Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Głowy do pozłoty. Tom 3: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Głowy do pozłoty. Tom 3: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 357 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­SŁO­WIE.

Zło­śli­we ję­zy­ki roz­sze­rzy­ły od nie­ja­kie­go cza­su po­gło­skę, ja­ko­bym się stał win­nym na­pi­sa­nia po­wie­ści p… t. Gło­wy do po­zło­ty. Jak­kol­wiek po­gło­ska ta jest myl­ną, po­le­ga­ją­cą je­dy­nie na nie­zna­jo­mo­ści i na prze­krę­ce­niu fak­tów, i na pod­sta­wie­niu jed­nej oso­by za dru­gą – rzu­ca on gru­by cień na moje sta­no­wi­sko oby­wa­tel­skie, po­da­je w po­dej­rze­nie moją wy­bie­ral­ność do rady miej­skiej, mój kre­dyt w ban­kach, moją kwa­li­fi­ka­cję na kan­ce­li­stę przy ga­li­cyj­skim Wy­dzia­le kra­jo­wym, moją re­pu­ta­cję jako kan­dy­da­ta do sta­nu mał­żeń­skie­go, a na­wet, moją… przy­pusz­czal­ność do ja­kie­go­kol­wiek przy­zwo­ite­go to­wa­rzy­stwa. Gło­wy do po­zło­ty! Toć w tych… trzech sło­wach za­war­tą jest kwin­te­sen­cja wszyst­kich obelg i pasz­kwi­lów na ja­kie zdo­być się może dru­ko­wa­ne sło­wo. On ne par­le pas de cor­des dans le ma­ison d'un pen­du – w Ga­li­cyi i w Lo­do­mer­ji o gło­wach do po­zło­ty bez­kar­nie mó­wić nie wol­no. U nas mo­cium­pa­nie, wszyst­ko jest zło­tem, co­kol­wiek się świę­ci; a świę­ci się wszyst­ko, i nic nie po­trze­bu­je po­zło­ty. Tyl­ko im­por­to­wa­na z ko­mu­ni­stycz­nej i ży­dow­skiej za­gra­ni­cy, prze­wrot­ność, może być in­ne­go zda­nia i o taką to prze­wrot­ność po­są­dza­ją mię po­wszech­nie, od­kąd roz­po­wszech­ni­ła się o mnie wzmian­ko­wa­na po­wy­żej, fał­szy­wa po­gło­ska. Jej wy­łącz­nie – tj. nie prze­wrot­no­ści mo­jej, ale po­gło­sce przy­pi­sać mu­szę oko­licz­ność, że naj­zna­ko­mit­si i naj­bar­dziej wpły­wo­wi mę­żo­wie sta­nu mo­jej ści­ślej­szej oj­czy­zny, naj­płod­niej­si w wiel­kie my­śli i czy­ny oj­co­wie na­ro­du, od kil­ku ty­go­dni prze­cho­dzą na­de­mną do po­rząd­ku dzien­ne­go, jak gdy­bym nie był uczci­wym szlach­ci­cem her­bu Sta­ry­ćwik, ale bez­boż­nym wnio­skiem o znie­sie­nie pro­pi­na­cji i cho­dzą­cym za­ma­chem na pol­skość w jej przed­li­taw­skiem i ta­bu­lar­nem zna­cze­niu. Po­seł ob­wo­du tar­no­pol­skie­go igno­ru­je po­pro­stu moją eg­zy­sten­cję; po­seł mia­sta Tar­no­po­la, spo­tkaw­szy mię na uli­cy, prze­wier­ca bły­ska­wi­co­wem spoj­rze­niem swo­jem pierw­sze­go lep­sze­go nie­win­ne­go eks­pre­sa, albo żyd­ka z po­ma­rań­cza­mi, byle man­na du­cho­wa, try­ska­ją­ca z jego źre­ni­cy, nie pa­dła na moją oso­bę – a wznio­sły umysł, zaj­mu­ją­cy się pro for­ma szpi­ta­la­mi ga­li­cyj­skie­mi, umysł pod któ­re­go au­spi­cja­mi nie­zro­zu­mia­ły he­braj­ski wy­raz re­bu­chem prze­ło­żo­ny zo­stał in usum władz au­to­no­micz­nych z idio­mu se­mic­kie­go na chrze­ściań­sko-in­spek­tor­ski – umysł ten, uwa­ża mię za więk­szą jesz­cze ba­ga­tel­kę, niż tę, jaką jest w jego i w Ga­ze­ty Na­ro­do­wej oczach, dwu­dzie­sto-kil­ko­ty­sięcz­na fał­szy­wa po­zy­cja w za­mknię­ciu ra­chun­ków! I w in­nych sfe­rach nie mniej­sze spo­ty­ka­ją mię de­spek­ta. Tu kan­dy­dat, któ­re­go na naj­wyż­szą w świe­cie na­uko­wym po­sa­dę po­wo­łu­je za­ufa­nie… stu­den­tów (tak jak za­ufa­nie in­dy­ków i ka­pło­nów w do­brze urzą­dzo­nej re­stau­ra­cji zwy­kło de­cy­do­wać o przy­ję­ciu lub nie­przy­ję­ciu ku­cha­rza), pa­trzy na mnie z uko­sa, a drób stu­denc­ki go­tów mi ju­tro wy­pra­wić ko­cią mu­zy­kę, albo po­mi­nąć mię przy za­pro­sze­niu na wie­czo­rek, urzą­dzo­ny w celu umo­żeb­nie­nia eg­zy­sten­cji ho­no­ro­wych ty­tu­łów pre­ze­sa, wi­ce­pre­ze­sa i se­kre­ta­rza, ja­ko­też w celu ze­bra­nia fun­du­szów na stam­pi­lię ja­kie­goś to­wa­rzy­stwa "wza­jem­nej po­mo­cy". Każ­dy poj­mie, jak bo­le­snem jest nie sły­szeć po raz set­ny dwu­dzie­sty i siód­my "Ody do mło­do­ści" Mic­kie­wi­cza, wy­gło­szo­nej z uzna­nia god­nym za­mia­rem spra­wie­nia efek­tu, cho­ciaż bez rów­nie uzna­nia god­ne­go skut­ku. O, jest to prze­szy­wa­ją­cem ser­ce! Ale nie dość tego; na wieść, że pi­szę coś o "gło­wach do po­zło­ty", wiel­ka część naj­zna­ko­mit­szych pe­da­go­gów tu­tej­szo­kra­jo­wych, mia­no­wi­cie od­da­nych stu­djom sło­wiań­sko-fi­lo­lo­gicz­nym, po­wzię­ła błęd­ne mnie­ma­nie, ja­ko­bym zbrod­ni­czą ręką chciał wska­zy­wać świa­tu żywe re­zul­ta­ty jej pro­fe­sor­skiej dzia­łal­no­ści, a wszel­ki uczo­ny gra­ma­ty­karz, czy­li zwykł pi­sać "po­win­ne" czy "po­win­ny", tj. czy­li zwykł uwa­żać wy­raz "po­wi­nie­nem" jako przy­miot­nik, czy jako sło­wo cza­so­we – mnie bez­wa­run­ko­wo uwa­ża jako swe­go nie­przy­ja­cie­la. Ach! i głę­biej jesz­cze tkwi w spo­łecz­no­ści na­szej ta nie­uza­sad­nio­na nie­chęć, któ­rej nie­win­ną pa­dam ofia­rą! Oto każ­dy mło­dzie­niec, od dwu­dzie­stu czte­rech do czter­dzie­stu dwu lat wie­ku, każ­dy, któ­ry czu­je się uzdol­nio­nym i po­wo­ła­nym do zdo­by­cia ser­ca, wdzię­ków, ręki i po­sa­gu do­wol­nie mu wska­za­nej pan­ny lub wdo­wy, bądź na pod­sta­wie słusz­ne­go wzro­stu, sze­ro­kich bar­ków i ład­nie za­krę­co­ne­go wąsa, bądź na pod­sta­wie tego, iż jest kon­ce­pi­stą c… k… pro­ku­ra­tor­ji skar­bu, ofi­cja­łem pocz­to­wym, albo asy­sten­tem w za­kła­dzie nie­bez­pie­czeń­stwa ognia i gra­du – każ­dy taki ka­wa­ler w roz­gło­szo­nym lek­ko­myśl­nie, po­wyż­szym ty­tu­le po­wie­ści, upa­tru­je – jak mi Au­str­ja miła i stro­je­nie for­te­pia­nów, tak nie wiem dla­cze­go? – upa­tru­je al­lu­zję, skie­ro­wa­ną wprost do jego oso­by! Ile razy kto za­pu­ka do mo­ich drzwi, krew mi sty­gnie w ży­łach z prze­ra­że­nia i za­glą­dam przez dziur­kę od klu­cza, czy nie są to świad­ko­wie, któ­re­go z tych ob­ra­żo­nych mor­der­ców serc ko­bie­cych, spo­trze­by­wa­czy tu­żur­ków i ko­sme­ty­ków, lub spi­sy­wa­czy zer, po­zwów, re­ce­pi­sów, stor­nów i ri­stor­nów? Nie wspo­mi­nam już wca­le o P. T. ja­śnie oświe­co­nych, ja­śnie i po­pro­stu wiel­moż­nych wła­ści­cie­lach nie­któ­rych więk­szych po­sia­dło­ści, ani o sła­wet­nych na­czel­ni­kach i rad­nych wie­lu gmin, ani o in­nych ko­ry­fe­uszach po­rząd­ku pu­blicz­ne­go, ani o wie­lu prze­wie­leb­nych oj­cach i mat­kach du­chow­nych, ani o owych stu­kil­ku­dzie­się­ciu ty­sią­cach mał­żon­ków, któ­rym Opatrz­ność po­zwa­la co­dzien­nie spać i czu­wać w cie­niu nie­słusz­nie ośmie­szo­ne­go zna­mie­nia prze­wa­gi "des ewig We­ibli­chen" nad zna­ko­mi­tą siłą męz­ko­ści – po­wia­dam tyl­ko jed­nem sło­wem, że dzię­ki naj­czar­niej­szej po­twa­rzy, skom­pro­mi­to­wa­ny je­stem wo­bec wszyst­kich sta­nów, za­wo­dów i warstw czło­wień­stwa, jako czło­wiek, któ­ry wrze­ko­mo śmiał coś wspo­mnieć o gło­wach do po­zło­ty.

Nie na­tem ko­niec. Gło­wa, uwa­ża­na jako część cia­ła nie­zbęd­na ze wzglę­du na po­trze­bę wło­że­nia lub przy­cze­pie­nia gdzieś nowo spra­wio­ne­go ka­pe­lu­sza, wła­ści­wą jest ro­dza­jo­wi żeń­skie­mu rów­nie jak męz­kie­mu. Je­że­li skep­ty­cyzm, cy­nizm i re­li­gij­ny in­dy­fe­ren­tyzm roz­ma­itych tak zwa­nych sa­ty­ry­ków ośmie­lił się twier­dzić, ja­ko­by ta prze­strzeń, dzie­lą­ca kark każ­dej dwu­noż­nej isto­ty, nie­na­le­żą­cej do rodu pta­sie­go, od jej pil­śnio­we­go je­dwab­ne­go, lub sło­mia­ne­go wierz­choł­ka, na­wet u po­słów, pro­fe­so­rów, mar­szał­ków, kon­ce­pi­stów itp. kwa­li­fi­ko­wa­ła się do po­zło­ty, to brak wy­cho­wa­nia jest u nas dość wiel­ki, by oprócz głów, zdo­ła­no upa­trzyć tak­że głów­ki, a czę­sto bar­dzo pięk­ne głów­ki, ozdo­bio­ne mi­ster­nie roz­ku­dła­ne­mi fry­zu­ra­mi, a jed­nak oprócz pu­dru i różu i po­ma­dy, po­trze­bu­ją­ce jesz­cze po­zło­ce­nia, i to w owem sa­ty­rycz­nem, nie­wa­lu­to­wem zna­cze­niu. Kto więc przy­pusz­cza ist­nie­nie głów do po­zło­ty, może bar­dzo ła­two być po­są­dzo­nym o to, że nie przy­pusz­cza, by tro­ska o roz­mno­że­nie ro­dza­ju ludz­kie­go, o kuch­nię, o pra­nie i pra­so­wa­nie bie­li­zny, o ce­ro­wa­nie poń­czoch i, o przy­szy­wa­nie gu­zi­ków do ko­szul, dała się po­go­dzić z ba­da­nia­mi pier­wot­ne­go brzmie­nia grec­kiej li­te­ry the­ta, z do­cho­dze­niem przy­czy­ny po­da­nia ae­ro­li­tów, z te­ra­pią za­ka­że­nia róż­ne­go, z śle­dze­niem roz­wo­ju je­stestw or­ga­nicz­nych od ko­mór­ki, mo­na­dy, em­br­jo­nu, aż do form skoń­czo­nych i wy­ro­śnię­tych, albo z ma­te­ma­tycz­nem ob­li­cze­niem siły lo­ko­mo­bi­lów i wy­trzy­ma­ło­ści kon­struk­cji z la­ne­go lub ku­te­go że­la­za. "W isto­cie czło­wiek taki praw­do­po­dob­nie jest prze­ciw­ni­kiem eman­cy­pa­cji ko­biet, w jej ob­szer­nem po­ję­ciu,. jest tedy nie­przy­ja­cie­lem płci pięk­nej, przy­szłym ko­lek­to­rem ty­sią­ca ko­szów i ko­szy­ków! Ja zaś moi pań­stwo, je­stem jesz­cze mło­dy (nie mam na­wet pię­dzie­się­ciu lat i pi­jam dużo wody) ja chciał­bym się kie­dyś oże­nić, ja nie mogę zo­sta­wać pod cię­ża­rem ta­kie­go oskar­że­nia! Kto ze­chce z pew­ną wy­ro­zu­mia­ło­ścią za­sta­no­wić się nad mo­jem po­ło­że­niem, ten poj­mie, dla­cze­go upro­si­łem lub ubła­ga­łem wy­daw­cę o umiesz­cze­nie ni­niej­sze­go, jak­kol­wiek ob­szer­ne­go i nie­na­le­żą­ce­go do rze­czy "przed­sta­wia" do Głów do po­zło­ty, aże­bym mógł wszem wo­bec i każ­de­mu z osob­na oświad­czyć, iż po­wie­ści tej nie pi­sa­łem, a wy­da­nia jej sta­łem się win­ny je­dy­nie pod na­ci­skiem nie­zwy­kłych i po­gnę­bia­ją­cych oko­licz­no­ści.

Mu­szę w ogó­le z góry ode­pchnąć in­sy­nu­ację, ja­ko­bym kie­dy­kol­wiek pi­sy­wał po­wie­ści. Opo­wiem zkąd spa­dło na mnie to po­są­dze­nie, a po­tem do­pie­ro wspo­mnę, zkąd wzię­ły się "Gło­wy do po­zło­ty". Bę­dzie to hi­stor­ja może za dłu­ga, ale po­nie­waż sza­now­ny czy­tel­nik tak, czy siak, z pew­no­ścią nie czy­tu­je nig­dy żad­nej przed­mo­wy, więc mniej­sza mu o to, czy parę kar­tek mniej lub wię­cej prze­wró­ci – wszak i po­słom na­szym jest to rze­czą obo­jęt­ną, ile są­gów ku­bicz­nych roz­ma­itych spra­woz­dań zło­żą im na pul­pi­tach w re­du­to­wej sali, bo jed­na­ko­wo żad­nych spra­woz­dań nie czy­ta­ją, chy­ba, że p. Gro­chol­ski zwró­ci ich uwa­gę na jaki druk, za­wie­ra­ją­cy ła­ciń­skie obe­lgi na par­la­ment ga­li­cyj­ski, jak np. Sum­mum jus, suma in­ju­ria. In­i­tium sa­pien­tiae est ti­mor do­ming. Prin­cips vult de­ci­pe­re, ergo eli­ga­tur i t… d. Ale na szczę­ście, ja we wszyst­kich kla­sach mia­łem za­wsze trój­kę z ła­ci­ny, i umiem Jej tyl­ko tyle, co lwow­ski ty­go­dni­karz Cza­su, nie uży­ję więc w mo­jem opo­wia­da­niu żad­nej z tych nie­bez­piecz­nych for­mu­łek i obu­rze­nie sza­now­ne­go po­sła ob­wo­du tar­no­pol­skie­go nie zro­bi nie­po­trzeb­nej re­kla­my mo­jej przed­mo­wie. Z wszel­kim więc spo­ko­jem su­mie­nia przy­stę­pu­ję do dal­sze­go opo­wia­da­nia.

Czte­ry lata temu, gdy sejm ga­li­cyj­ski uchwa­lił był wła­śnie ową wie­ko­po­mną re­zo­lu­cję, nad któ­rej zna­cze­niem i do­nio­sło­ścią do­tych­czas ła­mie­my so­bie gło­wy, gdy dla uka­ra­nia nas za tę śmia­łość – tak wiel­ką, sko­ro tak trud­ną do po­ję­cia i do zro­zu­mie­nia, na­czel­ni­kiem rzą­du kra­jo­we­go mia­no­wa­no p. Po­ssin­ge­ra, i gdy jako współ­pra­cow­nik Ga­ze­ty Na­ro­do­wej z wszyst­kich ła­mów tego pi­sma mo­głem do­wie­dzieć się co­dzien­nie, jak wiel­ka klę­ska i pla­ga spa­dła na nasz kraj nie­szczę­śli­wy – czte­ry więc lata temu, opad­nię­ty by­łem znie­nac­ka i w spo­sób wię­cej zdra­dziec­ki niż ry­cer­ski przez przy­ja­cie­la i ów­cze­sne­go pryn­cy­pa­ła mo­je­go, pana Jana, któ­ry na uli­cy i to noc­ną porą, wy­mógł na nie­oględ­no­ści mo­jej so­len­ne przy­rze­cze­nie, że na­pi­szę po­wieść dla od­cin­ku jego Ga­ze­ty. Po­nie­waż jed­nak pan Jan bywa zwy­kle bar­dzo na­tar­czy­wym, więc nie kon­ten­to­wał się tak ogól­ni­ko­wem przy­rze­cze­niem, ale mu­sia­łem mu nad­to przy­siądz na wszyst­kie świę­to­ści czer­ni­dła dru­kar­skie­go, że po­czą­tek przy­rze­czo­nej po­wie­ści przy­nio­sę mu na­za­jutrz. Nie było rady – przy­szedł­szy do domu, za­pa­li­łem lam­pę i za­czą­łem roz­my­ślać nad nie­szczę­śli­wym lo­sem, moim, jako ska­za­ne­go na po­wie­ścio­pi­sa­rza mal­gre lui, nad nie­szczę­śli­wym lo­sem ga­ze­ty, ska­za­nej na to, aby umiesz­cza­ła, co­kol­wiek kto na­pi­sze, i nad nie­szczę­śli­wym lo­sem kra­ju, ska­za­ne­go na… Po­ssin­ge­ra. Gdy już by­łem bli­ski roz­pa­czy, i w mę­kach zwąt­pie­nia ko­ły­sząc się na krze­śle przed biór­kiem i my­śląc z ko­lei to o nie­zna­nej mi jesz­cze mo­jej po­wie­ści, to o drob­nym gar­mon­dzie ga­ze­ty, to zno­wu iry­tu­jąc się usta­no­wie­niem ośmiu wi­ce­gu­ber­na­to­rów w Ga­li­cji przez tego nie­zno­śne­go p. Po­ssin­ge­ra – wle­pi­łem oczy w su­fit – jak gdy­by to był su­fit bu­do­wa­ny pod au­spi­cja­mi dr. Die­tla, i mógł lada chwi­la za­wa­lić się i po­ło­żyć ko­niec moim cier­pie­niom – na­gle do­le­cia­ły mię z uli­cy dwa sło­wa wy­rze­czo­ne przez ja­kie­goś spóź­nio­ne­go sztam­ga­sta ja­kie­goś źle przez po­li­cję do­zo­ro­wa­ne­go szyn­ku:

– Ej, co tam! By­wa­ło go­rzej!

Pro­mień bo­skie­go świa­tła, za­świe­co­ny świę­to­bli­wą ręką naj­po­boż­niej­sze­go i naj­przy­stoj­niej­sze­go z mło­dych wi­ka­rych pew­nej ar­chi­ka­te­dry, nie mógł by był zbłą­ka­nej owiecz­ce roz­ja­śnić le­piej dróg, któ­re­mi kro­czyć… nie po­win­na, ani­że­li mi te sło­wa roz­ja­śni­ły moją, ga­ze­ty i kra­ju sy­tu­ację. Tak jest! By­wa­ło go­rzej, mnie, ga­ze­cie i kra­jo­wi! Chwy­ci­łem za pió­ro i nie ja, ale pan Jan przez moje me­dium, jak duch przez sto­lik spi­ry­ty­sty, po­czął kre­ślić ów stan opła­ka­ny, w ja­kim znaj­do­wa­li­śmy się wszy­scy, nim na­sta­ły te cza­sy, kie­dy hr. Gro­łu­chow­ski po raz dru­gi zo­stał na­miest­ni­kiem.

O wscho­dzie słoń­ca za­nio­słem ma­nu­skrypt panu Ja­no­wi, i po­sze­dłem spać. Ale co to za sen, mój Boże! Śni­ło mi się, że je­stem wzię­ty w śrubsz­tok, i że pan Jan na cze­le trzy­dzie­stu ze­ce­rów i dwóch ty­się­cy abo­nen­tów, śru­bu­je mię za­wzię­cie, aby ze mnie wy­ci­snąć resz­tę po­wie­ści. Co naj­gor­sza, to że sen zi­ścił się na­za­jutrz – – by­łem w isto­cie w śrubsz­to­ku, i pan Jan wy­śru­bo­wał ze mnie nie jed­nę po­wieść, ale dwie – był­by może wy­śru­bo­wał trze­cią i czwar­tą, Bóg wie któ­rą – ale sko­rzy­sta­łem z chwi­li, w któ­rej za­ję­ty był prze­ra­bia­niem swo­jej po­li­ty­ki na ko­py­to p. Rrze­czu­no­wi­cza – da­łem dra­pa­ka i opar­łem się, aż w Dzien­ni­ku Pol­skim.

Przy tym anti – spi­ry­ty­stycz­nym i bez­wy­zna­nio­wym or­ga­nie mia­łem spo­kój, i po­świę­ca­łem się przez dłu­gi czas re­da­go­wa­niu waż­nej ru­bry­ki: "Przy­je­cha­li do Lwo­wa" zaj­mu­jąc się obok tego jesz­cze tyl­ko ko­rek­tą mar­gi­ne­sów. Do­kład­ne i su­mien­ne wy­ko­ny­wa­nie mo­je­go po­słan­nic­ta pu­bli­cy­stycz­ne­go nie­roz­łącz­ne było od cho­dze­nia po ho­te­lach i od za­glą­da­nia do omni­bu­sów i fia­krów, przy­by­wa­ją­cych z dwor­ca ko­lei że­la­znej, bo każ­dy przy­jeż­dża­ją­cy musi być za świe­ża wy­dru­ko­wa­ny w dzien­ni­ku, i pu­blicz­ność nie zno­si no­win, ma­ją­cych już pe­wien haut – gout, to­le­ro­wa­ny tyl­ko w be­ka­sach, a rzad­ko kie­dy w kacz­kach. Nie­da­wa­no od­ko­pio­waw­szy wła­śnie z ta­bli­cy szwaj­ca­ra pew­ne­go ho­te­lu na­zwi­ska no­wo­przy­by­łych go­ści i za­bie­ra­jąc się do wyj­ścia, zsze­dłem się z mło­dym czło­wie­kiem w po­dróż­nem ubra­niu, zna­mio­nu­ją­cem nie­po­spo­li­cie do­bry stan fi­nan­sów i wy­pła­cal­ność, przed któ­rą na­wet bank hi­po­tecz­ny mu­siał­by otwo­rzyć na roz­cież swo­je con­to – cor­ren­te, nie żą­da­jąc po­rę­cze­nia Rot­szyl­da, Siny i sze­ściu mo­carstw eu­ro­pej­skich. Fi­zjo­no­mia tego mło­de­go czło­wie­ka wy­da­ła mi się zna­jo­mą, wpa­try­wa­li­śmy się je­den w dru­gie­go i po­zna­li­śmy się jako bar­dzo daw­ni ko­le­dzy i przy­ja­cie­le. Ed­mund – to jest jego imię – przy­wi­tał mię ser­decz­nie i po przy­ja­ciel­sku, choć wy­glą­dał tak do­stat­nio i oka­za­le, jak gdy­by przez dłuż­szy czaś za­rzą­dzał ko­le­ją lwow­sko czer­nio­wiec­ką, albo jak gdy­by mło­de swo­je, a nie­usta­lo­ne losy po­łą­czył na wie­ki z za­bez­pie­czo­ne­mi w ta­bu­li kra­jo­wej lo­sa­mi ja­kiej już nie­co mniej mło­dej pan­ny lub wdo­wy. Po­szli­śmy na górę do jego po­miesz­ka­nia, stał bo­wiem w tym sa­mym ho­te­lu, i roz­ga­da­li­śmy się o daw­nych cza­sach, o wspól­nie prze­by­tej bie­dzie, o jego za­wo­dach i roz­cza­ro­wa­niach, o mo­ich ko­fi­ska­tach i ko­zach i t… d. O mo­ich roz­cza­ro­wa­niach mó­wić nie mo­gli­śmy, bo pa­trząc na świat ze sta­no­wi­ska re­dak­to­ra ru­bry­ki "Przy­je­cha­li do Lwo­wa", i ze sta­no­wi­ska ko­rek­to­ra mar­gi­ne­sów, nie mogę oczy­wi­ście nig­dy łu­dzić się do tego stop­nia, abym kie­dy­kol­wiek w ży­ciu do­znał za­wo­du. Ru­bry­ka moja otwie­ra owszem pole jak naj­czar­niej­sze­mu pe­sy­mi­zmo­wi – wy­obraź­cie so­bie pań­stwo tyl­ko, co to zna­czy, spo­strze­gać przez dłu­gi sze­reg lat ta­kie mnó­stwo lu­dzi za­ję­tych nie­stan­nie przy­jeż­dża­niem do Lwo­wa i wy­jeż­dża­niem na­po­wrót, i dojść na­ko­niec do prze­ko­na­nia, że gdy­by wca­le nie przy­jeż­dża­li, ani Lwów by na­tem nie stra­cił, ani oni. W ogó­le ja i sta­ry Ję­drzej, któ­ry od kil­ku­na­stu lat nosi co­dzień parę ko­szów dzien­ni­ka na pocz­tę, je­ste­śmy naj­pe­sy­mi­stycz­niej­sze­mi in­dy­wi­du­ami w ca­łej re­dak­cji, i po­wia­da­my so­bie, że czło­wiek krę­ci się tędy i tam­tę­dy, a nig­dy nic lep­sze­go z tego nie wyj­dzie, i tyl­ko po­de­szwy się zdzie­ra­ją.

Ko­le­ga mój Ed­mund, któ­ry tak­że krę­cił się wie­le "tędy i tam­tę­dy" po świe­cie bo­żym, nie mógł tego po­wie­dzieć o swo­ich po­de­szwach. Jak już za­uwa­ży­łem, gar­de­ro­ba jego – ta ma­ter­jal­na fi­zjo­no­mia czło­wie­ka, po­dług któ­rej są­dzą go czę­ściej i chęt­niej, niż po­dług wy­ra­zu twa­rzy i po­dług sen­su mowy – zna­mio­no­wa­ła ra­czej oby­wa­te­la sta­tecz­nie osia­dłe­go i przy­zwy­cza­jo­ne­go wię­cej do wi­do­ku ognio­trwa­łej kasy w swo­im sy­pial­nym po­ko­ju, niż do tę­sk­ne­go wy­cze­ki­wa­nia, ry­chło­li na­dej­dzie "pierw­szy" a z nim wy­pła­ta pen­sji.

Skie­ro­wa­łem roz­mo­wę na ten przed­miot, aby się do­wie­dzieć, co spo­wo­do­wa­ło tak ko­rzyst­ną zmia­nę sto­sun­ków daw­ne­go ko­le­gi? Zbył mię ni­tem, ni owem.

– Wiesz prze­cież, rzekł, że by­łem za­wsze gło­wą do po­zło­ty, jak­kol­wiek przy­pi­sy­wa­li­ście mi całe mnó­stwo roz­ma­itych ta­len­tów i zdol­no­ści. Gło­wy tego ro­dza­ju, mój ko­cha­ny, ro­dzą się pra­wie za­wsze w czep­kach, i prę­dzej lub póź­niej bez wła­snej pra­cy i za­słu­gi wcho­dzą w po­sia­da­nie fun­du­szów, po­trzeb­nych im do ze­wnętrz­nej… po­zło­ty. Mnie zmia­na ta losu spo­tka­ła wcze­śniej niż in­nych – nam za­le­d­wie lat trzy­dzie­ści sześć, a mogę już spo­glą­dać na moją prze­szłość, na wal­kę z nę­dzą i nie­do­stat­kiem, na pra­cę o ka­wa­łek chle­ba po­wsze­dnie­go, jak na sen nie­przy­jem­ny, któ­ry nig­dy nie wró­ci. Obym z rów­nym spo­ko­jem i rów­ną otu­chą mógł spo­glą­dać na inne do­świad­cze­nia, na inne bo­le­śniej­sze stro­ny tej wal­ki z ży­ciem, któ­rą prze­by­łem!

Tu przy­ja­ciel mój wes­tchnął głę­bo­ko – przy­po­mnia­łem so­bie, że przed laty, ko­chał się po­noś dość nie­szczę­śli­wie, że od­strych­nę­li się byli od nie­go naj­lep­si jego przy­ja­cie­le, a lu­dzie po­waż­ni, sen­za­ci, ki­wa­jąc rę­ka­mi, po­wta­rza­li o nim z po­gar­dą: "La­da­co!" Zro­zu­mia­łem, o ja­kich chciał mó­wić do­świad­cze­niach, i wi­dząc przed sobą czło­wie­ka, któ­ry wca­le nie wy­glą­dał, jak "lada co", kiw­ną­łem tak­że.

ręką, na znak lek­ce­wa­że­nia nie­słusz­nej opi­nii. – Ro­zu­miem, co chcesz po­wie­dzieć, mó­wił da­lej Ed­mund. – Ty, jako fa­bry­kant opi­nii pu­blicz­nej (tu zro­bi­łem minę ile moż­no­ści skrom­ną) mo­żesz śmiać się jej w oczy, jak au­gur rzym­ski. Ja, nie na­le­żę do jej re­gu­la­to­rów, a ro­bie to samo. Lek­ce­wa­ży­łem ja, gdy by­łem jed­nym z wie­lu tu­rec­kich świę­tych tej ka­to­lic­kiej kra­iny – lek­ce­wa­żę ją dzi­siaj, kie­dy po­trze­bo­wał­bym tyl­ko ka­zać wy­la­kie­ro­wać moje her­by na kil­ku ka­re­tach, za­sze­le­ścieć wa­lo­ra­mi, któ­re mam w pu­gi­la­re­sie, na­kar­mić kil­ka­na­ście dusz lo­kaj­skich i po­słać je po tę wa­szą opi­nię, aby przy­szła ła­sić mi się do nóg, jak do­brze wy­tre­so­wa­ny wy­żeł. Nie to – co in­ne­go boli mię cza­sem, ale mó­wić o tem nie lu­bię. Je­że­liś cie­kaw – to za­gra­ni­cą, znu­dów, spi­sa­łem coś na­kształt mo­jej bio­gra­fii – weź i prze­czy­taj.

Nie bez we­wnętrz­nej oba­wy wzią­łem do ręki po­da­ny mi dość spo­ry ma­nu­skrypt; nie­któ­rzy bo­wiem au­to­ro­wie nie­tyl­ko wy­ty­ka­ją nam dzien­ni­ka­rzom swo­je pra­ce, ale mają jesz­cze pre­ten­sję, aby­śmy ta­ko­we czy­ta­li, i bio­rą nas póź­niej na eg­za­min, o ile oce­ni­li­śmy pięk­no­ści ich sty­lu i po­lot ich gie­niu­szu. Ed­mund prze­rwał tra­pią­ce mię my­śli na­głem za­py­ta­niem:

– Jak­że się to­bie po­wo­dzi? Ile już ka­mie­nic ku­pi­łeś we Lwo­wie?

Roz­śmia­łem się, ale w śmie­chu moim było tyle mi­mo­wol­nej go­ry­czy i mia­łem snać tak wy­raź­nie minę dłuż­ni­ka, za­le­ga­ją­ce­go z ratą w "ka­sie za­licz­ko­wej", że przy­ja­ciel mój od­gadł bez dal­szej in­da­ga­cji, co mój śmiech ozna­czał.

– Wszak "pi­szesz temu, kto ci pła­ci!"

– Tak, to praw­da, ale nie mo­głem nig­dy zde­cy­do­wać się do pi­sa­nia temu, kto wię­cej pła­ci. A pła­cą róż­nie, u nas i wszę­dzie. Na­pisz po zgo­nie Pola, że był on wiesz­czem ca­łe­go na­ro­du, że ko­chał całą Pol­skę i dla ca­łej śpie­wał – te do­sta­niesz za to we Lwo­wie, czter­dzie­ści gul­de­nów mie­sięcz­nie. Na­pisz, że Pol był po­etą, uwiecz­nia­ją­cym tra­dy­cje wiel­kich pa­nów i ich sław­nych koni, i że nie – pa­no­wie, nie mają do nie­go żad­ne­go pra­wa – a do­sta­niesz za to… sto gul­de­nów w Kra­ko­wie. Ja sam, zwró­ci­łem na… sie­bie uwa­gę re­dak­to­rów wie­deń­skich, bo nie chwa­ląc się mam pew­ną wpra­wę w re­da­go­wa­niu ru­bry­ki: "Przy­je­cha­li do Lwo­wa" – ofia­ro­wa­no mi, jak na mnie, wca­le świet­ną po­zy­cję, by­łem się prze­niósł do Wied­nia, ale od­mó­wi­łem…

– Dla­cze­goż więc nie za­pro­te­sto­wa­łeś, gdy po­wie­dzia­no, że pi­szesz temu, kto ci pła­ci?

– Bo… nie war­to. Gdy­bym miał her­by na ka­re­tach, wa­lo­ry w pu­gi­la­re­sie, i lo­kaj­skie du­sze u mo­je­go sto­łu, jak ty po­wia­dasz, to mógł­bym sprze­dać oj­czy­znę, okpić ro­dzo­ną mat­kę, oszu­kać jed­ną po­ło­wę świa­ta, a u dru­giej uży­wać jak naj­czo­ło­bit­niej­sze­go po­wa­ża­nia. Sko­ro rzecz ma się in­a­czej, nie zo­sta­je mi nic, jak tyl­ko po­dzie­lać two­je za­pa­try­wa­nie się na opi­nię, pu­blicz­ną,.

– Ależ pod wzglę­dem ma­ter­jal­nym, i dzi­siej­sza two­ja po­zy­cja nie po­win­na być tak złą?

– Za­pew­ne, za­pew­ne, idzie­my w górę… ale wi­dzisz mój ko­cha­ny, trud­no wy­ma­gać od wy­daw­cy, aby mię ob­sy­py­wał bank­no­ta­mi za pro­wa­dze­nie tak skrom­nej ru­bry­ki. Ba! gdy­bym pi­sy­wał przy­tem po­wie­ści, albo coś po­dob­ne­go! Lecz na to nie mam cza­su. Dniem i nocą, mu­szę ho­dzić po ho­te­lach i no­to­wać, kto przy­je­chał…

Wy­raz nie­zmier­nej li­to­ści za­ja­śniał na po­czci­wej twa­rzy mo­je­go przy­ja­cie­la. W hu­ma­ni­tar­nym swo­im za­pa­le, zmu­sił on mnie do przy­ję­cia w pre­zen­cie ma­nu­skryp­tu, któ­ry trzy­ma­łem w ręku. Po­że­gna­łem go i za­raz na scho­dach oglą­da­łem ten pre­zent. Na okład­ce był na­pis: "Gło­wy do po­zło­ty. " Treść no­si­ła wszel­kie zna­mio­na pra­cy czło­wie­ka, któ­ry nie ma nic do czy­nie­nia i pi­sze dla za­bi­cia cza­su. Wy­daw­ca mój od­krył w niej ja­kieś za­le­ty, i ku­pił ode­mnie ma­nu­skrypt za tak ba­jecz­ną sumę, ja­kiej nie za­pła­ci­li mi nig­dy za naj­do­kład­niej­szy spis. tych, co "przy­je­cha­li do Lwo­wa".

I oto, zkąd się wzię­ły "Gło­wy do po­zło­ty". Rę­czę uro­czy­ście – a po­nie­waż nie cho­dzi tu o po­życz­kę, więc każ­dy przyj­mie za­pew­ne moje po­rę­cze­nie – że z "gło­wa­mi" temi w ża­den inny spo­sób nie szu­ka­łem za­czep­ki, oprócz spo­so­bu po­wy­żej opi­sa­ne­go, od­po­wie­dzial­ność tedy żad­na nie spa­da na mnie, i każ­dy z mo­ich sza­now­nych przy­ja­ciół bez wzglę­du na to, ja­kie­go ga­tun­ku gło­wę nosi na kar­ku, może śmia­ło za­cho­wać dla mnie w ser­cu swo­jem daw­niej­sze, swo­je wzglę­dy.

Czas jed­nak­że, abym już raz do­pu­ścił do gło­su wła­ści­we­go au­to­ra, po­wie­ści – bo po­stą­pi­łem so­bie z nim tak, jak mow­ca, któ­ry po za­mknię­ciu dys­ku­sji pod po­zo­rem po­wie­dze­nia kil­ku słów dla zro­bie­nia "oso­bi­stej uwa­gi", ko­rzy­sta z ab­sor­bu­ją­cej prze­wod­ni­czą­ce­go mi­micz­nej kon­ser­wa­cji z lożą słu­cha­czek i pra­wi przez dwie go­dzi­ny o tem, i o owem.

Nim ustą­pię z try­bu­ny, wi­nie­nem ato­li za­do­wo­lić cie­ka­wość pu­blicz­ną co do ry­so­pi­su p. Ed­mun­da, któ­re­go nie zna­la­złem w jego ma­nu­skryp­cie. Jest to obec­nie, jak już po­wie­dzia­łem, męz­czy­zna li­czą­cy 36 lat wie­ku, słusz­ne­go wzro­stu i wca­le re­gu­lar­nych ry­sów twa­rzy. Wło­sy i za­rost ma ko­lo­ru ciem­no­blond, płeć bia­łą, uło­że­nie do­bre, wy­zna­je za­sa­dy de­mo­kra­tycz­ne i jak każ­dy praw­dzi­wy de­mo­kra­ta, ma – nie wiem zkąd – róż­ne na­wycz­ki de­mo­kra­tycz­ne. Co się ty­czy wia­ry­god­no­ści jego opo­wia­da­nia, nie ule­ga ona naj­mniej­sze­mu po­wąt­pie­wa­niu, znam go bo­wiem z tej stro­ny, że o so­bie sa­mym prę­dzej coś po­wie złe­go, niż coś do­bre­go, o dru­gich zaś woli wca­le nie mó­wić,. niż bez po­trze­by ko­niecz­nej, wy­ra­żać o nich nie­ko­rzyst­ne zda­nie. Jed­nem sło­wem, jest to bar­dzo po­rząd­ny czło­wiek, a gdy­by mu w czy­ich oczach ro­bi­ło ujmę to, że się wda­je z dzien­ni­ka­rza­mi, więc pro­szę przy­jąć do wia­do­mo­ści, iż na­wet naj­wyż­sze fi­gu­ry w na­szym kra­ju do­pusz­cza­ją się cza­sem tego błę­du, nie tra­cąc mimo to za­ufa­nia współ­o­by­wa­te­li. Co do mnie – skoń­czy­łem.

Au­tor

"Pan­ny Emi­lii" i "Ko­ro­nia­rza w Ga­li­cji".

Tom III.ROZ­DZIAŁ I.

Po­mi­mo jed­nak, a może wła­śnie dla tej na­iw­nej i pro­sto­dusz­nej głu­po­ty miał on w so­bie coś, co go ro­bi­ło mi­łym i sym­pa­tycz­nym, i co był­bym nie­za­wod­nie spo­strzegł od razu, gdy­by nie nie­chęć, jaką mu­sia­łem czuć ku wszyst­kim Klo­now­skim w ogó­le, i gdy­by nie wspo­mnie­nia pew­nych za­tar­gów stu­denc­kich z Ław­ro­wa. Te­raz, gdy już lody były prze­ła­ma­ne, po­lu­bi­łem go tem­bar­dziej, gdy wszy­scy w ogó­le mamy ja­kiś nie­wy­tłu­ma­czo­ny po­ciąg ku lu­dziom, z któ­ry­mi dla bła­hych po­wo­dów skrzy­żo­wa­li­śmy przed­tem że­la­zo.

Za­ba­wi­łem dłu­żej niż moi ko­le­dzy w to­wa­rzy­stwie Gu­cia i jego świad­ków, a gdy wy­sze­dłem na uli­cę, mia­łem na­ma­cal­ną spo­sob­ność prze­ko­na­nia się o tem, co twier­dzą w ca­łej Pol­sce: tj. że Lwów jest plot­kar­skiem mia­stem. Nim usze­dłem taką prze­strzeń, jaka dzie­li gmach te­atral­ny od pla­cu Mar­jac­kie­go, spo­tka­łem kil­ku zna­jo­mych, a wszy­scy wie­dzie­li już, że mia­łem po­je­dy­nek z po­rucz­ni­kiem Klo­now­skim,. Co wię­cej, gdy przy­sze­dłem do domu, Jó­zio już tak­że wie­dział o wszyst­kiem, a na­do­miar mo­je­go zdzi­wie­nia opo­wia­dał mi, że do­nio­sły mu o tem naj­pier­wej: cio­cia Elż­bie­ta i El­sia, któ­re przy­szły go były od­wie­dzić. Sły­sza­ły one za rzecz pew­ną, że bi­łem się, z Klo­now­skim o pa­nią Ma­mu­ło­wi­czo­wą (!) i zgor­szo­ne były okrop­nie tym skan­da­lem. Do­pie­ro Jó­zio wy­pro­wa­dził je z błę­du, opo­wia­da­jąc im, że wła­ści­wie on wy­zwał Gu­cia, a ja za­pew­ne bez jego Wie­dzy i woli za­stą­pi­łem go, gdy zwich­nął rękę. Jó­zio roz­ża­lo­ny był moc­no i nie­mi­le do­tknię­ty moim po­stęp­kiem, ale po­czci­wy chło­pak udo­bru­chał się pręd­ko, tem­bar­dziej gdy w cią­gu dnia od­wie­dził go je­den z se­kun­dan­tów prze­ciw­nej stro­ny i do­rę­czył mu list przy­ja­ciel­ski, w któ­rym Gu­cio ża­ło­wał, że bę­dąc ran­nym nie może go prze­pro­sić oso­bi­ście, je­że­li mimo swej woli uchy­bił mu w czem­kol­wiek.

Po po­łu­dniu, gdy wró­ci­łem z ko­le­giów, Jó­zio­wi było znacz­nie le­piej, ale o wdzia­niu fra­ka jesz­cze nie było mowy, a tym­cza­sem co chwi­la wpa­dał do po­ko­ju któ­ryś z ko­le­gów, zre­kru­to­wa­nych na wie­czo­rek do pani Lesz­czyc­kiej – każ­dy moc­no za­afe­ro­wa­ny i z taką miną, jak gdy­by na­der waż­ne in­te­re­sa spo­czy­wa­ły na jego bar­kach. Byli i tacy, któ­rych wo­ale nie pro­szo­no, ale któ­rzy mimo to po­ja­wia­li się w cu­kier­niach i in­nych miej­scach pu­blicz­nych ozdo­bie­ni bia­łe­mi kra­wat­ka­mi i przy­stro­je­ni w pa­lio­we rę­ka­wicz­ki, aby dać do­my­śle­nia, że idą na bal do "hra­bi­ny Lesz­czyc­kiej" któ­ra, jak już… po­wszech­nie wie­dzia­no, urzą­dzi­ła była wła­śnie dom na wiel­ką ska­lę i na któ­rej sa­lo­nach zbie­rać się mia­ła śmie­tan­ka "to­wa­rzy­stwa", a przy­najm­niej, jego naj­tłu­ściej­sze "pod­śmie­ta­nie".

– A ty się cze­mu nie zbie­rasz? – za­gad­nął mię Jó­zio.

– Nie mogę cię prze­cież zo­sta­wić sa­me­go, nu­dził­byś się okrop­nie…

– Ale nie, nie, idź ko­niecz­nie. Cio­cia i El­sia na­ka­zy­wa­ły mi­pa­rę razy, abym cię wy­pra­wił!

– Żar­tu­jesz!

– Nie, owszem, mó­wię zu­peł­nie ser­jo. Cio­cia po­trze­bu­je cię,. bo sko­ro ja wstać nie mogę, bę­dziesz mię za­stę­po­wał w obo­wiąz­kach za­stęp­cy go­spo­da­rza domu: ro­zu­miesz mię? Bę­dziesz uwa­żał, aby star­szym pa­nom da­wa­no star­sze wina, itp. Co się zaś ty­czy Elsi, za­an­ga­żo­wa­łeś ją do ma­zu­ra, i do ko­tyl­jo­na, i ka­za­ła ci to przy­po­mnieć – czy ci to nie wy­star­cza? Idź, idź – je­steś dzi­siaj le lion du jour, ko­rzy­staj z tego!

– Tak… ale…

– Nie ma żad­ne­go ale – jak nie pój­dziesz, to ob­ró­cę się do ścia­ny i przez cały wie­czór ani sło­wa nie prze­mó­wię do cie­bie! Uści­ska­łem Jó­zia za tę groź­bę, o któ­rej wie­dzia­łem, że po­cho­dzi z przy­ja­ciel­skiej życz­li­wo­ści, i po­czą­łem się ubie­rać. Nim jesz­cze skoń­czy­łem, nad­biegł lo­kaj p. Lesz­czyc­kiej z oznaj­mie­niem, że "ja­śnie pani" pro­si, aby pan ba­ron (to mia­ło ozna­czać mnie) przy­szedł wcze­śnie, przy­najm­niej o siód­mej, bo "ja­śnie pani" bar­dzo pro­si o to pana ba­ro­na. Po­wo­dem tej no­bi­li­ta­cji mo­jej z prze­sko­cze­niem niż­szych stop­ni szla­chec­twa był nie­za­wod­nie gul­den, któ­re­go da­łem raza lo­ka­jo­wi za po­da­nie mi pa­le­to­ta, nie ma­jąc drob­nych pie­nię­dzy przy so­bie. W sku­tek tak na­tar­czy­wych za­pro­szeń wy­bra­łem się tedy w isto­cie bar­dzo wcze­śnie do p. Lesz­czyc­kiej. El­sia ubie­ra­ła się jesz­cze i była nie­wi­dzial­ną – cio­cia zaś mia­ła do zwal­cze­nia nie­sły­cha­ne trud­no­ści z po­wo­du nie­po­ro­zu­mień, ja­kie po­wsta­ły przy za­ma­wia­niu tor­tów i lo­dów w cu­kier­ni. Mu­sia­łem bie­gać i za­ła­twiać te trud­no­ści – na­stęp­nie zaś, kosz­to­wać roz­ma­ite wina i wy­da­wać o nich moją opi­nię. By­łem bar­dzo złym znaw­cą, nie o tyle jed­nak, bym nie po­znał, że wszyst­kie te pły­ny były okrop­nie li­che. Ale El­sia ubra­ła się już była tym­cza­sem, i z oba­wy, że mię cio­cia wy­szłe zno­wu od­mie­niać wino, po­peł­ni­łem tę nie­uczci­wość, że po­chwa­li­łem nad mia­rę wszyst­kie te czer­wo­ne i bia­łe ga­tun­ki tru­ci­zny, któ­re mi kosz­to­wać ka­za­no.

El­sia była cza­ru­ją­cą w bia­łej suk­ni z tu­ni­ką me­ta­licz­no­zie­lo­ne­go ko­lo­ru i w fry­zu­rze lek­ko po­sy­pa­nej pu­drem. Cio­cia po­szła po­zrzę­dzić na służ­bę w in­nych po­ko­jach – w sa­lo­nie, oprócz nas oboj­ga, znaj­do­wał się tyl­ko bia­ły mu­rzyn w czar­nym fra­ku, na­ję­ty na całą noc do zbi­ja­nia so­bie pal­ców na for­te­pia­nie. Mu­rzyn ten ro­zu­miał tyl­ko po nie­miec­ku, i jak wszy­scy inni mu­rzy­ni tego ro­dza­ju, po cze­sku. By­li­śmy więc sami.

Była to chwi­la na­der sto­sow­na do wy­ko­na­nia mo­ich po­sta­no­wień, po­wzię­tych w sku­tek li­stu Her­mi­ny, a od­ro­czo­nych dla dość bła­hych po­wo­dów. Wszak cho­ciaż pięk­ny p. Do­mi­nik z ta­kim za­chwy­tem wspo­mi­nał o Elsi, ona na­to­miast nig­dy o nim nie wspo­mi­na­ła

– a cho­ciaż cio­cia Elż­bie­ta, za­po­wia­da­jąc swój wie­czo­rek, z bar­dzo zna­czą­cem spoj­rze­niem zwró­ci­ła się była ku swo­jej sio­strze­ni­cy i z pew­nym na­ci­skiem wy­rze­kła: – Wiesz El­siu, bę­dzie i pan Do­mi­nik! – to El­sia na­der obo­jęt­nie przy­ję­ła tę wia­do­mość i nic mo­ich obaw nie uspra­wie­dli­wia­ło. Zresz­tą, je­że­li mię drę­czy­ła nie­pew­ność, to wła­śnie dla po­ło­że­nia jej koń­ca na­le­ża­ło mi po­mó­wić z El­sią otwar­cie – czu­łem to do­sko­na­le i usi­ło­wa­łem wmó­wić w sie­bie po­trzeb­ną do tego sta­now­cze­go kro­ku od­wa­gę. Ale kie­dy spoj­rza­łem na nią, tak uro­czą, tak peł­ną dzie­wi­cze­go wdzię­ku i owej ary­sto­kra­tycz­nej wy­twor­no­ści, bro­nią­cej na pierw­szy rzut oka wszel­kie­go przy­stę­pu do ser­ca każ­de­mu zbyt śmia­łe­mu śmier­tel­ni­ko­wi – kie­dy po­my­śla­łem, że mam zu­chwa­le wy­cią­gnąć rękę po klej­not tak nie­oce­nio­ny – stru­chla­łem jak zło­czyń­ca, co w chwi­li wy­ko­na­nia zbrod­ni cofa się, spo­strze­gł­szy jej ogrom. Gdy­bym był miał do wy­bo­ru, bić się z ca­łym puł­kiem hu­za­rów lub wy­rzec tych kil­ka słów, o któ­re cho­dzi­ło, był­bym bez na­my­słu wy­brał pierw­sze – ma się tedy ro­zu­mieć, że sta­łem po­mię­sza­ny i mil­czą­cy, zdo­byw­szy się za­le­d­wie na wy­nu­rze­nie żalu, że nie by­łem w domu, kie­dy El­sia z pa­nią Lesz­czyc­ką od­wie­dza­ły Jó­zia.

– A gdzie to pan by­łeś – od­par­ła – czy może u pani Ma­mu­ło­wi­czo­wej?

– Wszak pora była zbyt wcze­sną do ro­bie­nia wi­zy­ty…

– Za­pew­ne, ale je­ste­ście pań­stwo tak nie­roz­łącz­ny­mi, że nie mogę so­bie wy­obra­zić pana bez pani Ma­mu­ło­wi­czo­wej, ani jej bez pana. Na wie­czor­ku u pani Mar­szew­skiej wi­dzia­łam, że ba­wi­li­ście się pań­stwo wy­bor­nie, sami dla sie­bie.

– Co do mnie, ba­wi­łem się bar­dzo źle na tym wie­czor­ku. Mu­sia­łem mieć minę bar­dzo de­spe­rac­ką, gdy to mó­wi­łem, bo Elsi wi­docz­nie żal się zro­bi­ło, że żar­to­wa­ła ze mnie. Zmie­ni­ła na­gle ton i po­czę­ła ubo­le­wać na ser­jo nad szka­rad­nym zwy­cza­jem, ja­kim są po­je­dyn­ki w ogó­le, i nad dru­gim zwy­cza­jem, wię­cej lo­kal­nym, tj. nad plot­ka­mi.

– Mu­sisz pan wie­dzieć, że dziś rano wpa­dła do nas pani Mar­szew­ska i opo­wie­dzia­ła cio­ci, że pan bi­łeś się z po­rucz­ni­kiem Klo­now­skim o pa­nią Ma­mu­ło­wicz. Całe mia­sto mówi tyl­ko o tem, i my tak­że uwie­rzy­ły­śmy, póki Jó­zio nie opo­wie­dział nam, jak się rzecz mia­ła w isto­cie. Bar­dzo to przy­ja­ciel­ski i ry­cer­ski po­stę­pek z pań­skiej stro­ny, że pan wy­rę­czy­łeś mego bra­ta, ale we wszyst­kich ta­kich awan­tu­rach nie ma za grosz sen­su. Fe, już dru­gi raz po­je­dyn­ku­jesz się pan bez po­trze­by – to bar­dzo brzyd­ko – ja nie chcę tego! Niech mi pan Ed­mund obie­ca, że wię­cej po­je­dyn­ko­wać się nie bę­dzie!

Te­raz, albo nig­dy – po­my­śla­łem so­bie – i już mia­łem na ustach za­py­ta­nie, dla­cze­go żąda ode­mnie tej obiet­ni­cy, kie­dy na­gle szmer zro­bił się w sa­lo­nie, a we­szli pierw­si go­ście, pani Mar­szew­ska z cór­ka­mi, Po­mul­ski, ksią­żę Kan­ty­mir­ski, i kil­ku sze­re­go­wych dan­se­rów. Prze­rwa­no nam roz­mo­wę w chwi­li, kie­dy mo­gła wziąć dla mnie ob­rót… sta­now­czy. By­łem tak roz­tar­gnio­ny, że za­le­d­wie wie­dzia­łem, z kim się wi­tam, pod­czas gdy co­raz wię­cej osób za­peł­nia­ło sa­lon. Od­po­wia­da­łem od rze­czy na za­py­ta­nia, któ­re mi czy­nio­no, dep­ta­łem da­mom… po suk­niach, wy­wró­ci­łem kan­de­la­ber z za­pa­lo­ne­mi świe­ca­mi i omal nie od­da­łem fi­ra­nek pani Lesz­czyc­kiej na pa­stwę po­ża­ru. Sły­sza­łem jak przez sen, że róż­ne gru­py obec­nych szep­ta­ły nie­stwo­rzo­ne rze­czy o moim po­je­dyn­ku z Gu­ciem – ale cała uwa­ga moja skon­cen­tro­wa­ną była na ostat­nich sło­wach, któ­re mi po­wie­dzia­ła El­sia. Śle­dzi­łem i po­że­ra­łem ją wzro­kiem, wśród gro­na pa­nien moc­no za­ję­tych szep­ta­niem – do­my­śli­łem się, że o moim po­je­dyn­ku. Ze­lek­try­zo­wa­ło mię do­pie­ro; i po­wró­ci­ło mi przy­tom­ność wej­ście pana Bo­ro­dec­kie­go, któ­ry po­ja­wił się w ca­łym swo­im bla­sku i po dość sztyw­ne­mi przy­wi­ta­niu się na pra­wo i na lewo, przy­siadł się do star­szych dam i roz­po­czął z nie­mi ja­kąś bar­dzo ob­szer­ną i bar­dzo po­waż­ną roz­mo­wę. Uwa­ża­łem, że wkrót­ce po­tem nie­któ­re cór­ki zbli­ży­ły się do swo­ich ma­tek, i że na­ko­niec cała sce­na przy­bra­ła taki za­krój, jak gdy­by p. Do­mi­nik był je­dy­ną isto­tą ro­dza­ju mę­skie­go, obec­ną w sa­lo­nie. Na­resz­cie za­czę­ta tań­czyć – p. Do­mi­nik po­su­nął pro­sto do Elsi i po­czął z nią tram­blo­wać: wi­dok ten był zbyt sro­gim dla mnie i nie mo­gąc go znieść, wy­sze­dłem do przy­le­głe­go po­ko­ju, rzu­ci­łem się na ko­zet­kę i po­grą­ży­łem się w mo­ich czar­nych my­ślach. Po chwi­li zdo­by­łem się na od­wa­gę i zaj­rza­łem do sa­lo­nu: p. Do­mi­nik tram­blo­wał jesz­cze cią­gle z El­sią. Wró­ci­łem na ko­zet­kę. Po­lka skoń­czy­ła się – za­czę­to wal­ca. Za­gląd­ną­łem zno­wu do sa­lo­nu – p. Do­mi­nik wal­co­wał z El­sią.

Ha, gdy­bym był mógł schwy­tać tego zło­czyń­cę, któ­ry wy­na­lazł tram­blant­kę, i wal­ca, i ta­niec w ogó­le, był­bym go za­du­sił! Przez pół kwa­dran­sa pa­stwi­łem się nad nim w my­śli, i wy­naj­do­wa­łem dla nie­go tor­tu­ry, ile moż­no­ści sroż­sze od mo­ich – a kie­dy na­ko­niec zno­wu zbli­ży­łem się do drzwi sa­lo­nu, p. Do­mi­nik i El­sia pusz­cza­li się wła­śnie na jed­nę jesz­cze tour wal­ca. A jak ona roz­kosz­nie wspie­ra­ła się na jego ra­mie­niu, jak mu się da­wa­ła uno­sić w po­wie­trzu, jaka była roz­pro­mie­nio­na! Je­że­li nie chcia­łem, aby mi ser­ce pę­kło, mu­sia­łem wró­cić na ko­zet­kę, i wró­ci­łem. Mu­zy­ka Straus­sa łech­ta­ła mi du­szę nie­zno­śnie, opę­dza­łem się od jej wra­że­nia, jak się czło­wiek opę­dza od mu­chy. Szka­rad­na to, roz­ko­ły­sa­na, znie­wie­ścia­ła po­ezja to­nów, god­na swo­jej ko­leb­ki – dość usły­szeć wie­deń­skie­go wal­ca, aby po­jąć, dla cze­go z Wied­nia nie wy­szło nig­dy w świat nic wiel­kie­go, wznio­słe­go. Co mogą stwo­rzyć lu­dzie, któ­rych du­szy wy­ra­zem jest – wa­lec! Przy­się­ga­łem so­bie, że nig­dy, nig­dy, nie będę tań­czył wal­ca – że zo­sta­wię go jako pole otwar­te p. Do­mi­ni­ko­wi. Ja­kieś nie­okre­ślo­ne, ry­cer­skie in­stynk­ta pod­no­si­ły się we mnie – chciał­bym był, aby choć na chwi­lę za­gra­no ja­kie­goś po­nu­re­go, wo­jow­ni­cze­go mar­sza, i chciał­bym był przy­pa­trzeć się wra­że­niu, ja­kie­by on zro­bił na fi­zjo­no­miach, przed chwi­lą tak oży­wio­nych – czu­łem, że fi­zjo­no­mie te by­ły­by bar­dzo kwa­śne, i że moż­na­by na ich wi­dok za­wo­łać, jak By­ron na wi­dok pod­upa­dłych Gre­ków:

In vain, in vain: stri­ke other chords!

Wy­gło­si­łem też gro­bo­wym gło­sem ten pięk­ny wiersz, i po­nu­ro wle­pi­łem oczy w zie­mię, kie­dy tuż koło mnie za­sze­le­ścia­ła suk­nia i zna­ny, luby, srebr­ny głos za­wo­łał mię po imie­niu.

– Pa­nie Ed­mun­dzie, cze­mu pan nie tań­czy? Co panu jest? Spoj­rza­łem na nią ze łza­mi w oczach, za­miast wszel­kiej od­po­wie­dzi.

– Fe, dziec­ko z pana! Dą­sasz się pan tu w ką­cie, a ja mu­sia­łam wal­co­wać z tym nud­nym pa­nem Do­mi­ni­kiem, któ­ry jest w do­dat­ku za dłu­gi i pod­no­sił mię od zie­mi w tań­cu. No, chodź pan, chodź!

Nie wiem jak się to sta­ło, ale mu­zy­ka wal­ca łech­ta­ła mi w tej chwi­li du­szę nie­rów­nie przy­jem­niej, niż przed­tem. Mó­wić mo­głem za­le­d­wie, ale po­ca­ło­wa­łem ją w rękę i wy­jęk­ną­łem:

– Pani… pani je­steś bar­dzo do­brą!

– Prze­ciw­nie, je­stem złą, i gnie­wam się na pana!

– Na mnie! Za co?

– Bo się pan dą­sasz na tych, któ­rzy pana ko­cha­ją.

– Mnie… nikt nie ko­cha!…

Jak każ­da nie­praw­da, tak i ta wy­rze­czo­ną była to­nem nie­zmier­nie pa­te­tycz­nym, tra­gicz­nym. Nie­wdzięcz­ny! W tej chwi­li nie my­śla­łem o ni­kim, oprócz Elsi, i zda­wa­ło mi się, że w isto­cie nikt, nikt mię nie ko­cha.

– Je­że­li pan chcesz, aby pana ko­cha­no, to po­rzuć pan tę gro­bo­wą minę! I – szep­nę­ła, cią­gnąc mię za rękę do sa­lo­nu, i wie­sza­jąc się na mo­jem ra­mie­niu, jak przed­tem na ra­mie­niu p. Do­mi­ni­ka

– i nie bądź pan tak za­zdro­snym!

Ach, jaka to roz­kosz­na mu­zy­ka, te wal­ce Straus­sa! Jak miło ko­ły­sze do snu ro­zum, a bu­dzi ser­ce i cią­gnie je w swój wir sza­lo­ny! Cze­muż nie moż­na tak prze­wal­co­wać ca­łe­go ży­cia, cze­mu ten bia­ły mu­rzyn przy for­te­pia­nie usta­je ze znu­że­nia – cze­mu go nie za­stą­pią ja­kim drew­nia­nym au­to­ma­tem?

Pan Do­mi­nik nie tań­czył wię­cej z El­sią. Roz­ma­wiał jesz­cze tro­che ze swo­ją star­szą ku­zyn­ką, któ­ra mu wy­kła­da­ła z wiel­kim fer­wo­rem ko­niecz­ność oże­nie­nia się – a zmę­czo­ny za­pew­ne tem ka­za­niem, przy­po­mniał so­bie, że p. Ar­ta­ba­no­wicz wy­jeż­dżał tej sa­mej nocy na wieś, i wy­niósł się ci­cha­czem, przed ko­la­cją. Le­d­wie spo­strze­żo­no jego znik­nię­cie, gdy are­opag ma­tek i cio­tek, zgro­ma­dzo­ny oko­ło pani Lesz­czyc­kiej, po­czął brać pod roz­wa­gę jego za­le­ty i wady. Zgo­dzo­no się jed­no­myśl­nie, że jest to bar­dzo, przy­stoj­ny i bar­dzo miły czło­wiek

– tyl­ko p. Ma­mu­ło­wi­czo­wa za­rzu­ci­ła mu, iż tro­chę za wie­le wie o tem, że jest przy­stoj­ny. Oprócz tego, po­nie­waż ży­wioł "zie­miań­ski" prze­wa­żał w sa­lo­nie p. Lesz­czyc­kiej, wy­ra­żo­no kil­ka­krot­nie ubo­le­wa­nie z… po­wo­du, że p. Bo­ro­dec­ki jest ad­wo­ka­tem. Za­ję­cie to było w isto­cie bar­dzo nie­wła­ści­wem, z tego wszyst­kie­go bo­wiem, co mó­wi­ła cio­cia Po­mul­skie­go i pani Mar­szew­ska, wy­ni­ka­ło ja­sno jak na dło­ni, że czło­wiek po­wi­nien być albo wła­ści­cie­lem ta­bu­lar­nym, albo woj­sko­wym, albo ni­czem. Ten trze­ci stan jest je­dy­nie god­nym czło­wie­ka, któ­ry nie na­le­ży ani do pierw­sze­go, ani do dru­gie­go – i kto nie ma ma­jąt­ku, ten nie po­wi­nien mieć przy­najm­niej żad­ne­go try­wial­ne­go za­ję­cia lub za­rob­ku. Dziś może się już tro­chę zmie­ni­ły za­pa­try­wa­nia w tej mie­rze, przy­najm­niej u więk­szo­ści "zie­mian" i "zie­mia­nek" – prze­ko­na­ny je­stem ato­li, że zo­sta­ła się jesz­cze bar­dzo zna­ko­mi­ta mniej­szość, prze­ję­ta na wskroś ów­cze­sne­mi wy­obra­że­nia­mi cio­ci Po­mul­skie­go i pani Mar­szew­skiej.

Ale co mnie ob­cho­dzi­ły te wy­obra­że­nia! Co mnie ob­cho­dził pan Do­mi­nik! Świat był tak pięk­ny wo­ko­ło, że nie de­fi­gu­ro­wał go na­wet le che­va­lier de Po­mul­ski swo­ją obec­no­ścią, ani ksią­żę Kan­ty­mir­ski swo­ją mar­twą twa­rzą. Świat był nie­zmier­nie pięk­ny tej nocy, a na­wet wina pani Lesz­czyc­kiej były nie­złe, i p. Ma­mu­ło­wi­czo­wa mimo kil­ka­krot­nych usi­ło­wań nie zdo­ła­ła mię wcią­gnąć w roz­mo­wę, ani dać się prze­zem­nie od­pro­wa­dzić do domu. A ko­tyl­jon! A ma­zur! Jed­na tyl­ko rzecz psu­ła tę pięk­ną ca­łość – ta mia­no­wi­cie, że nocy w stycz­nia są bar­dzo krót­kie!

W isto­cie, pra­gnął­bym był tego dnia, nocy nie­skoń­cze­nie dłu­giej, ta­kiej, jaka bywa u bie­gu­nów zie­mi – by­le­by ją oży­wia­ła na­prze­mian mu­zy­ka wal­ca i ma­zu­ra, ka­dry­la i po­lki, by­le­by nie ga­sły świa­tła, i twa­rze ba­wią­cych się nie ob­ja­wia­ły znu­że­nia. Ale nie­ste­ty! była to tyl­ko zwy­kła, krót­ka noc stycz­nio­wa, pod pięć­dzie­sią­tym stop­niem pół­noc­nej sze­ro­ko­ści – o wpół do ósmej pro­mie­ne słoń­ca za­czę­ły prze­dzie­rać się przez spusz­czo­ne fi­ran­ki i sto­ry i prze­drzeź­niać się lam­pom w sa­lo­nie – więk­sza część go­ści wy­nio­sła się była do domu – pro­za­icz­ne, bez­dusz­ne isto­ty! Szu­ka­ło to wszyst­ko swo­ich pie­rzyn i po­du­szek, ukła­da­ło do spo­czyn­ku znu­żo­ne człon­ki! Jesz­cze kil­ka nie­zmor­do­wa­nych mło­dych pa­nie­nek i kil­ku nie­zmor­do­wa­nych kom­mi­li­to­nów mo­ich z tech­ni­ki, ha­sa­ło po po­sadz­ce wśród strzęp­ków po­de­pta­nych suk­ni, wśród po­rzu­co­nych bu­kie­tów i tym po­dob­nych ruin ba­lo­wych – jesz­cze El­sia była tak świe­żą i oży­wio­ną, jak gdy­by bal do­pie­ro się za­czy­nał – ale na­ko­niec umilkł for­te­pian, drę­czy­ciel jego, bia­ły mu­rzyn z Mla­de­ho Bo­le­sła­wia po­szedł śnić o ojcu Pa­lac­kim i o mat­ce Li­bu­sie, za­spa­na służ­ba po­mo­gła ostat­nim go­ściom ze­brać ba­ga­że, tj. fu­tra, sza­le, ka­lo­sze itp. i usku­tecz­nić od­wrót w po­rząd­ku – a na­resz­cie przy­szła ko­lej i na mnie. Jako pro­wi­zo­rycz­ny za­stęp­ca go­spo­da­rza, wy­pra­wi­łem był wła­śnie do domu ostat­ni trans­port tych spóź­nio­nych hoł­dow­ni­ków i hoł­dow­ni­czek Terp­si­cho­ry – cio­cia Elż­bie­ta sta­ła się już była nie­wi­dzial­ną, i nie zo­sta­wa­ło mi nic, jak tyl­ko wdziać pa­le­tot i pójść na śnia­da­nie, a ztam­tąd na ko­le­gia, gdy nie­spo­dzia­nie El­sia wy­bie­gła za mną do przed­po­ko­ju.

– Pa­nie Ed­mun­dzie, nie­chaj pan po­wie Jó­zio­wi, że "Wan­dzia Wy­py­ty­wa­ła się bar­dzo tro­skli­wie o jego zdro­wie i że ża­ło­wa­ła, iż utra­ci­ła w nim na dzi­siaj dan­se­ra – ale spo­dzie­wa się ona po­we­to­wać so­bie to w śro­dę, u p. Ma­mu­ło­wi­czó­wej. Czy po­rucz­nik Klo­now­ski wy­zdro­wie­je do tego cza­su?

– Nie wiem, le­karz nad­mie­nił, że do ty­go­dnia nie bę­dzie mógł Wdziać mun­du­ru.

– Szka­rad­ni je­ste­ście, ka­le­czy­cie nam na­szych wiel­bi­cie­li! Pan mia­no­wi­cie, pan je­steś szka­rad­ny!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: