Głupcy umierają - ebook
Głupcy umierają - ebook
Barwna saga obyczajowa, która mówi wiele o miłości i seksie, o relacjach między kobietą a mężczyzną, a także o ciemnych stronach ludzkiej duszy - korupcji, zdradzie, żądzy bogactwa i sławy. Puzo portretuje środowiska zawodowych graczy, pisarzy, wydawców, a także najlepiej mu znane - hollywoodzkich filmowców: aktorów, reżyserów i producentów. Akcja książki przenosi się nieustannie pomiędzy Las Vegas, Nowym Jorkiem a słoneczną Kalifornią.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7885-173-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najwybitniejsza, obok Ojca Chrzestnego, powieść amerykańskiego prozaika i scenarzysty. Barwna saga obyczajowa, która mówi wiele o miłości i seksie, o relacjach między kobietą a mężczyzną, a także o ciemnych stronach ludzkiej duszy – korupcji, zdradzie, żądzy władzy, bogactwa i sławy. Z pasją Puzo portretuje środowiska zawodowych graczy, pisarzy, wydawców, a także najlepiej mu znane – hollywoodzkich filmowców: aktorów, reżyserów i producentów. Akcja książki przenosi się nieustannie pomiędzy Las Vegas, Nowym Jorkiem a słoneczną Kalifornią.
„Tylko głupcy umierają” – stwierdza w epilogu John Merlyn, bohater-narrator, nałogowy gracz, pisarz, scenarzysta filmowy, wierny mąż, który bez poczucia winy kocha także inną kobietę, alter ago samego Maria Puzo. To wyznanie człowieka, który zrozumiał, że życie jest największą wartością, a śmierć przyjaciół i bliskich epizodem, nad którym można przejść do porządku dziennego. Na kartach powieści spotykamy wiele barwnych postaci. Osano – pełen uroku osobistego sławny pisarz, uwielbiający zarazem kochać i obrażać kobiety. Cully Cross – cwaniak, zaufany człowiek cynicznego szefa kasyna Xanadu, Gronevelta. Janelle Lambert – piękna biseksualna aktorka, która próbuje zrobić karierę w Hollywood.MARIO PUZO
(1920-1999)
Prozaik amerykański, urodzony w Nowym Jorku w biednej rodzinie włoskich imigrantów. Autor dziesięciu powieści, książki dla dzieci, opowiadań przygodowych oraz kilku scenariuszy filmowych (m.in. do filmów o Supermanie oraz sagi Ojciec Chrzestny Francisa Forda Coppoli). W 1955 wydał swą pierwszą powieść Mroczna arena. Jego najsłynniejszym dziełem jest opublikowany w 1969 Ojciec Chrzestny – saga o amerykańskiej rodzinie mafijnej sprzedana w USA w nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy i przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. W dorobku literackim Puzo są też powieści Dziesiąta Aleja, Czwarty K, Głupcy umierają, Sycylijczyk, Ostatni don, Sześć grobów do Monachium oraz wydane pośmiertnie tytuły Omerta i Rodzina Borgiów.
www.mariopuzo.comRozdział 1
„Posłuchaj. Powiem ci prawdę o życiu mężczyzny. Powiem ci prawdę o jego miłości do kobiet. O tym, że nigdy nie pała do nich nienawiścią. Już pewnie myślisz, że jestem na złej drodze. Zostań ze mną. Uwierz mi – jestem mistrzem magii.
Czy wierzysz, że można kochać kobietę i ustawicznie ją zdradzać? Mniejsza o zdradę fizyczną, chodzi o intencje, o »poezję duszy«. Cóż, nie jest to proste, ale i tak mężczyźni nieustannie to robią.
Chcesz wiedzieć, jak kobiety potrafią kochać, świadomie karmiąc cię miłością, aby zatruć twoje ciało i umysł tylko po to, by cię zniszczyć? A następnie, kiedy kończy się namiętność, wolą odejść? Jednocześnie mamią cię obietnicami, robiąc z ciebie głupka? Niemożliwe? To jeszcze nic.
Ale, ale, nie zniechęcaj się. To nie jest ckliwy romans.
Sprawię, że poczujesz bolesne piękno dziecka, zwierzęcą żądzę dorastającego chłopca i samobójcze nastroje nastolatki. A potem (to będzie chyba najtrudniejsze) ukażę ci, jak czas zmienia mężczyznę i kobietę, ich ciała i umysły.
A później, oczywiście, jest PRAWDZIWA MIŁOŚĆ. Nie uciekaj! Ona istnieje, a jeśli nie, to ja ją powołam do życia. Nie na darmo jestem mistrzem magii. Czy warto? A co z wiernością cielesną? Czy o to chodzi? Czy to jest miłość? Czy zachowanie miłości dla jednej wybranej osoby pozostaje w zgodzie z naturą ludzką? A jeśli tak nie jest, to czy dostajesz dodatkowe punkty za starania? Czy to działa w obie strony? Oczywiście, że nie. A jednak…
Życie samo w sobie jest komiczne, a nie ma nic zabawniejszego niż miłość podróżująca w czasie. Ale prawdziwy mistrz magii potrafi sprawić, że jego publiczność jednocześnie śmieje się i płacze. Inaczej sprawa wygląda ze śmiercią. Nigdy nie będę sobie żartował ze śmierci. Przekracza to moje możliwości. W porównaniu ze śmiercią miłość jest męcząca i infantylna, a jednak mężczyźni bardziej wierzą w miłość niż w śmierć.
Zawsze mam się na baczności przed śmiercią. Nie oszuka mnie. Wyczuwam ją na milę. Uwielbia przychodzić pod postacią stracha na wróble; komiczny kształt, który nagle rośnie i rośnie; ciemny, kosmaty kret, który przegryza żyjące pędy; czasem skrywa się pod chorobliwym rumieńcem. I nagle zaskakuje ofiarę szczerzącą zęby czaszką. Ale nie mnie. Ja czekam na nią. Jestem ostrożny.
Kobiety to inna sprawa. One są w posiadaniu wielkiej tajemnicy. Nie traktują miłości poważnie, nigdy tego nie robiły.
Nie, nie możesz teraz odłożyć tej książki. Powtarzam: to nie jest ckliwy romans. Zapomnij o miłości. Pokażę ci wszystkie stadia władzy. Najpierw życie biednego, starającego się przebić pisarza. Wrażliwego. Utalentowanego. Może nawet geniusza. Pokażę ci artystę wydostającego się z gówna dla dobra sztuki. I dlaczego tak bardzo jest tego wart. Następnie opowiem ci o sprytnym przestępcy u szczytu powodzenia. Ach, cóż za prawdziwą radość odczuwa artysta, kiedy w końcu staje się łotrem. Już się z tym nie kryje, ukazuje całą swoją naturę. Bez żadnych bzdur o honorze. Ten skurczybyk to dziwka. Oszust. Jawny wróg społeczeństwa, który nie chowa się za cipę kurwy – sztuki. Co za ulga. Co za przyjemność. Niewysłowiona rozkosz. Następnie opowiem, jak znów staje się uczciwym człowiekiem. Ciężko jest być łotrem.
Ale to pomaga przyjąć społeczeństwo takim, jakie jest, i wybaczyć bliźnim. Jedno jest pewne: nikt nie powinien być łotrem… no, chyba że potrzebuje pieniędzy.
Następnie opowiem historię jednego z największych sukcesów w literaturze. Opiszę intymne życie mocarzy naszej kultury. Szczególnie o jednym walniętym kutasie. Wyższe sfery. A więc mamy już świat biednego geniusza pióra, szemrane towarzystwo i wyższe sfery literatury. Wszystkie te podszyte seksem, skomplikowane wynurzenia nie walną cię jak obuchem w głowę, ale możesz je uznać za interesujące. I wreszcie zakończę opowieść w pełnym blichtrze Hollywoodu, gdzie nasz główny bohater będzie zżerał swoje nagrody, przepieprzał pieniądze, otoczony sławą i pięknymi kobietami. I… nie odkładaj, nie odkładaj – opowiem, jak to wszystko obraca się w proch.
Nie wystarczy? Już to znasz? Pamiętaj, jestem mistrzem magii. Ja naprawdę mogę ich powołać do życia. Ukażę ci, co rzeczywiście myślą i czują. Załkasz nad ich losem, ich wszystkich, obiecuję ci to. A może tylko się roześmiejesz. Tak czy inaczej przyrzekam ci dużo rozrywki. Może nauczysz się czegoś o życiu. Choć to i tak niczego nie zmieni.
A, wiem, co sobie myślisz. Ten sprytny skurwiel chce, żebym czytał dalej. Spokojnie, to tylko taka opowieść. Co szkodzi przeczytać? Nawet jeśli ja biorę to poważnie, ty nie musisz. Po prostu baw się dobrze.
Chcę ci opowiedzieć historię wcale nie z próżności. Nie pragnę sukcesu, sławy czy pieniędzy. To proste, większość mężczyzn i kobiet tego nie pragnie. Nawet lepiej: nie pragnę miłości. Kiedy byłem młody, niektóre kobiety mówiły, że kochają mnie za długie rzęsy. Przyjmowałem to bez komentarza. Następnie kochały mnie za mój umysł. Następnie za władzę i pieniądze. Następnie za talent. Następnie za głębię umysłu. Dobra, poradzę sobie z tym wszystkim. Jedyna kobieta, która mnie przeraża, to ta, która kocha mnie dla mnie samego. Mam pewne plany co do niej. Trucizny, sztylety, ciemne grobowce w jaskiniach, gdzie ukryję jej głowę. Nie można jej pozwolić żyć. Zwłaszcza gdy jest wierna, nigdy nie kłamie i zawsze stawia mnie na pierwszym miejscu.
W tej książce będzie sporo o miłości, ale to nie jest romans. To powieść wojenna. O odwiecznej wojnie pomiędzy mężczyznami żyjącymi w głębokiej przyjaźni. O wielkiej »nowej« wojnie pomiędzy mężczyznami i kobietami. Jasne, że to stara sprawa, ale dopiero niedawno ją ujawniono. Bojowniczki Frontu Wyzwolenia Kobiet myślą, że to coś nowego, nie uświadamiając sobie, że to jedynie wyjście z konspiracji. Słodkie kobietki zawsze osaczały mężczyzn: przy kołyskach, w kuchni i w sypialni. Przy grobach swych dzieci – najlepsze miejsce na pozbycie się litości.
No cóż, myślisz pewnie, że mam żal do kobiet. Ale ja nigdy nie czułem do nich nienawiści. Przekonasz się, że są lepsze niż mężczyźni. Prawdą jest jednak, że tylko kobiety były w stanie mnie unieszczęśliwić i czyniły to z zapałem już od kołyski. Wielu mężczyzn powie wam to samo. Na dodatek nie można nic na to poradzić.
Wyznaczyłem sobie dziwny cel. Wiem, wiem, trudno się temu oprzeć. Ale uważaj. Jestem szalbierzem, nie takim jak cała ta zgraja słabych, wrażliwych artystów. Zabezpieczyłem się. Wciąż mam w rękawie kilka asów.
Wystarczy już. Pozwól mi zabrać się do pracy. Pozwól mi zacząć i skończyć”.Rozdział 3
Merlyn Dzieciak wyszedł przed szklane drzwi kasyna. Uwielbiał obserwować wschód słońca, będącego jeszcze zimnym, żółtym dyskiem, czuć zimny powiew pustyni, nadchodzący z otaczających miasto gór. To była jedyna pora dnia, kiedy wychodził z klimatyzowanego wnętrza kasyna. Wiele razy planowali zrobić piknik w górach. Pewnego dnia Diana przyszła z koszykiem pełnym wiktuałów, ale Cully i Jordan odmówili opuszczenia kasyna.
Zapalił papierosa i delektował się miękkimi kłębami dymu, ponieważ palił bardzo rzadko. Słońce zaczęło już grzać, wyglądało jak okrągła żarówka w bezkresnym neonie galaktyki. Merlyn wrócił do kasyna i kiedy przechodził przez szklane drzwi, zauważył Cully’ego ubranego w Kurtkę Zwycięzcy z Vegas, biegnącego przez salę gry w kości – najwyraźniej go szukał. Spotkali się przy stole do bakarata. Cully oparł się o wysokie krzesło. Jego smagła, pociągła twarz przepełniona była nienawiścią, strachem i przerażeniem.
– Ten skurwiel Jordan – wykrztusił Cully – naciął nas na dwadzieścia patyków. – Zaśmiał się. – Rozpieprzył sobie łeb. Rozbił bank na ponad czterysta patyków i rozpierdolił sobie ten głupi łeb.
Merlyn nie wydawał się zaskoczony. Oparł się ciężko o barierkę. Papieros wypadł mu z dłoni.
– O kurwa – wydusił z siebie. – Wyglądał na takiego.
– Poczekajmy tutaj, aż Diana wróci z lotniska – zaproponował Cully. – Podzielimy się forsą z biletów.
Merlyn patrzył na niego bez zdumienia, ale z ciekawością. Czyżby Cully był tak nieczuły? Chyba nie. Zobaczył chorobliwy uśmiech na jego twarzy, twarzy starającej się przybrać wyraz twardości, ale przepełnionej odrazą bliską lękowi. Merlyn usiadł na stole do bakarata. Brak snu i wyczerpanie sprawiły, że był trochę otumaniony. Podobnie jak Cully czuł wściekłość, ale z innego powodu. Obserwował Jordana uważnie, każdy jego krok. Sprytnie sprowokował go do opowiedzenia historii życia. Wyczuwał, że Jordan nie chce opuścić Las Vegas. Coś z nim było nie tak. Nigdy nie powiedział im, że ma broń. Zawsze tak samo reagował, kiedy zauważył, że Merlyn mu się przygląda. Merlyn zrozumiał, że Jordan oszukiwał go. Przez cały, kurwa, czas. Oszukiwał wszystkich. Otumanienie Merlyna miało swoją przyczynę także w tym, że rozgryzł Jordana już w chwili poznania. Łączył wszystkie części układanki, ale z powodu braku wyobraźni nie udało mu się zobaczyć pełnego obrazu. Ponieważ, oczywiście, teraz, kiedy Jordan nie żył, Merlyn wiedział, że nie mógł spotkać go inny koniec. Od samego początku pisana mu była śmierć w Las Vegas.
Tylko Gronevelt się nie dziwił. Siedząc wysoko w swoim apartamencie, noc za nocą, przez całe lata, nigdy nie rozmyślał nad złem czającym się w ludzkim sercu. Walczył z nim. Głęboko w skarbcu miał ukryte milion dolarów w gotówce, których pożądał cały świat. A on, leżąc w łóżku, noc po nocy, rzucał zaklęcia, aby ujawnić spiskowców. I poznawszy już nudę zła, całymi godzinami rozważał inne tajemnice i o wiele bardziej bał się dobra w duszy ludzkiej. Było o wiele większym niebezpieczeństwem dla jego świata, dla niego samego.
Kiedy ochrona hotelu zameldowała mu o wystrzale, Gronevelt natychmiast zadzwonił do biura szeryfa i wyraził zgodę na wejście policjantów do pokoju. Ale w obecności jego ludzi. Dla dopełnienia formalności. Były tam czeki kasyna na kwotę trzystu czterdziestu tysięcy dolarów i prawie sto tysięcy dolarów w banknotach i sztonach, wepchniętych w kieszenie tej idiotycznej kurtki Jordana. Zapinane na zamki kieszenie zawierały pokaźną ilość sztonów.
Gronevelt przez okno swojego apartamentu spojrzał na wschodzące słońce, które wspinało się po zboczach pustynnych gór. Westchnął. Jordan nigdy nie będzie w stanie przegrać tej forsy. No cóż, tylko w taki sposób nieuleczalny hazardzista może zatrzymać swoją wygraną. Jedynie w ten sposób.
Teraz Gronevelt miał dużo pracy. Nie można dopuścić, by gazety wspomniały o samobójstwie. Paskudnie to wyglądało: po wygraniu czterystu tysięcy gracz popełnia samobójstwo. Nie chciał także, aby rozeszły się plotki, że zamordowali go pracownicy kasyna, aby odzyskać wygraną. Należało podjąć rozważne kroki. Musiał przeprowadzić niezbędne rozmowy telefoniczne ze swoimi wschodnimi biurami. Byłego senatora USA, człowieka o nieposzlakowanej uczciwości, poproszono o przekazanie wdowie smutnej wiadomości. I tego, że jej mąż zostawił fortunę, którą może odebrać, kiedy przyjedzie po ciało. Wszyscy byli dyskretni, nikt nie oszukiwał, sprawiedliwości stanie się zadość. W końcu to zdarzenie przekształci się w opowiastki pechowych graczy, snute w kafejkach w Vegas. Ale Gronevelta to naprawdę nie interesowało. Już od wielu lat nie starał się zrozumieć graczy.
Pogrzeb był skromny. Jordana pochowano na protestanckim cmentarzu, otoczonym przez złotą pustynię. Jego żona przyleciała do Vegas i zajęła się wszystkim. Została od razu powiadomiona o wysokości wygranej. Wypłacono jej skrupulatnie całą sumę, co do centa. Przepisano na nią czeki i wręczono gotówkę znalezioną przy ciele. Z pomocą lokalnych władz i gazet zatuszowano samobójstwo. Paskudnie by to wpłynęło na opinię Las Vegas – po wygraniu czterystu tysięcy dolarów szczęśliwy gracz znaleziony martwy. Wdowa po Jordanie podpisała pokwitowanie na czeki i pieniądze. Gronevelt prosił ją o dyskrecję, ale nie musiał się martwić. Skoro ta przystojna dama pochowała swojego męża w Vegas, nie sprowadzając ciała do domu, i nie pozwoliła dzieciom, aby przyszły na pogrzeb ojca, znaczyło to, że miała ku temu swoje powody.
Gronevelt, były senator i prawnicy eskortowali wdowę do czekającej na nią przed hotelem limuzyny. (Dworność Xanadu, zresztą jak wszystko pozostałe, była tylko na pokaz). Dzieciak, który na nią czekał, wyszedł im naprzeciw.
– Nazywam się Merlyn – powiedział do tej eleganckiej kobiety. – Byłem przyjacielem pani męża. Serdecznie pani współczuję.
Wdowa spostrzegła, że uważnie jej się przygląda. Wiedziała, że nie ma żadnego ukrytego celu, że był szczery. Ale wyglądał na zbyt zainteresowanego. Widziała go w kaplicy w towarzystwie młodej dziewczyny z opuchniętą od płaczu twarzą. Zastanawiała się, dlaczego wtedy do niej nie podszedł. Prawdopodobnie dlatego, że jego towarzyszka była dziewczyną Jordana.
– Cieszę się, że miał tutaj przyjaciela – odpowiedziała cicho.
Ubawiło ją badawcze spojrzenie młodego człowieka. Wiedziała, że ma w sobie coś, co przyciąga mężczyzn; nie tyle piękno, co skrytą pod nim inteligencję. Dostatecznie wielu mężczyzn zauważyło tę rzadką kombinację. Ponieważ wiele już razy była niewierna swojemu mężowi, zanim znalazła mężczyznę swojego życia. Zastanawiała się, czy ten młody mężczyzna, Merlyn, wiedział o niej i Jordanie, i o tym, co stało się tej ostatniej nocy. Ale nie interesowało jej to zbytnio, nie czuła się winna. Jego śmierć, wiedziała o tym jak nikt inny, była świadomym aktem, świadomym wyborem. Aktem złośliwości wrażliwego mężczyzny.
Pochlebiała jej fascynacja, z jaką młody człowiek się w nią wpatrywał. Nie wiedziała, że on widzi nie tylko jasną skórę, doskonałe rysy i czerwone, zmysłowe usta; widział i zawsze będzie miał w pamięci jej twarz – maskę anioła śmierci.Rozdział 4
Gdy powiedziałem wdowie po Jordanie, że nazywam się Merlyn, obdarzyła mnie opanowanym przyjacielskim spojrzeniem, pozbawionym poczucia winy czy żalu. Poznałem w niej kobietę, która sprawuje całkowitą kontrolę nad swoim życiem, nie w wyniku posiadania kurewskiego charakteru czy pewności siebie, ale inteligencji. Zrozumiałem, dlaczego Jordan nigdy nie powiedział na jej temat ostrzejszego słowa. Była specjalnym rodzajem kobiety, kochanej przez mnóstwo mężczyzn. Ale nie chciałem jej poznać. Byłem po stronie Jordana. Chociaż zawsze wyczuwałem jego chłód, odrzucenie nas wszystkich, ukryte pod dobrym wychowaniem i pozorami przyjaźni.
Od momentu, kiedy po raz pierwszy spotkałem Jordana, wiedziałem, że jest z nim coś nie tak. W drugim dniu pobytu w Vegas miałem szczęście w black jacku i dlatego wskoczyłem na wolne miejsce przy stole do bakarata. Bakarat to czysta gra losowa, ze stawką minimum dwudziestu dolarów. Twój los całkowicie spoczywa w rękach przeznaczenia, a ja zawsze nienawidziłem tego uczucia. Czułem, że jeśli tylko bym się postarał, potrafiłbym panować nad swym losem.
Usiadłem przy długim owalnym stole do bakarata i naprzeciw siebie zauważyłem Jordana. Był bardzo przystojnym czterdziesto-, no, może czterdziestopięcioletnim facetem. Miał gęste białe włosy, ale ich kolor nie był symptomem starości.
Urodził się z białymi włosami, prawdopodobnie wskutek obecności jakiegoś albinoskiego genu. Przy stoliku był on, ja, jeszcze jeden gracz i trzy wabiki na zapchanie miejsca. Jednym z wabików była Diana, siedząca dwa krzesła od Jordana, ubrana w charakterystyczny dla wabików sposób. Ale ja obserwowałem Jordana.
Tego dnia wydawał mi się godny podziwu. Nie okazywał entuzjazmu po wygranej ani rozczarowania po stracie. Kiedy eleganckimi białymi dłońmi rozdawał karty, robił to z maestrią godną eksperta. Nagle, gdy obserwowałem, jak układa studolarowe sztony w piramidki, zrozumiałem, że nie interesuje go wynik gry.
Trzecim graczem był „nerwus”, klient notorycznie przegrywający pieniądze. Był niski i chudy, i można by go nazwać łysym, gdyby nie kruczoczarny kosmyk włosów pieczołowicie zaczesany na łysinę. Przepełniała go energia. Każdy jego ruch był gwałtowny. Gwałtownie rzucał pieniądze na stół, podnosił wygraną, liczył pieniądze przed sobą i gniewnie układał je na stosik, aby pokazać, że przegrał. Przy rozdawaniu często karta odwracała się licem do góry lub przelatywała obok wyciągniętej dłoni krupiera. Ale krupier był cierpliwym człowiekiem, nie tracił nigdy dobrych manier. Karta gracza przeleciała przez stół. Złośnik chciał dodać jeszcze studolarowy szton do puli. Krupier zaprotestował:
– Przykro mi, panie A., nie może pan tego zrobić.
Nachmurzona twarz pana A. przybrała jeszcze bardziej gniewny wyraz.
– Co jest, do kurwy nędzy, dostałem tylko jedną kartę. Kto mówi, że nie mogę?
Krupier spojrzał na kontrolera z prawej strony, na tego siedzącego nad Jordanem. Ten nieznacznie skinął głową i krupier odparł grzecznie:
– Panie A., może pan obstawić.
Już wkrótce kartą dla gracza okazała się czwórka – zła karta. Ale pan A. i tak przegrał, kiedy gracz wyciągnął kartę. Rozdanie przeszło na Dianę.
Pan A. obstawił gracza przeciwko bankowi. Spojrzałem na Jordana. Pochylił swoją białą głowę i nie zwracał uwagi na pana A. Ale ja tak. Pan A. położył pięć studolarowych banknotów w przegródce gracza. Diana rozdała karty mechanicznie. Pan A. dostał karty gracza. Ścisnął je i rzucił gwałtownie na stół. Dwie figury. Nic. Diana miała dwie karty, w sumie pięć punktów. Krupier zawołał: „Karta dla gracza”. Diana podała panu A. następną kartę. Kolejna figura. Nic.
– Bank wygrywa – śpiewnie zawołał krupier.
Jordan obstawił bank. Ja już miałem obstawić gracza, ale pan A. wkurwił mnie i dlatego obstawiłem bank. I zobaczyłem, jak pan A. kładzie tysiąc dolarów na gracza. Jordan i ja znów postawiliśmy na bank.
Diana wygrała drugie rozdanie z dziewiątką przeciw siódemce pana A. Pan A. posłał Dianie pełne wściekłości spojrzenie, jakby chciał ją wystraszyć, ale dziewczyna zachowała spokój.
Bardzo starała się być neutralna, nie angażować się emocjonalnie w grę i wykonywać ruchy z mechaniczną dokładnością. Ale pomimo tego, kiedy pan A. postawił tysiąc dolarów na gracza, a Diana wyciągnęła dziewiątkę, walnął pięścią w stół i wycedził: „Pierdolona pizda”. I popatrzył na nią z nienawiścią. Krupier prowadzący grę stanął jak wryty, ani jeden mięsień nie drgnął w jego twarzy. Kontroler pochylił się w przód i jak Jehowa wychylił swą głowę z niebios. Napięcie przy stoliku rosło.
Obserwowałem Dianę. Zmieniła się na twarzy. Jordan zgarnął pieniądze jakby nieświadomy tego, co się stało. Pan A. wstał i podszedł do biurka szefa sali. Coś do niego szeptał. Szef przytaknął. Wszyscy przy stole wstali, aby rozprostować nogi, gdy przygotowywano nowe rozdanie. Widziałem, jak pan A. poszedł w kierunku korytarzy, prowadzących do pokoi hotelowych. Widziałem, jak szef sali rozmawiał z Dianą i po chwili ona też opuściła salę. Nietrudno było zgadnąć, Diana miała wyciąć numerek z panem A., aby przywrócić mu szczęście w grze.
Około pięciu minut zajęło krupierom przygotowanie nowego rozdania. Odszedłem na chwilę, aby zrobić kilka zakładów w ruletkę. Kiedy wróciłem, gra się rozpoczęła. Jordan siedział wciąż na tym samym miejscu. Przy stole było jeszcze dwóch mężczyzn wabików.
Pudełko zdążyło trzy razy okrążyć stół, kiedy wróciła Diana. Wyglądała okropnie. Grymas wykrzywiał jej usta. Pomimo że jej twarz zdobił świeży makijaż, widać było, że jest kompletnie załamana. Zajęła miejsce pomiędzy mną i jednym z krupierów. On także zauważył, że coś jest nie w porządku. Po chwili schylił ku niej głowę i usłyszałem jego szept:
– Wszystko w porządku, Diano? – Wtedy po raz pierwszy usłyszałem jej imię.
Przytaknęła. Podałem jej pudełko. Ale podczas wyciągania kart z pudełka trzęsły jej się dłonie. Pochyliła głowę, aby ukryć łzy w kącikach oczu. Cała jej twarz „wstydziła się”, nie mógłbym znaleźć na to lepszego określenia. Cokolwiek pan A. jej zrobił w pokoju, była to wystarczająca kara za jego brak szczęścia w grze. Krupier nieznacznie posłał znak szefowi sali, a ten podszedł do niej i poklepał ją po ramieniu. Wstała z krzesła i jej miejsce zajął mężczyzna wabik. Diana usiadła przy innej dziewczynie na jednym z krzeseł ustawionych wzdłuż ogrodzenia.
Pudełko wciąż przechodziło od banku do gracza i od gracza do banku. Starałem się dostosować swoje zakłady do tego zmiennego rytmu. Pan A. wrócił do stołu na to samo miejsce, gdzie zostawił pieniądze, papierosy i zapalniczkę.
Wyglądał jak nowo narodzony. Wziął prysznic i uczesał włosy. Nawet się ogolił. Już nie wyglądał tak wrednie. Wraz z nową koszulą i spodniami odpłynęła gdzieś jego opętańcza energia. Na pewno nie był rozluźniony, ale przynajmniej nie miotał się po sali jak cyklon.
Kiedy usiadł, zauważył Dianę siedzącą przy barierce i oczy mu zalśniły. Posłał jej złośliwy, znaczący uśmiech. Diana odwróciła głowę.
Cokolwiek okropnego uczynił, odmienił tym nie tylko swój humor, ale także szczęście w grze. Bezustannie wygrywał i mordował tym takich miłych facetów jak Jordan i ja. Wkurwiło mnie to, a miałem też współczucie dla Diany, tak że umyślnie postanowiłem zepsuć dobry dzień pana A.
Są faceci, z którymi się przyjemnie gra, a są też tacy jak drzazga w tyłku. Przy stoliku do bakarata największą drzazgą w tyłku jest taki koleś, który kiedy dostanie pierwsze dwie karty, ściska je przez pięć minut w dłoni, podczas gdy cały stół czeka niecierpliwie na wyrok.
W tę grę właśnie zacząłem bawić się z panem A. Siedział na krześle numer dwa, a ja miałem numer pięć. Siedzieliśmy więc po tej samej stronie stołu i nie mogliśmy patrzeć sobie w oczy. Byłem o głowę wyższy i lepiej zbudowany od niego. Wyglądałem na dwadzieścia jeden lat. Nikt by nie zgadł, że mam ponad trzydzieści, a na karku trójkę dzieciaków i żonę w Nowym Jorku, od których właśnie uciekłem. Więc na zewnątrz byłem łatwym kąskiem dla faceta takiego jak pan A. Mogłem być silniejszy fizycznie, ale on pochodził z szemranego towarzystwa o ustalonej w Vegas reputacji. Wyglądałem na naiwnego dzieciaka, zgrywającego się na zapalonego gracza.
Podobnie jak Jordan, prawie zawsze obstawiałem bank. Ale kiedy pan A. dostał pudełko, poszedłem z nim łeb w łeb i obstawiłem gracza. Kiedy dostałem dwie karty gracza, przed odkryciem ściskałem je z największą troską. Pan A. wiercił się na krześle; wygrał, ale nie mógł się powstrzymać i przy następnym rozdaniu powiedział:
– No dalej, palancie, pospiesz się.
Położyłem karty koszulkami do góry i spojrzałem na niego spokojnie. Z jakiegoś powodu mój wzrok spotkał się ze wzrokiem Jordana. Obstawiał bank, podobnie jak A., ale się uśmiechał. Podniosłem karty bardzo powoli.
– Panie M… – powiedział krupier – wstrzymuje pan grę. Nie możemy pracować. – Posłał mi promienny, przyjacielski uśmiech. – Choćby je pan nie wiadomo jak długo ściskał, to się nie zmienią.
– Jasne – rzekłem i rzuciłem karty z miną pechowca. Pan A. znów uśmiechnął się złośliwie. Jednak kiedy zobaczył moje karty, cały stężał. Miałem niezwyciężoną dziewiątkę.
– Kurwa – przeklął.
– Czy położyłem karty wystarczająco szybko? – zapytałem grzecznie.
Posłał mi mordercze spojrzenie i odsunął od siebie pieniądze. Jeszcze nie załapał. Spojrzałem przez stół na Jordana. Uśmiechał się z zadowoleniem, pomimo wspólnej z panem A. przegranej. Ujeżdżałem pana A. przez następną godzinę.
Wiedziałem, że ma posłuch w kasynie. Kontroler za wszelką cenę starał się go uspokoić. Krupierzy traktowali go z ostrożną uległością. Ten facet robił pięćset – i tysiącdolarowe zakłady. Ja zwykle obstawiałem po dwadzieścia. Więc jeśli byłyby jakieś kłopoty, to mnie bramkarze wynieśliby z kasyna.
Ale grałem uczciwie. Facet nazwał mnie palantem, a ja się nawet nie wkurzyłem. Kiedy krupier poprosił mnie o szybsze odsłanianie kart, grzecznie usłuchałem. Fakt, że pan A. był nabuzowany, świadczył tylko o tym, że jest kiepskim graczem. Kasyno straciłoby twarz, gdyby wzięli jego stronę. Nie mogli pozwolić panu A. na jakiś wyskok, ponieważ upokorzyłoby to zarówno ich, jak i mnie. Jako pokojowo nastawiony gracz byłem, w pewnym sensie, ich gościem i zasługiwałem na ich ochronę.
W pewnej chwili zobaczyłem, jak kontroler naprzeciw mnie sięga do telefonu. Wykonał dwie rozmowy. Obserwując go, przegapiłem rozdanie, kiedy pan A. trzymał bank. Rozluźniłem się. Krzesła przy stole były miękkie i bardzo wygodne. Można było siedzieć na nich przez cały dzieli – i wielu tak robiło.
Kiedy odmówiłem obstawiania rozdania pana A., emocje opadły. Myśleli, że jestem za delikatny albo po prostu mam cykora. Gra trwała nadal. Za ogrodzenie weszło dwóch dużych kolesi w garniturach i krawatach. Zbliżyli się do szefa sali, który najwyraźniej powiedział im, że emocje opadły; rozluźnili się chyba, bo słyszałem, jak śmiali się i opowiadali dowcipy.
Następnym razem, kiedy pan A. trzymał bank, postawiłem dwadzieścia dolarów na gracza. Ku memu zdziwieniu, krupier odbierający dwie karty gracza nie podał ich mnie, ale w przeciwległy kąt stołu, blisko Jordana. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Cully’ego.
Cully miał pociągłą, indiańską twarz, z niepasującym do niej, nienaturalnie zgrubiałym nosem. Uśmiechnął się znad stołu do mnie i do pana A. Postawił czterdzieści dolarów na gracza. Jego zakład przebił mój, więc jemu przypadły karty. Cully odwrócił je natychmiast. Były niedobre i pan A. go pokonał. Dopiero wtedy zauważył Cully’ego i uśmiechnął się szeroko.
– Hej, Cully! Grasz w bakarata? Ty pieprzony mistrzu liczenia.
Cully uśmiechnął się.
– Chcę dać odpocząć stopom.
– Graj ze mną, chłopie! – zaproponował A. – Z tymi kartami zrobimy bank.
Cully zaśmiał się, ale zauważyłem, że patrzył na mnie. Postawiłem swoje dwadzieścia dolarów na gracza. Cully momentalnie postawił czterdzieści, aby mieć pewność, że dostanie karty do ręki. Znów szybko odwrócił karty i znów przegrał.
– Chłopie, Cully, jesteś moją maskotką. Obstawiaj dalej przeciwko mnie – zawołał pan A.
Krupier wypłacił bankowi pieniądze i poinformował z szacunkiem:
– Panie A., zbliża się pan do granicy.
Pan A. zastanowił się przez chwilę.
– Niech leci – powiedział.
Wiedziałem, że będę musiał bardzo uważać. Starałem się nadać swej twarzy wyraz obojętności. Krupier prowadzący grę wzniósł dłoń, aby wstrzymać rozdanie kart, zanim zostaną zrobione zakłady. Spojrzał na mnie pytająco. Nie uczyniłem żadnego gestu. Krupier spojrzał wtedy w drugi koniec stołu. Jordan, podobnie jak pan A., obstawił bank. Cully, obserwując mnie przez cały czas, postawił sto dolarów na gracza.
Krupier opuścił dłoń, ale zanim pan A. zdołał wyciągnąć kartę, ja rzuciłem stos banknotów na gracza. Szef sali i dwóch jego przyjaciół, gadających za moimi plecami, nagle zamilkło. Kontroler z przeciwka wlepił wzrok w stół.
– Pieniądze w grze – powiedziałem. Oznaczało to, że krupier mógł je policzyć dopiero po obstawieniu. Karty gracza musiały przypaść mnie.
Pan A. podał je krupierowi. Krupier popchnął karty, leżące koszulkami do góry, w moją stronę. Spojrzałem na nie przelotnie i odkryłem je. Pan A. zdążył tylko zobaczyć zawiedziony wyraz mojej twarzy, tak jakby były kiepskie. Ale kiedy je odkryłem, ukazała się dziewiątka. Krupier przeliczył moje pieniądze. Postawiłem tysiąc dwieście dolarów i wygrałem.
Pan A. opadł na krzesło i zapalił papierosa. Naprawdę był nabuzowany. Czułem jego nienawiść. Uśmiechnąłem się do niego.
– Przepraszam – powiedziałem jak miły dzieciak. Obrzucił mnie spojrzeniem.
Z drugiej strony stołu Cully podniósł się i przesunął ku mnie. Usiadł na krześle pomiędzy mną i panem A., tak że on teraz miał dostać karty. Cully przysunął do siebie pudełko i zawołał:
– Hej, Cheech, graj ze mną. Mam dzisiaj szczęście. Widziałem kominiarza.
A więc pan A. nazywał się Cheech. Wiele mówiące pospolite nazwisko. Cheech najwyraźniej lubił Cully’ego. Widocznie Cully opanował umiejętność wzbudzania sympatii. Teraz, kiedy Cheech obstawiał bank, Cully zwrócił się w moją stronę.
– Hej, Dzieciaku – rzekł – rozpieprzmy to kasyno razem. Graj ze mną.
– Naprawdę masz dzisiaj szczęście? – zapytałem, otwierając szeroko oczy.
– Mogę skończyć to rozdanie. Może nie na sto procent, ale jest to możliwe.
– No to jazda – zawołałem i postawiłem dwadzieścia dolarów na bank.
Graliśmy razem: ja, Cheech, Cully i Jordan po drugiej stronie stołu. Jeden z wabików musiał wziąć karty gracza i wyciągnął zimną szóstkę. Cully wziął dwie figury, a w następnym ruchu zero – najgorszą kartę w bakaracie. Cheech przegrał tysiąc. Cully stracił setkę. Jordan pięćset, a ja marne dwadzieścia dolców. Byłem jedynym, który miał za złe Cully’emu przegraną. Potrząsnąłem żałośnie głową.
– Ojej – powiedziałem – straciłem dwudziestaka.
Cully uśmiechnął się szeroko i podał mi pudełko. Patrząc ponad nim, zobaczyłem ciemniejącą z furii twarz Cheecha. Ten młody złamas stracił dwadzieścia dolców i ośmiela się skamleć. Mogłem czytać jego myśli jak talię kart, ułożoną licami do góry na zielonym suknie.
Postawiłem dwadzieścia na bank, czekając na innych. Krupier prowadzący był młodym, przystojnym facetem; tym samym, który zapytał Dianę, czy dobrze się czuje. Na dłoni, którą wstrzymywał rozdawanie kart, aż do chwili zrobienia wszystkich zakładów, miał złoty sygnet z diamentem. Zobaczyłem, jak Jordan obstawia. Jak zwykle – na bank. Grał razem ze mną.
Cully postawił dwadzieścia na bank, odwrócił się do Cheecha i zaproponował:
– Chodź, graj z nami. Wygląda, że ten Dzieciak ma szczęście.
– Wygląda, jakby wciąż walił konia – zauważył Cheech.
Wszyscy krupierzy przyjrzeli mi się uważnie. Tylko kontroler, nieruchomy i sztywny, siedział na swoim wysokim krześle. Wyglądałem na dużego i silnego. Byli mną trochę rozczarowani.
Cheech postawił trzysta na gracza. Rozdawałem i wygrałem. Wciąż wygrywałem, a Cheech wciąż obstawiał przeciwko mnie. Po chwili poprosił o pióro. Cóż, nie zostało wiele kart, ale prowadziłem grę jak rasowy szuler. Nie zerkałem w karty, nie wykrzykiwałem radośnie. Byłem z siebie dumny. Krupierzy opróżnili pojemnik i przygotowywali karty do następnego rozdania. Każdy płacił swoją część. Jordan wstał, aby rozprostować nogi, tak samo Cheech i Cully. Wepchnąłem wygraną do kieszeni. Szef sali przyniósł Cheechowi pióro. Wszystko było w najlepszym porządku. To był doskonały moment.
– Hej, Cheech! Czy to na pewno ja jestem złamasem? – Wybuchnąłem śmiechem. Zacząłem okrążać stół, aby wyjść z sali do bakarata. Koniecznie chciałem przejść obok niego. Wiedziałem, że nie będzie dłużej mógł się powstrzymać przed zrobieniem jakiegoś numeru, tak jak nieuczciwy krupier nie może się powstrzymać przed wzięciem studolarowego sztonu.
Już go miałem. Tak przynajmniej myślałem. Ale Cully i dwóch olbrzymich facetów nagle stanęli między nami. Jeden z nich złapał pięść Cheecha, jakby to była piłeczka do ping-ponga. Cully zasłonił mnie ramieniem, odgradzając od nich.
– Ty skurwysynu! Wiesz, kim jestem? Wiesz, kim jestem? – krzyczał Cheech do przytrzymującego go faceta.
Ku memu zdziwieniu tamten puścił dłoń Cheecha i się odsunął. Wypełnił swoje zadanie. Był ochroniarzem, a nie katem. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Zajęci byli poskramianiem jadowitej furii Cheecha; wszyscy z wyjątkiem młodego krupiera z diamentowym sygnetem, który powiedział bardzo spokojnie:
– Panie A., wypada pan z gry.
Cheech z nieoczekiwaną zręcznością i furią przebił się przez obstawę i uderzył młodego krupiera w nos. Krupier zachwiał się. Krew ściekała mu strumyczkiem na nieskazitelnie białą koszulę i znikała w granatowobłękitnym pasie. Momentalnie minąłem Cully’ego i dwóch goryli i walnąłem Cheecha w skroń, posyłając go na deski. Wstał natychmiast. Byłem zdumiony. Wyglądało to groźnie. Ten facet działał na paliwo nuklearne.
Wtedy kontroler zszedł z wysokiego krzesła; widziałem go wyraźnie w jasnym świetle lampy nad stołem. Jego twarz była zacięta i nienaturalnie blada. Jakby zakonserwowana latami przebywania w klimatyzowanym pomieszczeniu. Uniósł upiorną dłoń i powiedział spokojnie:
– Stój.
Wszyscy zamarli. Kontroler, wskazując na Cheecha długim, kościstym palcem, powiedział:
– Cheech, nie ruszaj się. Masz duże kłopoty. Możesz mi wierzyć. – Mówił to spokojnym, urzędowym tonem.
Cully prowadził mnie do bramy, a ja byłem więcej niż chętny, żeby odejść. Ale zaskoczyły mnie reakcje. Twarz młodego krupiera, pomimo krwi płynącej z nosa, miała morderczy wyraz. Nie był przerażony czy zmieszany ani na tyle poszkodowany, by nie mógł oddać. Ale nigdy na nikogo nie podniósł ręki. Także jego koledzy nie pospieszyli mu z pomocą. Wszyscy patrzyli na Cheecha z niepokojem, ale nie był to lęk przed nim, lecz współczucie.
Cully przepychał mnie przez tłum graczy, szepczących swoje przekleństwa i zaklęcia wudu nad kośćmi, black jackiem i obracającym się kołem ruletki. W końcu znaleźliśmy się w stosunkowo spokojnym wnętrzu kafejki.
Uwielbiałem tę kafejkę z zielonymi i żółtymi stolikami i krzesłami. Kelnerka była młoda i śliczna, ubrana w kusy uniform w kolorze złota. Przez szklane ściany widać było świat na zewnątrz: zieloną trawę, błękitny basen oraz specjalnie wyhodowane duże palmy. Cully poprowadził mnie do jednej z przegród, z dużym stołem na sześć osób i telefonami. Zajął przegrodę w sposób najzupełniej naturalny.
Gdy piliśmy kawę, minął nas Jordan. Cully natychmiast podskoczył i złapał go za ramię.
– Hej, stary – powiedział – napij się kawki ze swoimi kumplami od bakarata. – Jordan potrząsnął głową i wtedy zobaczył mnie, siedzącego w środku. Posłał mi dziwny uśmiech, który mnie rozbawił, i zmienił zdanie. Wśliznął się do środka.
I w ten sposób spotkaliśmy się po raz pierwszy razem – z Jordanem i Cullym. Tego pierwszego dnia, kiedy zobaczyłem Jordana w Vegas, nie wyglądał źle – może z wyjątkiem białych włosów. Otaczała go aura nieprzystępności, która mnie zainteresowała, ale Cully jej nie zauważył. Cully był jednym z tych facetów, którzy nawet papieża zaciągnęliby na kawę.
Wciąż grałem niewiniątko.
– O co, do diabła, Cheech się tak wściekł? Myślałem, że się dobrze bawimy.
Jordan ocknął się, jakby po raz pierwszy zwrócił uwagę na to, co się dzieje. Uśmiechnął się jak na widok dziecka starającego się być dorosłym. Ale Cully nie był tak zachwycony.
– Posłuchaj, Dzieciaku – powiedział – kontroler załatwiłby sprawę w dwie sekundy. Jak myślisz, do diabła, po co on tam siedzi? Żeby, kurwa, w nosie dłubać? Żeby obcinać przechodzące panienki?
– Dobrze – przyznałem – ale nikt nie może powiedzieć, że to była moja wina. Cheech wypadł z gry. Ja byłem dżentelmenem. Musicie to przyznać. Nie było na mnie żadnych skarg z hotelu ani z kasyna.
Cully posłał mi serdeczny uśmiech.
– Tak, doskonale sobie radziłeś. Jesteś bardzo sprytny. Cheech tego nie załapał i wpadł prosto w pułapkę. Jednej rzeczy nie przewidziałeś. Cheech jest niebezpiecznym facetem. Muszę cię teraz spakować i wsadzić do samolotu. Co to, kurwa, w ogóle za nazwisko: Merlyn?
Nie odpowiedziałem wprost. Podwinąłem tylko koszulkę i odsłoniłem klatkę piersiową i brzuch. Miałem tam długą, paskudnie wyglądającą purpurową szramę. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu do Cully’ego i zapytałem:
– Wiesz, co to jest?
Nagle zrobił się czujny.
– Byłem na wojnie – powiedziałem. – Dostałem z karabinu maszynowego i musieli pozszywać wszystko do kupy. Myślisz, że robię sobie coś z ciebie i z Cheecha?
Nie zaimponowało to Cully’emu. Ale Jordan wciąż się uśmiechał. Nie wszystko, co powiedziałem, było prawdą. Wprawdzie brałem udział w działaniach wojennych, ale nigdy nie zostałem trafiony. To, co pokazałem Cully’emu, było pozostałością po operacji woreczka żółciowego. Testowali na mnie nowy sposób cięcia, co zostawiło tę imponującą bliznę.
– Dzieciaku – odparł Cully z westchnieniem – może jesteś twardszy, niż na to wyglądasz, ale nie na tyle, żeby zostać tutaj z Cheechem.
Przypomniało mi się, jak szybko Cheech wstał po uderzeniu, i zacząłem się martwić. Przez chwilę nawet myślałem, że zgodzę się na propozycję Cully’ego. Ale potrząsnąłem głową.
– Słuchaj, staram ci się pomóc – powiedział Cully. – Po tym, co się stało, Cheech będzie cię szukał. A uwierz mi, nie jesteście sobie równi.
– Dlaczego nie? – zapytał Jordan.
Cully celebrował odpowiedź.
– Ponieważ Dzieciak jest istotą ludzką, a Cheech nie.
I w ten zabawny sposób zaczęła się nasza przyjaźń. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że staniemy się bliskimi kumplami. W gruncie rzeczy zaczęliśmy się na siebie lekko wkurwiać.
– Odwiozę cię na lotnisko – zaproponował Cully.
– Jesteś bardzo miłym gościem – rzekłem – lubię cię. Jesteśmy kumplami od bakarata. Ale kiedy jeszcze raz zaproponujesz mi, że zawieziesz mnie na lotnisko, obudzisz się w szpitalu.
Cully zaśmiał się radośnie.
– Daj spokój – powiedział – bardzo ładnie walnąłeś Cheecha, ale on od razu wstał. Nie jesteś twardzielem. Spójrz prawdzie w oczy. – Już nie wytrzymałem i roześmiałem się, ponieważ była to prawda. Nie jestem twardzielem, nie leży to w moim charakterze. A Cully ciągnął: – Pokazałeś mi, gdzie zostałeś trafiony, ale to nie znaczy, że jesteś twardzielem. Jesteś tylko ofiarą twardziela. Gdybyś mi pokazał faceta, który nosi bliznę po twojej kuli, byłbym pod wrażeniem. Gdyby Cheech nie podniósł się po twoim uderzeniu, też byłbym pod wrażeniem. Daj spokój, wyświadczam ci przysługę. Bez jaj.
Cóż, miał rację. Ale nie robiło mi to różnicy. Nie chciałem wracać do żony, trójki dzieci i spieprzonego życia. Podobało mi się w Vegas. Podobało mi się kasyno. Granie to było to. Chciałem być samotny, nie będąc osamotniony. I zawsze coś się działo, jak w tej chwili. Nie byłem twardy, ale Cully nie wiedział, że absolutnie nic nie było w stanie mnie przerazić, ponieważ w tym czasie miałem wszystko w dupie.
A więc powiedziałem do Cully’ego:
– Tak, masz rację. Ale nie mogę wyjechać, nawet na kilka dni.
Omiótł mnie spojrzeniem i wzruszył ramionami. Wziął rachunek, podpisał go i wstał od stołu.
– Do zobaczenia, chłopaki – rzucił. I zostawił mnie sam na sam z Jordanem.
Obaj czuliśmy się nieswojo. Nie mieliśmy ochoty na przebywanie ze sobą. Wyczułem, że obaj jesteśmy w Vegas z jednego powodu: chcemy ukryć się przed realnym światem. Nie mogliśmy jednak być niegrzeczni w stosunku do siebie. Jordan, ponieważ był dżentelmenem w każdym calu, a ja – pomimo że zwykle odsuwanie się od ludzi nie sprawiało mi kłopotów – bo instynktownie poczułem do niego sympatię, co zdarza się niezmiernie rzadko, i nie chciałem ranić jego uczuć, zostawiając go samego.
– Jak pisze się twoje nazwisko? – zapytał Jordan.
– M-er-ly-n. – Zauważyłem brak zainteresowania i się uśmiechnąłem. – To jedno z tych archaicznych nazwisk.
Zrozumiał w mgnieniu oka i posłał mi uśmiech.
– Czy twoi rodzice myśleli, że wyrośniesz na maga?
I dlatego właśnie próbujesz szczęścia przy stole do bakarata?
– Nie – odparłem. – Merlyn to moje nazwisko. Zmieniłem je. Nie chciałem być królem Arturem ani Lancelotem.