Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Głuchy telefon - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Głuchy telefon - ebook

Drużyna A została rozwiązana, jednak byli członkowie grupy znów się spotykają w nowej jednostce operacyjnej Europolu. Działają na nowych zasadach w świecie, w którym zbrodnie są jeszcze bardziej brutalne, a przestępcy potężniejsi. Pewnego dnia dochodzi do wyjątkowo dziwnego morderstwa. Policjanci znajdują wiadomość ukrytą w zwłokach, ułożonych w niezwykłej pozycji. To zaledwie początek trudnych do wyjaśnienia wydarzeń...

Przestępczość nie zna żadnych granic. Dlaczego policja miałaby je znać?

Uhonorowana nagrodą za najlepszą szwedzką powieść kryminalną 2011 roku!

„Szwedzcy autorzy powieści kryminalnych niezasłużenie pojawiają się nazbyt licznie na światowych listach bestsellerów. Jedynie dwaj z nich w oczywisty sposób kwalifikują się do ostatecznej rozgrywki w Champions League – Leif GW Persson i Arne Dahl” - „Expressen”

„Powieść czyta się jednym tchem. Dahl pisze paskudnie skutecznie” - „Göteborgs-Posten”

„Trzymająca w napięciu, świetnie skomponowana rozrywka” - „Helsingborgs Dagblad”

„Arne Dahl znów pokazuje, jak wspaniałym jest narratorem” - „Upsala Nya Tidning”

„Gdy Dahl pisał o Drużynie A, to była jakość; i teraz jest podobnie. Głuchy telefon to jedna z najbardziej wciągających lektur tego lata.” - Norra Västerbotten

Arne Dahl krytyk literacki i redaktor, jeden z najwybitniejszych pisarzy kryminałów w Szwecji. Autor gorąco przyjętych przez polskich czytelników Snu nocy letniej, Mszy żałobnej, Ciemnej liczby i Wód wielkich.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-925-6
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDNOSTKA OPCOP, EUROPOL

Centrala – Haga, Holandia

PAUL HJELM: doświadczony szwedzki detektyw, szef operacyjny nowo utworzonej jednostki o nazwie Opcop.

JUTTA BEYER: detektyw z Berlina; ma silną potrzebę kontroli, wychowywała się w byłej NRD.

MAREK KOWALEWSKI: warszawski gliniarz od papierkowej roboty, który zwalczał przestępczość gospodarczą w Europie Wschodniej.

LAVINIA POTORAC: rumuńska była elitarna gimnastyczka bezwzględnie zwalczająca mafię.

MIRIAM HERSHEY: brytyjska policjantka, dawniej tajna agentka MI-5.

LAIMA BALODIS: litewska policjantka nowej generacji, infiltrowała mafię.

ANGELOS SIFAKIS: spokojny zastępca szefa jednostki, który zwalczał korupcję w Atenach.

CORINE BOUHADDI: policjantka o marokańskich korzeniach, pracowała w jednostce antynarkotykowej w Marsylii, jednym z najbrutalniejszych miast Europy.

FELIPE NAVARRO: elegancki statystyk kryminalistyczny i policjant z wydziału przestępczości kryminalnej w Madrycie.

FABIO TEBALDI: twardziel z policji w San Luca w Kalabrii na południowym krańcu Włoch; zwalcza mafię, a ta grozi mu śmiercią.

ARTO SÖDERSTEDT: jasnoskóry pół Fin pół Szwed z policji kryminalnej; ma dość barwną przeszłość.

Biuro lokalne – Sztokholm, Szwecja

KERSTIN HOLM: była komendant policji; szefowa lokalnego biura jednostki Opcop w Sztokholmie.

JORGE CHAVEZ: doświadczony i energiczny śledczy ze znaczną wiedzą informatyczną.

SARA SVENHAGEN: ekspertka od przesłuchań, dawniej prowadziła śledztwa związane z wykorzystywaniem seksualnym dzieci.Sprzątaczka

Sztokholm, Nacka, 2 kwietnia

SPRZĄTACZKA WIEDZIAŁA, że musi wyjść z domu najpóźniej o godzinie siódmej, choć właściwie nie rozumiała dlaczego. To miało coś wspólnego z alarmem. Alarmem w willi. Mówili jej, że nie musi myśleć o niczym poza tą jedną rzeczą: żeby zamknąć drzwi od zewnątrz najpóźniej o dziewiętnastej zero zero. Oczywiście do tego czasu ma wszystko posprzątać. Tak zeznała kilka godzin po zdarzeniu.

Pierwszemu prowadzącemu przesłuchanie powiedziała, że sprząta tę willę raz w tygodniu. I że sam budynek niczym się nie wyróżnia. Jeden z wielu stojących w długim szeregu. Przychodziła zawsze w czwartki. Nie spotykała nikogo z rodziny. Tylko za pierwszym razem pani domu dokładnie jej wyjaśniła, co trzeba zrobić. Potem w czwartki nigdy ich nie było. Dziś wiedziała, że ma ich nie być dłużej niż zwykle: państwo wyjechali na długi weekend do Paryża, syn zamierzał nocować u kolegi.

Być może ta wiedza odegrała pewną rolę w rozwoju wydarzeń. Sprzątając, czuła się bardziej zrelaksowana. Nuciła sobie starą piosenkę z rodzinnej wsi w Bengbu. Próbowała nie przywoływać żadnych wspomnień.

Co sprawiło, że później nie tylko położyła się na sofie w dużym pokoju, ale na dodatek przysnęła, pozostawało zagadką. Nigdy wcześniej nic podobnego jej się nie zdarzyło. Zawsze nienagannie wykonywała swoją pracę. Po prostu za bardzo się bała, że zrobi coś nie tak. Była zbyt zahukana.

Jak one wszystkie.

A potem stało się to.

Skończyła sprzątanie, wciąż słysząc w uszach starą piosenkę. Poczuła się zadowolona z wykonanej pracy – i tak wolna, jak nie czuła się od dzieciństwa. Usiadła na sofie. Niemal nieświadomie zmieniła pozycję na półleżącą i zapadała się coraz głębiej i głębiej w najśliczniejsze obicie, na jakim kiedykolwiek leżała. Sofa jakby ukołysała ją do snu.

Dziwne było to, że obudziła się za dwie siódma. Zapadał kwietniowy zmierzch i upłynęła długa chwila, nim pojęła, gdzie się znajduje. Zegar na luksusowym odtwarzaczu DVD pokazał osiemnastą pięćdziesiąt dziewięć. Dopiero wtedy to do niej dotarło.

Zeskoczyła z sofy, pozbierała swoje rzeczy i popędziła do drzwi. Ujrzała je daleko w holu tak długim, jakby nie miał końca. Zobaczyła też skrzynkę na ścianie przy drzwiach, tę, której – pouczono ją ze sto razy – ma pod żadnym pozorem nie dotykać.

Nie biegała od bardzo dawna. Nie była typem biegaczki. Zajęło jej to o wiele za dużo czasu.

Była dwa metry od drzwi wejściowych, kiedy usłyszała kliknięcie. Skrzynka głucho zaszumiała, na dole zapaliła się niebieska lampka i zaczęła mrugać. Sprzątaczka rzuciła się do drzwi, ale zamarła z ręką uniesioną zaledwie dziesięć centymetrów nad klamką. Wpatrywała się jak urzeczona w skrzynkę z migającą lampką. Był tam też mały zegar. Wskazywał zero sześć trzydzieści.

To musi być alarm, pomyślała, choć trudno jej było myśleć. Na pewno alarm się uruchomił. Jeśli teraz naciśnie klamkę, myślała dalej, powoli cofając rękę, alarm się włączy. Zacznie wyć i hałasować, przybiegną sąsiedzi, zjawią się mniej czy bardziej uzbrojeni ochroniarze. Ona straci pracę, nawet trafi do więzienia, przesłucha ją policja, całe jej życie się zawali.

Wypuściła powietrze. Cofnęła rękę. Zmusiła się, by dalej myśleć. Zapewne zero sześć trzydzieści na skrzynce oznaczało, że alarm wyłącza się o wpół do siódmej rano.

Pozostawały jej dwie możliwości. Mogła zadzwonić do pracodawców do Paryża, zakłócić im romantyczny weekend i pogodzić się z tym, że po solidnej porcji wymówek ją wyrzucą. Wtedy mimo wszystko się stąd wydostanie. Mogła też zrobić coś innego.

Państwo byli za granicą, więc nie zobaczą jej tutaj. Ich syn był bardziej nieprzewidywalny, ale, sądząc po tym, jak wyglądał jego pokój – tam zawsze było najwięcej sprzątania i zajmowało ono ponad połowę czasu – wydawało się mało prawdopodobne, by zjawił się w domu o wpół do siódmej rano. Istniało ryzyko, że wróci wieczorem, bo zapomniał czegoś, co miał zabrać do kolegi. A może będzie chciał skorzystać z wolnej chaty i urządzić imprezę? Jednak nie. Gdyby miał zrobić coś takiego, to najwcześniej jutro, w piątek. Wtedy już jej tu nie będzie.

Poza tym wygląd jego pokoju świadczył, że chłopak nie jest typem imprezowym.

Największe zagrożenie stanowili sąsiedzi. Mogli zobaczyć ją jutro rano i zadzwonić na policję. Tyle tylko, że ich znała, przynajmniej niektórych. U nich też sprzątała. I potrafiła nie rzucać się w oczy.

Stała jakiś czas przy paskudnie mrugającej skrzynce. Dawno nie myślała tak racjonalnie. Wiele zależało od tego, co wymyśli. Właściwie w tym kraju nie przebywała legalnie…

Powoli dojrzewała w niej decyzja, by zostać. Po prostu przenocować. Nikt się o niczym nie dowie. Nie straci pracy. Nie ma nikogo, kto czekałby na nią w domu. I ona nie tęskniła bardzo za domem. Właściwie trudno to nazwać domem. Obskurna kawalerka z wnęką kuchenną na szóstym piętrze w Vällingby, którą dzieliła z trzema innymi kobietami również sprzątającymi na czarno. Żadna z nich nie miała ochoty chwytać za ścierkę, gdy wracały po czternastu godzinach pracy.

Tak, pomyślała trochę podniesiona na duchu. Tak, czemu nie miałabym tu zostać i spędzić jednej nocy w tym luksusie? Czemu nie wykorzystać tej sytuacji najlepiej, jak się da? Oczywiście musiała unikać zapalania lamp. Albo przynajmniej spróbować przez cały czas siedzieć w pomieszczeniach, które nie miały okien. Albo w pokojach z tymi grubymi roletami, których tak nie cierpiała odkurzać.

Willa faktycznie była tak duża, że na dole znajdował się pokój bez okien: łatwy do posprzątania gabinet pana domu. Najwyraźniej pan należał do osób ceniących porządek.

Nie tam jednak zamierzała pójść. Wbrew wszystkiemu poczuła przypływ odwagi. Pójdzie na górę do sypialni państwa. Są w niej grube rolety, wielki płaski telewizor na ścianie i setki filmów na DVD. Wiedziała, że w lodówce i w szafkach znajdzie mnóstwo dobrych rzeczy, które pewnie i tak się popsują, jeśli nikt się nad nimi nie zlituje.

Wymknęła się do kuchni. Wciąż było dość jasno, by korzystać z naturalnego światła. Żarówek w lodówce nie musiała się obawiać. Mogła przytrzymać ten mały przycisk, żeby się nie zapaliły. Wiedziała, gdzie był. Znała lodówkę jak własną kieszeń, sprzątanie w niej należało do jej najważniejszych zadań. Pani domu nie była zbyt dobrą gospodynią. Lubiła perfekcyjnie zadbać o pozory, wystarczało jednak, by dobra sprzątaczka zajrzała trochę głębiej. Widziała wówczas kogoś zupełnie innego. Skończonego flejtucha.

Co czwartek gruntownie sprzątała lodówkę, ale w każdy kolejny czwartek miała wrażenie, że między półki wpadł meteor.

Pierwsza osoba prowadząca przesłuchanie ze zdumieniem powtórzyła to słowo. Przyczepiła się do niego. Ale było dokładnie tak. Meteor.

Wybór smakołyków wydawał się interesujący. Gotowce. Co prawda, nigdy się całkowicie nie przyzwyczaiła do dziwnego szwedzkiego jedzenia, choć nie potrafiła wyjaśnić, co jej nie pasowało. Na szczęście nie brakowało dobrych serów, pysznego pieczywa, trafiło się nawet trochę wymyślnych azjatyckich przysmaków – i wino. Tak daleko nie mogła się posunąć. Wina nie ruszyła.

Przygotowała sobie małą tacę z apetycznymi przegryzkami i skorzystała z ostatnich promieni kwietniowego słońca, by wejść po schodach. W sypialni ostrożnie wyjrzała przez okno. Wszędzie spokój, żadnych sąsiadów, którzy patrzyliby w tę stronę. Ostrożnie opuściła roletę i upewniła się, że dokładnie zasłoniła całe okno. Nie zostawiła nawet najmniejszej szczeliny, przez którą przedostałby się promyk światła.

Odstawiła tacę na stolik przy łóżku, podeszła do telewizora, wzięła pilota i zaczęła przerzucać kanały. Szybko się znudziła. Potrzebowała prawdziwego filmu.

Natychmiast taki znalazła. Ang Lee. Cudownie. Reżyser, który czytał jej w myślach. Wuxia. Sen i rzeczywistość splatające się w jedno. Wo hu cang long. Albo Przyczajony tygrys, ukryty smok.

Dwie godziny upłynęły jak we śnie. W ogóle straciła poczucie czasu. Zerknęła w bok na tacę i zobaczyła, że jest pusta. Na pewno nastał wieczór. Chciało jej się sikać.

Wyświetlacz na odtwarzaczu DVD wskazywał parę minut po wpół do dziesiątej. Gdyby tak przynieść sobie jeszcze coś do jedzenia? I obejrzeć kolejny film Anga Lee? W tej wielkiej kolekcji było ich więcej.

Wzięła tacę i zaczęła schodzić po schodach. Teraz wymagało to skupienia. Kompletnie ciemno. Szła powoli, ostrożnie. Mijając gabinet pana domu, zobaczyła, że pali się tam światło. Upuściła tacę. Wydawało się jej, że echo nigdy nie umilknie. Serce waliło jak szalone.

Qin wo de pi gu! – pomyślała. Jednak syn wrócił do domu? Siedzi tam i ukradkiem surfuje na komputerze ojca?

Podkradła się do drzwi. Serce wciąż waliło. Zajrzała do środka. Jakby nie miała nic do stracenia.

I tak było za późno.

Wsuwała głowę głębiej i głębiej. Widziała coraz większą część pokoju. W końcu zobaczyła cały.

Pusto. Ale komputer był włączony. Na monitorze wirowały okręgi, tworząc dziwne wzory. Podeszła do biurka, wzięła myszkę i poruszyła nią lekko.

Pojawił się zupełnie inny obraz. Jakaś strona startowa. Nie było w tym nic dziwnego. Dziwne było najwyżej to, że pan domu zapomniał wyłączyć komputer przed wyjazdem do Paryża.

Usiadła. Zaczęła powoli przeglądać zawartość komputera, sprawdzać, jakie krył tajemnice. Lęk ustąpił, choć serce wciąż szalało. Robiła coś, czego nie było jej wolno. Skrzynka mailowa nie została zamknięta. Czy naprawdę powinna do niej zaglądać?

Złamała tak wiele zakazów, że właściwie pozbyła się zahamowań. Rzuciła okiem na historię przeglądarki, potem zaczęła surfować.

Po jakimś czasie natrafiła na długie szwedzkie słowo z trudną pisownią – minęło dużo, dużo czasu, nim pojawiły się wyniki. Wtedy wpisała to samo słowo w wyszukiwarkę plików na komputerze. Żadnych trafień.

Z bijącym sercem zaczęła przeglądać program mailowy. To było jak grzebanie w mózgu obcego człowieka. Czas mijał. Mnóstwo czasu.

Przeczytała dużo.

Zobaczyła jeszcze więcej.

Widziała rzeczy, których nie chciała oglądać.

Bez żadnego ostrzeżenia w gabinecie nagle stanęli dwaj uzbrojeni mężczyźni. Z otwartymi ustami wpatrywała się w lufy dwóch pistoletów.

Najgorsze koszmary się urzeczywistniły. Tyle że w dwójnasób. Albo trójnasób. Gapiła się na te pistolety i pojęła, że to koniec.

Zupełnie klarowny, całkowicie racjonalny wniosek nasunął się sam.

Do pokoju wszedł trzeci mężczyzna. Podszedł do niej i ostrożnie, ale stanowczo odsunął jej dłonie od klawiatury. Dopiero gdy podniosła ku niemu wzrok, zobaczyła, jaki był niesamowicie wysoki.

Odchrząknął i pokazał jej legitymację policyjną.

– Inspektor policji kryminalnej Jon Anderson z jednostki informatycznej Rikskrimu – powiedział. – Mam podstawy sądzić, że oglądała pani w sieci pornografię dziecięcą.Jasno i wyraźnie

Haga, 6 kwietnia

JUTTA BEYER Z BERLINA nie była do końca pewna, co właściwie robi w Hadze. Nie była też pewna, czy ktokolwiek to wie. Lubiła jasne struktury, takie jak w Abteilung 4 des Landeskriminalamtes Berlin. Jutta była Kriminalobermeister w LKA 4, wydziale zajmującym się przestępczością zorganizowaną i działalnością gangów, które w tej chwili zalewały Niemcy. Jakby było za mało grup rosyjskich i wschodnioeuropejskich, zaczęła się także pojawiać mafia włoska, przede wszystkim tajemnicza ‘Ndrangheta z Kalabrii w południowych Włoszech, nowi królowie europejskiego handlu kokainą. Najgorzej było na zachodzie – Nadrenia Północna-Westfalia pogrążyła się w chaosie porachunków mafijnych – ale i w Berlinie obciążenie pracą stało się tak absurdalne, że nawet Jutta Bayer gotowa była zrezygnować z bezpiecznych struktur i wypłynąć na nieznane wody.

Nastąpiło to, gdy przyszła propozycja z Europolu.

Pierwszego lipca mijało trzydziestolecie istnienia europejskiej agencji policyjnej Europol. Wraz z końcem roku jej charakter miał ulec zmianie; przeprowadzała się z porośniętego bluszczem przytulnego starego budynku szkoły w najładniejszej dzielnicy Hagi do pełnego biurokratów prawdziwego drapacza chmur i stawała formalnym urzędem Unii Europejskiej. Pozostawała biurem nieoperacyjnym, nieposiadającym prawa do zatrzymywania lub przesłuchiwania ludzi ani do prowadzenia śledztwa w przypadku podejrzenia popełnienia przestępstwa, poszerzono jednak jej uprawnienia tak, by obejmowały wszystkie poważne przestępstwa o zasięgu wykraczającym poza granice jednego państwa. Miał zniknąć wymóg powiązany z przestępczością zorganizowaną. Większość wtajemniczonych była zgodna, nawet jeśli nie mówiła tego wprost, że jest to krok w stronę utworzenia operacyjnej ponadpaństwowej policji europejskiej – nieoficjalne podwaliny europejskiego FBI.

Entuzjazm Jutty Beyer z tego powodu, że mogła uczestniczyć w tym historycznym wydarzeniu, nie miał granic. Uwielbiała wydarzenia historyczne, odkąd jako dwunastolatkę posadzono ją na murze berlińskim, podczas gdy ludzie ze Wschodu i z Zachodu z obu stron burzyli go młotami i kilofami. Siedziała na tym murze w jasnoniebieskiej sukience i z misiem Traugottem w ręce, spoglądając na zachód. Zdjęcia z nią pojawiły się w gazetach na całym świecie. Historyczne zdjęcia.

A teraz mogło nastąpić kolejne wydarzenie historyczne.

W Berlinie niczego nie zostawiła, nie miała rodziny ani żadnych bliskich przyjaciół. Poza tym to było cudowne uczucie: porzucić wojny podjazdowe ze skrajnie prawicowymi gangami, z brutalną, prymitywną rosyjską mafią, włoskimi pośrednikami oraz całym tłumem handlarzy narkotyków i zająć się poważną przestępczością zorganizowaną.

Jej entuzjazm szybko jednak przygasł. Trafiła do międzynarodowej grupy, której uprawnienia, a nawet zakres działań pozostawały dla niej absurdalnie niejasne. Przy kilku okazjach próbowała skłonić szefa operacyjnego grupy – to była tylko nazwa w grupie nieoperacyjnej – by jej wyjaśnił, o co w tym wszystkim właściwie chodzi. Był rzetelny i sympatyczny, bez wątpienia był też świetnym fachowcem, ale miała wrażenie, że coś przed nią zataja. No cóż, zatajał w sumie przed całą grupą. Której granice pozostawały absurdalnie niejasne.

W każdym razie szef powiedział jej tyle: struktura grupy celowo jest elastyczna. O to właśnie chodzi. Ci, którzy przeprowadzili się do Hagi, stanowią jej rdzeń, jednak ci, którzy zostali w ojczystych krajach i przyłączają się do pracy zmianowo, są równie ważni. Jednak czym właściwie Opcop różnił się od dawnych struktur Europolu – z Europol Liaison Officers, tymi cholernymi ELO’s, którzy wszędzie wtykali nos – pozostawało niejasne.

Przez miesiąc pracy, czyli od pierwszego marca, zajmowała się głównie przenoszeniem papierów i uczeniem się obsługi systemu komputerowego. Ale najwięcej czasu spędzała na złoszczeniu się. Bo nie wiedziała, co robi, a przede wszystkim – co powinna robić. Miała wrażenie, że cała działalność Europolu została sparaliżowana.

Jest policjantką, która chce działać, ale potrzebuje wyraźnych wytycznych i jeszcze wyraźniejszego określenia, co należy do jej obowiązków. Wtedy staje się gotowa do akcji.

Działania Opcopu to były przede wszystkim spotkania. Spotkania, które najczęściej dotyczyły lokalnych kwestii administracyjnych. Właśnie na takie spotkanie się wybierała w ten wczesny poniedziałkowy ranek na początku kwietnia.

Wiosna zawitała do Hagi, tego dziwnego małego miasta, które wyglądało jak zbudowane z domków dla lalek. Jutta jechała na rowerze i cieszyła się cudownym dniem. Była berlińską rowerzystką i jako taka sporo już widziała, lecz holenderscy rowerzyści sprawiali wrażenie należących do zupełnie innego gatunku. Haga to nie igraszki, natomiast Amsterdam, dokąd kilka razy w weekend wybrała się na rowerze, to rowerowe piekło na ziemi. Wszyscy jeździli tam, jak popadnie, często z trójką czy czwórką dzieci na kierownicy, z kaczką albo gilotyną na bagażniku. O jakichkolwiek zasadach ruchu nie było mowy. Jutta Beyer lubiła zasady.

Po wjeździe w Raamweg zobaczyła kojący widok: dzika zieleń porastająca budynek Europolu piętrzyła się niczym w oazie napotkanej po długiej wędrówce przez pustynię. Niczym ogromny dom z liści przybrany rzędami czerwonych prostokątów. Jutta jeszcze się nie nauczyła, w jaki sposób rozkłada się te czerwone markizy. Tak jakby nie było instrukcji.

Gdy skręcała na parking, w jej głowie pojawił się dziwny obraz. Budynek Europolu skojarzył jej się z choinką potraktowaną zgniatarką złomu. Obraz natychmiast się rozwiał, kiedy z powodu zamyślenia niemal wpadła na Marka Kowalewskiego, polskiego kolegę z odrobinę zbyt szerokim uśmiechem. Zaparkowali rowery obok siebie.

– Zepniemy je razem? – zapytał Marek i zagrzechotał łańcuchem jak jakiś kiepski duch.

– Nie sądzę – odparła Jutta i przypięła rower swoim łańcuchem.

Ruszyli w drogę przez korytarze, tego nie była w stanie uniknąć. Podobnie jak towarzystwa Lavinii Potorac, okropnie opryskliwej Rumunki, byłej gimnastyczki o nieznośnym charakterze oraz idealnie wytrenowanym ciele ukrytym w workowatych ciuchach, która wyłoniła się z damskiej toalety i surowo skinęła im głową. Pod drzwiami sali spotkań stał kastylijski elegant Felipe Navarro i poprawiał krawat, wysunąwszy koniuszek języka. Lavinia Potorac ponuro pokręciła głową, przesunęła wejściówkę przez czytnik, wstukała kod i szarpnęła drzwi. Navarro przytrzymał je pełnym galanterii gestem. Nikt się nim nie przejął.

Reszta tego barwnego towarzystwa była na miejscu. Miriam Hershey z Londynu i Laima Balodis z Wilna, które zdążyły zostać najlepszymi przyjaciółkami; nieco nieobecny duchem ateńczyk Angelos Sifakis; zawsze bojowo nastawiona Francuzka Corine Bouhaddi; Fabio Tebaldi z San Luca, położonego w palcach włoskiego buta – młody policjant zwalczający mafię, któremu grożono śmiercią. Nie brakowało starszego od nich wszystkich nieco dziwnego białoskórego Szweda Arto Söderstedta. Szweda albo Fina – Jutta Beyer nie była tego do końca pewna.

Zauważyła również kilku współpracowników z krajowych biur. Nie rozpoznawała żadnego z nich. To typowe dla tej grupy. Wszystko zamazane, niejasne.

I do tego jeszcze język, w którym musieli mówić wtedy, kiedy żadne z nich nie mogło się posługiwać językiem ojczystym. Wszyscy zmagali się wówczas z the EUnglish language, dziwnie bezdźwięczną materią językową używaną w Unii Europejskiej. Co prawda, członków Opcopu wybrano częściowo ze względu na ich kompetencje językowe, poza tym przeszli intensywny kurs podstawowy, ale i tak było to męczące.

Jutta Beyer osiągnęła niemal temperaturę wrzenia, gdy usiadła na swoim zwykłym miejscu w przestronnej sali o ścianach i suficie wyłożonych drewnem. Zdobiły je symetryczne kasetony, jakby architekt próbował naśladować wnętrze jakiejś katedry.

Coś było inaczej, coś się zmieniło, lecz dokładnie w chwili gdy zaczęła się nad tym zastanawiać, Kowalewski usiadł trochę za blisko niej. I oczywiście się uśmiechnął. Jeszcze szerzej. Pewnie chciał pogadać o weekendzie. Zaczęła bardzo wolno wyjmować papiery z poprzedniego tygodnia i miała nadzieję, że zanim skończy, zjawi się szef.

Czas mijał i żaden szef jakoś się nie zjawiał. Minęła ósma. Możliwości przekładania papierów, długopisów i notesu zaczynały się wyczerpywać. Jutta zaraz będzie musiała spojrzeć Markowi w oczy. Czuła, że nie da rady. Bała się, że uzna ją za nieuprzejmą. Wiedziała, że czasem się to zdarza, gdy jest zirytowana, a ludzie za bardzo próbują się do niej zbliżyć.

Na szczęście Kowalewski już się odwrócił i rzucił głośno:

– Let’s play Chinese whispers, children!

Reszta grupy spojrzała na niego. Zdążyli się przyzwyczaić, że inaczej nie umie i że zachowuje się jak klaun. W każdej grupie zawsze był ktoś taki. Tym razem spojrzenia wyrażały zdziwienie. A może były nawet trochę oskarżycielskie.

– Shit – mruknął Kowalewski, kładąc uszy po sobie. – Nie tak to się nazywa po angielsku? Ta zabawa, kiedy jedna osoba szepcze jakieś słowo, a następna ma je szeptem przekazać dalej? To by mogła być fajna zabawa, bo każdy z nas mówi innym językiem i…

– Nie słyszałeś? – spytała ciemnowłosa Miriam Hershey, przenosząc spojrzenie z Marka Kowalewskiego na Arta Söderstedta.

– Czego nie słyszałem? – zdziwił się Kowalewski.

Jasnoskóry Söderstedt przeciągnął się tak, że aż zatrzeszczały kości, i powiedział:

– Let’s just say I’ve had my fair share of Chinese whispers.

Jutta Beyer była wdzięczna losowi, bo w tej właśnie chwili do sali wszedł szef i samą swoją obecnością sprawił, że atmosfera się zmieniła. Skinął głową zebranym i usiadł za swoim pulpitem. Był dość przystojnym mężczyzną w średnim wieku, o siwiejących ciemnoblond włosach. Jego raczej szczupłe ciało było zaokrąglone w pasie. Na policzku miał czerwoną plamkę. Pochodził ze Szwecji i nazywał się Hjelm.

Paul Hjelm.

– W ubiegły czwartek Europol zbliżył się do działalności operacyjnej tak bardzo jak nigdy dotąd – odezwał się swoim dość poprawnym angielskim. – Nasz szanowny kolega Arto Söderstedt został zamieszany w pewien incydent w Londynie. Był to wypadek, lecz dowództwo poświęciło cały weekend na omawianie związanych z tym zasad. Wiem, że macie serdecznie dość zasad, przyjaciele. Możecie mi wierzyć, kiedy mówię, że i ja mam ich dość.

Popatrzył po ludziach. Kilka osób pokiwało głowami. Hjelm westchnął i kontynuował:

– Przede wszystkim strasznie zmęczyło mnie ściemnianie. Spędziliście ponad miesiąc w swojej nowej pracy i nadeszła pora, by powiedzieć coś jasno i wyraźnie. Jesteście na to gotowi?

– Bardziej niż gotowi – zapewnił Felipe Navarro, znów poprawiając krawat. – Wpakowaliśmy się w to wszystko, nie będąc do końca pewni, o co chodzi, więc trochę sami jesteśmy sobie winni. Ale że to będzie aż tak niejasne, było małym zaskoczeniem. Chodziło chyba o to, że miała to być jakaś nowa międzynarodowa jednostka policji.

– Jej nowość polega na tym, że nie ma w niej nic do roboty, z tego nie zdawaliśmy sobie sprawy – rzuciła cierpko Corine Bouhaddi.

Paul Hjelm uśmiechnął się i mówił dalej:

– Wiecie, że skrót Opcop oznacza „Over Police Cooperation”, jawną policyjną współpracę w ramach Europolu. Tak brzmi oficjalna nazwa. W gruncie rzeczy oznacza po prostu „Operating Cops”, wymyślił to jeden z naszych zastępców dyrektorów. Osobiście wolałbym coś subtelniejszego, ale to oddaje istotę rzeczy. Jesteśmy jednostką, która ma sprawdzić operacyjne możliwości międzynarodowego oddziału policji przed przekształceniem Europolu w formalny urząd Unii Europejskiej i podczas tego przekształcania.

– Sprawdzić? – wybuchnął Fabio Tebaldi. – Co, u diabła, znaczy sprawdzić?

– Chciałbym jak najdobitniej podkreślić, że to, o czym mówimy w tym pokoju, jest opatrzone najwyższą klauzulą tajności Unii Europejskiej, czymś, co w większości krajów UE określa się mianem absolute secrecy. Za niedotrzymanie tajemnicy grozi kara około dziesięciu lat więzienia. I skoro już to omówiliśmy, „sprawdzić” oznacza, że będziemy się zajmować własnymi śledztwami.

Dla laika taka informacja nie zabrzmiałaby zapewne szczególnie bulwersująco, lecz głosy, które wypełniły pomieszczenie, nie należały do laików. To były głosy policjantów. Policjantów, którzy chcieli działać, nie asystować, chcieli prowadzić, nie być prowadzeni. Dyrektywa określała to jasno: zadanie Europolu polega na wspomaganiu policji krajowych w koordynowaniu działań i gromadzeniu informacji, nie zaś na samodzielnym działaniu.

– Właściwie to bardzo proste – ciągnął Paul Hjelm. – Międzynarodowa przestępczość ma nad nami coraz większą przewagę. By zyskać choćby najmniejszą szansę uporania się z przestępczością zorganizowaną, która właściwie nigdy nie pozostaje w granicach państw, policja również musi się stać międzynarodowa. Na razie nie ma takich uprawnień, nie możemy o tym zapominać. Jesteśmy po prostu szpicą, awangardą, tajnymi prekursorami. Mamy sprawdzić, czy to w ogóle możliwe, by prowadzić policyjne śledztwa na płaszczyźnie ponadpaństwowej, europejskiej.

Umilkł na chwilę i spojrzenie jego błękitnych oczu przesunęło się po twarzach słuchaczy. Doświadczeni detektywi ze wszystkich zakątków Europy wymieniali spojrzenia, które należałoby uznać za sceptyczne. I trudno było spodziewać się czegokolwiek innego. Miał jedynie nadzieję, że tego sceptycyzmu nie widać w jego własnym spojrzeniu.

Oczywiście Corine Bouhaddi była tą, która wygłosiła podsumowanie:

– Jak, do licha, mamy tajnie prowadzić policyjne śledztwa?

– Doskonałe pytanie – stwierdził Paul Hjelm. – Mamy się jedynie nie afiszować z tym, że Opcop istnieje. Gdyby przyciśnięto nas do muru, musimy być w stanie powołać się na poszczególne policje krajowe. Dokładniejsze wytyczne przesłano wam dziś rano intranetem.

– Możemy nosić broń? – spytała Lavinia Potorac, która uwielbiała broń.

– Jeśli mamy prowadzić śledztwa na pełną skalę, musimy nosić broń, więc odpowiedź brzmi: tak. Wiedzmy jednak, że jeśli wywiąże się strzelanina, konsekwencje mogą być znacznie poważniejsze niż zwykle. Moje zadanie polega na zacieraniu wszelkich śladów prowadzących do naszej jednostki, ale wiem, że nie zawsze będzie to możliwe.

Jutta Beyer podniosła rękę. Pozostali uczestnicy spotkania przyglądali jej się z niedowierzaniem. Nawet Hjelm wydawał się zdumiony, gdy ledwie zauważalnym gestem udzielił jej głosu.

– A co się stanie – spytała – jeśli śledztwo zaprowadzi nas do kraju członkowskiego Unii Europejskiej, który nie należy do Opcopu? Powiedzmy na Węgry albo do Holandii?

Paul Hjelm powoli pokiwał głową.

– Chyba równie dobrze możemy zacząć od początku – powiedział z trudnym do zinterpretowania lekkim grymasem. – Unia Europejska obejmuje obecnie dwadzieścia siedem krajów członkowskich. Grupa złożona z dwudziestu siedmiu policjantów mających takie zadanie jak nasze byłaby nie tylko tak droga, że unijne liczykrupy zaczęłyby kręcić nosem; byłaby też niewygodna z operacyjnego punktu widzenia. Dlatego na wczesnym etapie planowania podjęliśmy decyzję, by ograniczyć liczbę jej członków. Wiele mniejszych państw musiało pogodzić się z faktem, że na początku będą reprezentowane przez któryś z sąsiednich krajów. O ile wszystko wypali, później zastosujemy rotację. Cały pomysł byłby jednak dość bezsensowny bez „wielkiej czwórki”. Tak więc w grupie są i zawsze będą reprezentowane Niemcy, Francja, Wielka Brytania i Włochy. Jak dokładnie będzie z „dość dużą dwójką”, na razie nie wiadomo, ale teraz Hiszpania i Polska mają swoich przedstawicieli. Postanowiliśmy na początku nie uwzględniać najmniejszych krajów: Malty, Cypru, Luksemburga, Estonii, Słowenii. Większość „średnich” krajów musiała pogodzić się z faktem, że będzie je reprezentować sąsiad. W tej chwili Szwecja reprezentuje Skandynawię, Polska i Rumunia reprezentują były blok wschodni, Litwa – kraje bałtyckie. Hiszpania reprezentuje południowo-zachodnią Europę, Grecja – południowo-wschodnią, Niemcy – kraje niemieckojęzyczne i państwa Beneluxu, Wielka Brytania – wszystkich wyspiarzy. Tak mniej więcej. Nie do końca to sprawiedliwe i mieliśmy już trochę protestów z Holandii, która na razie musi pocieszyć się tym, że na jej terytorium mamy swoją siedzibę.

Paul Hjelm zrobił przerwę, potarł kark i podjął:

– Niemniej w skład grupy wchodzą wszystkie kraje Unii Europejskiej za pośrednictwem swoich krajowych reprezentantów. Jak wiecie, niektórzy z nich są dzisiaj z nami, i jak widzicie, w naszej sali konferencyjnej zaszło podczas weekendu parę zmian.

Zebrani zaczęli się rozglądać. Po dokładniejszym przyjrzeniu się zauważyli, że w poziomym rzędzie kwadratów, które całkowicie symetrycznym wzorem pokrywały ściany i sufit, teraz znajdują się monitory. Tuż powyżej linii wzroku w kwadraty wpasowano szereg ekranów. I gdy się je policzyło, co wydawała się teraz robić co najmniej połowa członków Opcopu, otrzymywało się liczbę dwadzieścia siedem.

– Elegancka stolarka, prawda? – spytał Hjelm z krzywym uśmiechem.

– A niech mnie, Eurovision Song Contest – wybuchnął Marek Kowalewski. – Royaume-Uni, douze points.

– Tyle że tylko dla wtajemniczonych – zauważyła Corine Bouhaddi, próbując ukryć uśmiech.

– Dla wszystkich dwudziestu siedmiu wtajemniczonych – pokiwał głową Paul Hjelm. – Miejmy nadzieję, że nie będzie trzeba zbyt często ich używać, ale są przewidziane konferencje z grupami Opcopu we wszystkich krajach. Tak, żeby nikt nie czuł się wykluczony.

– Chyba wszyscy z nas zadawali sobie pytanie, z czego wynika dominacja Szwedów w grupie – odezwał się Felipe Navarro, ogromnym wysiłkiem woli powstrzymując palce, by znów nie powędrowały do krawata. – Unia Europejska ma dokładnie pół miliarda mieszkańców. Szwedów jest zaledwie dziewięć milionów. To mniej niż dwa procent.

– Ale mamy dokładnie dziesięć procent powierzchni – ripostował nagle śniady, dość niski mężczyzna siedzący na ławie przy Arto Söderstedcie, najwyraźniej ktoś z krajowego biura.

Pewnie akurat przypadała jego zmiana w Hadze. Większość zebranych zakładała, że musi być Hiszpanem, lecz gdy Navarro próbował w piątek zamienić z nim kilka słów w szlachetnej hiszpańszczyźnie, okazało się, że hiszpańszczyzna śniadego mężczyzny jest dość nędzna i że mówi on z irytującym latynoskim akcentem.

– To ty też jesteś Szwedem? – wybuchnął teraz Navarro, ku swemu rozdrażnieniu po hiszpańsku.

– Przykro mi – odparł mężczyzna, nadal kalecząc hiszpański, po czym kontynuował w łamanym EUnglish. – Nazywam się Jorge Chavez. I wciąż się jeszcze nie zdecydowałem, czy dobrze jest być Szwedem.

Wtedy Paul Hjelm odchrząknął głośno i oświadczył:

– W jednostce jest tylko jeden Szwed, Arto Söderstedt. To, że szefem został Szwed, to czysty przypadek. Dyrektor jest, jak wiecie, Brytyjczykiem, a zastępcy dyrektora są z Francji, Włoch i Hiszpanii. Największe kraje nie mają żadnych powodów do narzekań.

– Zadaję sobie natomiast pytanie – wtrącił Fabio Tebaldi – czy szwedzka policja jest zdolna radzić sobie z naprawdę poważną przestępczością. Wy tam na północy macie raczej święty spokój.

– To mit – odparł Jorge Chavez. – Mit o spokojnym skandynawskim raju. Przykro mi, że musze pozbawić cię złudzeń, but it’s bullshit.

– W każdym razie dobrze potraficie zachowywać neutralność – rzuciła wojowniczo Corine Bouhaddi.

– Dajcie już spokój – odezwał się Paul Hjelm. – Naprawdę się staraliśmy, żeby nasza grupa była jak najbardziej reprezentatywna. Mamy równość, jeśli chodzi o płeć i wiek, więc chciałbym wierzyć, że również jeśli chodzi o geografię.

– Zgodzę się, że nie to jest najważniejsze – odezwała się Miriam Hershey. – Jestem brytyjską Żydówką i czuję się dobrze reprezentowana. Przejdźmy do sedna.

– Czyli dowiedzmy się, czy są dla nas jakieś zadania – dodała Laima Balodis, jakby mówiła za nie obie i nie było w tym absolutnie nic dziwnego.

Paul Hjelm przez krótką chwilę wpatrywał się w ten niezwykły duet, po czym odparł:

– Nie.

– Nie? – zaprotestowała bliżej nieokreślona masa.

– Jeszcze nie. Ale jesteśmy gotowi. Are we ready?

Jak w piłkarskiej szatni, pomyślała z niesmakiem Jutta Beyer.

Odpowiedzią był zbiorowy szmer, z którego w końcu wybił się jeden głos. Dotychczas niesłyszany głos. Minęła chwila, nim grupie udało się skojarzyć, że należy do Angelosa Sifakisa. Zapytał cicho:

– Co tak właściwie stało się w Londynie?

– W Londynie?

– I było tak ważne, że dowództwo grupy poczuło się zmuszone, by poświęcić weekend na dyskusję o zasadach? I co doprowadziło do tych wszystkich wyjaśnień?

– Ach – mruknął Paul Hjelm, czując, że się trochę zagalopował. – To.

– Tak, to – powiedział Arto Söderstedt. – To było na spotkaniu G-20 w Londynie. Na moich rękach umarł człowiek. Azjata.

– Arto nie natrafił na żadne przestępstwo – wyjaśnił Hjelm. – Ale równie dobrze mógł natrafić. A wtedy po prostu stałby bezradnie. Każdy pamięta takie sytuacje, kiedy działał jako obserwator. Doszliśmy do wniosku, że już nigdy nie możecie się czuć tak bezsilni, jak czuł się wtedy Söderstedt.

– Przestępcą mógł być ruch lewostronny – stwierdził Arto. – Co skłania mnie ku opinii, że to jednak był Chińczyk. Japonia ma ruch lewostronny, Chiny prawostronny. Ten człowiek nie zauważył wozu policyjnego, który nadjechał lewym pasem.

– Czyli po prostu wypadek? – spytał Sifakis i w jego głosie zabrzmiała chyba nutka zawodu.

– Po prostu wypadek – potwierdził Paul Hjelm. – Tylko że w bardzo dziwnej sytuacji.

– Ale on czegoś ode mnie chciał – odezwał się Söderstedt. – Wyszeptał coś do mnie. Tuż przed śmiercią. Miałem w uchu pełno jego krwi.

– Rozmawialiśmy już o tym – wtrącił Hjelm z ledwie słyszalnym zmęczeniem w głosie. – Musisz sobie dać z tym spokój. Wiesz dobrze. Nawet jeśli istniałyby przesłanki pozwalające podejrzewać popełnienie przestępstwa, nie mamy absolutnie żadnego punktu zaczepienia. Zmarły nie został nawet zidentyfikowany. Jego wkład w sprawę polega na tym, że udało mu się uaktywnić grupę Opcop. Która teraz powróci do swojego pięknego biurowca, pilnie przeczyta wewnętrzny mail i poczeka, aż uda mi się namierzyć jakieś odpowiednie dla niej zadania. Skończyliśmy.

Zebrani bez wątpienia wydawali się odrobinę zawiedzeni. Epokowe spotkanie jakby przeciekło im przez palce. I oni sami wyciekli z sali jak niemal wyschnięty strumień. Tylko Paul Hjelm, Arto Söderstedt i Jorge Chavez pozostali na swoich miejscach. Z ulgą przeszli na język ojczysty.

– Właśnie mi przyszło do głowy, że nigdy dotąd nie byłem szefem – stwierdził Hjelm. – Wysokim rangą funkcjonariuszem policji owszem, ale nigdy szefem. Are we ready? Uff… ale żenada.

– Teraz wiesz, co to polityka – stwierdził Chavez.

– Daj spokój – zaprotestował Söderstedt. – Od miesiąca jesteś szefem tej bandy. Dobrze ci idzie.

– Wiem, że będziesz się dalej zajmował tym Chińczykiem – powiedział Hjelm, podnosząc wzrok. – Teraz wszyscy o tym wiedzą. Naprawdę musiałeś to wyciągać?

– Mówiłem przecież, że wiesz, co to polityka – wtrącił Chavez. – Arto tego nie wie. Z drugiej strony, on nie jest szefem.

– Tylko wysokim rangą funkcjonariuszem policji – odciął się Söderstedt. – Poza tym chciałem, żeby trafiło to do porządku dziennego.

– No proszę, a więc ty też się nauczyłeś polityki – zauważył Chavez. – Nasz niekoronowany król faux pas, kto by o pomyślał.

Paul Hjelm oparł płasko dłonie na pulpicie i przyglądał im się przez chwilę. Potem spytał:

– I co właściwie o tym myślicie? Poroniony pomysł?

– Trudna sprawa, ale takie jest chyba jedyne sensowne rozwiązanie – odparł Söderstedt. – W każdym razie jeśli mamy łapać prawdziwych drani. Tworzymy społeczeństwo, w którym po prostu chodzi się na wolności, jeśli przestępstwo wykracza poza granice jednego kraju.

– W takim razie będziemy mieli ponadpaństwowość i inwigilowane społeczeństwo – zauważył Hjelm. – Tylko taki mamy wybór?

– O takich rzeczach powinniśmy pogadać przy Leffe Brune dziś wieczorem – podsunął Chavez. – Na razie świetnie jest być słomianym wdowcem, chłopaki.

– Jestem nim od początku roku – zauważył Hjelm. – Ty przyjechałeś dopiero w piątek. To chyba różnica.

– Miałeś tu przez parę tygodni moją żonę, ty draniu – odciął się Chavez.

– Takie są wady pracy na zmiany – wtrącił Söderstedt. – Od jutra nie będę słomianym wdowcem. Rodzina się do mnie sprowadza.

– O cholera! – rzucił Hjelm. – Nic nie mówiłeś!

– Nie śmiałem mieć nadziei, że wszystko się jakoś ułoży. I proszę. Anja załatwiła sobie pracę zdalną, a niewiele dzieci mieszka jeszcze z nami.

– Mniej niż czternaścioro? – chciał wiedzieć Chavez.

W tej chwili ze stojącego na pulpicie komputera Hjelma dobiegł jakiś dziwny szum, więc Hjelm sprawnym ruchem poruszył myszką.

– Pora sprawdzić, jaką akustykę ma ta katedra – powiedział.

Wydawało się, że w salę spotkań uderzyła niebieskawa błyskawica. Upłynęła chwila, nim udało im się zlokalizować jej źródło w ścianie: niebieskawo migoczący kwadrat w szeregu ciemnej szarości. Wreszcie pojawił się obraz, czyjaś głowa. Najpierw ukazała się ciemna rama włosów. W tej ramie nieśmiało zarysowała się twarz. Choć twarz bynajmniej nie była nieśmiała. Raczej podekscytowana. Na policzkach miała delikatny rumieniec.

– Aber merde! – wybuchnął Arto Söderstedt. – Szybko, zablokujcie drzwi. Jeśli ktoś z Opcopu to zobaczy, zaczną urządzać pogromy Szwedów.

– Wy też witajcie – odezwała się ciemnowłosa kobieta na ekranie. – I co, działa?

– Właśnie zainaugurowałaś nowo zainstalowany system telekonferencyjny Europolu – oświadczył Paul Hjelm. – Cześć, kochanie.

– Kochanie? – zdziwiła się kobieca głowa. – Czy to nie oficjalny kanał Europolu?

– Może taki być – odparł Hjelm – jeśli ja tak powiem.

– Władza uderzyła mu do głowy – rzucił Jorge Chavez. – Jestem całkowicie po pani stronie, pani komisarz Kerstin Holm. To oficjalny kanał i nie wolno go zaśmiecać życiem prywatnym.

Na ekranie pojawiła się inna twarz. Włosy były jaśniejsze, krócej ostrzyżone, ale równie niewątpliwie kobiece. Na widok tej twarzy Chavez dodał:

– O, cześć kochanie! Ty też tam jesteś?

– Co to za dziwny Hiszpan? – powiedziała Sara Svenhagen ze Sztokholmu i zrobiła miejsce szefowej.

– A więc niniejszym to oficjalny kontakt Opcopu z jednostką krajową w Sztokholmie, w Szwecji – oświadczyła Kerstin Holm.

– Bardziej mi to przypomina kłębowisko żmij – zauważył Arto Söderstedt.

– Uciszcie tego fińskiego pajaca – rzuciła Kerstin. – I słuchajcie pilnie, co mam wam do powiedzenia.

– Słuchamy – zapewnił dobitnie Paul Hjelm.

Kerstin Holm odchrząknęła i powiedziała:

– Myślę, że znalazłam pierwszą sprawę dla Opcopu.

Pierwszy list

Od: Ariadna
Temat: Dzięki za ostatni raz!
Data: 15 marca 10.31.38 EST
Do: Fedra

Tak strasznie ci dziękuję za ostatni raz, Kochana, fantastycznie było poznać Twoją rodzinę. Dzieci naprawdę niesamowicie urosły. Riverdale najwyraźniej im służy.

Wciąż nie potrafię do końca przetrawić naszego spotkania po tych wszystkich latach. Wybacz, że marudzę. Plac zabaw w Central Parku – że też tak niespodziewanie wpadłyśmy na siebie. Wciąż nie wiem, ile lat mają Twoje dzieci. Za to też cię przepraszam. Trzy i pięć? Dwa i cztery? Nigdy nie udało mi się połapać, jak to z nimi jest. A Scottowi udała się ta sztuka, by pozostać ciachem, mimo twardego życia na Wall Street. Co robisz, że tak go konserwujesz? Nie, lepiej nie odpowiadaj… ;-)

Jak pewnie zauważyłaś, mam nowy adres mailowy. Nie tylko dlatego, że znów będziemy siostrami, Ariadną i Fedrą z dziury zabitej dechami, które pomogły sobie przekroczyć wysoki próg i wkroczyć w wielki świat, lecz również dlatego, że zmusiły mnie do tego pewne okoliczności zewnętrzne. Ale o tym trochę później. W tej chwili chcę się tylko cieszyć, że masz takie wspaniałe życie, moja duchowa Siostro. Zazdrość, której dałaś wyraz w kuchni, tłumaczę sobie tak, że musiało podziałać na ciebie wino. Z pozoru może się wydawać, że jest mi czego zazdrościć w tym moim samotnym życiu w stylu Seksu w wielkim mieście, ale jeśli ktoś tu może mieć powody do zazdrości, to właśnie ja.

Zwłaszcza teraz.

Ale, ale… Zaczynam gubić wątek, Kochanie. Chciałam Ci tylko powiedzieć „dziękuję za ostatni raz”, nic poza tym. Tak niesamowicie się cieszę, że naprawdę zostawiłaś za sobą całe rozczarowanie z tamtych czasów. Ja też to czułam, choć nie bezpośrednio. Wszystkie te trudne lata na Harvardzie, cała nasza harówka, brawurowy skok w biznes, ten potworny świat macho, kariery bankowe, wznoszenie się coraz wyżej w tym dziwnym drapaczu chmur i akurat wtedy – ciąża.

Nic dziwnego, że wspomnienia są takie wyraziste. Poczekalnia w klinice aborcyjnej. To, jak zapłakana wstałaś i uciekłaś. To, jak cię dogoniłam w ten przeklęty ranek w Battery Park, a Ty kompletnie zalana łzami wyłkałaś, że nie możesz tak zawieść Scotta.

Wtedy zobaczyłyśmy pierwszy samolot.

Od tamtej pory prawie o tym nie rozmawiałyśmy. Może i tak jest najlepiej. Obie wiemy, że Twoje nienarodzone dziecko uratowało nam życie. To musi wystarczyć.

Albo nie. Może jednak musimy o tym porozmawiać.

Gdy tak siedziałyśmy na ławkach przy promie na Liberty Island, pojęłyśmy, właściwie bez słów, że samolot uderzył dokładnie w nasze piętro Północnej Wieży.

Nigdy nie zapomnę tego kwadransa. Był groteskowy. Nie jestem pewna, czy oddychałyśmy. Nie wiem, czy obok przechodzili ludzie, czy też panował kompletny bezruch. Jedynym, co z pewnością się poruszało z nieubłaganą obojętnością, były wskazówki zegara. Wskazały dziewiątą zero trzy.

I nadleciał drugi samolot.

Ty potem nie pracowałaś, kochana. Nie było żadnego potem. Do porodu byłaś na zwolnieniu, później zajęłaś się domem. Ja wróciłam do firmy, gdy tylko stanęła na nogi. Byłam strasznie rozdarta, czy robić karierę kosztem tych, którzy zginęli. Od razu awansowałam z junior na senior, siedmiomilowy krok po drabinie z martwych ciał. Uch, okropnie to wyraziłam, ale naprawdę tak to postrzegałam. Ale Ty nic o tym nie wiesz, bo to wtedy oddaliłyśmy się od siebie.

Oddaliłam się też od swojego ja. Nie widziałam większego sensu w codziennej pracy. Z drugiej strony, nie miałam też powodów, żeby z niej odejść. Dobrze zarabiałam, miałam stosunkowo bezpieczną posadę. Moja kariera się ustabilizowała i bardziej interesowały mnie imprezy niż praca.

W sumie do tego też się jakoś szczególnie nie paliłam.

Nigdy nie płonął we mnie żaden żar. Nie tak naprawdę. Nie tak, żeby aż piekła skóra.

Kim jestem, żeby narzekać? Nawet w samym środku kryzysu finansowego, który nas zalał – tak spodziewanie, a równocześnie tak niespodziewanie – moja praca nie była zagrożona. Nawet gdy pękła bańka spekulacyjna, a sekurytyzacja wybuchła w twarz całemu sektorowi bankowości równoległej, nie widziałam żadnego powodu do niepokoju. Choć sama nie miałam pojęcia, jak to się stało, zostałam uznana za starą wyjadaczkę, jeden z filarów podtrzymujących wszystko, gdy szalał orkan kredytów hipotecznych wysokiego ryzyka i groził, że za chwilę zburzy ściany cienkie jak papiery wartościowe. Dopiero gdy nadszedł ostry kryzys płynności i bank centralny zaczął pompować w nas państwowe pieniądze, zrozumiałam, jaka jest skala zjawiska. A gdy państwo nagle odmówiło pożyczki Lehman Brothers i pozwoliło, by ten stary bank upadł, pojęłam, jak było blisko. Również dla nas. Było z nami naprawdę kiepsko. Nie mieliśmy pieniędzy, kompletnie żadnej płynności, wszystko to były pożyczone pieniądze, groteskowo napompowane, pęknięta bańka marzeń jako substytut realnych środków. Bez ogromnej kryzysowej pożyczki od państwa my również poszlibyśmy na dno.

To w tych miesiącach kryzysu, gdy po raz drugi o własnych siłach podnieśliśmy się z ruin, coś zobaczyłam; coś, co nie było przeznaczone dla moich oczu. Może i jestem senior w firmie, ale daleko mi do senior partner. Nie należę do organów decyzyjnych banku. Nie miałam tego widzieć. I Bóg mi świadkiem, żałuję, że zobaczyłam.

Widziałam to tylko przez chwilę – przelotne spojrzenie, które przemknęło po ekranie komputera. Wystarczyło.

Wystarczyło aż nadto.

Przypuszczam, że to po prostu kryzys i jakże powszechne przeczucie zbliżającej się ruiny sprawiły, iż niektórzy szefowie stali się mniej staranni niż zazwyczaj. Teraz, gdy wszystko się zmieniło, a bańkę nadmuchano z nową siłą, zupełnie jakby poprzednia nigdy nie pękła, drogi ewakuacji i system zabezpieczeń oczywiście znów są na miejscu. Jednak podczas tej krótkiej chwili nieuwagi otworzyła się szczelina. W tej szczelinie zobaczyłam upiory.

Tak, upiory. Albo może potwora.

Minotaura.

Oprócz Ciebie nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić. Takie są skutki życia bez żadnych stałych punktów odniesienia. Czuję jednak, że nie powinnam wciągać Cię w to głębiej, przynajmniej dopóki nie dostanę stuprocentowego potwierdzenia, że się na to zgadzasz.

Kiedyś dzieliłyśmy się wszystkim, ale nie mam żadnego prawa myśleć, że dzisiaj będzie tak samo. Teraz nasze życie się zmieniło. Ty dźwigasz ogromną odpowiedzialność za rodzinę. Ja nigdy nie zbliżyłam się do takiej odpowiedzialności bardziej niż wtedy, gdy widziałyśmy się ostatnio. Nigdy w życiu. Nawet jeśli z całych sił wytężę wyobraźnię, nie jestem w stanie pojąć, jak wielkim ciężarem jest taka odpowiedzialność. Mimo wszystko to coś zupełnie innego niż odpowiadać za miliony dolarów, zwłaszcza jeśli są one fikcyjne i absurdalnie napompowane. Dlatego ten list nie jest żadnym żądaniem – ważne, byś to rozumiała.

Nie mam żadnego Tezeusza, którego mogłabym posłać do labiryntu, zawsze radziłam sobie bez niego. Ale nigdy dotąd tak bardzo nie pragnęłam, by był u mego boku jakiś mężczyzna, ktoś, kto odważyłby się zapuścić w głąb labiryntu i spotkać Minotaura. Ariadna sama musi pogrążyć się w ciemnościach i tobie Fedro, moja Siostro duchowa, podaje kłębek nici. Jeśli go przyjmiesz, musisz być świadoma, że tym, który powróci jej śladem, równie dobrze może być sam potwór.

Nie, nie wyślę tego maila. To by było wobec ciebie nie fair. Nie chcę wysyłać Ci czegoś, co przypomina ultimatum.

Ale nie, jednak go wyślę. Naprawdę nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić. Nigdzie na całym świecie. Mam nadzieję, że jesteś dość dojrzała, by sobie z tym poradzić.

Zanim opowiem ci cokolwiek więcej, czekam na Twoją odpowiedź. Kłębek nici leży przy wejściu do labiryntu. Weź go, jeśli czujesz się gotowa. To będzie oznaczać tylko tyle, że przeczytasz moje kolejne listy, nic więcej. Jednak jeśli poczujesz, że cena może się okazać zbyt wysoka, całkowicie zrozumiem Twoją decyzję.

Kocham Cię bez względu na wszystko, przed tym nigdy nie uciekniesz.

Sama weszłam już do środka. Nigdy nie miałam żadnego wyboru. Pewnie zabłądzę w labiryncie, zanim dotrę do celu. Słyszę wrzaski potwora w ciemności i w jakiś dziwny sposób one mnie wabią.

Czekam na Twoją odpowiedź, najdroższa Przyjaciółko.

Ściskam Cię mocno

Twoja Ariadna
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: