw­ce, o po­pi­sy­wa­niu się z czym­kol­wiek bądź nikt tu ani po­my­ślał. Było tam za­wsze ci­cho i spo­koj­nie; kie­dy nie­kie­dy tyl­ko roz­legł się ener­gicz­ny i krót­ki roz­kaz go­spo­da­rza, śpiew­ka Ur­szu­li lub gło­śniej­sza roz­mo­wa ga­da­tli­wej sta­rusz­ki, gdy sie­dząc na gan­ku lub pod lipą ro­bi­ła poń­czosz­kę i opo­wia­da­ła o kon­ku­rach swe­go nie­bosz­czy­ka męża, cy­tu­jąc wszyst­kie oko­licz­no­ści, wsku­tek któ­rych ona, z domu Dąb­ska, a do tego z Ko­ro­ny, mu­sia­ła pójść za Li­twi­na, któ­ry się na­zy­wał Szu­mej­ko.

Wszak­że po­kój tego ci­che­go ustro­nia wkrót­ce się za­mą­cił, a szczę­ście, ja­kie­go przez nie­ja­ki czas miesz­kań­cy jego uży­wa­li, jak wszyst­ko ja­sne na zie­mi, pręd­ko się za­mgli­ło i za­chmu­rzy­ło. Taki jest bo­wiem od­wiecz­ny po­rzą­dek na świe­cie, gdzie żad­na ra­dość nie obej­dzie się bez przy­mie­sza­nia… łez i tro­ski, któ­rej wi­dać ży­cie na­sze, aby się nie sta­ło ckli­wym i nie­smacz­nym, jak­by ja­kiej gry­zą­cej przy­pra­wy, ko­niecz­nie po­trze­bu­je.

W tym to dwo­rze i w tym dwor­ku gra­cja­li­sty od­bę­dzie się znacz­na część wy­pad­ków, któ­re­śmy w ni­niej­szym opo­wia­da­niu skre­ślić za­mie­rzy­li. Ozna­czy­li­śmy to miej­sce dzia­ła­nia z wszel­ką to­po­gra­ficz­ną ści­sło­ścią, aby każ­dy, kto by nas po­są­dził o zbyt okrzy­cza­ne, tak dziś nie­wcze­sne, a za­wsze nam obce dą­że­nia, lub komu by w po­wie­ści na­szej wy­da­ło się co na­cią­gnię­tym, nie­na­tu­ral­nym i prze­sa­dzo­nym, wziąw­szy do rąk kar­tę Kró­le­stwa, mógł wie­dzieć, do­kąd się ma udać, aby się prze­ko­nał na miej­scu, że­śmy wszyst­ko opar­li na fak­tach rze­czy­wi­stych i żad­ne­go nie po­zwo­li­li so­bie do­dat­ku.,

Żeby jed­nak czy­tel­ni­cy nasi le­piej po­jąć mo­gli wszyst­kie oko­licz­no­ści tre­ści ni­niej­sze­go opo­wia­da­nia do­ty­czą­ce się, a te­raz lek­ko tyl­ko wzmian­ko­wa­ne, mu­si­my cof­nąć się do lat upły­nio­nych i z zu­peł­ną do­kład­no­ścią dać im po­znać skład tego za­moż­ne­go dwo­ru, z któ­re­go i bo­ha­ter nasz, o któ­rym do­tąd nie było jesz­cze ani sło­wa, po­czą­tek swój bie­rze.II

Pan Ja­nusz Cie­szew­ski, dzi­siej­szy dóbr tych i tego dwo­ru wła­ści­ciel, był sy­nem Bal­ta­za­ra Cie­szew­skie­go, któ­ry oprócz tego, że był stol­ni­kiem nur­skim i… znacz­ny po­sia­dał ma­ją­tek, całe ży­cie sta­rał się o ja­kąś ła­skę u dwo­ru, ja­kie sta­ro­stwo lub krze­sło i nig­dy nic otrzy­mać nie mógł. Są­dząc, że przez syna, któ­ry ro­snąc sta­wał się co­raz pięk­niej­szym chłop­czy­kiem i nie­ja­kie oka­zy­wał zdol­no­ści, ła­twiej bę­dzie mógł do­piąć owe­go celu, prze­zna­czył go na­przód na pa­zia, a po­tem na szam­be­la­na i w tym za­mia­rze ka­zał go do­brze wy­uczyć po fran­cu­sku, aby mu dać klucz do ła­ski dam, a przez nie do ła­ski kró­lew­skiej.

Dla oko­licz­no­ści kra­jo­wych ani do pa­zio­stwa, ani do szam­be­lań­stwa nie przy­szło, ale pan Ja­nusz za­wcza­su w ta­kich wi­do­kach cho­wa­ny, choć dość de­li­kat­ny i ner­wo­wy, gdy do­rósł, stał się mło­dzień­cem bar­dzo mi­łym, bar­dzo zgrab­nym i ścią­ga­ją­cym na… sie­bie oczy wszyst­kich są­sia­dek.

W roku 1805 oj­ciec go od­umarł i zo­sta­wił mu znacz­ną ma­jęt­ność, czy­stą, nie­od­łu­żo­ną, a oprócz tego zo­sta­wił mu pra­wie tyle co ma­ją­tek, bo mu prze­ka­zał przy­chyl­ność, wier­ność i od­da­nie się jego do­bru ta­kie­go rząd­cy, jak Na­rbut.

Ład­ny mło­dzie­niec, sko­ro uj­rzał się pa­nem swo­jej woli, po­sta­no­wił użyć swo­je­go mie­nia i swo­jej oso­by. Były to wów­czas tak na­zwa­ne pru­skie cza­sy i War­sza­wa sta­ła się zno­wu sto­li­cą, ale sto­li­cą za­baw, zbie­go­wi­skiem naj­pięk­niej­szych ko­biet, naj­po­błaż­liw­szych i naj­bar­dziej wy­per­swa­do­wa­nych mę­żów i mło­dzie­ży, któ­ra w bra­ku wyż­szych ce­lów i po­waż­niej­sze­go za­ję­cia, pu­ści­ła się… na in­try­gi mi­ło­sne, sza­la­ła na za­ba­wach i par­tiach noc­nych i dzien­nych, ci­snę­ła się do Ja­błon­ny i Pod Bla­chę i w tym za­wo­dzie bez użyt­ku i ho­no­ru mar­no­wa­ła oj­cow­skie for­tu­ny, i po­zby­wa­ła sił i zdro­wia.

Pan Ja­nusz prze­niósł się tak­że do War­sza­wy. Tyle jed­nak miał ro­zu­mu, że cały,swój ma­ją­tek od­dał do wier­nych rąk Na­rbu­ta, daw­szy mu przy tym so­len­ne sło­wo, że dłu­gów za­cią­gać nie bę­dzie i tyle tyl­ko stra­ci, ile mu ten z in­trat do stra­ce­nia prze­zna­czy. W War­sza­wie dał się pan Ja­nusz pręd­ko po­znać. Wpadł w ła­ski u pań naj­le­piej uży­wa­ją­cych ży­cia i tak umie­jęt­nie z pru­skich cza­sów ko­rzy­stał, że schudł, wy­cień­czał i do tego stop­nia ner­wy swe roz­draż­nił, że go każ­dy krzyk nie­mi­le do­ty­kał, a każ­de stuk­nie­nie, każ­dy huk nie­spo­dzie­wa­ny pra­wie prze­ra­żał. Cho­ciaż więc przy­szedł do tak opła­ka­ne­go, sta­nu zdro­wia, a nig­dy du­cha wo­jen­ne­go nie miał, po usta­no­wie­niu jed­nak Księ­stwa War­szaw­skie­go, punk­tem ho­no­ru i prą­dem ogól­ne­go za­pa­łu unie­sio­ny, wszedł wraz z in­ny­mi do woj­ska. Ale w roku 1809 cięż­ko pod San­do­mie­rzem ran­ny, ko­rzy­stał z tego zda­rze­nia i po wy­le­cze­niu z ran wziął dy­mi­sję,' i do domu po­wró­cił.

Miał wów­czas pan Ja­nusz dwa­dzie­ścia sie­dem lat, ale nad­używ­szy mło­do­ści nie czuł w so­bie żad­nej po­trze­by ko­cha­nia, żad­ne­go po­pę­du do do­peł­nie­nia swej ist­no­ści dru­gą po­ło­wą ży­cia; nie wi­dział wo­ko­ło sie­bie nic, co by ser­ce jego po­bu­dzi­ło do słod­kie­go i ła­god­ne­go uczu­cia lub ock­nę­ło w nim jed­ną, z tych burz, któ­ra cza­sem otwie­ra raj na zie­mi lub całą przy­szłość nisz­czy i ni­we­czy. On żył so­bie na wsi spo­koj­nie, na wio­snę pił ko­zie mle­ko, la­tem jeź­dził do wód, zresz­tą z lek­ka tyl­ko ba­wiąc się li­te­ra­tu­rą, nie go­spo­da­ru­jąc wca­le, gdyż tego by­najm­niej nie po­trze­bo­wał, sło­wem, uni­ka­jąc wszyst­kie­go, co by go nie­spo­dzia­nie wstrzą­snąć lub ner­wy jego roz­draż­nić mo­gło. Z tego po­wo­du spo­koj­nych tyl­ko i ci­chych go­ści przyj­mo­wał i do ta­kich tyl­ko są­sia­dów, i to w cza­sie naj­lep­szej dro­gi, jeź­dził, u któ­rych było ci­cho, gdzie dzie­ci nie ha­ła­so­wa­ły i nie wy­wra­ca­ły nie­spo­dzie­wa­nie sto­łów i krze­seł, gdzie go­spo­darz i go­ście nie strze­la­li do celu, gdzie nie było wie­deń­skie­go for­te­pia­nu, na któ­rym by pan­na na wy­da­niu wy­gry­wa­ła hucz­ne so­na­ty i prze­raź­li­wy­mi akor­dy zwa­bia­ła do sie­bie kon­ku­ren­tów.

Wśród ta­kiej tro­skli­wo­ści o zdro­wie i me­na­żo­wa­nie ner­wów pan Ja­nusz nie ba­wił się w pa­trio­tyzm i roku 1812 po­zo­stał w domu, a po przy­wró­ce­niu Kró­le­stwa, cho­ciaż był jesz­cze mło­dy i pod­upa­dłe siły znacz­nie po­krze­pił, ani do woj­ska no­wo­or­ga­ni­zu­ją­ce­go się nie wstą­pił, ani do żad­ne­go urzę­du się tnie piął. Ca­łym jego sta­ra­niem było urzą­dze­nie domu ta­kie, aby miał zu­peł­ną wy­go­dę, naj­zu­peł­niej­szą ci­szę i usu­nię­cie się od wszel­kiej wrza­wy go­spo­dar­stwa, ha­ła­su, stu­ku, co by mu przy­krość ro­bi­ło. Stąd wszyst­kie po­ko­iki, któ­re za­miesz­kał, wy­sła­ne były ko­bier­ca­mi, jak jaki dom an­giel­ski; dzie­dzi­niec od bra­my aż do staj­ni wy­sy­pa­ny był gru­bą war­stwą pia­sku; w ca­łym dwo­rze nie było ani jed­ne­go psa, któ­ry by rap­tem szczek­nął, strzel­by nikt i na le­kar­stwo nie zna­lazł, a o ob­ca­sach i pod­ków­kach u bu­tów wszy­scy ota­cza­ją­cy go słu­dzy i za­po­mnie­li, gdyż rów­nie sam pan Ja­nusz cho­dził za­wsze w trze­wi­kach przy­kry­tych ka­ma­sza­mi i nikt z usłu­gu­ją­cych in­a­czej do obo­wiąz­ku swe­go po­ka­zy­wać się nie śmiał. Je­den tyl­ko Na­rbut miał przy­wi­lej na du­bel­tów­kę, na le­gaw­ca i na ko­zło­we buty. Na nie­szczę­ście każ­de ama­tor­stwo, je­że­li kto ma czas i spo­so­by, do­pro­wa­dza da­le­ko da­lej, niż so­bie czło­wiek z po­cząt­ku za­mie­rza. Pan Ja­nusz szu­kał zra­zu spo­koj­no­ści i chciał, oszczę­dza­jąc swe ner­wy, ze zby­tecz­nej je draż­li­wo­ści wy­le­czyć, a do­szedł na tej dro­dze do prze­sa­dy, któ­ra go zro­bi­ła dzi­wacz­nym, śmiesz­nym i od­strę­czy­ła od nie­go są­sia­dów. Szlach­ta na­sza, z na­tu­ry ha­ła­śli­wa i gło­śna, któ­rej ner­wy lada czym się się zra­ża­ją, któ­rej uszy przy­wy­kły i nie­ja­ko lu­bią cią­głe skrzy­pie­nie drzwi, stuk nie­przy­wią­za­nych okien­nic, świst wia­tru przez wy­bi­te szy­by, brzęk roz­trzą­śnio­nych i co chwi­la gro­żą­cych wy­wro­tem po­wo­zów, za­czę­ła so­bie z nie­go drwić, na­zy­wa­jąc dom jego za­klę­tym pa­ła­cem, gdzie uczci­we­mu szlach­ci­co­wi kich­nąć na­wet nie wol­no, wy­ło­żo­nym ko­bier­ca­mi klasz­to­rem, a jego sa­me­go, cho­ru­ją­cym na pań­stwo trze­wicz­ko­wym kar­me­li­tą.

Żar­ci­ki te do­cho­dzi­ły go roz­ma­ity­mi dro­ga­mi, zra­ża­ły go co­raz bar­dziej tak da­le­ce, że po kil­ku la­tach lada ja­kich sto­sun­ków z są­sia­da­mi, na­stą­pił roz­brat zu­peł­ny i pan Ja­nusz, okrzy­cza­ny wy­god­ni­siem, dzi­wa­kiem, ego­istą, wiel­kim pa­nem itd., zo­stał pra­wie zu­peł­nie sa­mot­nym.

W ta­kim znaj­du­jąc się po­ło­że­niu, w je­sie­ni 1813 roku, gdy się losy Eu­ro­py wa­ży­ły i nowy rze­czy po­rzą­dek miał na­stą­pić, pan Ja­nusz, tym bar­dziej za­ko­pa­ny w domu i na krok z nie­go nie wy­chy­la­ją­cy się, zwró­cił oczy na ślicz­ną, osiem­na­sto­let­nią dziew­czy­nę, któ­ra się rap­tem we dwo­rze jego po­ka­za­ła, a któ­rej daw­niej nie wi­dział.

Była to rze­czy­wi­ście nowa, ci­che­go domu tego miesz­kan­ka, sio­strze­ni­ca jego klucz­ni­cy, wzię­ta przez tę do­brą ko­bie­tę w sie­roc­twie swym i opusz­cze­niu, gdyż mat­ka ją od­umar­ła, a oj­ciec roz­pił się, gdzieś się po­wlókł i bez wie­ści prze­padł. Ma­rian­na była słusz­na, dziw­nie pięk­nie zło­żo­na, mia­ła twarz ścią­głą, nie ru­mia­ną, ale zdro­wą i peł­ną wy­ra­zu, wło­sy ciem­ne i lśnią­ce, oczy błę­kit­ne, nad­zwy­czaj wy­mow­ne i pięk­ne, przy tym była skrom­na, ci­cha i nie po­ka­zy­wa­ła żad­nej chę­ci do zwa­bie­nia ko­go­kol­wiek z dwor­skich, choć­by w uczci­wej chę­ci zjed­na­nia so­bie męża.

Przez nie­ja­ki czas pan Ja­nusz uwa­żał ją, po­strze­gał, pra­wie szpie­go­wał i prze­ko­naw­szy się, że bied­na sie­ro­ta ma i pięk­ność, i oby­cza­je, a w oczach wy­raz du­szy, któ­ra by i wyż­sze uspo­so­bie­nie pręd­ko po­ję­ła, i do śmiel­sze­go na­wet lotu mia­ła skrzy­dła, za­czął szu­kać zręcz­no­ści wi­dy­wa­nia jej, roz­mo­wy, da­wał jej roz­ma­ite po­le­ce­nia; pod po­zo­rem sie­roc­twa i dla ulże­nia ciot­ce na­zna­czył pen­sję, ro­bił nie­znacz­nie i bez na­ra­że­nia się na ja­kie bądź po­ro­zu­mie­nie, pre­zen­ta i w tym wszyst­kim za­cho­wał ta­kie umiar­ko­wa­nie, taką oka­zał cier­pli­wość, że nikt we dwo­rze tej skłon­no­ści jego nie po­strzegł. Na­wet po­czci­wej klucz­ni­cy, któ­ra go mia­ła za świę­te­go i tak do nie­go była przy­wią­za­na, że dla mi­ło­ści jego ner­wów ci­cho go­spo­da­ro­wa­ła, nie przy­szło do gło­wy, że pan na se­rio po­lu­bił Ma­rian­nę i że i ona tak­że wy­glą­da­ła tyl­ko tej chwi­li, kie­dy go oba­czy, kie­dy do niej za­ga­da lub da ja­kie po­le­ce­nie.

Przy tak wza­jem­nych do­brych chę­ciach, przy sto­sun­ku pana do słu­gi, w domu tak uor­ga­ni­zo­wa­nym, gdzie nikt nie­po­trzeb­ne­go sło­wa nie po­wie­dział i nie­po­trzeb­ne­go kro­ku nie zro­bił, przy­szło do częst­szych po­le­ceń, do przy­pad­ko­we­go spo­ty­ka­nia się tam, gdzie nie było ani cie­ka­we­go oka, ani czuj­ne­go ucha, a za­tem do uję­cia za rękę, mimo pra­cy bia­łą i pulch­ną, do po­gła­dze­nia ma­to­wej twa­rzy, do zaj­rze­nia z bli­ska w te błę­kit­ne oczy, któ­re już nie mia­ły siły od­wró­cić się i słod­ko i głę­bo­ko w pań­skie lice pa­trza­ły.

Po nie­ja­kim cza­sie po­ka­za­ło się, że Ma­rian­na jesz­cze bar­dziej po­bla­dła, za­czę­ła ta­jem­nie pła­kać, że pan Ja­nusz był co­raz smut­niej­szym, cho­dził za­my­ślo­ny i po­nu­ry, jak­by so­bie co wy­rzu­cał i z sobą wal­czył. Ale pan Ja­nusz, cho­ciaż pru­skich cza­sów i ich oby­cza­jów nie za­po­mniał, był czło­wie­kiem uczci­wym, nie mo­gą­cym znieść krzyw­dy sie­ro­ty, co mu, za­wie­rzy­ła, że nie nad­uży­je sła­bo­ści,. któ­rej nie była w sta­nie po­ko­nać. Zresz­tą za­nad­to ją po­ko­chał, za­nad­to znu­dził się sa­mot­no­ścią, za­nad­to ucie­szył się na­dzie­ją, że się od­ro­dzi na nowo i swo­je do­tąd zmar­no­wa­ne ży­cie prze­le­je w ga­łąz­kę świe­żą i mło­dą, któ­ra gło­wę jego nową zie­lo­no­ścią oto­czy.

Nie­dłu­go się więc wa­hał pan Ja­nusz i jed­ne­go wie­czo­ra po na­ra­dzie z Na­rbu­tem ka­zał do sie­bie po­pro­sić Ma­rian­nę. Wy­raz ten ude­rzył lo­ka­ja, któ­re­mu roz­kaz był dany, i utwier­dził go w po­strze­że­niach, któ­re od nie­ja­kie­go cza­su zro­bił i któ­rych i in­nym słu­żal­com udzie­lił. Gdy więc wszedł do po­ko­ju klucz­ni­cy i za­stał dziew­czy­nę sie­dzą­cą w ką­cie i w cięż­kich my­ślach po­grą­żo­ną, z uśmie­chem i z przy­ci­skiem rzekł, że pan pro­si pan­nę Ma­rian­nę do sie­bie.

Ten uśmiech po­strze­gła ciot­ka, któ­ra już tak­że za­czę­ła coś miar­ko­wać i za­ła­maw­szy ręce, gorz­ko za­pła­ka­ła. Ale w pół go­dzi­ny po wyj­ściu Ma­rian­ny, nie mo­gąc się jej do­cze­kać i znieść tego sta­nu trwo­gi, pra­gnąc oraz bądź co bądź prze­ko­nać się, jak da­le­ce jej oba­wy są słusz­ne, po­szła za swą sio­strze­ni­cą, drę­czo­na gorz­ki­mi my­śla­mi i wy­rzu­ca­ją­ca so­bie nie­bacz­ność i śle­po­tę. Gdy otwar­ła drzwi od po­ko­ju, któ­ry był przed sy­pial­nią pań­ską, oba­czy­ła na środ­ku sto­ją­ce­go pana Ja­nu­sza, któ­ry trzy­mał w ob­ję­ciu swym Ma­rian­nę, tu­lą­cą się do nie­go z mi­ło­ścią i ca­łu­ją­cą z unie­sie­niem jego rękę.

Krzyk­nę­ła prze­raź­li­wie na ten wi­dok po­czci­wa ko­bie­ta. Pan Ja­nusz, cho­ciaż drgnął na ten krzyk, pierw­szy może w domu jego od roku 1809, ale że był kon­tent z sie­bie i szczę­śli­wy, nie roz­gnie­wał się i tyl­ko się uśmiech­nął, a Ma­rian­na, wy­rwaw­szy się z jego ob­ję­cia, po­bie­gła do ciot­ki, upa­dła jej do nóg i za­wo­ła­ła:

– Cio­ciu! zgrze­szy­łam, ale ten szla­chet­ny czło­wiek ob­mył mnie z mego grze­chu. Da­ruj mi, bied­na ciot­ko, da­ruj, mat­ko, bom ja bar­dzo, bar­dzo szczę­śli­wa!

Przy­bli­żył się i pan Ja­nusz, wziął za rękę odu­rzo­ną ko­bie­tę i rzekł:

– Chodź tu do nas, chodź, do­bra moja Szy­pół­ko­siu; by­łaś moją wier­ną go­spo­dy­nią od lat tylu, te­raz za­stąp nam miej­sce mat­ki i po­bło­go­sław, bo to moja żona – do­dał uka­zu­jąc na Ma­rian­nę i gdy mu się ta rzu­ci­ła w ob­ję­cie, z unie­sie­niem do ser­ca ją swe­go przy­ci­snął.

Ła­two so­bie wy­obra­zić po­dzi­wie­nie, śmiech i płacz ra­do­ści sta­rej ko­bie­ty, gdy przy­szła do sie­bie i zmie­rzy­ła całą roz­le­głość szczę­ścia i sio­strze­ni­cy, i swe­go; ła­two so­bie wy­sta­wić za­dzi­wie­nie dwo­ru, gdy na­za­jutrz za­raz z roz­ka­zu Na­rbu­ta eko­nom do War­sza­wy po­je­chał po in­dult, a w parę ty­go­dni po­tem w ko­ściół­ku pa­ra­fial­nym sta­nę­ła przed oł­ta­rzem ko­cha­ją­ca się para i w obec­no­ści ofi­cja­li­stów i zgro­ma­dzo­ne­go wiej­skie­go ludu bło­go­sła­wień­stwo otrzy­ma­ła.

Pręd­ko ta wia­do­mość roz­bie­gła się po oko­li­cy i pan Ja­nusz, o któ­rym od nie­ja­kie­go cza­su zu­peł­nie za­po­mnia­no, stał się zno­wu przed­mio­tem żar­tów, drwin i oga­dy­wań wszel­kie­go ro­dza­ju. Ale pan Ja­nusz o to nie dbał. On był tak szczę­śli­wym, że wspo­mi­na­jąc so­bie swo­je mło­de lata, nie­raz prze­stra­szał się swym szczę­ściem mó­wiąc so­bie w du­szy, że nie może być trwa­łe, bo on nie wart ta­kie­go bło­go­sła­wień­stwa, ja­kie Bóg zlał na jego gło­wę.

Rze­czy­wi­ście, Ma­rian­na była rzad­ką isto­tą, zdol­ną ozdo­bić i osło­dzić ży­wot ta­kie­go, jak pan Ja­nusz, czło­wie­ka. Bied­na szlach­cia­necz­ka, któ­rej mat­ka była bar­dzo ogra­ni­czo­ną, a oj­ciec pi­jak, któ­ra umia­ła tyl­ko do­brze czy­tać, jako tako pi­sać i tro­chę ra­cho­wać, cze­go się w szkół­ce pa­ra­fial­nej mia­stecz­ka, w któ­rym ro­dzi­ce jej miesz­ka­li, na­uczy­ła, na­tchnie­niem szczę­śli­wej i wyż­szej na­tu­ry tak się wy­ro­bi­ła, że od razu uczu­ła się zdol­ną po­jąć wszyst­kie po­trze­by ser­ca swe­go męża i każ­dą z nich uprze­dzić, i we wszyst­kim mu do­go­dzić umia­ła. On też dzi­wiąc się jej in­stynk­to­wi, ce­niąc nie­ogra­ni­czo­ną do­broć i jej zdro­wy roz­są­dek, chciał ją stro­ić, ubie­rać, chciał się na­wet nią po­chwa­lić i są­sia­dom i są­siad­kom po­ka­zać. Ale ona na to nie po­zwo­li­ła mó­wiąc mu za­wsze:

– Póź­niej, póź­niej kie­dyś, jak się przy to­bie okrze­szę, jak się tro­chę wa­sze­go pań­stwa na­uczę, zro­bię, jak ka­żesz. Te­raz jesz­cze je­stem bar­dzo ogra­ni­czo­ną, mo­gła­bym ci wstyd zro­bić i prze­stał­byś mię ko­chać. Mnie tak do­brze z tobą i w domu, że mi nic nie trze­ba, tyl­ko że­byś za­wsze był ze mnie kon­tent, że­byś mnie ko­chał, że­bym wi­dzia­ła, żeś szczę­śli­wy.

Pan Ja­nusz więc żył jak daw­niej, ci­cho, w. domu, bez go­ści i wi­zyt, ale już ten dom nie był dla nie­go pust­ką, owszem, stał się ra­jem, z któ­re­go, nie­ste­ty, wiel­kie nie­szczę­ście wkrót­ce go wy­gna­ło.

W czerw­cu 1814 roku uro­dził mu się syn. Ale bied­ne to dzie­cię, prze­zna­czo­ne od pierw­szej chwi­li swe­go ist­nie­nia na cięż­ką wal­kę ze świa­tem, na któ­ry le­d­wie przy­szło, po­nio­sło za­raz naj­więk­szą stra­tę, jaką dzie­cię po­nieść może, bo trze­cie­go dnia jego bytu na zie­mi mat­ka, któ­rej męki były nie­wy­mow­ne, któ­rej ra­tu­nek był może zły i nie­umie­jęt­ny, już nie żyła.

Cięż­ką była bo­leść pana Ja­nu­sza, stan jego bli­ski roz­pa­czy i tym okrop­niej­szy, że syn, któ­ry miał uwień­czyć jego szczę­śli­wość, a po tak strasz­nym przej­ściu stać się jego po­cie­chą i ulgą w żalu, oka­zaw­szy się nędz­nym, cho­ro­wi­tym, ja­kim­ściś po­krę­co­nym i nie­fo­rem­nie zło­żo­nym stwo­rze­niem, nie tyl­ko pięk­no­ści i zdro­wia, ale na­wet i dłu­gie­go ży­cia nie ro­ko­wał.

Wszak­że ta ostat­nia oba­wa nie zi­ści­ła się. Oto­czo­ny wszel­ki­mi sta­ra­nia­mi, na ja­kie mi­łość ojca i tro­skli­wość po­czci­wej Szy­pół­kow­skiej zdo­być się mo­gły, syn pana Ja­nu­sza za­czął się po­pra­wiać, ukrze­piać, ro­snąć, a choć z tym wzro­stem i nie­fo­rem­ność jego cia­ła sta­wa­ła się co­raz wi­docz­niej­szą, otwo­rzył jed­nak na świat prze­ślicz­ne nie­bie­skie oczy, oczy mat­ki, w któ­rych pan Ja­nusz i pro­mie­nie du­szy tej nie­od­ża­ło­wa­nej ko­bie­ty wy­czy­tał. Przy­wią­zał się więc ca­łym ser­cem do bied­ne­go gar­bu­ska, na pa­miąt­kę żony na­zwał go na chrzcie świę­tym Ma­ria­nem i wy­cho­wa­niem jego cały się za­jął.V

W tym to ustron­nym mia­stecz­ku, gdzie tylu za­cnych i uży­tecz­nych lu­dzi po­bie­ra­ło na­uki, gdzie póź­niej tylu ce­lu­ją­cych gor­li­wo­ścią i zdol­no­ścią na­uczy­cie­li na­ucza­ło mło­dzież, gdy szko­ła ta na gim­na­zjum prze­kształ­co­ną zo­sta­ła, bo­ha­ter nasz tak­że roz­wi­nął się do­sta­tecz­nie i we wła­ści­wym so­bie kie­run­ku. Tam on za­raz od po­cząt­ku po­by­tu swe­go, od ce­nią­cych pra­cę i wiel­kie zdol­no­ści był lu­bio­nym; tam tak­że z po­wo­du swej ułom­no­ści za­czął do­świad­czać tych przy­krych zajść, tego szy­der­stwa i urą­gań, któ­re od­kry­wa­ły mu złą stro­nę na­tu­ry ludz­kiej i za­ostrza­ły jego wzrok na upa­try­wa­nie ułom­no­ści i gar­bów mo­ral­nych w tych, któ­rzy tyl­ko garb na jego ple­cach wi­dzie­li. Wpły­nę­ło to na nada­nie szorst­ko­ści jego obej­ściu, ostro­ści jego… ję­zy­ko­wi, ale nie ze­psu­ło jego ser­ca.

Opatrz­ność, któ­ra czu­wa nad każ­dą sła­bą i upo­śle­dzo­ną isto­tą, nada­rzy­ła mu tam przy­ja­cie­la, któ­ry sło­dził jego przy­kro­ści, i bie­głe­go na­uczy­cie­la, któ­ry wpły­nął sta­now­czo na jego ar­ty­stycz­ne po­wo­ła­nie. Pod wpły­wem dwóch tych ko­cha­ją­cych go istot chło­piec fi­zycz­nie upo­śle­dzo­ny, czy przez wstręt do swo­jej wła­snej po­sta­ci i chęć od­wró­ce­nia my­śli od form swo­je­go cia­ła, czy przez do­bro­dziej­stwo na­tu­ry, co jak­by dla po­cie­sze­nia go w jego ka­lec­twie, wla­ła w nie­go in­stynkt pięk­no­ści, po­ko­chał udat­ność form we wszyst­kim i od pierw­szej za­raz mło­do­ści szu­kał jej i lgnął do niej całą du­szą, czy mu się po­ka­za­ła w twa­rzy ludz­kiej, czy w ob­li­czu na­tu­ry, Czy w ko­pii jed­ne­go i dru­gie­go, przez sztu­kę do­ko­na­nej.

Tym nie­oce­nio­nym dla Ma­ria­na czło­wie­kiem był na­uczy­ciel ry­sun­ków w szko­le łu­kow­skiej, pan An­zelm Łę­czyc­ka, a tym przy­ja­cie­lem syn jego, Ignaś, rów­ne­go z Ma­ria­nem wie­ku i w jed­nej z nim kla­sie znaj­du­ją­cy się.

Ów pan An­zelm, ab­ne­gat w naj­wyż­szym stop­niu, za­ta­ba­czo­ny, brud­ny, nie wsty­dzą­cy się ani dziu­ra­we­go sur­du­ta, ani szy­necz­ku, do któ­re­go cza­sem wie­czo­rem po lek­cjach za­glą­dał, zo­stał za ten nie­po­cze­sny po­zór i na­łóg, któ­ry w nim wła­dza do­strze­gła, do tej ustron­nej szko­ły re­le­go­wa­nym. Był to jed­nak wiel­ki mi­ło­śnik swo­je­go po­wo­ła­nia, na­uczy­ciel nie­zmor­do­wa­ny, ry­sow­nik bar­dzo bie­gły i pe­łen gu­stu, zna­ją­cy tech­nicz­nie ma­lar­stwo, i wy­bor­ny re­stau­ra­tor sta­rych, ze­psu­tych ma­lo­wi­deł, któ­re nad wszyst­ko ce­nił.

Sam nie ba­wił się pędz­lem wca­le i nic nie ma­lo­wał, ale wta­jem­ni­czo­ny we wszyst­kie se­kre­ta sztu­ki, był jed­nym z, tych bier­nych ta­len­tów, któ­rym na­tu­ra dała wszel­kie uspo­so­bie­nie na ar­ty­stę oprócz siły pro­duk­cyj­nej, któ­re mogą wska­zać wy­bor­nie, jak ro­bić, ale same nic nie ro­bią, a któ­re po­rów­nać moż­na do owych słu­pów dro­go­wych z na­pi­sem na ręku, co do­sko­na­le po­ka­zu­ją, któ­rę­dy iść na­le­ży, ale same sto­ją na miej­scu.

Pan An­zelm po­strzegł pręd­ko wiel­kie zdol­no­ści w gar­ba­tym uczniu pierw­szej kla­sy, zwró­cił na nie­go szcze­gól­ną uwa­gę, przy­wią­zał się do upo­śle­dzo­ne­go mal­ca i przy­wią­zał go do sie­bie, uczył go nie tyl­ko w szko­le, ale i w domu, tak że w prze­cią­gu lat trzech Ma­rian, któ­re­mu to wy­łącz­ne za­ję­cie się ry­sun­ka­mi nie prze­szka­dza­ło by­najm­niej do ce­lo­wa­nia i w na­ukach, był naj­pierw­szym w szko­le ca­łej ry­sow­ni­kiem, zdol­nym prze­ko­pio­wać z naj­więk­szą do­kład­no­ścią wzór, umie­ją­cym zry­so­wać mniej wię­cej do­brze z na­tu­ry, co tyl­ko wi­dział: czy po­chy­lo­ny łu­kow­ski' dwo­rek, w któ­rym miesz­ka­li stu­den­ci; czy stra­gan, w któ­rym sie­dzia­ła z buł­ka­mi sta­ra i ory­gi­nal­na Ży­dów­ka; czy dziad­ka, któ­ry sie­dział co rana na scho­dach ko­ścio­ła, brał od stu­den­tów po­da­tek w ka­wał­kach bu­łek po­zo­sta­łych od śnia­da­nia i cią­gle li­ta­nię za­czy­nał, a nig­dy nie koń­czył; czy na­resz­cie sa­me­go swe­go na­uczy­cie­la, jak w dziu­ra­wym sur­du­cie, z tecz­ką pod pa­chą, z czap­ką na tył spa­da­ją­cą, szedł do szko­ły.

Ta­kich szki­ców i drob­niej­szych ry­su­necz­ków sto­łów, krze­seł, sto­ło­we­go na­czy­nia, szaf, drzwi wpó­ło­twar­tych, ksią­żek bez ładu na stół rzu­co­nych, sło­wem, naj­roz­ma­it­szych przed­mio­tów mnó­stwo Ma­rian ro­bił, gdyż gor­li­wy i cie­szą­cy się po­stę­pem jego na­uczy­ciel nie da­wał mu od­po­czyn­ku i przy­uczał go każ­dą nie­dzie­lę i świę­to prze­pę­dzić z ołów­kiem w ręku i nie gar­dzić żad­nym przed­mio­tem, któ­re­go prze­nie­sie­nie na pa­pier i po­sta­wie­nie tak, aby nie pa­dał, nie chy­lił się, sło­wem, aby był ta – kim na płasz­czyź­nie, ja­kim jest w na­tu­rze, uwa­żał za sztu­ką trud­ną i nie­zmier­nej po­trze­bu­ją­cą wpra­wy.

Gdy pan Ja­nusz, któ­ry dla po­ko­ju do­mo­we­go nie brał syna na wa­ka­cje, od­wie­dzał go w Łu­ko­wie, za­dzi­wio­ny i ura­do­wa­ny jego po­stę­pem, za radą i na­mo­wą jego na­uczy­cie­la po­je­chał stam­tąd pro­sto do War­sza­wy i ile tyl­ko mógł zna­leźć co naj­lep­szych gip­so­wych głów, rąk, nóg i ca­łych fi­gu­rek, do­daw­szy do tego, do­bór wzo­rów cie­nio­wa­nych, w jed­nej ogrom­nej pace do Łu­ko­wa wy­pra­wił.

Tu do­pie­ro od­kry­ło się Ma­ria­no­wi nowe pole na­uki. Jed­ną gło­wę, jed­ną rękę, jed­ną fi­gu­rę mu­siał dwa­dzie­ścia i trzy­dzie­ści razy w róż­nych po­zy­cjach i z róż­nych stron na­ry­so­wać, cią­gły­mi ry­sa­mi ozna­czyć, co­raz pręd­szym i śmiel­szym rzu­tem za­kre­ślić i za­cie­nio­wać wi­szor­kiem lub wę­glem, żywo i do­kład­nie, tak aby ta pra­ca uczy­ła go tyl­ko, jak i gdzie lo­ku­ją się cie­nie, jak na płasz­czyź­nie for­mu­ją się wy­pu­kło­ści, ale żeby nie mar­no­wa­ła dużo cza­su i nie zu­ży­wa­ła sił na próż­nym wy­dłu­by­wa­niu i nie­uży­tecz­nych krop­kach. W ta­kim tedy ręku i na ta­kiej dro­dze był nasz bo­ha­ter.

Tym­cza­sem bra­ta jego, Ka­spra, wy­cho­wy­wał w domu i pod okiem mat­ki gu­wer­ner Fran­cuz, na­zwi­skiem Al­bert de Lam­bi­ne­au, a Klo­tyl­dę gu­wer­nant­ka, tak­że Fran­cuz­ka, na­zwi­skiem Zoé Ca­rel. Pierw­sze­go zdo­by­ła pani Cie­szew­ska do­pie­ro w roku 1832, i to z wiel­ką trud­no­ścią, i po dłu­gim cze­ka­niu, pi­sa­niu i jeż­dże­niu do War­sza­wy i na po­wrót, gdyż jako re­pu­to­wa­ny gu­wer­ner i au­tor dzie­ła, na usil­ne proś­by dam pol­skich wier­szem na­pi­sa­ne­go, a obej­mu­ją­ce­go pra­wi­dła do­sko­na­łe­go wy­ma­wia­nia fran­cusz­czy­zny, nie był nig­dy bez wy­bor­ne­go miej­sca. Dru­gą do­sta­ła ła­twiej i daw­niej, cho­ciaż tak­że mu­sia­ła prze­pła­cić, gdyż pan­na Zoé, jako sły­ną­ca grun­tow­ną zna­jo­mo­ścią ge­ne­rał­ba­su i z tego wzglę­du moc­no po­szu­ki­wa­na, wy­so­ko sie­bie ce­ni­ła.

Pod ta­kim tedy kie­run­kiem była edu­ka­cja dzie­ci pani Cie­szew­skiej i od­by­wa­ła się spo­so­bem ła­twym, bez ła­ma­nia so­bie gło­wy i potu czo­ła, rów­nie ze stro­ny na­uczy­cie­li, jak i uczniów.

Wszyst­ko koń­czy­ło się na kon­wer­sa­cji, na dyk­to­wa­niu, na wy­ucza­niu na pa­mięć ma­łej licz­by wy­jąt­ków, mię­dzy któ­ry­mi zna­ko­mi­ta ty­ra­da: A pe­ine nous sor­tions des por­tes de Trézne itd., naj­głów­niej­sze zaj­mo­wa­ła miej­sce i zwy­kle do po­pi­su słu­ży­ła.

Wia­do­mo­ści z nauk przy­ro­dzo­nych kom­ple­to­wa­ły się na spa­ce­rach pie­szych i kon­nych, na po­lo­wa­niu i na róż­ne­go ro­dza­ju eks­kur­sjach, czę­sto na­wet wie­czor­nych i dość póź­nych, gdzie Ka­sper, za­czy­na­ją­cy już rok sie­dem­na­sty, uczył się po­zna­wać fir­ma­ment i z gwiaz­da­mi się po­ufa­lił. Wia­do­mo­ści z hi­sto­rii i z li­te­ra­tu­ry fran­cu­skiej do­peł­nia­ły się czy­ta­niem dzieł, któ­re wów­czas sły­nę­ły, któ­re pani Cie­szew­ska spro­wa­dza­ła dla sie­bie i dla pana Ksa­we­re­go, któ­re obo­je da­wa­li panu Lam­bi­ne­au, a ten pod se­kre­tem swo­je­mu ucznio­wi, któ­ry zno­wu da­wał je pod se­kre­tem pan­nie Ca­rel, od któ­rej wy­kra­da­ła je Klo­tyl­da i oświe­ca­ła się na koń­cu.

Z tego czy­tel­ni­cy ła­two wnio­są, jak się roz­wi­nął fa­wo­ryt mat­czy­ny, gdy do­szedł lat osiem­na­stu, jak się roz­wi­nę­ła pan­na Klo­tyl­da, gdy za­czy­na­ła rok szes­na­sty i gło­wę, przed­wcze­sny­mi my­śla­mi za­ję­tą, w me­lan­cho­licz­ne ubie­rać za­czę­ła loki. Pan Ja­nusz, cho­ciaż sam grun­tow­ne­go nie ode­brał wy­cho­wa­nia, ale pa­mię­ta­jąc eks­ce­sa swe za pru­skich cza­sów i ich skut­ki, zresz­tą przez dłu­gie sa­mot­ne ży­cie i uży­tecz­ne czy­ta­nie ukształ­co­ny, wi­dział ze smut­kiem, że 'dzie­ci jego nic zgo­ła nie umie­ją; że się na­uczy­ły tyl­ko ład­nie i śmia­ło szcze­bio­tać; że po­lu­bi­ły próż­no­wa­nie, wi­zy­ty, za­ba­wy; że cór­ka zbyt wcze­śnie za­my­śla się, za­wra­ca oczy w tań­cu, chęt­nie roz­ma­wia z męż­czy­zna­mi i w kwe­stiach ser­ca ob­ja­wia sta­now­cze i śmia­łe de­cy­zje; że syn tyl­ko bąki zbi­ja, ko­nie za­jeż­dża, b żad­nym uży­tecz­nym za­ję­ciu nie my­śli, nad żad­ną ro­bo­tą, któ­rą mu cza­sem oj­ciec na­zna­cza, nie może i pół go­dzi­ny po­sie­dzieć, a w kon­wer­sa­cji z da­ma­mi gład­ki, szcze­gól­niej z ta­ki­mi lubi roz­mo­wę i szep­ty, o któ­rych pan Ja­nusz, ra­dząc się daw­niej­sze­go swe­go do­świad­cze­nia, nie­naj­lep­szą miał opi­nię; przy tym próż­ny ze swo­jej pięk­no­ści, stroj­niś nie oka­zu­ją­cy ani mat­ce, ani ojcu na­leż­ne­go usza­no­wa­nia.

Ale bied­ny ten czło­wiek tak był za­hu­ka­ny, że wszyst­kie te uwa­gi ro­bił so­bie po ci­chu. Gdy cza­sem wziął na ser­ce, gdy się od­wa­żył zga­nić co któ­re­mu dziec­ku, gdy przy­pad­kiem po­wstał prze­ciw gu­wer­ne­ro­wi lub gu­wer­nant­ce, że próż­nia­ki, że dar­mo pie­nią­dze bio­rą, wte­dy miał wszyst­kich prze­ciw­ko, so­bie. Żona sta­wa­ła mu­rem za pa­nem Lam­bi­ne­au i spa­zmo­wa­ła; pan Ksa­we­ry bro­nił ogni­ście pan­ny Ca­rel i gnie­wał się; syn ru­szał ra­mio­na­mi, z trza­skiem drzwi wy­cho­dził i ka­zaw­szy so­bie po­dać ko­nia, nie wra­cał aż na­za­jutrz, a cór­ka, na­dą­saw­szy się, sia­da­ła do for­te­pia­nu i tak biła w kla­wi­sze, tak hu­cza­ła ba­sem i pisz­cza­ła wio­li­nem, że bied­ny pan Ja­nusz za­ty­kał so­bie uszy, ucie­kał do swe­go po­ko­ju i usiadł­szy gdzie w ką­cie i za­kryw­szy bla­de lice obie­ma rę­ka­mi, my­ślał o swo­im ko­cha­nym gar­bu­sie, dziec­ku po­czci­wej Ma­rian­ny, roz­bie­rał ze łza­mi jego przy­mio­ty, cie­szył się jego zdol­no­ścia­mi i ser­ce, ode­pchnię­te przez tych, któ­rym na­tu­ra dała wszyst­ko i któ­rych on pie­lę­gno­wał, od­da­wał z całą mi­ło­ścią temu, któ­re­go taż na­tu­ra upo­śle­dzi­ła, któ­re­go mu­siał z da­le­ka od łona swo­je­go trzy­mać i gło­śno, i jaw­nie na­wet ko­chać nie śmiał.

Po jed­nej ta­kiej sce­nie, sroż­szej niż inne, pan Ja­nusz ka­zał so­bie za­prząc ko­nie i po­je­chał do Łu­ko­wa. Było to przy koń­cu czerw­ca 1835 roku. Ma­rian wła­śnie koń­czył szko­ły, skła­dał osta­tecz­ne eg­za­mi­na i spo­dzie­wa­jąc się, jak w li­ście swym wy­ra­ził, że je zło­ży i może na­gro­dę otrzy­ma, pro­sił ojca, aby chciał być obec­nym na ak­cie pu­blicz­nym.

Pan Ja­nusz ni­cze­go bar­dziej nie pra­gnął, jak spra­wić tę fetę ser­cu swe­mu, a po­tem wziąć syna do domu. Ży­cie jego tak było smut­ne, tak się wi­dział osa­mot­nio­nym, tak usu­nię­tym od wszel­kiej po­cie­chy fa­mi­lij­nej, że cho­ciaż prze­wi­dy­wał wal­ki i przy­kro­ści, na ja­kie go to po­sta­no­wie­nie na­ra­zi, wziął nie­ja­ko na kieł i go­tów był na­wet wo­jo­wać z żoną, z pa­nem Ksa­we­rym i z Fran­cu­za­mi, któ­rzy na do­bre roz­sie­dli się w jego domu, byle miał obok sie­bie choć jed­ną pierś przy­chyl­ną i ko­cha­ją­cą, na któ­rej mógł­by cza­sem stro­ska­ną gło­wę swą po­ło­żyć!

List Ma­ria­na, któ­ry kła­dzie­my tu dla­te­go, że ma­lu­je i ser­ce jego i spo­sób wi­dze­nia świa­ta i lu­dzi od­kry­wa, za­my­kał na­stę­pu­ją­ce sło­wa:

„Naj­droż­szy Oj­cze!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: