Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Głupcy umierają - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Głupcy umierają - ebook

Barwna saga obyczajowa, która mówi wiele o miłości i seksie, o relacjach między kobietą a mężczyzną, a także o ciemnych stronach ludzkiej duszy - korupcji, zdradzie, żądzy bogactwa i sławy. Puzo portretuje środowiska zawodowych graczy, pisarzy, wydawców, a także najlepiej mu znane - hollywoodzkich filmowców: aktorów, reżyserów i producentów. Akcja książki przenosi się nieustannie pomiędzy Las Vegas, Nowym Jorkiem a słoneczną Kalifornią.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-173-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książ­ce

Naj­wy­bit­niej­sza, obok Ojca Chrzest­ne­go, po­wieść ame­ry­kań­skie­go pro­za­ika i sce­na­rzy­sty. Barw­na saga oby­cza­jo­wa, któ­ra mówi wie­le o mi­ło­ści i sek­sie, o re­la­cjach mię­dzy ko­bie­tą a męż­czy­zną, a tak­że o ciem­nych stro­nach ludz­kiej du­szy – ko­rup­cji, zdra­dzie, żą­dzy wła­dzy, bo­gac­twa i sła­wy. Z pa­sją Puzo por­tre­tu­je śro­do­wi­ska za­wo­do­wych gra­czy, pi­sa­rzy, wy­daw­ców, a tak­że naj­le­piej mu zna­ne – hol­ly­wo­odz­kich fil­mow­ców: ak­to­rów, re­ży­se­rów i pro­du­cen­tów. Ak­cja książ­ki prze­no­si się nie­ustan­nie po­mię­dzy Las Ve­gas, No­wym Jor­kiem a sło­necz­ną Ka­li­for­nią.

„Tyl­ko głup­cy umie­ra­ją” – stwier­dza w epi­lo­gu John Mer­lyn, bo­ha­ter-nar­ra­tor, na­ło­go­wy gracz, pi­sarz, sce­na­rzy­sta fil­mo­wy, wier­ny mąż, któ­ry bez po­czu­cia winy ko­cha tak­że inną ko­bie­tę, al­ter ago sa­me­go Ma­ria Puzo. To wy­zna­nie czło­wie­ka, któ­ry zro­zu­miał, że ży­cie jest naj­więk­szą war­to­ścią, a śmierć przy­ja­ciół i bli­skich epi­zo­dem, nad któ­rym moż­na przejść do po­rząd­ku dzien­ne­go. Na kar­tach po­wie­ści spo­ty­ka­my wie­le barw­nych po­sta­ci. Osa­no – pe­łen uro­ku oso­bi­ste­go sław­ny pi­sarz, uwiel­bia­ją­cy za­ra­zem ko­chać i ob­ra­żać ko­bie­ty. Cul­ly Cross – cwa­niak, za­ufa­ny czło­wiek cy­nicz­ne­go sze­fa ka­sy­na Xa­na­du, Gro­ne­vel­ta. Ja­nel­le Lam­bert – pięk­na bi­sek­su­al­na ak­tor­ka, któ­ra pró­bu­je zro­bić ka­rie­rę w Hol­ly­wo­od.MA­RIO PUZO

(1920-1999)

Pro­za­ik ame­ry­kań­ski, uro­dzo­ny w No­wym Jor­ku w bied­nej ro­dzi­nie wło­skich imi­gran­tów. Au­tor dzie­się­ciu po­wie­ści, książ­ki dla dzie­ci, opo­wia­dań przy­go­do­wych oraz kil­ku sce­na­riu­szy fil­mo­wych (m.in. do fil­mów o Su­per­ma­nie oraz sagi Oj­ciec Chrzest­ny Fran­ci­sa For­da Cop­po­li). W 1955 wy­dał swą pierw­szą po­wieść Mrocz­na are­na. Jego naj­słyn­niej­szym dzie­łem jest opu­bli­ko­wa­ny w 1969 Oj­ciec Chrzest­ny – saga o ame­ry­kań­skiej ro­dzi­nie ma­fij­nej sprze­da­na w USA w na­kła­dzie po­nad 20 mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy i prze­tłu­ma­czo­na na kil­ka­dzie­siąt ję­zy­ków. W do­rob­ku li­te­rac­kim Puzo są też po­wie­ści Dzie­sią­ta Ale­ja, Czwar­ty K, Głup­cy umie­ra­ją, Sy­cy­lij­czyk, Ostat­ni don, Sześć gro­bów do Mo­na­chium oraz wy­da­ne po­śmiert­nie ty­tu­ły Omer­ta i Ro­dzi­na Bor­giów.

www.ma­rio­pu­zo.comRozdział 1

„Po­słu­chaj. Po­wiem ci praw­dę o ży­ciu męż­czy­zny. Po­wiem ci praw­dę o jego mi­ło­ści do ko­biet. O tym, że nig­dy nie pała do nich nie­na­wi­ścią. Już pew­nie my­ślisz, że je­stem na złej dro­dze. Zo­stań ze mną. Uwierz mi – je­stem mi­strzem ma­gii.

Czy wie­rzysz, że moż­na ko­chać ko­bie­tę i usta­wicz­nie ją zdra­dzać? Mniej­sza o zdra­dę fi­zycz­ną, cho­dzi o in­ten­cje, o »po­ezję du­szy«. Cóż, nie jest to pro­ste, ale i tak męż­czyź­ni nie­ustan­nie to ro­bią.

Chcesz wie­dzieć, jak ko­bie­ty po­tra­fią ko­chać, świa­do­mie kar­miąc cię mi­ło­ścią, aby za­truć two­je cia­ło i umysł tyl­ko po to, by cię znisz­czyć? A na­stęp­nie, kie­dy koń­czy się na­mięt­ność, wolą odejść? Jed­no­cze­śnie ma­mią cię obiet­ni­ca­mi, ro­biąc z cie­bie głup­ka? Nie­moż­li­we? To jesz­cze nic.

Ale, ale, nie znie­chę­caj się. To nie jest ckli­wy ro­mans.

Spra­wię, że po­czu­jesz bo­le­sne pięk­no dziec­ka, zwie­rzę­cą żą­dzę do­ra­sta­ją­ce­go chłop­ca i sa­mo­bój­cze na­stro­je na­sto­lat­ki. A po­tem (to bę­dzie chy­ba naj­trud­niej­sze) uka­żę ci, jak czas zmie­nia męż­czy­znę i ko­bie­tę, ich cia­ła i umy­sły.

A póź­niej, oczy­wi­ście, jest PRAW­DZI­WA MI­ŁOŚĆ. Nie ucie­kaj! Ona ist­nie­je, a je­śli nie, to ja ją po­wo­łam do ży­cia. Nie na dar­mo je­stem mi­strzem ma­gii. Czy war­to? A co z wier­no­ścią cie­le­sną? Czy o to cho­dzi? Czy to jest mi­łość? Czy za­cho­wa­nie mi­ło­ści dla jed­nej wy­bra­nej oso­by po­zo­sta­je w zgo­dzie z na­tu­rą ludz­ką? A je­śli tak nie jest, to czy do­sta­jesz do­dat­ko­we punk­ty za sta­ra­nia? Czy to dzia­ła w obie stro­ny? Oczy­wi­ście, że nie. A jed­nak…

Ży­cie samo w so­bie jest ko­micz­ne, a nie ma nic za­baw­niej­sze­go niż mi­łość po­dró­żu­ją­ca w cza­sie. Ale praw­dzi­wy mistrz ma­gii po­tra­fi spra­wić, że jego pu­blicz­ność jed­no­cze­śnie śmie­je się i pła­cze. In­a­czej spra­wa wy­glą­da ze śmier­cią. Nig­dy nie będę so­bie żar­to­wał ze śmier­ci. Prze­kra­cza to moje moż­li­wo­ści. W po­rów­na­niu ze śmier­cią mi­łość jest mę­czą­ca i in­fan­tyl­na, a jed­nak męż­czyź­ni bar­dziej wie­rzą w mi­łość niż w śmierć.

Za­wsze mam się na bacz­no­ści przed śmier­cią. Nie oszu­ka mnie. Wy­czu­wam ją na milę. Uwiel­bia przy­cho­dzić pod po­sta­cią stra­cha na wró­ble; ko­micz­ny kształt, któ­ry na­gle ro­śnie i ro­śnie; ciem­ny, ko­sma­ty kret, któ­ry prze­gry­za ży­ją­ce pędy; cza­sem skry­wa się pod cho­ro­bli­wym ru­mień­cem. I na­gle za­ska­ku­je ofia­rę szcze­rzą­cą zęby czasz­ką. Ale nie mnie. Ja cze­kam na nią. Je­stem ostroż­ny.

Ko­bie­ty to inna spra­wa. One są w po­sia­da­niu wiel­kiej ta­jem­ni­cy. Nie trak­tu­ją mi­ło­ści po­waż­nie, nig­dy tego nie ro­bi­ły.

Nie, nie mo­żesz te­raz odło­żyć tej książ­ki. Po­wta­rzam: to nie jest ckli­wy ro­mans. Za­po­mnij o mi­ło­ści. Po­ka­żę ci wszyst­kie sta­dia wła­dzy. Naj­pierw ży­cie bied­ne­go, sta­ra­ją­ce­go się prze­bić pi­sa­rza. Wraż­li­we­go. Uta­len­to­wa­ne­go. Może na­wet ge­niu­sza. Po­ka­żę ci ar­ty­stę wy­do­sta­ją­ce­go się z gów­na dla do­bra sztu­ki. I dla­cze­go tak bar­dzo jest tego wart. Na­stęp­nie opo­wiem ci o spryt­nym prze­stęp­cy u szczy­tu po­wo­dze­nia. Ach, cóż za praw­dzi­wą ra­dość od­czu­wa ar­ty­sta, kie­dy w koń­cu sta­je się ło­trem. Już się z tym nie kry­je, uka­zu­je całą swo­ją na­tu­rę. Bez żad­nych bzdur o ho­no­rze. Ten skur­czy­byk to dziw­ka. Oszust. Jaw­ny wróg spo­łe­czeń­stwa, któ­ry nie cho­wa się za cipę kur­wy – sztu­ki. Co za ulga. Co za przy­jem­ność. Nie­wy­sło­wio­na roz­kosz. Na­stęp­nie opo­wiem, jak znów sta­je się uczci­wym czło­wie­kiem. Cięż­ko jest być ło­trem.

Ale to po­ma­ga przy­jąć spo­łe­czeń­stwo ta­kim, ja­kie jest, i wy­ba­czyć bliź­nim. Jed­no jest pew­ne: nikt nie po­wi­nien być ło­trem… no, chy­ba że po­trze­bu­je pie­nię­dzy.

Na­stęp­nie opo­wiem hi­sto­rię jed­ne­go z naj­więk­szych suk­ce­sów w li­te­ra­tu­rze. Opi­szę in­tym­ne ży­cie mo­ca­rzy na­szej kul­tu­ry. Szcze­gól­nie o jed­nym wal­nię­tym ku­ta­sie. Wyż­sze sfe­ry. A więc mamy już świat bied­ne­go ge­niu­sza pió­ra, szem­ra­ne to­wa­rzy­stwo i wyż­sze sfe­ry li­te­ra­tu­ry. Wszyst­kie te pod­szy­te sek­sem, skom­pli­ko­wa­ne wy­nu­rze­nia nie wal­ną cię jak obu­chem w gło­wę, ale mo­żesz je uznać za in­te­re­su­ją­ce. I wresz­cie za­koń­czę opo­wieść w peł­nym blich­trze Hol­ly­wo­odu, gdzie nasz głów­ny bo­ha­ter bę­dzie zże­rał swo­je na­gro­dy, prze­pie­przał pie­nią­dze, oto­czo­ny sła­wą i pięk­ny­mi ko­bie­ta­mi. I… nie od­kła­daj, nie od­kła­daj – opo­wiem, jak to wszyst­ko ob­ra­ca się w proch.

Nie wy­star­czy? Już to znasz? Pa­mię­taj, je­stem mi­strzem ma­gii. Ja na­praw­dę mogę ich po­wo­łać do ży­cia. Uka­żę ci, co rze­czy­wi­ście my­ślą i czu­ją. Za­łkasz nad ich lo­sem, ich wszyst­kich, obie­cu­ję ci to. A może tyl­ko się ro­ze­śmie­jesz. Tak czy in­a­czej przy­rze­kam ci dużo roz­ryw­ki. Może na­uczysz się cze­goś o ży­ciu. Choć to i tak ni­cze­go nie zmie­ni.

A, wiem, co so­bie my­ślisz. Ten spryt­ny skur­wiel chce, że­bym czy­tał da­lej. Spo­koj­nie, to tyl­ko taka opo­wieść. Co szko­dzi prze­czy­tać? Na­wet je­śli ja bio­rę to po­waż­nie, ty nie mu­sisz. Po pro­stu baw się do­brze.

Chcę ci opo­wie­dzieć hi­sto­rię wca­le nie z próż­no­ści. Nie pra­gnę suk­ce­su, sła­wy czy pie­nię­dzy. To pro­ste, więk­szość męż­czyzn i ko­biet tego nie pra­gnie. Na­wet le­piej: nie pra­gnę mi­ło­ści. Kie­dy by­łem mło­dy, nie­któ­re ko­bie­ty mó­wi­ły, że ko­cha­ją mnie za dłu­gie rzę­sy. Przyj­mo­wa­łem to bez ko­men­ta­rza. Na­stęp­nie ko­cha­ły mnie za mój umysł. Na­stęp­nie za wła­dzę i pie­nią­dze. Na­stęp­nie za ta­lent. Na­stęp­nie za głę­bię umy­słu. Do­bra, po­ra­dzę so­bie z tym wszyst­kim. Je­dy­na ko­bie­ta, któ­ra mnie prze­ra­ża, to ta, któ­ra ko­cha mnie dla mnie sa­me­go. Mam pew­ne pla­ny co do niej. Tru­ci­zny, szty­le­ty, ciem­ne gro­bow­ce w ja­ski­niach, gdzie ukry­ję jej gło­wę. Nie moż­na jej po­zwo­lić żyć. Zwłasz­cza gdy jest wier­na, nig­dy nie kła­mie i za­wsze sta­wia mnie na pierw­szym miej­scu.

W tej książ­ce bę­dzie spo­ro o mi­ło­ści, ale to nie jest ro­mans. To po­wieść wo­jen­na. O od­wiecz­nej woj­nie po­mię­dzy męż­czy­zna­mi ży­ją­cy­mi w głę­bo­kiej przy­jaź­ni. O wiel­kiej »no­wej« woj­nie po­mię­dzy męż­czy­zna­mi i ko­bie­ta­mi. Ja­sne, że to sta­ra spra­wa, ale do­pie­ro nie­daw­no ją ujaw­nio­no. Bo­jow­nicz­ki Fron­tu Wy­zwo­le­nia Ko­biet my­ślą, że to coś no­we­go, nie uświa­da­mia­jąc so­bie, że to je­dy­nie wyj­ście z kon­spi­ra­cji. Słod­kie ko­biet­ki za­wsze osa­cza­ły męż­czyzn: przy ko­ły­skach, w kuch­ni i w sy­pial­ni. Przy gro­bach swych dzie­ci – naj­lep­sze miej­sce na po­zby­cie się li­to­ści.

No cóż, my­ślisz pew­nie, że mam żal do ko­biet. Ale ja nig­dy nie czu­łem do nich nie­na­wi­ści. Prze­ko­nasz się, że są lep­sze niż męż­czyź­ni. Praw­dą jest jed­nak, że tyl­ko ko­bie­ty były w sta­nie mnie uniesz­czę­śli­wić i czy­ni­ły to z za­pa­łem już od ko­ły­ski. Wie­lu męż­czyzn po­wie wam to samo. Na do­da­tek nie moż­na nic na to po­ra­dzić.

Wy­zna­czy­łem so­bie dziw­ny cel. Wiem, wiem, trud­no się temu oprzeć. Ale uwa­żaj. Je­stem szal­bie­rzem, nie ta­kim jak cała ta zgra­ja sła­bych, wraż­li­wych ar­ty­stów. Za­bez­pie­czy­łem się. Wciąż mam w rę­ka­wie kil­ka asów.

Wy­star­czy już. Po­zwól mi za­brać się do pra­cy. Po­zwól mi za­cząć i skoń­czyć”.Rozdział 3

Mer­lyn Dzie­ciak wy­szedł przed szkla­ne drzwi ka­sy­na. Uwiel­biał ob­ser­wo­wać wschód słoń­ca, bę­dą­ce­go jesz­cze zim­nym, żół­tym dys­kiem, czuć zim­ny po­wiew pu­sty­ni, nad­cho­dzą­cy z ota­cza­ją­cych mia­sto gór. To była je­dy­na pora dnia, kie­dy wy­cho­dził z kli­ma­ty­zo­wa­ne­go wnę­trza ka­sy­na. Wie­le razy pla­no­wa­li zro­bić pik­nik w gó­rach. Pew­ne­go dnia Dia­na przy­szła z ko­szy­kiem peł­nym wik­tu­ałów, ale Cul­ly i Jor­dan od­mó­wi­li opusz­cze­nia ka­sy­na.

Za­pa­lił pa­pie­ro­sa i de­lek­to­wał się mięk­ki­mi kłę­ba­mi dymu, po­nie­waż pa­lił bar­dzo rzad­ko. Słoń­ce za­czę­ło już grzać, wy­glą­da­ło jak okrą­gła ża­rów­ka w bez­kre­snym neo­nie ga­lak­ty­ki. Mer­lyn wró­cił do ka­sy­na i kie­dy prze­cho­dził przez szkla­ne drzwi, za­uwa­żył Cul­ly’ego ubra­ne­go w Kurt­kę Zwy­cięz­cy z Ve­gas, bie­gną­ce­go przez salę gry w ko­ści – naj­wy­raź­niej go szu­kał. Spo­tka­li się przy sto­le do ba­ka­ra­ta. Cul­ly oparł się o wy­so­kie krze­sło. Jego sma­gła, po­cią­gła twarz prze­peł­nio­na była nie­na­wi­ścią, stra­chem i prze­ra­że­niem.

– Ten skur­wiel Jor­dan – wy­krztu­sił Cul­ly – na­ciął nas na dwa­dzie­ścia pa­ty­ków. – Za­śmiał się. – Roz­pie­przył so­bie łeb. Roz­bił bank na po­nad czte­ry­sta pa­ty­ków i roz­pier­do­lił so­bie ten głu­pi łeb.

Mer­lyn nie wy­da­wał się za­sko­czo­ny. Oparł się cięż­ko o ba­rier­kę. Pa­pie­ros wy­padł mu z dło­ni.

– O kur­wa – wy­du­sił z sie­bie. – Wy­glą­dał na ta­kie­go.

– Po­cze­kaj­my tu­taj, aż Dia­na wró­ci z lot­ni­ska – za­pro­po­no­wał Cul­ly. – Po­dzie­li­my się for­są z bi­le­tów.

Mer­lyn pa­trzył na nie­go bez zdu­mie­nia, ale z cie­ka­wo­ścią. Czyż­by Cul­ly był tak nie­czu­ły? Chy­ba nie. Zo­ba­czył cho­ro­bli­wy uśmiech na jego twa­rzy, twa­rzy sta­ra­ją­cej się przy­brać wy­raz twar­do­ści, ale prze­peł­nio­nej od­ra­zą bli­ską lę­ko­wi. Mer­lyn usiadł na sto­le do ba­ka­ra­ta. Brak snu i wy­czer­pa­nie spra­wi­ły, że był tro­chę otu­ma­nio­ny. Po­dob­nie jak Cul­ly czuł wście­kłość, ale z in­ne­go po­wo­du. Ob­ser­wo­wał Jor­da­na uważ­nie, każ­dy jego krok. Spryt­nie spro­wo­ko­wał go do opo­wie­dze­nia hi­sto­rii ży­cia. Wy­czu­wał, że Jor­dan nie chce opu­ścić Las Ve­gas. Coś z nim było nie tak. Nig­dy nie po­wie­dział im, że ma broń. Za­wsze tak samo re­ago­wał, kie­dy za­uwa­żył, że Mer­lyn mu się przy­glą­da. Mer­lyn zro­zu­miał, że Jor­dan oszu­ki­wał go. Przez cały, kur­wa, czas. Oszu­ki­wał wszyst­kich. Otu­ma­nie­nie Mer­ly­na mia­ło swo­ją przy­czy­nę tak­że w tym, że roz­gryzł Jor­da­na już w chwi­li po­zna­nia. Łą­czył wszyst­kie czę­ści ukła­dan­ki, ale z po­wo­du bra­ku wy­obraź­ni nie uda­ło mu się zo­ba­czyć peł­ne­go ob­ra­zu. Po­nie­waż, oczy­wi­ście, te­raz, kie­dy Jor­dan nie żył, Mer­lyn wie­dział, że nie mógł spo­tkać go inny ko­niec. Od sa­me­go po­cząt­ku pi­sa­na mu była śmierć w Las Ve­gas.

Tyl­ko Gro­ne­velt się nie dzi­wił. Sie­dząc wy­so­ko w swo­im apar­ta­men­cie, noc za nocą, przez całe lata, nig­dy nie roz­my­ślał nad złem cza­ją­cym się w ludz­kim ser­cu. Wal­czył z nim. Głę­bo­ko w skarb­cu miał ukry­te mi­lion do­la­rów w go­tów­ce, któ­rych po­żą­dał cały świat. A on, le­żąc w łóż­ku, noc po nocy, rzu­cał za­klę­cia, aby ujaw­nić spi­skow­ców. I po­znaw­szy już nudę zła, ca­ły­mi go­dzi­na­mi roz­wa­żał inne ta­jem­ni­ce i o wie­le bar­dziej bał się do­bra w du­szy ludz­kiej. Było o wie­le więk­szym nie­bez­pie­czeń­stwem dla jego świa­ta, dla nie­go sa­me­go.

Kie­dy ochro­na ho­te­lu za­mel­do­wa­ła mu o wy­strza­le, Gro­ne­velt na­tych­miast za­dzwo­nił do biu­ra sze­ry­fa i wy­ra­ził zgo­dę na wej­ście po­li­cjan­tów do po­ko­ju. Ale w obec­no­ści jego lu­dzi. Dla do­peł­nie­nia for­mal­no­ści. Były tam cze­ki ka­sy­na na kwo­tę trzy­stu czter­dzie­stu ty­się­cy do­la­rów i pra­wie sto ty­się­cy do­la­rów w bank­no­tach i szto­nach, we­pchnię­tych w kie­sze­nie tej idio­tycz­nej kurt­ki Jor­da­na. Za­pi­na­ne na zam­ki kie­sze­nie za­wie­ra­ły po­kaź­ną ilość szto­nów.

Gro­ne­velt przez okno swo­je­go apar­ta­men­tu spoj­rzał na wscho­dzą­ce słoń­ce, któ­re wspi­na­ło się po zbo­czach pu­styn­nych gór. Wes­tchnął. Jor­dan nig­dy nie bę­dzie w sta­nie prze­grać tej for­sy. No cóż, tyl­ko w taki spo­sób nie­ule­czal­ny ha­zar­dzi­sta może za­trzy­mać swo­ją wy­gra­ną. Je­dy­nie w ten spo­sób.

Te­raz Gro­ne­velt miał dużo pra­cy. Nie moż­na do­pu­ścić, by ga­ze­ty wspo­mnia­ły o sa­mo­bój­stwie. Pa­skud­nie to wy­glą­da­ło: po wy­gra­niu czte­ry­stu ty­się­cy gracz po­peł­nia sa­mo­bój­stwo. Nie chciał tak­że, aby ro­ze­szły się plot­ki, że za­mor­do­wa­li go pra­cow­ni­cy ka­sy­na, aby od­zy­skać wy­gra­ną. Na­le­ża­ło pod­jąć roz­waż­ne kro­ki. Mu­siał prze­pro­wa­dzić nie­zbęd­ne roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne ze swo­imi wschod­ni­mi biu­ra­mi. By­łe­go se­na­to­ra USA, czło­wie­ka o nie­po­szla­ko­wa­nej uczci­wo­ści, po­pro­szo­no o prze­ka­za­nie wdo­wie smut­nej wia­do­mo­ści. I tego, że jej mąż zo­sta­wił for­tu­nę, któ­rą może ode­brać, kie­dy przy­je­dzie po cia­ło. Wszy­scy byli dys­kret­ni, nikt nie oszu­ki­wał, spra­wie­dli­wo­ści sta­nie się za­dość. W koń­cu to zda­rze­nie prze­kształ­ci się w opo­wiast­ki pe­cho­wych gra­czy, snu­te w ka­fej­kach w Ve­gas. Ale Gro­ne­vel­ta to na­praw­dę nie in­te­re­so­wa­ło. Już od wie­lu lat nie sta­rał się zro­zu­mieć gra­czy.

Po­grzeb był skrom­ny. Jor­da­na po­cho­wa­no na pro­te­stanc­kim cmen­ta­rzu, oto­czo­nym przez zło­tą pu­sty­nię. Jego żona przy­le­cia­ła do Ve­gas i za­ję­ła się wszyst­kim. Zo­sta­ła od razu po­wia­do­mio­na o wy­so­ko­ści wy­gra­nej. Wy­pła­co­no jej skru­pu­lat­nie całą sumę, co do cen­ta. Prze­pi­sa­no na nią cze­ki i wrę­czo­no go­tów­kę zna­le­zio­ną przy cie­le. Z po­mo­cą lo­kal­nych władz i ga­zet za­tu­szo­wa­no sa­mo­bój­stwo. Pa­skud­nie by to wpły­nę­ło na opi­nię Las Ve­gas – po wy­gra­niu czte­ry­stu ty­się­cy do­la­rów szczę­śli­wy gracz zna­le­zio­ny mar­twy. Wdo­wa po Jor­da­nie pod­pi­sa­ła po­kwi­to­wa­nie na cze­ki i pie­nią­dze. Gro­ne­velt pro­sił ją o dys­kre­cję, ale nie mu­siał się mar­twić. Sko­ro ta przy­stoj­na dama po­cho­wa­ła swo­je­go męża w Ve­gas, nie spro­wa­dza­jąc cia­ła do domu, i nie po­zwo­li­ła dzie­ciom, aby przy­szły na po­grzeb ojca, zna­czy­ło to, że mia­ła ku temu swo­je po­wo­dy.

Gro­ne­velt, były se­na­tor i praw­ni­cy eskor­to­wa­li wdo­wę do cze­ka­ją­cej na nią przed ho­te­lem li­mu­zy­ny. (Dwor­ność Xa­na­du, zresz­tą jak wszyst­ko po­zo­sta­łe, była tyl­ko na po­kaz). Dzie­ciak, któ­ry na nią cze­kał, wy­szedł im na­prze­ciw.

– Na­zy­wam się Mer­lyn – po­wie­dział do tej ele­ganc­kiej ko­bie­ty. – By­łem przy­ja­cie­lem pani męża. Ser­decz­nie pani współ­czu­ję.

Wdo­wa spo­strze­gła, że uważ­nie jej się przy­glą­da. Wie­dzia­ła, że nie ma żad­ne­go ukry­te­go celu, że był szcze­ry. Ale wy­glą­dał na zbyt za­in­te­re­so­wa­ne­go. Wi­dzia­ła go w ka­pli­cy w to­wa­rzy­stwie mło­dej dziew­czy­ny z opuch­nię­tą od pła­czu twa­rzą. Za­sta­na­wia­ła się, dla­cze­go wte­dy do niej nie pod­szedł. Praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że jego to­wa­rzysz­ka była dziew­czy­ną Jor­da­na.

– Cie­szę się, że miał tu­taj przy­ja­cie­la – od­po­wie­dzia­ła ci­cho.

Uba­wi­ło ją ba­daw­cze spoj­rze­nie mło­de­go czło­wie­ka. Wie­dzia­ła, że ma w so­bie coś, co przy­cią­ga męż­czyzn; nie tyle pięk­no, co skry­tą pod nim in­te­li­gen­cję. Do­sta­tecz­nie wie­lu męż­czyzn za­uwa­ży­ło tę rzad­ką kom­bi­na­cję. Po­nie­waż wie­le już razy była nie­wier­na swo­je­mu mę­żo­wi, za­nim zna­la­zła męż­czy­znę swo­je­go ży­cia. Za­sta­na­wia­ła się, czy ten mło­dy męż­czy­zna, Mer­lyn, wie­dział o niej i Jor­da­nie, i o tym, co sta­ło się tej ostat­niej nocy. Ale nie in­te­re­so­wa­ło jej to zbyt­nio, nie czu­ła się win­na. Jego śmierć, wie­dzia­ła o tym jak nikt inny, była świa­do­mym ak­tem, świa­do­mym wy­bo­rem. Ak­tem zło­śli­wo­ści wraż­li­we­go męż­czy­zny.

Po­chle­bia­ła jej fa­scy­na­cja, z jaką mło­dy czło­wiek się w nią wpa­try­wał. Nie wie­dzia­ła, że on wi­dzi nie tyl­ko ja­sną skó­rę, do­sko­na­łe rysy i czer­wo­ne, zmy­sło­we usta; wi­dział i za­wsze bę­dzie miał w pa­mię­ci jej twarz – ma­skę anio­ła śmier­ci.Rozdział 4

Gdy po­wie­dzia­łem wdo­wie po Jor­da­nie, że na­zy­wam się Mer­lyn, ob­da­rzy­ła mnie opa­no­wa­nym przy­ja­ciel­skim spoj­rze­niem, po­zba­wio­nym po­czu­cia winy czy żalu. Po­zna­łem w niej ko­bie­tę, któ­ra spra­wu­je cał­ko­wi­tą kon­tro­lę nad swo­im ży­ciem, nie w wy­ni­ku po­sia­da­nia ku­rew­skie­go cha­rak­te­ru czy pew­no­ści sie­bie, ale in­te­li­gen­cji. Zro­zu­mia­łem, dla­cze­go Jor­dan nig­dy nie po­wie­dział na jej te­mat ostrzej­sze­go sło­wa. Była spe­cjal­nym ro­dza­jem ko­bie­ty, ko­cha­nej przez mnó­stwo męż­czyzn. Ale nie chcia­łem jej po­znać. By­łem po stro­nie Jor­da­na. Cho­ciaż za­wsze wy­czu­wa­łem jego chłód, od­rzu­ce­nie nas wszyst­kich, ukry­te pod do­brym wy­cho­wa­niem i po­zo­ra­mi przy­jaź­ni.

Od mo­men­tu, kie­dy po raz pierw­szy spo­tka­łem Jor­da­na, wie­dzia­łem, że jest z nim coś nie tak. W dru­gim dniu po­by­tu w Ve­gas mia­łem szczę­ście w black jac­ku i dla­te­go wsko­czy­łem na wol­ne miej­sce przy sto­le do ba­ka­ra­ta. Ba­ka­rat to czy­sta gra lo­so­wa, ze staw­ką mi­ni­mum dwu­dzie­stu do­la­rów. Twój los cał­ko­wi­cie spo­czy­wa w rę­kach prze­zna­cze­nia, a ja za­wsze nie­na­wi­dzi­łem tego uczu­cia. Czu­łem, że je­śli tyl­ko bym się po­sta­rał, po­tra­fił­bym pa­no­wać nad swym lo­sem.

Usia­dłem przy dłu­gim owal­nym sto­le do ba­ka­ra­ta i na­prze­ciw sie­bie za­uwa­ży­łem Jor­da­na. Był bar­dzo przy­stoj­nym czter­dzie­sto-, no, może czter­dzie­sto­pię­cio­let­nim fa­ce­tem. Miał gę­ste bia­łe wło­sy, ale ich ko­lor nie był symp­to­mem sta­ro­ści.

Uro­dził się z bia­ły­mi wło­sa­mi, praw­do­po­dob­nie wsku­tek obec­no­ści ja­kie­goś al­bi­no­skie­go genu. Przy sto­li­ku był on, ja, jesz­cze je­den gracz i trzy wa­bi­ki na za­pcha­nie miej­sca. Jed­nym z wa­bi­ków była Dia­na, sie­dzą­ca dwa krze­sła od Jor­da­na, ubra­na w cha­rak­te­ry­stycz­ny dla wa­bi­ków spo­sób. Ale ja ob­ser­wo­wa­łem Jor­da­na.

Tego dnia wy­da­wał mi się god­ny po­dzi­wu. Nie oka­zy­wał en­tu­zja­zmu po wy­gra­nej ani roz­cza­ro­wa­nia po stra­cie. Kie­dy ele­ganc­ki­mi bia­ły­mi dłoń­mi roz­da­wał kar­ty, ro­bił to z ma­estrią god­ną eks­per­ta. Na­gle, gdy ob­ser­wo­wa­łem, jak ukła­da stu­do­la­ro­we szto­ny w pi­ra­mid­ki, zro­zu­mia­łem, że nie in­te­re­su­je go wy­nik gry.

Trze­cim gra­czem był „ner­wus”, klient no­to­rycz­nie prze­gry­wa­ją­cy pie­nią­dze. Był ni­ski i chu­dy, i moż­na by go na­zwać ły­sym, gdy­by nie kru­czo­czar­ny ko­smyk wło­sów pie­czo­ło­wi­cie za­cze­sa­ny na ły­si­nę. Prze­peł­nia­ła go ener­gia. Każ­dy jego ruch był gwał­tow­ny. Gwał­tow­nie rzu­cał pie­nią­dze na stół, pod­no­sił wy­gra­ną, li­czył pie­nią­dze przed sobą i gniew­nie ukła­dał je na sto­sik, aby po­ka­zać, że prze­grał. Przy roz­da­wa­niu czę­sto kar­ta od­wra­ca­ła się li­cem do góry lub prze­la­ty­wa­ła obok wy­cią­gnię­tej dło­ni kru­pie­ra. Ale kru­pier był cier­pli­wym czło­wie­kiem, nie tra­cił nig­dy do­brych ma­nier. Kar­ta gra­cza prze­le­cia­ła przez stół. Zło­śnik chciał do­dać jesz­cze stu­do­la­ro­wy szton do puli. Kru­pier za­pro­te­sto­wał:

– Przy­kro mi, pa­nie A., nie może pan tego zro­bić.

Na­chmu­rzo­na twarz pana A. przy­bra­ła jesz­cze bar­dziej gniew­ny wy­raz.

– Co jest, do kur­wy nę­dzy, do­sta­łem tyl­ko jed­ną kar­tę. Kto mówi, że nie mogę?

Kru­pier spoj­rzał na kon­tro­le­ra z pra­wej stro­ny, na tego sie­dzą­ce­go nad Jor­da­nem. Ten nie­znacz­nie ski­nął gło­wą i kru­pier od­parł grzecz­nie:

– Pa­nie A., może pan ob­sta­wić.

Już wkrót­ce kar­tą dla gra­cza oka­za­ła się czwór­ka – zła kar­ta. Ale pan A. i tak prze­grał, kie­dy gracz wy­cią­gnął kar­tę. Roz­da­nie prze­szło na Dia­nę.

Pan A. ob­sta­wił gra­cza prze­ciw­ko ban­ko­wi. Spoj­rza­łem na Jor­da­na. Po­chy­lił swo­ją bia­łą gło­wę i nie zwra­cał uwa­gi na pana A. Ale ja tak. Pan A. po­ło­żył pięć stu­do­la­ro­wych bank­no­tów w prze­gród­ce gra­cza. Dia­na roz­da­ła kar­ty me­cha­nicz­nie. Pan A. do­stał kar­ty gra­cza. Ści­snął je i rzu­cił gwał­tow­nie na stół. Dwie fi­gu­ry. Nic. Dia­na mia­ła dwie kar­ty, w su­mie pięć punk­tów. Kru­pier za­wo­łał: „Kar­ta dla gra­cza”. Dia­na po­da­ła panu A. na­stęp­ną kar­tę. Ko­lej­na fi­gu­ra. Nic.

– Bank wy­gry­wa – śpiew­nie za­wo­łał kru­pier.

Jor­dan ob­sta­wił bank. Ja już mia­łem ob­sta­wić gra­cza, ale pan A. wkur­wił mnie i dla­te­go ob­sta­wi­łem bank. I zo­ba­czy­łem, jak pan A. kła­dzie ty­siąc do­la­rów na gra­cza. Jor­dan i ja znów po­sta­wi­li­śmy na bank.

Dia­na wy­gra­ła dru­gie roz­da­nie z dzie­wiąt­ką prze­ciw sió­dem­ce pana A. Pan A. po­słał Dia­nie peł­ne wście­kło­ści spoj­rze­nie, jak­by chciał ją wy­stra­szyć, ale dziew­czy­na za­cho­wa­ła spo­kój.

Bar­dzo sta­ra­ła się być neu­tral­na, nie an­ga­żo­wać się emo­cjo­nal­nie w grę i wy­ko­ny­wać ru­chy z me­cha­nicz­ną do­kład­no­ścią. Ale po­mi­mo tego, kie­dy pan A. po­sta­wił ty­siąc do­la­rów na gra­cza, a Dia­na wy­cią­gnę­ła dzie­wiąt­kę, wal­nął pię­ścią w stół i wy­ce­dził: „Pier­do­lo­na piz­da”. I po­pa­trzył na nią z nie­na­wi­ścią. Kru­pier pro­wa­dzą­cy grę sta­nął jak wry­ty, ani je­den mię­sień nie drgnął w jego twa­rzy. Kon­tro­ler po­chy­lił się w przód i jak Je­ho­wa wy­chy­lił swą gło­wę z nie­bios. Na­pię­cie przy sto­li­ku ro­sło.

Ob­ser­wo­wa­łem Dia­nę. Zmie­ni­ła się na twa­rzy. Jor­dan zgar­nął pie­nią­dze jak­by nie­świa­do­my tego, co się sta­ło. Pan A. wstał i pod­szedł do biur­ka sze­fa sali. Coś do nie­go szep­tał. Szef przy­tak­nął. Wszy­scy przy sto­le wsta­li, aby roz­pro­sto­wać nogi, gdy przy­go­to­wy­wa­no nowe roz­da­nie. Wi­dzia­łem, jak pan A. po­szedł w kie­run­ku ko­ry­ta­rzy, pro­wa­dzą­cych do po­koi ho­te­lo­wych. Wi­dzia­łem, jak szef sali roz­ma­wiał z Dia­ną i po chwi­li ona też opu­ści­ła salę. Nie­trud­no było zgad­nąć, Dia­na mia­ła wy­ciąć nu­me­rek z pa­nem A., aby przy­wró­cić mu szczę­ście w grze.

Oko­ło pię­ciu mi­nut za­ję­ło kru­pie­rom przy­go­to­wa­nie no­we­go roz­da­nia. Od­sze­dłem na chwi­lę, aby zro­bić kil­ka za­kła­dów w ru­let­kę. Kie­dy wró­ci­łem, gra się roz­po­czę­ła. Jor­dan sie­dział wciąż na tym sa­mym miej­scu. Przy sto­le było jesz­cze dwóch męż­czyzn wa­bi­ków.

Pu­deł­ko zdą­ży­ło trzy razy okrą­żyć stół, kie­dy wró­ci­ła Dia­na. Wy­glą­da­ła okrop­nie. Gry­mas wy­krzy­wiał jej usta. Po­mi­mo że jej twarz zdo­bił świe­ży ma­ki­jaż, wi­dać było, że jest kom­plet­nie za­ła­ma­na. Za­ję­ła miej­sce po­mię­dzy mną i jed­nym z kru­pie­rów. On tak­że za­uwa­żył, że coś jest nie w po­rząd­ku. Po chwi­li schy­lił ku niej gło­wę i usły­sza­łem jego szept:

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, Dia­no? – Wte­dy po raz pierw­szy usły­sza­łem jej imię.

Przy­tak­nę­ła. Po­da­łem jej pu­deł­ko. Ale pod­czas wy­cią­ga­nia kart z pu­deł­ka trzę­sły jej się dło­nie. Po­chy­li­ła gło­wę, aby ukryć łzy w ką­ci­kach oczu. Cała jej twarz „wsty­dzi­ła się”, nie mógł­bym zna­leźć na to lep­sze­go okre­śle­nia. Co­kol­wiek pan A. jej zro­bił w po­ko­ju, była to wy­star­cza­ją­ca kara za jego brak szczę­ścia w grze. Kru­pier nie­znacz­nie po­słał znak sze­fo­wi sali, a ten pod­szedł do niej i po­kle­pał ją po ra­mie­niu. Wsta­ła z krze­sła i jej miej­sce za­jął męż­czy­zna wa­bik. Dia­na usia­dła przy in­nej dziew­czy­nie na jed­nym z krze­seł usta­wio­nych wzdłuż ogro­dze­nia.

Pu­deł­ko wciąż prze­cho­dzi­ło od ban­ku do gra­cza i od gra­cza do ban­ku. Sta­ra­łem się do­sto­so­wać swo­je za­kła­dy do tego zmien­ne­go ryt­mu. Pan A. wró­cił do sto­łu na to samo miej­sce, gdzie zo­sta­wił pie­nią­dze, pa­pie­ro­sy i za­pal­nicz­kę.

Wy­glą­dał jak nowo na­ro­dzo­ny. Wziął prysz­nic i ucze­sał wło­sy. Na­wet się ogo­lił. Już nie wy­glą­dał tak wred­nie. Wraz z nową ko­szu­lą i spodnia­mi od­pły­nę­ła gdzieś jego opę­tań­cza ener­gia. Na pew­no nie był roz­luź­nio­ny, ale przy­najm­niej nie mio­tał się po sali jak cy­klon.

Kie­dy usiadł, za­uwa­żył Dia­nę sie­dzą­cą przy ba­rier­ce i oczy mu za­lśni­ły. Po­słał jej zło­śli­wy, zna­czą­cy uśmiech. Dia­na od­wró­ci­ła gło­wę.

Co­kol­wiek okrop­ne­go uczy­nił, od­mie­nił tym nie tyl­ko swój hu­mor, ale tak­że szczę­ście w grze. Bez­u­stan­nie wy­gry­wał i mor­do­wał tym ta­kich mi­łych fa­ce­tów jak Jor­dan i ja. Wkur­wi­ło mnie to, a mia­łem też współ­czu­cie dla Dia­ny, tak że umyśl­nie po­sta­no­wi­łem ze­psuć do­bry dzień pana A.

Są fa­ce­ci, z któ­ry­mi się przy­jem­nie gra, a są też tacy jak drza­zga w tył­ku. Przy sto­li­ku do ba­ka­ra­ta naj­więk­szą drza­zgą w tył­ku jest taki ko­leś, któ­ry kie­dy do­sta­nie pierw­sze dwie kar­ty, ści­ska je przez pięć mi­nut w dło­ni, pod­czas gdy cały stół cze­ka nie­cier­pli­wie na wy­rok.

W tę grę wła­śnie za­czą­łem ba­wić się z pa­nem A. Sie­dział na krze­śle nu­mer dwa, a ja mia­łem nu­mer pięć. Sie­dzie­li­śmy więc po tej sa­mej stro­nie sto­łu i nie mo­gli­śmy pa­trzeć so­bie w oczy. By­łem o gło­wę wyż­szy i le­piej zbu­do­wa­ny od nie­go. Wy­glą­da­łem na dwa­dzie­ścia je­den lat. Nikt by nie zgadł, że mam po­nad trzy­dzie­ści, a na kar­ku trój­kę dzie­cia­ków i żonę w No­wym Jor­ku, od któ­rych wła­śnie ucie­kłem. Więc na ze­wnątrz by­łem ła­twym ką­skiem dla fa­ce­ta ta­kie­go jak pan A. Mo­głem być sil­niej­szy fi­zycz­nie, ale on po­cho­dził z szem­ra­ne­go to­wa­rzy­stwa o usta­lo­nej w Ve­gas re­pu­ta­cji. Wy­glą­da­łem na na­iw­ne­go dzie­cia­ka, zgry­wa­ją­ce­go się na za­pa­lo­ne­go gra­cza.

Po­dob­nie jak Jor­dan, pra­wie za­wsze ob­sta­wia­łem bank. Ale kie­dy pan A. do­stał pu­deł­ko, po­sze­dłem z nim łeb w łeb i ob­sta­wi­łem gra­cza. Kie­dy do­sta­łem dwie kar­ty gra­cza, przed od­kry­ciem ści­ska­łem je z naj­więk­szą tro­ską. Pan A. wier­cił się na krze­śle; wy­grał, ale nie mógł się po­wstrzy­mać i przy na­stęp­nym roz­da­niu po­wie­dział:

– No da­lej, pa­lan­cie, po­spiesz się.

Po­ło­ży­łem kar­ty ko­szul­ka­mi do góry i spoj­rza­łem na nie­go spo­koj­nie. Z ja­kie­goś po­wo­du mój wzrok spo­tkał się ze wzro­kiem Jor­da­na. Ob­sta­wiał bank, po­dob­nie jak A., ale się uśmie­chał. Pod­nio­słem kar­ty bar­dzo po­wo­li.

– Pa­nie M… – po­wie­dział kru­pier – wstrzy­mu­je pan grę. Nie mo­że­my pra­co­wać. – Po­słał mi pro­mien­ny, przy­ja­ciel­ski uśmiech. – Choć­by je pan nie wia­do­mo jak dłu­go ści­skał, to się nie zmie­nią.

– Ja­sne – rze­kłem i rzu­ci­łem kar­ty z miną pe­chow­ca. Pan A. znów uśmiech­nął się zło­śli­wie. Jed­nak kie­dy zo­ba­czył moje kar­ty, cały stę­żał. Mia­łem nie­zwy­cię­żo­ną dzie­wiąt­kę.

– Kur­wa – prze­klął.

– Czy po­ło­ży­łem kar­ty wy­star­cza­ją­co szyb­ko? – za­py­ta­łem grzecz­nie.

Po­słał mi mor­der­cze spoj­rze­nie i od­su­nął od sie­bie pie­nią­dze. Jesz­cze nie za­ła­pał. Spoj­rza­łem przez stół na Jor­da­na. Uśmie­chał się z za­do­wo­le­niem, po­mi­mo wspól­nej z pa­nem A. prze­gra­nej. Ujeż­dża­łem pana A. przez na­stęp­ną go­dzi­nę.

Wie­dzia­łem, że ma po­słuch w ka­sy­nie. Kon­tro­ler za wszel­ką cenę sta­rał się go uspo­ko­ić. Kru­pie­rzy trak­to­wa­li go z ostroż­ną ule­gło­ścią. Ten fa­cet ro­bił pięć­set – i ty­siąc­do­la­ro­we za­kła­dy. Ja zwy­kle ob­sta­wia­łem po dwa­dzie­ścia. Więc je­śli by­ły­by ja­kieś kło­po­ty, to mnie bram­ka­rze wy­nie­śli­by z ka­sy­na.

Ale gra­łem uczci­wie. Fa­cet na­zwał mnie pa­lan­tem, a ja się na­wet nie wku­rzy­łem. Kie­dy kru­pier po­pro­sił mnie o szyb­sze od­sła­nia­nie kart, grzecz­nie usłu­cha­łem. Fakt, że pan A. był na­bu­zo­wa­ny, świad­czył tyl­ko o tym, że jest kiep­skim gra­czem. Ka­sy­no stra­ci­ło­by twarz, gdy­by wzię­li jego stro­nę. Nie mo­gli po­zwo­lić panu A. na ja­kiś wy­skok, po­nie­waż upo­ko­rzy­ło­by to za­rów­no ich, jak i mnie. Jako po­ko­jo­wo na­sta­wio­ny gracz by­łem, w pew­nym sen­sie, ich go­ściem i za­słu­gi­wa­łem na ich ochro­nę.

W pew­nej chwi­li zo­ba­czy­łem, jak kon­tro­ler na­prze­ciw mnie się­ga do te­le­fo­nu. Wy­ko­nał dwie roz­mo­wy. Ob­ser­wu­jąc go, prze­ga­pi­łem roz­da­nie, kie­dy pan A. trzy­mał bank. Roz­luź­ni­łem się. Krze­sła przy sto­le były mięk­kie i bar­dzo wy­god­ne. Moż­na było sie­dzieć na nich przez cały dzie­li – i wie­lu tak ro­bi­ło.

Kie­dy od­mó­wi­łem ob­sta­wia­nia roz­da­nia pana A., emo­cje opa­dły. My­śle­li, że je­stem za de­li­kat­ny albo po pro­stu mam cy­ko­ra. Gra trwa­ła nadal. Za ogro­dze­nie we­szło dwóch du­żych ko­le­si w gar­ni­tu­rach i kra­wa­tach. Zbli­ży­li się do sze­fa sali, któ­ry naj­wy­raź­niej po­wie­dział im, że emo­cje opa­dły; roz­luź­ni­li się chy­ba, bo sły­sza­łem, jak śmia­li się i opo­wia­da­li dow­ci­py.

Na­stęp­nym ra­zem, kie­dy pan A. trzy­mał bank, po­sta­wi­łem dwa­dzie­ścia do­la­rów na gra­cza. Ku memu zdzi­wie­niu, kru­pier od­bie­ra­ją­cy dwie kar­ty gra­cza nie po­dał ich mnie, ale w prze­ciw­le­gły kąt sto­łu, bli­sko Jor­da­na. Wte­dy po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem Cul­ly’ego.

Cul­ly miał po­cią­głą, in­diań­ską twarz, z nie­pa­su­ją­cym do niej, nie­na­tu­ral­nie zgru­bia­łym no­sem. Uśmiech­nął się znad sto­łu do mnie i do pana A. Po­sta­wił czter­dzie­ści do­la­rów na gra­cza. Jego za­kład prze­bił mój, więc jemu przy­pa­dły kar­ty. Cul­ly od­wró­cił je na­tych­miast. Były nie­do­bre i pan A. go po­ko­nał. Do­pie­ro wte­dy za­uwa­żył Cul­ly’ego i uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– Hej, Cul­ly! Grasz w ba­ka­ra­ta? Ty pie­przo­ny mi­strzu li­cze­nia.

Cul­ly uśmiech­nął się.

– Chcę dać od­po­cząć sto­pom.

– Graj ze mną, chło­pie! – za­pro­po­no­wał A. – Z tymi kar­ta­mi zro­bi­my bank.

Cul­ly za­śmiał się, ale za­uwa­ży­łem, że pa­trzył na mnie. Po­sta­wi­łem swo­je dwa­dzie­ścia do­la­rów na gra­cza. Cul­ly mo­men­tal­nie po­sta­wił czter­dzie­ści, aby mieć pew­ność, że do­sta­nie kar­ty do ręki. Znów szyb­ko od­wró­cił kar­ty i znów prze­grał.

– Chło­pie, Cul­ly, je­steś moją ma­skot­ką. Ob­sta­wiaj da­lej prze­ciw­ko mnie – za­wo­łał pan A.

Kru­pier wy­pła­cił ban­ko­wi pie­nią­dze i po­in­for­mo­wał z sza­cun­kiem:

– Pa­nie A., zbli­ża się pan do gra­ni­cy.

Pan A. za­sta­no­wił się przez chwi­lę.

– Niech leci – po­wie­dział.

Wie­dzia­łem, że będę mu­siał bar­dzo uwa­żać. Sta­ra­łem się nadać swej twa­rzy wy­raz obo­jęt­no­ści. Kru­pier pro­wa­dzą­cy grę wzniósł dłoń, aby wstrzy­mać roz­da­nie kart, za­nim zo­sta­ną zro­bio­ne za­kła­dy. Spoj­rzał na mnie py­ta­ją­co. Nie uczy­ni­łem żad­ne­go ge­stu. Kru­pier spoj­rzał wte­dy w dru­gi ko­niec sto­łu. Jor­dan, po­dob­nie jak pan A., ob­sta­wił bank. Cul­ly, ob­ser­wu­jąc mnie przez cały czas, po­sta­wił sto do­la­rów na gra­cza.

Kru­pier opu­ścił dłoń, ale za­nim pan A. zdo­łał wy­cią­gnąć kar­tę, ja rzu­ci­łem stos bank­no­tów na gra­cza. Szef sali i dwóch jego przy­ja­ciół, ga­da­ją­cych za mo­imi ple­ca­mi, na­gle za­mil­kło. Kon­tro­ler z prze­ciw­ka wle­pił wzrok w stół.

– Pie­nią­dze w grze – po­wie­dzia­łem. Ozna­cza­ło to, że kru­pier mógł je po­li­czyć do­pie­ro po ob­sta­wie­niu. Kar­ty gra­cza mu­sia­ły przy­paść mnie.

Pan A. po­dał je kru­pie­ro­wi. Kru­pier po­pchnął kar­ty, le­żą­ce ko­szul­ka­mi do góry, w moją stro­nę. Spoj­rza­łem na nie prze­lot­nie i od­kry­łem je. Pan A. zdą­żył tyl­ko zo­ba­czyć za­wie­dzio­ny wy­raz mo­jej twa­rzy, tak jak­by były kiep­skie. Ale kie­dy je od­kry­łem, uka­za­ła się dzie­wiąt­ka. Kru­pier prze­li­czył moje pie­nią­dze. Po­sta­wi­łem ty­siąc dwie­ście do­la­rów i wy­gra­łem.

Pan A. opadł na krze­sło i za­pa­lił pa­pie­ro­sa. Na­praw­dę był na­bu­zo­wa­ny. Czu­łem jego nie­na­wiść. Uśmiech­ną­łem się do nie­go.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­łem jak miły dzie­ciak. Ob­rzu­cił mnie spoj­rze­niem.

Z dru­giej stro­ny sto­łu Cul­ly pod­niósł się i prze­su­nął ku mnie. Usiadł na krze­śle po­mię­dzy mną i pa­nem A., tak że on te­raz miał do­stać kar­ty. Cul­ly przy­su­nął do sie­bie pu­deł­ko i za­wo­łał:

– Hej, Che­ech, graj ze mną. Mam dzi­siaj szczę­ście. Wi­dzia­łem ko­mi­nia­rza.

A więc pan A. na­zy­wał się Che­ech. Wie­le mó­wią­ce po­spo­li­te na­zwi­sko. Che­ech naj­wy­raź­niej lu­bił Cul­ly’ego. Wi­docz­nie Cul­ly opa­no­wał umie­jęt­ność wzbu­dza­nia sym­pa­tii. Te­raz, kie­dy Che­ech ob­sta­wiał bank, Cul­ly zwró­cił się w moją stro­nę.

– Hej, Dzie­cia­ku – rzekł – roz­pie­prz­my to ka­sy­no ra­zem. Graj ze mną.

– Na­praw­dę masz dzi­siaj szczę­ście? – za­py­ta­łem, otwie­ra­jąc sze­ro­ko oczy.

– Mogę skoń­czyć to roz­da­nie. Może nie na sto pro­cent, ale jest to moż­li­we.

– No to jaz­da – za­wo­ła­łem i po­sta­wi­łem dwa­dzie­ścia do­la­rów na bank.

Gra­li­śmy ra­zem: ja, Che­ech, Cul­ly i Jor­dan po dru­giej stro­nie sto­łu. Je­den z wa­bi­ków mu­siał wziąć kar­ty gra­cza i wy­cią­gnął zim­ną szóst­kę. Cul­ly wziął dwie fi­gu­ry, a w na­stęp­nym ru­chu zero – naj­gor­szą kar­tę w ba­ka­ra­cie. Che­ech prze­grał ty­siąc. Cul­ly stra­cił set­kę. Jor­dan pięć­set, a ja mar­ne dwa­dzie­ścia do­lców. By­łem je­dy­nym, któ­ry miał za złe Cul­ly’emu prze­gra­ną. Po­trzą­sną­łem ża­ło­śnie gło­wą.

– Ojej – po­wie­dzia­łem – stra­ci­łem dwu­dzie­sta­ka.

Cul­ly uśmiech­nął się sze­ro­ko i po­dał mi pu­deł­ko. Pa­trząc po­nad nim, zo­ba­czy­łem ciem­nie­ją­cą z fu­rii twarz Che­echa. Ten mło­dy zła­mas stra­cił dwa­dzie­ścia do­lców i ośmie­la się skam­leć. Mo­głem czy­tać jego my­śli jak ta­lię kart, uło­żo­ną li­ca­mi do góry na zie­lo­nym suk­nie.

Po­sta­wi­łem dwa­dzie­ścia na bank, cze­ka­jąc na in­nych. Kru­pier pro­wa­dzą­cy był mło­dym, przy­stoj­nym fa­ce­tem; tym sa­mym, któ­ry za­py­tał Dia­nę, czy do­brze się czu­je. Na dło­ni, któ­rą wstrzy­my­wał roz­da­wa­nie kart, aż do chwi­li zro­bie­nia wszyst­kich za­kła­dów, miał zło­ty sy­gnet z dia­men­tem. Zo­ba­czy­łem, jak Jor­dan ob­sta­wia. Jak zwy­kle – na bank. Grał ra­zem ze mną.

Cul­ly po­sta­wił dwa­dzie­ścia na bank, od­wró­cił się do Che­echa i za­pro­po­no­wał:

– Chodź, graj z nami. Wy­glą­da, że ten Dzie­ciak ma szczę­ście.

– Wy­glą­da, jak­by wciąż wa­lił ko­nia – za­uwa­żył Che­ech.

Wszy­scy kru­pie­rzy przyj­rze­li mi się uważ­nie. Tyl­ko kon­tro­ler, nie­ru­cho­my i sztyw­ny, sie­dział na swo­im wy­so­kim krze­śle. Wy­glą­da­łem na du­że­go i sil­ne­go. Byli mną tro­chę roz­cza­ro­wa­ni.

Che­ech po­sta­wił trzy­sta na gra­cza. Roz­da­wa­łem i wy­gra­łem. Wciąż wy­gry­wa­łem, a Che­ech wciąż ob­sta­wiał prze­ciw­ko mnie. Po chwi­li po­pro­sił o pió­ro. Cóż, nie zo­sta­ło wie­le kart, ale pro­wa­dzi­łem grę jak ra­so­wy szu­ler. Nie zer­ka­łem w kar­ty, nie wy­krzy­ki­wa­łem ra­do­śnie. By­łem z sie­bie dum­ny. Kru­pie­rzy opróż­ni­li po­jem­nik i przy­go­to­wy­wa­li kar­ty do na­stęp­ne­go roz­da­nia. Każ­dy pła­cił swo­ją część. Jor­dan wstał, aby roz­pro­sto­wać nogi, tak samo Che­ech i Cul­ly. We­pchną­łem wy­gra­ną do kie­sze­ni. Szef sali przy­niósł Che­echo­wi pió­ro. Wszyst­ko było w naj­lep­szym po­rząd­ku. To był do­sko­na­ły mo­ment.

– Hej, Che­ech! Czy to na pew­no ja je­stem zła­ma­sem? – Wy­buch­ną­łem śmie­chem. Za­czą­łem okrą­żać stół, aby wyjść z sali do ba­ka­ra­ta. Ko­niecz­nie chcia­łem przejść obok nie­go. Wie­dzia­łem, że nie bę­dzie dłu­żej mógł się po­wstrzy­mać przed zro­bie­niem ja­kie­goś nu­me­ru, tak jak nie­uczci­wy kru­pier nie może się po­wstrzy­mać przed wzię­ciem stu­do­la­ro­we­go szto­nu.

Już go mia­łem. Tak przy­najm­niej my­śla­łem. Ale Cul­ly i dwóch ol­brzy­mich fa­ce­tów na­gle sta­nę­li mię­dzy nami. Je­den z nich zła­pał pięść Che­echa, jak­by to była pi­łecz­ka do ping-pon­ga. Cul­ly za­sło­nił mnie ra­mie­niem, od­gra­dza­jąc od nich.

– Ty skur­wy­sy­nu! Wiesz, kim je­stem? Wiesz, kim je­stem? – krzy­czał Che­ech do przy­trzy­mu­ją­ce­go go fa­ce­ta.

Ku memu zdzi­wie­niu tam­ten pu­ścił dłoń Che­echa i się od­su­nął. Wy­peł­nił swo­je za­da­nie. Był ochro­nia­rzem, a nie ka­tem. Nikt nie zwra­cał na mnie uwa­gi. Za­ję­ci byli po­skra­mia­niem ja­do­wi­tej fu­rii Che­echa; wszy­scy z wy­jąt­kiem mło­de­go kru­pie­ra z dia­men­to­wym sy­gne­tem, któ­ry po­wie­dział bar­dzo spo­koj­nie:

– Pa­nie A., wy­pa­da pan z gry.

Che­ech z nie­ocze­ki­wa­ną zręcz­no­ścią i fu­rią prze­bił się przez ob­sta­wę i ude­rzył mło­de­go kru­pie­ra w nos. Kru­pier za­chwiał się. Krew ście­ka­ła mu stru­mycz­kiem na nie­ska­zi­tel­nie bia­łą ko­szu­lę i zni­ka­ła w gra­na­to­wo­błę­kit­nym pa­sie. Mo­men­tal­nie mi­ną­łem Cul­ly’ego i dwóch go­ry­li i wal­ną­łem Che­echa w skroń, po­sy­ła­jąc go na de­ski. Wstał na­tych­miast. By­łem zdu­mio­ny. Wy­glą­da­ło to groź­nie. Ten fa­cet dzia­łał na pa­li­wo nu­kle­ar­ne.

Wte­dy kon­tro­ler zszedł z wy­so­kie­go krze­sła; wi­dzia­łem go wy­raź­nie w ja­snym świe­tle lam­py nad sto­łem. Jego twarz była za­cię­ta i nie­na­tu­ral­nie bla­da. Jak­by za­kon­ser­wo­wa­na la­ta­mi prze­by­wa­nia w kli­ma­ty­zo­wa­nym po­miesz­cze­niu. Uniósł upior­ną dłoń i po­wie­dział spo­koj­nie:

– Stój.

Wszy­scy za­mar­li. Kon­tro­ler, wska­zu­jąc na Che­echa dłu­gim, ko­ści­stym pal­cem, po­wie­dział:

– Che­ech, nie ru­szaj się. Masz duże kło­po­ty. Mo­żesz mi wie­rzyć. – Mó­wił to spo­koj­nym, urzę­do­wym to­nem.

Cul­ly pro­wa­dził mnie do bra­my, a ja by­łem wię­cej niż chęt­ny, żeby odejść. Ale za­sko­czy­ły mnie re­ak­cje. Twarz mło­de­go kru­pie­ra, po­mi­mo krwi pły­ną­cej z nosa, mia­ła mor­der­czy wy­raz. Nie był prze­ra­żo­ny czy zmie­sza­ny ani na tyle po­szko­do­wa­ny, by nie mógł od­dać. Ale nig­dy na ni­ko­go nie pod­niósł ręki. Tak­że jego ko­le­dzy nie po­spie­szy­li mu z po­mo­cą. Wszy­scy pa­trzy­li na Che­echa z nie­po­ko­jem, ale nie był to lęk przed nim, lecz współ­czu­cie.

Cul­ly prze­py­chał mnie przez tłum gra­czy, szep­czą­cych swo­je prze­kleń­stwa i za­klę­cia wudu nad ko­ść­mi, black jac­kiem i ob­ra­ca­ją­cym się ko­łem ru­let­ki. W koń­cu zna­leź­li­śmy się w sto­sun­ko­wo spo­koj­nym wnę­trzu ka­fej­ki.

Uwiel­bia­łem tę ka­fej­kę z zie­lo­ny­mi i żół­ty­mi sto­li­ka­mi i krze­sła­mi. Kel­ner­ka była mło­da i ślicz­na, ubra­na w kusy uni­form w ko­lo­rze zło­ta. Przez szkla­ne ścia­ny wi­dać było świat na ze­wnątrz: zie­lo­ną tra­wę, błę­kit­ny ba­sen oraz spe­cjal­nie wy­ho­do­wa­ne duże pal­my. Cul­ly po­pro­wa­dził mnie do jed­nej z prze­gród, z du­żym sto­łem na sześć osób i te­le­fo­na­mi. Za­jął prze­gro­dę w spo­sób naj­zu­peł­niej na­tu­ral­ny.

Gdy pi­li­śmy kawę, mi­nął nas Jor­dan. Cul­ly na­tych­miast pod­sko­czył i zła­pał go za ra­mię.

– Hej, sta­ry – po­wie­dział – na­pij się kaw­ki ze swo­imi kum­pla­mi od ba­ka­ra­ta. – Jor­dan po­trzą­snął gło­wą i wte­dy zo­ba­czył mnie, sie­dzą­ce­go w środ­ku. Po­słał mi dziw­ny uśmiech, któ­ry mnie roz­ba­wił, i zmie­nił zda­nie. Wśli­znął się do środ­ka.

I w ten spo­sób spo­tka­li­śmy się po raz pierw­szy ra­zem – z Jor­da­nem i Cul­lym. Tego pierw­sze­go dnia, kie­dy zo­ba­czy­łem Jor­da­na w Ve­gas, nie wy­glą­dał źle – może z wy­jąt­kiem bia­łych wło­sów. Ota­cza­ła go aura nie­przy­stęp­no­ści, któ­ra mnie za­in­te­re­so­wa­ła, ale Cul­ly jej nie za­uwa­żył. Cul­ly był jed­nym z tych fa­ce­tów, któ­rzy na­wet pa­pie­ża za­cią­gnę­li­by na kawę.

Wciąż gra­łem nie­wi­niąt­ko.

– O co, do dia­bła, Che­ech się tak wściekł? My­śla­łem, że się do­brze ba­wi­my.

Jor­dan ock­nął się, jak­by po raz pierw­szy zwró­cił uwa­gę na to, co się dzie­je. Uśmiech­nął się jak na wi­dok dziec­ka sta­ra­ją­ce­go się być do­ro­słym. Ale Cul­ly nie był tak za­chwy­co­ny.

– Po­słu­chaj, Dzie­cia­ku – po­wie­dział – kon­tro­ler za­ła­twił­by spra­wę w dwie se­kun­dy. Jak my­ślisz, do dia­bła, po co on tam sie­dzi? Żeby, kur­wa, w no­sie dłu­bać? Żeby ob­ci­nać prze­cho­dzą­ce pa­nien­ki?

– Do­brze – przy­zna­łem – ale nikt nie może po­wie­dzieć, że to była moja wina. Che­ech wy­padł z gry. Ja by­łem dżen­tel­me­nem. Mu­si­cie to przy­znać. Nie było na mnie żad­nych skarg z ho­te­lu ani z ka­sy­na.

Cul­ly po­słał mi ser­decz­ny uśmiech.

– Tak, do­sko­na­le so­bie ra­dzi­łeś. Je­steś bar­dzo spryt­ny. Che­ech tego nie za­ła­pał i wpadł pro­sto w pu­łap­kę. Jed­nej rze­czy nie prze­wi­dzia­łeś. Che­ech jest nie­bez­piecz­nym fa­ce­tem. Mu­szę cię te­raz spa­ko­wać i wsa­dzić do sa­mo­lo­tu. Co to, kur­wa, w ogó­le za na­zwi­sko: Mer­lyn?

Nie od­po­wie­dzia­łem wprost. Pod­wi­ną­łem tyl­ko ko­szul­kę i od­sło­ni­łem klat­kę pier­sio­wą i brzuch. Mia­łem tam dłu­gą, pa­skud­nie wy­glą­da­ją­cą pur­pu­ro­wą szra­mę. Wy­szcze­rzy­łem zęby w uśmie­chu do Cul­ly’ego i za­py­ta­łem:

– Wiesz, co to jest?

Na­gle zro­bił się czuj­ny.

– By­łem na woj­nie – po­wie­dzia­łem. – Do­sta­łem z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go i mu­sie­li po­zszy­wać wszyst­ko do kupy. My­ślisz, że ro­bię so­bie coś z cie­bie i z Che­echa?

Nie za­im­po­no­wa­ło to Cul­ly’emu. Ale Jor­dan wciąż się uśmie­chał. Nie wszyst­ko, co po­wie­dzia­łem, było praw­dą. Wpraw­dzie bra­łem udział w dzia­ła­niach wo­jen­nych, ale nig­dy nie zo­sta­łem tra­fio­ny. To, co po­ka­za­łem Cul­ly’emu, było po­zo­sta­ło­ścią po ope­ra­cji wo­recz­ka żół­cio­we­go. Te­sto­wa­li na mnie nowy spo­sób cię­cia, co zo­sta­wi­ło tę im­po­nu­ją­cą bli­znę.

– Dzie­cia­ku – od­parł Cul­ly z wes­tchnie­niem – może je­steś tward­szy, niż na to wy­glą­dasz, ale nie na tyle, żeby zo­stać tu­taj z Che­echem.

Przy­po­mnia­ło mi się, jak szyb­ko Che­ech wstał po ude­rze­niu, i za­czą­łem się mar­twić. Przez chwi­lę na­wet my­śla­łem, że zgo­dzę się na pro­po­zy­cję Cul­ly’ego. Ale po­trzą­sną­łem gło­wą.

– Słu­chaj, sta­ram ci się po­móc – po­wie­dział Cul­ly. – Po tym, co się sta­ło, Che­ech bę­dzie cię szu­kał. A uwierz mi, nie je­ste­ście so­bie rów­ni.

– Dla­cze­go nie? – za­py­tał Jor­dan.

Cul­ly ce­le­bro­wał od­po­wiedź.

– Po­nie­waż Dzie­ciak jest isto­tą ludz­ką, a Che­ech nie.

I w ten za­baw­ny spo­sób za­czę­ła się na­sza przy­jaźń. Nie wie­dzie­li­śmy jesz­cze, że sta­nie­my się bli­ski­mi kum­pla­mi. W grun­cie rze­czy za­czę­li­śmy się na sie­bie lek­ko wkur­wiać.

– Od­wio­zę cię na lot­ni­sko – za­pro­po­no­wał Cul­ly.

– Je­steś bar­dzo mi­łym go­ściem – rze­kłem – lu­bię cię. Je­ste­śmy kum­pla­mi od ba­ka­ra­ta. Ale kie­dy jesz­cze raz za­pro­po­nu­jesz mi, że za­wie­ziesz mnie na lot­ni­sko, obu­dzisz się w szpi­ta­lu.

Cul­ly za­śmiał się ra­do­śnie.

– Daj spo­kój – po­wie­dział – bar­dzo ład­nie wal­ną­łeś Che­echa, ale on od razu wstał. Nie je­steś twar­dzie­lem. Spójrz praw­dzie w oczy. – Już nie wy­trzy­ma­łem i ro­ze­śmia­łem się, po­nie­waż była to praw­da. Nie je­stem twar­dzie­lem, nie leży to w moim cha­rak­te­rze. A Cul­ly cią­gnął: – Po­ka­za­łeś mi, gdzie zo­sta­łeś tra­fio­ny, ale to nie zna­czy, że je­steś twar­dzie­lem. Je­steś tyl­ko ofia­rą twar­dzie­la. Gdy­byś mi po­ka­zał fa­ce­ta, któ­ry nosi bli­znę po two­jej kuli, był­bym pod wra­że­niem. Gdy­by Che­ech nie pod­niósł się po two­im ude­rze­niu, też był­bym pod wra­że­niem. Daj spo­kój, wy­świad­czam ci przy­słu­gę. Bez jaj.

Cóż, miał ra­cję. Ale nie ro­bi­ło mi to róż­ni­cy. Nie chcia­łem wra­cać do żony, trój­ki dzie­ci i spie­przo­ne­go ży­cia. Po­do­ba­ło mi się w Ve­gas. Po­do­ba­ło mi się ka­sy­no. Gra­nie to było to. Chcia­łem być sa­mot­ny, nie bę­dąc osa­mot­nio­ny. I za­wsze coś się dzia­ło, jak w tej chwi­li. Nie by­łem twar­dy, ale Cul­ly nie wie­dział, że ab­so­lut­nie nic nie było w sta­nie mnie prze­ra­zić, po­nie­waż w tym cza­sie mia­łem wszyst­ko w du­pie.

A więc po­wie­dzia­łem do Cul­ly’ego:

– Tak, masz ra­cję. Ale nie mogę wy­je­chać, na­wet na kil­ka dni.

Omiótł mnie spoj­rze­niem i wzru­szył ra­mio­na­mi. Wziął ra­chu­nek, pod­pi­sał go i wstał od sto­łu.

– Do zo­ba­cze­nia, chło­pa­ki – rzu­cił. I zo­sta­wił mnie sam na sam z Jor­da­nem.

Obaj czu­li­śmy się nie­swo­jo. Nie mie­li­śmy ocho­ty na prze­by­wa­nie ze sobą. Wy­czu­łem, że obaj je­ste­śmy w Ve­gas z jed­ne­go po­wo­du: chce­my ukryć się przed re­al­nym świa­tem. Nie mo­gli­śmy jed­nak być nie­grzecz­ni w sto­sun­ku do sie­bie. Jor­dan, po­nie­waż był dżen­tel­me­nem w każ­dym calu, a ja – po­mi­mo że zwy­kle od­su­wa­nie się od lu­dzi nie spra­wia­ło mi kło­po­tów – bo in­stynk­tow­nie po­czu­łem do nie­go sym­pa­tię, co zda­rza się nie­zmier­nie rzad­ko, i nie chcia­łem ra­nić jego uczuć, zo­sta­wia­jąc go sa­me­go.

– Jak pi­sze się two­je na­zwi­sko? – za­py­tał Jor­dan.

– M-er-ly-n. – Za­uwa­ży­łem brak za­in­te­re­so­wa­nia i się uśmiech­ną­łem. – To jed­no z tych ar­cha­icz­nych na­zwisk.

Zro­zu­miał w mgnie­niu oka i po­słał mi uśmiech.

– Czy twoi ro­dzi­ce my­śle­li, że wy­ro­śniesz na maga?

I dla­te­go wła­śnie pró­bu­jesz szczę­ścia przy sto­le do ba­ka­ra­ta?

– Nie – od­par­łem. – Mer­lyn to moje na­zwi­sko. Zmie­ni­łem je. Nie chcia­łem być kró­lem Ar­tu­rem ani Lan­ce­lo­tem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: