Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gorące krzesła - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
3 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gorące krzesła - ebook

Muzyka przestaje grać

Kto zostanie bez krzesła – umiera

Detektywi Opcopu – specjalnej jednostki Europolu z Hagi – z Paulem Hjelmem na czele muszą wyjaśnić nietypową sprawę i powiązać ze sobą jej makabryczne wątki. W różnych częściach Europy dochodzi do nagłych i zaskakujących zgonów. Na światło dzienne wychodzą przerażające eksperymenty na ludziach prowadzone w imię nauki. Przetrzymywani na wyspie ludzie z głodu zaczynają zjadać się nawzajem.

Paulowi w śledztwie pomagają policjanci z całej Europy, między innymi Marek Kowalewski – warszawski gliniarz od papierkowej roboty, który zwalczał przestępczość gospodarczą w Europie Wschodniej.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-620-0
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDNOSTKA OPCOP, EUROPOL

Centrala – Haga, Holandia:

PAUL HJELM: doświadczony szwedzki policjant kryminalny, szef operacyjny tajnej, ale coraz bardziej rozpoznawalnej jednostki Opcop działającej w ramach Europolu.

JUTTA BEYER: pedantyczna policjantka kryminalna z Berlina, dorastała w byłej NRD; coraz lepiej współpracuje jej się z Arto Söderstedtem.

MAREK KOWALEWSKI: warszawski gliniarz od papierkowej roboty, zwalczał przestępczość gospodarczą w Europie Wschodniej; ostatnio coraz częściej wstaje od biurka.

MIRIAM HERSHEY: brytyjska policjantka, dawniej tajna agentka MI5. Tworzy doskonały duet z Laimą Balodis.

LAIMA BALODIS: litewska policjantka nowego pokolenia, w przeszłości prowadziła działania infiltrujące mafię. Cicha i bohaterska.

ANGELOS SIFAKIS: zrównoważony zastępca szefa jednostki, zwalczał korupcję w Atenach; osiąga kolejne sukcesy głównie z pomocą komputera.

CORINE BOUHADDI: policjantka z wydziału narkotykowego w jednym z najbardziej brutalnych miast Europy, Marsylii. Muzułmanka. W życiu kieruje się zasadą „w jedności siła”.

FELIPE NAVARRO: elegancki ekspert do spraw przestępstw gospodarczych z Madrytu; dzięki swoim gockim korzeniom jest w równym stopniu północnym i południowym Europejczykiem.

ARTO SÖDERSTEDT: policjant kryminalny ze szwedzkojęzycznej części Finlandii, w przeszłości między innymi adwokat mafii, naukowiec i nauczyciel w szkole policyjnej.

Biuro lokalne – Sztokholm, Szwecja:

KERSTIN HOLM: była wysokiej rangi funkcjonariuszka policji na kierowniczym stanowisku i szefowa Drużyny A. W tej chwili szefowa lokalnego biura jednostki Opcop w Sztokholmie.

JORGE CHAVEZ: doświadczony, energiczny śledczy biegły w obsłudze komputera, ma żonę, która jest jego lepszą połową.

SARA SVENHAGEN: ekspertka od przesłuchań, dawniej zajmowała się sprawami dotyczącymi wykorzystywania seksualnego dzieci, czyjaś znacznie lepsza połowa.Wyspa I

Livorno, 8 maja

PÓŁPRZEZROCZYSTOŚĆ ZASŁONKI. Coś jakby zza niej wyzierało. A teraz powoli, powolutku, jakiś ruch. Zasłonka unosi się, ostrożnie. Faluje miękko, jak w slow motion. Rozchyla się. Zaczyna odsłaniać.

Zobaczyć to, co widział. Poczuć to, co czuł. Przez cały czas. Naprawdę przez cały czas.

Właśnie tak to musiało wyglądać, gdy kapitan złamał rozkaz i pozwolił mu wejść na pokład. Dokładnie tak, jak to teraz wygląda za tą dziwnie roztańczoną zasłonką z tiulu. Nie powinna się poruszać. Bo swoim powolnym, falującym ruchem odsłania całkowicie gładką taflę wody. Flauta.

Sztil.

Tak rysował się świat w oczach Diedy, gdy w chłodny, wiosenny dzień wniesiono go na pokład starej barki. Ostoi spokoju, być może nawet pokoju. Znów pojawiła się nadzieja dla ludzkości.

Naturalnie nie mógł tak pomyśleć. Przynajmniej nie świadomie. Być może przeszła mu taka myśl przez głowę, ale nie została wyrażona takimi słowami. Był na to stanowczo za mały. Miał dziesięć lat, a przed nim rozpościerało się gładkie lustro rzeki. Pokrywała ją wciąż jeszcze cienka, cieniutka błona lodu, a stara barka przecinała ją jak ostrze noża. Zaskakująco cicho.

Po obu stronach rzeki rozpościerał się jałowy, niemożliwy do ogarnięcia wzrokiem krajobraz, który widać było z tylu okien w ciągu ostatnich tygodni. Ciągle tylko okna. Najpierw okno pociągu, potem okno baraku, a na koniec okno łodzi. Jeśli to coś można było nazwać łodzią.

Kapitan znów spojrzał ze smutkiem na Diedę. Zaledwie tydzień wcześniej przewoził na swojej starej barce drewno. Teraz wiózł coś zupełnie innego. Jego życie też się zmieniło.

Płyną w cztery barki, cztery drewniane barki, które od dziesiątków lat przewoziły ciężką tarcicę przez najsurowszy z surowych krajobrazów. Barka Diedy płynie pierwsza. Rozcina nieruchomą taflę czarnej wody swoim niespodziewanie ostrym cięciem.

To było tak dawno temu, tak daleko, a jednak tak blisko. Druga połowa maja, nawet trochę później niż teraz. Nie powinno być aż tak zimno. W mieście, w którym dorastał Dieda, nastała już wiosna, prawie lato. Zaczynało się zielenić, kiedy złapali go w mieście, które było całym jego światem. Wciąż nie rozumie dlaczego. Czy to dlatego, że nie miał rodziców? Dlatego że babcia nie posyłała go codziennie do szkoły? Dlatego że zapomniał zabrać swój nowy paszport? Nie wie, niczego nie rozumie. Wie tylko, że kapitan jest miły. Poklepuje Diedę po głowie, ale na jego twarzy wciąż rysuje się smutek.

Dzień jest wyjątkowo spokojny. Przyroda zastygła, zamarzła, przerywając swój odwieczny ruch. Zupełnie jakby wiedziała, co za chwilę się wydarzy. Jakby instynktownie reagowała na to, co niezgodne z naturą.

Są w drodze już od ponad dwóch tygodni. Większość trasy przebyli pociągiem. Jest ich wielu, tyle wie na pewno, tysiące, dostają niewiele chleba i niewiele wody. Zbiorowy głód jest coraz bardziej odurzający, coraz bardziej niebezpieczny. Niedługo będą jednak na miejscu. Tak powiedział kapitan.

Dieda ufa kapitanowi.

Niedawno zatrzymali się na chwilę. Przybili do nabrzeża, gdzieś w oddali wyczuwało się miasto. Dieda był wtedy na dole, pod pokładem. Smród, jęki, krzyki. Gwałtowne bójki o dostęp do nielicznych otworów okiennych. Kilku twardzieli na czele z tym łysym, którego Dieda pamiętał jeszcze ze swojej dzielnicy. Przed którym zawsze się chował. Tak wtedy, jak i teraz.

Zniszczony przez papierosy głos łysego:

– Znów, kurwa, płyną!

Nagłe poruszenie wśród ponad tysiąca więźniów, z których wszyscy reagują dokładnie tak samo. Po jęku powinien się rozlec szmer pełnego zawodu oburzenia, ale na to nie ma tu miejsca. Zamiast tego przepychanie. Po ścianach, po podłodze. Ludzie umierają, Dieda słyszy to wyraźnie. Słyszy odgłos śmierci. Nie wie jeszcze, jak go nazwać, ale ten dźwięk rozlega się również w jego ciele, we wnętrzu jego głowy. Przyciskają go do ściany i czuje, jak opór, który przez ostatnie dwa tygodnie utrzymywał go przy życiu w tym rozszalałym piekle, zaczyna go opuszczać.

Nagle śmierć nie wydaje mu się aż taka zła.

To, co wydarzyło się potem, rozegrało się w wąskiej smudze światła, która pozostała z jego świadomości. Pokrywa nad jego głową otworzyła się. Potężna, silna dłoń sięgnęła w dół. Nagle znalazł się na pokładzie, dygocząc na całym ciele, ale z każdą sekundą silniejszy od czystego, zimnego powietrza.

– Rozkaz – mruknął kapitan. – Nie będzie mi jakiś dupek rozkazywać.

Pierwszy raz Dieda odważył się spojrzeć w oczy kapitanowi. Był w nich głęboki smutek.

– Już niedaleko – dodał po chwili kapitan – ale nie jestem pewien, czy tam, dokąd płyniecie, będzie wam dużo lepiej.

Z początku jest tylko ledwo dostrzegalną nierównością, małą, szarą plamką na idealnie czarnej tafli rzeki, tuż przed granicą pola widzenia. Nie wygląda nawet, jakby rosła. Wydaje się, że zastygła wraz z resztą przyrody. Zwykła nierówność, okruch w wielkim, bacznie obserwującym oku natury. Nic więcej.

Potem złudzenie znika. Powraca ruch. Szara plamka robi się coraz większa i większa. Na koniec zamienia się w wyspę.

Są na miejscu.

Barki opróżniane są po kolei. Wyspa pachnie bagnem. Zgnilizną.

Dieda jest jeszcze taki mały. Nie wie nawet, co to jest bagno, zgnilizna. Ciało reaguje jednak instynktownie. Reagują geny. Zgnilizna próbuje przeniknąć do jego wnętrza.

Do tego jest zimno. Wokół same bagna, tylko tu i ówdzie kilka topoli. Stare trzewiki Diedy zapadają się w brei, która powoli zaczyna zastygać. Zastyga, czeka, próbuje stać się niewidoczny. Drepcze, żeby nie przymarznąć do ziemi. Drepcze w miejscu. W miejscu zapomnianym przez Boga.

Chaos, liczenie skazańców z czterech wielkich barek; buczące mrowie, mrowiące buczenie. Połowa z nich ledwo chodzi, zatacza się, niezdolna do poruszania się na rozmokłej ziemi. Wynoszą zmarłych, trupi zapach miesza się z zapachem bagna. Staje się zapachem bagna. Jest już zapachem bagna.

Strażnicy zajęci są znoszeniem na ląd worków jutowych. Od skazańców różnią się tylko tym, że w drżących dłoniach trzymają dubeltówki. Skazańcy dopadają do nich. Rozrywają worki. Ze środka wysypuje się coś białego. Mąka wypada z sapnięciem i unosi się niczym wysłany na próżno sygnał dymny, który pod wpływem wszechogarniającej wilgoci już po chwili zamienia się w drobne, białe grudki spadające na ziemię, niczym zapowiedź nadchodzącej zamieci śnieżnej. Dieda wyczuwa jej bliskość. Strażnicy strzelają do napierających więźniów. Mąka miesza się z krwią. Biało-czerwona grudka pada na wilgotną ziemię przed stopami Diedy. Płytka krwi, myśli. Ma ochotę ją zjeść. Głód szaleje w jego ciele. Nie dotyka jej jednak.

Mężczyzna w mundurze, który wszedł na pokład z nabrzeża, przywołuje tragarzy noszących worki. Choć próbuje wyglądać poważnie i surowo, w jego oczach widać strach. Dieda rozpoznaje ten strach. Wie, jak wygląda w ludzkich oczach. Nauczył się również – to była trudna lekcja – co strach potrafi zrobić z człowiekiem.

Ten w mundurze krzyczy coś do jego kapitana. To ostatni raz, kiedy Dieda go widzi. Barki odpływają. Okrążają wyspę. Dieda widzi je w oddali, już po drugiej stronie. Rozładowują się. Przez chwilę wydaje mu się, że widzi minę kapitana, gdy zmuszają go, żeby wysypał mąkę prosto na ziemię. Kopiec mąki sterczy niczym ośnieżony szczyt góry. Poza tym nie ma nic, tylko ta wielka góra mąki. Nie widzi, żeby wyładowywali cokolwiek innego do jedzenia, nie ma chleba, wody, suszonej ryby, którą im przecież obiecano. Nie ma też naczyń do gotowania, pieczenia, jedzenia i picia. Tylko ta góra mąki. Ani śladu pieców, w których można by upiec chleb.

Co się robi z samą mąką? Zjada?

Gdy barki znikają w dole rzeki, wokół kopca mąki ustawia się ochrona. Tuż przed zmierzchem zaczyna padać śnieg. I nie są to zwykłe opady, tylko prawdziwa śnieżyca. Przez noc góra mąki zamienia się w prawdziwy ośnieżony szczyt.

Skazańcy próbują wykrzesać ogień, żeby się ogrzać, ale wilgotne drewno topoli nie chce się palić. Tylko z kilku stosów udaje się rozpalić słabe ogniska, a Dieda nie chce się do nich przeciskać. Nie chce, żeby znów go popychali i po nim deptali. Zamiast tego owija się ciaśniej w swoje ubrania i dziękuje w myślach babci i Bogu – tak, Bogu trochę też, choć w niego nie wierzy – za to, że babcia zawsze kazała mu się ciepło ubierać. „Nigdy nie wiadomo – mówiła – co cię czeka w życiu”.

Babcia. Ciekawe, o czym teraz myśli, co robi. Pewnie zachodzi w głowę, co się z nim stało.

Czy zostały jej jeszcze jakieś łzy?

Noc będzie ciężka, naprawdę ciężka. Dieda dołącza do jednej ze spokojniejszych grup trzymających się nieco z boku, pod lasem. Siedzą blisko siebie, Dieda chłonie ich ciepło przez śnieżną zamieć. Sam pewnie też oddaje trochę ciepła, choć tego nie zauważa. Chce się tylko ogrzać.

Obok niego siedzi blondynka w niepasującej tu jasnozielonej długiej sukience, jakby zatrzymali ją w operze podczas przerwy. Ma tyle lat, ile miałaby teraz jego matka, gdyby tylko miała odwagę dalej żyć. Ma na imię Faina, rozmawiają przez chwilę szeptem, zanim zaśnie, opierając głowę o jej ramię. Gdy zaczyna świtać, czuje, jakby nawet na moment nie zmrużył oczu.

Budzi się w ramionach Fainy, są lodowate. Śnieg pokrył niemal całkowicie jej jasnozieloną sukienkę. Krzyczy, nie chce już więcej patrzeć na śmierć. Faina porusza się, jęczy. I wtedy dostrzega.

Przez noc prawie całkiem bose stopy Fainy przymarzły do ziemi. Została przytwierdzona.

Kilka osób próbuje ją uwolnić. Kopią, rozgrzebują, uwalniają. Ktoś przynosi koc, okrywają jej ramiona. Dieda ogrzewa jej stopy na swoim brzuchu. Faina patrzy na niego zza zasłony łez.

Gdy wysuwa jej stopy spod kurtki, zauważa, że są niebieskie. Faina nie może chodzić. Dieda obiecuje, że jej pomoże. Zbiera topniejący śnieg i ubija go w kulkę, żeby mogła ją włożyć do ust.

Przed górą mąki tworzy się wielka, wzburzona rzeka ludzi. Kolejka z pięciu tysięcy osób. Pięćdziesięciu strażników, cztery namioty dla lekarza i felczerów, i tych najciężej chorych, kilku dowodzących w mundurach, z ich twarzy bije strach, który może się przerodzić w cokolwiek.

Ludzie nabierają mąkę do tego, co mają. Niektórzy używają czapek, inni gromadzą ją gołymi rękoma. Przesypuje im się przez palce.

Kolejka rozpada się, jeszcze zanim się utworzy. Zapanowuje chaos. Strażnicy znów strzelają. Kolejne ciała. Ktoś mówi, że w głębi lasu widział górę trupów.

Dieda siedzi obok Fainy ze wzrokiem utkwionym w swojej starej czapce. Wpatrują się w mąkę. Faina kręci głową. Patrzą na siebie. Naprawdę mogłaby być jego matką.

W ich spojrzeniach jest obietnica. Że siebie nie zostawią.

Nie opuszczą.

– Można ją zmieszać z wodą – odzywa się w końcu Faina.

– Nie ma wody – mówi Dieda.

– Przecież jesteśmy na środku rzeki – mówi Faina i uśmiecha się, zmęczona.

To bardzo szczególny uśmiech. Pierwszy raz w życiu Dieda rozumie, co znaczy matka. Naprawdę rozumie.

Z obydwu stron widać wodę. Siedzą niedaleko miejsca, w którym zostawiły ich barki. Na brzegu jest tłum ludzi. Dieda nie chce tam iść, już nigdy więcej nie chce poczuć takiego ścisku jak na barce. Ostrożnie kieruje się z czapką w stronę góry mąki. Po tamtej stronie też widać brzeg, tam też widział barki. Wydawało mu się, że było na nich trochę mniej ludzi.

Strażnicy stoją w szeregu wokół góry mąki. Są obrzydliwi. Uliczni zbóje z bronią w ręku. Dieda wzdryga się i wybiera drogę naokoło, żeby ich nie mijać.

I trafia do piekła.

Z początku nie widzi, co to jest. Coś leży między dwoma zagajnikami topól. Minie dłuższa chwila, zanim wrażenia wzrokowe połączą się w całość, zanim rozrzucone członki ułożą się w ludzkie kształty.

Góra trupów. Nagle przypomina sobie, że już o niej słyszał. Że istniała lub istnieje, przynajmniej do czasu, gdy strażnicy radzili sobie ze zbieraniem zwłok w jednym miejscu. Teraz zmarli leżą po prostu tam, gdzie upadli.

Dieda zatrzymuje się. Zastyga ze strachu i z przerażenia. Choć jest w tym coś jeszcze. Być może szacunek. Trwająca krótką chwilę kontemplacja nad straconym ludzkim życiem, które było w tych wszystkich ciałach.

Na topniejącym śniegu widać jakieś dziwne ślady. Nie rozumie, co to jest. Krwistoczerwone smugi. Nie może już na nie patrzeć. Musi iść dalej.

Skręca nad wodę. Powinna się znajdować za tym gęstym zagajnikiem. Spogląda przez gałęzie. Woda jest czarna. Na tym brzegu również są ludzie, choć nie ma ich tylu, ilu po drugiej stronie. Niektórzy wyłowili z wody drewno i teraz łączą szczapy przy użyciu kory. Budują tratwy. Tylko dokąd uciekną? Prosto w głuszę?

Nie oni jednak przyciągają uwagę Diedy, tylko ci, którzy siedzą lub leżą na brzegu. Wielu z nich ma przy sobie czapki lub kapelusze, wszystkie tak samo zabrudzone kleistą mazią, która przypomina wymiociny. I Dieda rozumie. Rozumie aż nadto dobrze.

Skoro woda z rzeki nie nadaje się do picia ani nie można jej ugotować, bo nie ma jak rozpalić ognia ani nie ma naczyń, to niby jak mają przeżyć? Bez wody?

Tak bardzo chce mu się pić.

Schodzi na sam brzeg. Przez chwilę wpatruje się w czarną rzekę, a potem powoli wsypuje do niej mąkę. Patrzy na rosnącą pod wodą chmurę, która rozpływa się i znika niesiona prądem rzeki. Wraz z nią znika ostatnia nadzieja.

Musi zebrać więcej śniegu. Tylko do czego? Do czapki?

Śnieg szybko topnieje. Zamienia się w brązową maź.

Musi wrócić do Fainy. Zebrać dla niej trochę śniegu. Uratować ją. Poczuć w niej matkę, której nigdy nie miał.

Gdy wraca przez zagajnik, dochodzi go jakiś nieznany dźwięk. Był pewien, że nie ma już takich dźwięków – przez ostatnie tygodnie usłyszał już niemal wszystko, co można usłyszeć. Z wyjątkiem tego.

Nie da się tego opisać.

Dieda rozchyla gałęzie i staje nagle oko w oko z mężczyzną. Dziwne, ale to nie obłęd w oczach mężczyzny przykuwa jego uwagę. Dawniej pewnie wywołałby u niego panikę. To jednak nic w porównaniu z tym czymś.

Z tym czymś, co spływa z jego wciąż przeżuwających coś ust.

Z krwią płynącą po jego podbródku i dalej w dół.

Mężczyzna odskakuje w bok, mija go w biegu i znika w topolowym zagajniku. Zza jego pleców wyłania się góra trupów. Wokół niej coś się porusza. To ludzie, coś z niej wygrzebują. Ludzie ociekający krwią innych ludzi. Ludzie, którzy przestali być ludźmi.

Coś ogarnia Diedę. Niepokój. Choć to za słabe słowo.

Pędzi jak oszalały. Biegnie jak nigdy dotąd. Na drugi brzeg nie jest daleko – w tę stronę poszło mu przecież szybko – teraz jednak droga ciągnie się w nieskończoność. Powietrze zamieniło się w zawiesistą maź, jego rozpędzone nogi donikąd go nie niosą. Wszystko dzieje się absurdalnie powoli. Rzeczywistość istnieje gdzie indziej. Głód i pragnienie doganiają go, świat traci kontury. Prawdziwy jest tylko lęk.

Niebo spogląda na niego swoim szarym okiem.

Z daleka widzi koc, którym dobrzy ludzie okryli dziś rano ramiona Fainy. Nie widzi jeszcze jej pięknej jasnozielonej sukienki, ale ma wrażenie, że spod koca wystają jej niebieskie stopy.

Tak, myśli, i to „tak” będzie pamiętać aż do chwili śmierci.

Tak, Faina jest nietknięta.

Potem zbliża się jeszcze bardziej. Zauważa jej stopy. To naprawdę są stopy. Przymyka powieki i udaje, że nie widzi szarego oka nieba. Dziękuje wyższym siłom. Nigdy więcej jej nie opuści.

Nigdy więcej.

Koc wygląda dziwnie. Czy Faina się w niego zawinęła? Na pewno tak. Pewnie zmarzła. Nie widzi jej głowy, jej jasnych włosów.

Jest już na brzegu lasu. Koc wygląda naprawdę dziwnie. Jest płaski. Nie widać śladu jasnozielonej sukienki. Ale widać stopy. Niebieskie, skostniałe z zimna stopy wystają spod koca.

Dieda unosi koc. Przyglądające się mu obojętnie oko nieba jest jeszcze bardziej szare niż wcześniej.

Nie ma Fainy. Są tylko jej stopy. Skąpane we krwi.

Nie rozumie. Pada na kolana i tępo patrzy przed siebie. Podnosi lewą stopę Fainy. Jest niebieska. I wtedy dociera do niego. Dociera do niego z nieubłaganą mocą, która przewyższa wszystko, czego do tej pory doświadczył.

Odcięli jej stopy, bo nie chcieli ich zjeść. Bali się, że mogą być zatrute.

Nie ma już nic.

Nic.

Zasłonka z tiulu okazuje litość. Zatrzymuje się w tańcu. Półprzezroczysta, zasłania znów scenę. Dziwny powiew ustaje. To, co dzieje się w półprzezroczystości, spowija mgła łaski, ale nie zapomnienia. I tylko serce się porusza. Nigdy się nie przyzwyczai. Nigdy się nie uspokoi.

Póki nie przestanie bić.

Dłoń, która odchyliła zasłonkę, już nie drży. Morze za oknem pozostaje niezmącone. Wiatr omija brzegi Toskanii.

Ból płynący z tego, co przekracza pamięć, powoli się przeistacza. Konkretyzuje się i umiejscawia. Gdy oczy wciąż jeszcze patrzą na półprzezroczystą zasłonkę, niekontrolowany ból przechodzi w kontrolowaną rozkosz. Cudowna precyzja ostatnich już dni.

Dni, zanim nadejdzie czas.Spowiedź i prawda

Haga, 9 maja

WBREW WSZELKIM PROGNOZOM w Hadze spadł deszcz. Wiosna w pełni już dojrzała, ale wyglądało, jakby nie chciała pogodzić się ze swoim wiekiem. Tylko wieczór gładko przeszedł w noc. Deszcz chłostał asfalt za oknem restauracji. Drżące odbicia ulicznych latarni migotały w czarnych jak noc kałużach.

Starzy kompani Paul Hjelm i Arto Söderstedt siedzieli w Café Rootz na skrzyżowaniu Raamstraat i Grote Markstraat. Milczeli przez całą kolację, a teraz przyszła pora na calvadosa.

– Samobójca – odezwał się Hjelm po chwili.

Söderstedt pokręcił powoli głową.

– Jest niedzielny wieczór – powiedział, sącząc calvados. – Tak łatwo ci ze mną nie pójdzie.

– Wiem – odpowiedział Hjelm.

Potem znów milczeli przez chwilę.

Zdradliwa pauza.

– Nie – odezwał się w końcu Söderstedt. – Nie uda ci się mnie w to wciągnąć, nawet jeśli będziesz milczał jak zaklęty.

– Wiem – odpowiedział Hjelm.

Znów upłynęła chwila.

– Nawet jeśli będziesz milczał jak szef – powiedział Söderstedt.

– Rodzina już w Szwecji? – zapytał Hjelm.

– Linda wróciła z Australii – odpowiedział Söderstedt. – Założę się, że trudno o większego lenia w jej wieku. Ja też bym chętnie wrócił do domu. No, ale pojawił się…

Paul Hjelm milczał jak zaklęty.

Arto Söderstedt wbił w niego swoje jasnoniebieskie oczy i powiedział:

– Pamiętasz, moja druga córka.

– Linda – powtórzył Hjelm. – Wiem. Wszystko u niej dobrze?

– Tak, chociaż nadal podróżuje po świecie bez celu i sensu. Pewnie aż za dobrze.

– To tak jak jej ojciec.

Znów zamilkli. Hjelm przechylił kieliszek i złoty eliksir spłynął powoli do jego ust, nie myślał o niczym; w ten sposób powstawała próżnia, która zasysała ukryte myśli innych.

– Nie podróżuję zbyt wiele po świecie – westchnął Söderstedt. – Kiedy brałem tę robotę, miałem nadzieję, że będzie tego trochę więcej.

– Być może teraz nadarzy się okazja – powiedział Hjelm i zamilkł.

– On się nie zabił – odezwał się po chwili Söderstedt.

– Wszystko na to wskazuje – odpowiedział Hjelm bez cienia triumfalnego uśmiechu na twarzy. – Stary profesor. Trwające niemal pół wieku małżeństwo, które nagle tak nieprzyjemnie się skończyło. Nieszczęśliwy rozwodnik. Ta sprawa trafiła na moje biurko tylko dlatego, że działał w obrębie strefy, która automatycznie uruchamia różne narodowe i międzynarodowe systemy alarmowe.

– I słusznie – stwierdził Söderstedt. – Tam nic nie ma, i ty o tym wiesz, Paul. Nic a nic. Jest tak czysto, że ktoś musiał tam posprzątać. Samobójstwo zostało upozorowane, to się widzi. Nie odebrał sobie życia. To klasyczny przykład sfingowanego samobójstwa. Kto wie, może wciąż jeszcze żyje.

– Wiszące zwłoki to chyba wystarczający dowód…

– No dobra, zgoda, ale tylko w tej kwestii. Na pewno jednak nie w kwestii samobójstwa. Założę się, że zostało sfingowane.

– Nic na to nie wskazuje. Klasyczny jest tu tylko upadek naukowca, który powiesił się na sznurze. Rozwód, alkohol, pracoholizm, samotność, ograniczone kompetencje społeczne, niechęć do przebywania w towarzystwie innych. Wszystko to, co zagraża wielu z nas.

– Nas? – zdziwił się Söderstedt.

– Nas, białych, heteroseksualnych mężczyzn w średnim wieku – powiedział Hjelm.

– Od kiedy ten prostacki stereotyp wszedł do powszechnego użycia? – mruknął Söderstedt. – Dlaczego nie pozwolisz mi się po prostu delektować calvadosem?

– Bo jeszcze nie jesteśmy tacy starzy – odpowiedział Paul Hjelm, odchylając się na krześle. – No dalej, Arto. Na dobrą sprawę codziennie dzieje się coś nowego i zaskakującego w tej cholernej robocie. I choć rzadko są to miłe niespodzianki, same w sobie są czymś dobrym. Człowiek uczy się przez zaskoczenie. Bez przerwy się uczy.

– Okropna jest ta twoja wiara w postęp, Paul. To pewnie przez to, że jesteś takim typowym late bloomer, twój okres dorastania przypadł na czas spędzony w Drużynie A. Przez ponad trzydzieści lat leżałeś odłogiem i nagle rozkwitłeś. Świat stanął przed tobą otworem. Byłeś pozbawionym złudzeń i zgnuśniałym kryminalnym w Alby w czasie, gdy ja pisałem prace z teorii marksizmu na Uniwersytecie w Uppsali. Potem chyba mnie przegoniłeś. Powiedziałem chyba.

– Z czego?

– Nie rozumiem?

– Pisałeś prace akademickie z teorii marksizmu?

– Tak, napisałem klasyczną pracę pod tytułem „Marksizm na co dzień” – przytaknął Söderstedt i ze smutkiem stwierdził, że calvados się skończył. – Zamówmy jeszcze kolejkę – dodał i skinął na kelnerkę.

– Pamiętaj, że jutro pracujemy – zauważył Hjelm. – Poniedziałek rano, all work and no play.

– Czy mam przez to rozumieć, że nie wypijesz jeszcze jednego kieliszka?

– Wręcz przeciwnie.

– Masz szczęście.

Na stoliku pojawiły się kolejne kieliszki. Po chwili rozkosznej ciszy Arto Söderstedt odezwał się, jakby po dłuższym namyśle:

– Byłem po tamtej stronie. Widziałem świat, w którym kapitalizm równa się przestępczość. Gdzie wszystko kręci się wokół żądzy władzy, poczucia, że jest się silniejszym od innych, że można innych wykorzystać. Gdzie brak empatii nie tylko jest warunkiem osiągnięcia sukcesu, lecz także wzbudza autentyczny podziw. Wygrywa ten, kto ma najmniej empatii. Pracowałem dla takich ludzi. Byłem ich rzecznikiem, młodym przebojowym adwokatem, który mówił za nich, uszlachetniał ich słowa. Tłumaczył innym, że ich działania są stosowne i niezbędne w danej sytuacji.

– Pamiętam – przytaknął Paul Hjelm. – W Finlandii. Jakiś czas temu…

– Dawno temu, ale tego się nie zapomina. Świat wokół mnie – ja zresztą też – zaczął pachnieć zgnilizną. Mimo wszystko uważam to za wartościowe doświadczenie. Dzięki niemu jestem wyjątkowo wyczulony na brak empatii. Potrafię dostrzec go wszędzie, tak mi się wydaje, również tam, gdzie można się tego najmniej spodziewać. Brak empatii występuje nie tylko w biznesie – nawet jeśli to właśnie tam przynosi wymierne efekty – ale również w szpitalach, szkołach, w systemie opieki społecznej i organizacjach charytatywnych, w kościele, i oczywiście w policji. Wszędzie tam, gdzie umiejętność wczucia się w czyjąś sytuację ma do spełnienia jakąś funkcję.

– Również wśród marksistów? – uśmiechnął się Paul Hjelm.

– Naturalnie – odpowiedział Arto Söderstedt. – Gdy świat, w którym żyłem, zaczął trącić zgnilizną, musiałem dokonać politycznego przewartościowania. Było dla mnie jasne, że tych ludzi trzeba powstrzymać, że system polityczny nie może dalej nagradzać osób pozbawionych empatii i pozwalać im, by kształtowały rzeczywistość. Przeszedłem na pozycję skrajnej lewicy i napisałem kilka dosyć radykalnych artykułów do lewicowych pism.

– A potem zostałeś policjantem – zauważył Hjelm.

– No tak, być może nie był to najrozsądniejszy ruch w moim życiu, ale było coś w myśli lewicowej, co uruchomiło mój wewnętrzny radar, który – przyznaję – może był wtedy aż nadto wrażliwy. Nagle dostrzegłem coś w rodzaju selektywnej ślepoty, pojawiającej się znienacka, bez uprzedzenia. Wyłaniające się nagle wyspy mało wyrafinowanego antyhumanizmu. Wściekłość, która wymykała się spod kontroli i kazała bić, mordować, rzucać cegłami, która popychała do ludobójstwa. Zmusiło mnie to, bym zaprzestał dzielenia ludzi na tych dobrych po lewej i złych po prawej stronie. Dziś jestem pewien, że w każdej grupie istnieją zarówno prawdziwi humaniści, jak i ludzie całkowicie pozbawieni empatii. Trzeba naprawdę się nauczyć – a proces nauki trwa długo – dostrzegać w człowieku jednostkę. Mając przy tym ciągle włączony radar.

Paul Hjelm pokiwał głową i spojrzał na Arto Söderstedta, który sprawiał wrażenie wyczerpanego. Najwyraźniej już od dawna nie miał okazji wygłaszać tak płomiennej mowy obronnej.

– Dobrze powiedziane – odezwał się w końcu Hjelm. – Choć kompletnie bez związku z profesorem Udem Massicottem.

– Wszystko ma z tym związek – odparł Söderstedt. – Naprawdę wszystko.

– Jak to?

– Wystarczy sobie przypomnieć, jak wyglądał jego dom.

– Nie widzę znaków, które ty widzisz – powiedział Paul Hjelm.

– Za to widzisz inne?

– Widzę tylko tyle, że naukowiec, a już zwłaszcza lekarz o pozycji takiej jak Massicotte, powinien wiedzieć, że powieszenie na krótkim sznurze należy do najbardziej bolesnych rodzajów śmierci, jakie znamy. Na długim sznurze łamie się kark i człowiek traci świadomość, jeszcze zanim się udusi. Na krótkim wisi w pełni świadomy do momentu, aż przestanie oddychać. A to trwa bardzo długo.

– No tak, ale przecież samobójstwo to forma kary wymierzonej samemu sobie – zauważył Arto Söderstedt. – To znaczy, jeśli podchodzi się do tego na serio i nie jest zwykłe wołanie o pomoc. Wówczas może chodzić o czystą pogardę wobec samego siebie. Na przykład: „Teraz umrzesz tak marnie, jak marne było twoje życie, ty śmieciu”.

– Czy było tam coś, co by wskazywało na ten rodzaj pogardy?

– Nie było tam niczego, co by temu przeczyło.

– Co jeśli odwrócimy role?

– Spróbujemy kontynuować z zamienionych pozycji.

Przez chwilę patrzyli się na siebie. Zupełnie jakby rzeczywiście zamienili się pozycjami. To była szczególna chwila. Naturalnie trzeba ją było przerwać.

– Tak naprawdę nie zmieniłem pozycji – odezwał się w końcu Arto Söderstedt i opróżnił kieliszek. – To, że nie wierzę w hipotezę samobójstwa, nie ma nic wspólnego z osobą samego profesora, tylko z tym, jak wyglądały jego dom i miejsce pracy.

– Gdybym miał podać w wątpliwość teorię samobójstwa, to pewnie z powodu krótkiego sznura… – powiedział Paul Hjelm,godząc się na tę narrację, i on również wychylił kieliszek calvadosa. Tyle że swój.

– I co, podasz?

– Profesor Udo Massicotte brał udział w tajnym projekcie UE mającym na celu rozpoznawanie terrorystów, którzy przeszli operacje plastyczne. Wysoko wykwalifikowany lekarz z dostępem do całego spektrum środków trujących. To dosyć dziwne, żeby ktoś taki jak on powiesił się na krótkim sznurze.

– A więc to sprawa dla Opcop?

– Tak mi się wydaje – przyznał Hjelm. – Nie dostaniemy jednak zbyt dużo czasu na znalezienie dowodów. Pomóż mi zrobić kolejny krok. Co miałeś na myśli, mówiąc o jego domu i miejscu pracy?

Arto Söderstedt westchnął głęboko i skinął na kelnerkę. Dopiero potem powiedział:

– Oba te miejsca wyglądają dokładnie tak, jak z pewnością zawsze wyglądały. Gdzieniegdzie porządek, gdzieniegdzie bałagan. Tak jakby Massicotte dopiero co wstał z krzesła, przeciągnął się, wziął łyk kawy, a potem powiesił się na krótkim sznurze. Ta codzienność mi tu nie pasuje. To, co za chwilę zrobi, to coś ekstremalnego, wyjątkowego. Nawet jeśli nie zostawia po sobie listu pożegnalnego – bo nie zostawił – powinien był zrobić coś wyjątkowego z miejscem, które zaraz opuści. Na przykład rozwalić wszystko albo posprzątać. Dać wyraz swojemu zdenerwowaniu. Tymczasem jest zupełnie normalnie, a nie powinno być. Ta cała normalność pachnie ściemą.

Paul Hjelm podpisał rachunek i sięgnął po drobne na napiwek.

– Faktycznie twarde dowody – powiedział.

Arto Söderstedt również sięgnął po drobne, rzucił je na stół i podniósł się z krzesła.

– Tak naprawdę jednak w ogóle nie o to chodzi – powiedział Söderstedt, kierując się w stronę drzwi.

Hjelm pomachał obsłudze na do widzenia i ruszył za nim.

– Nie?

– Nie – odpowiedział i otworzył elegancko drzwi przed swoim szefem.

– Nie mam dziś siły się z tobą przekomarzać – powiedział Paul Hjelm i wyszedł na deszcz. – W takim razie o co w tym chodzi?

– O pomieszczenie w piwnicy – powiedział Arto Söderstedt.Raport pierwszy

Nazwa: Raport CJH-28347-B452

Numer umowy: A-MC-100318

Cel: Aktualizacja, oczekiwanie na odpowiedź

Data roku bieżącego: 21 marca

Poziom: The Utmost Degree of Secrecy

Zgodnie z umową od dnia dzisiejszego dostarczane będą na bieżąco raporty dotyczące poszukiwanego obiektu, nazywanego dalej „W”.

Raporty na temat okresu poprzedzającego relokację nie zostały zamówione. Pierwszy raport obejmuje więc okres od momentu opuszczenia przez „W” zakładu. Miało to miejsce, gdy był jeszcze w wieku, który w materiale źródłowym określony jest mianem „przedświadomego”.

„W” został adoptowany przez wielojęzyczną rodzinę dyplomatów Berner-Marenzi, która zgodnie z intencjami zamawiającego przemieszczała się po całym świecie, wciąż zmieniając miejsce zamieszkania. Skutkiem tego młody „W” nigdy nie miał jednego języka ojczystego, tylko już na pierwszych etapach przyswajania języka w jednakowym stopniu miał kontakt z hiszpańskim ze strony ojca Marii i niemieckim ze strony jej matki oraz włoskim ze strony ojca Luigiego i niemieckim ze strony jego matki. Ponieważ rodzina do kontaktów ze światem z reguły używała języka angielskiego, w przypadku „W” możemy mówić, że miał od zera do pięciu języków ojczystych.

Potrzebowaliśmy sporo czasu, żeby zlokalizować bezpośrednie źródło dotyczące pierwszych lat życia „W”. Stanowi je pięć dzienników autorstwa Marii Berner-Marenzi pisanych na przemian po hiszpańsku i niemiecku, od roku 1979 do 1994.

Pierwsza wzmianka na jego temat pojawia się w dzienniku jego przybranej matki, gdy „W” ma cztery lata. Jest najmłodszym z trojga dzieci, wszystkich adoptowanych, ponieważ Maria Berner-Marenzi cierpiała na chorobę genetyczną, z którą wiązała się bezpłodność i na którą prawdopodobnie by zmarła.

Gdyby dane jej było żyć dalej.

Rodzina wyjeżdża z Manili na Filipinach, gdzie Luigi Berner-Marenzi był włoskim konsulem generalnym, spędza rok w Dubaju w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, po czym Maria zostaje ambasadorem Hiszpanii w Bukareszcie w Rumunii. Wkrótce to właśnie tam, w realiach najbardziej skorumpowanego spośród reżimów socjalistycznych, „W” rozpocznie szkołę. Jeszcze zanim nauczy się porządnie pisać, rumuński stanie się jego szóstym językiem.

Pierwszy tekst jego autorstwa, jaki po nim pozostał, jest jednak napisany po angielsku, ponieważ „W” chodzi do międzynarodowej szkoły dla dzieci dyplomatów w dzielnicy Lipscani w Bukareszcie. Maria przepisała jego wypracowanie do dziennika. Zatytułowane jest „Moje wakacje” i brzmi następująco (z poprawionymi błędami):

„Latem byliśmy nad jeziorem Garda i kąpaliśmy się. Było zimno. Pierwsza do wody weszła Una. Było dużo kamieni. Przewróciła się. Tata wbiegł za nią, żeby ją wyciągnąć. Ja kąpałem się w innym miejscu, sam je znalazłem. Przyszła Vera. Ale to było moje miejsce. Rozpłakała się i znalazła swoje. Było dużo gorsze. Ona też się przewróciła. Tata pobiegł za nią. Pływałem sobie, a tata krzyczał na Unę i Verę. W wodzie było bardzo przyjemnie”.

Za to krótkie wypracowanie dostał wysoką ocenę, bez uwag. W tym miejscu warto jednak zacytować fragment entuzjastycznej opinii, jaką wystawiła mu jego nauczycielka angielskiego: „»W« próbuje opanować swoją nadmierną ruchliwość i potrafi bez większego wysiłku wywiązywać się ze szkolnych zadań. Gorzej radzi sobie z pracą w grupie, co jest związane z tym, że »W« przejawia wyraźne cechy przywódcze”.

Kolejna dłuższa wzmianka dotyczy regat na Morzu Czarnym. „W” ma wówczas dziewięć lat i opanował już pływanie w najbardziej popularnej w tym czasie kategorii laser, na ważącej nieco ponad pięćdziesiąt kilogramów, lekkiej jednoosobowej joli. Ściga się ze znacznie starszym przeciwnikiem w rumuńskich mistrzostwach juniorów, w mieście portowym Mangalia. Sprzyjająca Ceauşescu lokalna prasa donosi, że „W” zajmuje drugie miejsce. Trzy dni później wynik zostaje zmieniony. W gazecie pojawia się jedynie krótka wzmianka, że zwycięzca został zdyskwalifikowany z powodu szerzenia antykomunistycznej propagandy. Zwycięzcą zostaje „W”.

Pierwotny zwycięzca nazywał się Costin Florescu i miał w tym czasie czternaście lat. W rozmowie z naszym lokalnym przedstawicielem Florescu zdradził, że dzień po zawodach w szkole w jego rodzinnym mieście Constanta widziano młodego mężczyznę trzymającego w ręku jasnoniebieską kartkę papieru. Gdy on sam wrócił z Mangalii dzień później, wydarzyło się, co następuje:

„Gdy wszedłem do szkoły, czekała już na mnie pełna delegacja z dyrektorem na czele. Bez słowa pokazali na moją szafkę. Drżącymi rękoma wyciągnąłem klucze. Otworzyłem. W środku leżała kartka nawołująca do obalenia systemu komunistycznego. Miała jasnoniebieski kolor”.

Gdy krótko po tym incydencie rodzina przeprowadza się do Paryża, w związku z przyjęciem przez Luigiego Bernera-Marenziego posady włoskiego attaché kulturalnego we Francji, młody „W” i jego siostry mają okazję poznać kolejny język. I to właśnie po francusku jedenastoletni „W” pisze kolejny z zachowanych tekstów źródłowych. Wspomniany tekst, ćwiczenie z pisania, jest jedynym tekstem „W” napisanym przez niego odręcznie i zachowanym w The International School of Paris w Szesnastej Dzielnicy. Nosi tytuł „Apprendre le français”, a jego tematem miały być trudności w nauce języka francuskiego. Wszystko wskazuje, że dzięki temu wypracowaniu już po dwóch semestrach „W” został zapisany do École Massillon, jednej z elitarnych paryskich szkół katolickich:

„Francuski wcale nie jest trudny. Gdy przed paroma dniami stałem na boisku, podszedł do mnie Louis i jego dwóch kumpli. Zaczęli mnie wyzywać, ale niczego nie rozumiałem. Z wyrazu ich twarzy domyśliłem się jednak, co mówili. To było dziecinne. Chwilę z nimi rozmawiałem. Kiedy odszedłem, zaczęli się bić”.

Tekst jest jak widać wyjątkowo zwięzły. Uzupełnieniem dla niego są jednak zapiski matki w dzienniku:

„»W« wrócił dziś ze szkoły bardzo zadowolony. Mój mały chłopiec jest już taki dorosły. Zrobił się przy tym nieco tajemniczy, i choć wyraźnie widziałam, że coś się stało – miał taki zawadiacki błysk w oku, który zauważyłaby każda matka – nie chciał zdradzić się choćby słowem. Dopiero podczas wyśmienitej kolacji przygotowanej przez Anaïs, gdy mój chłopczyk delektował się podanym foie gras, udało mi się wyciągnąć od niego kilka słów wyjaśnienia. Rozpromienił się, mówiąc: »Dziś nauczyłem się francuskiego, mamo«. Nie wiem oczywiście, co dokładnie miał na myśli, ale kiedy to usłyszałam, zrobiło mi się ciepło na sercu. Zastanawiam się, ile wiedzy potrafi się zmieścić w tym drobnym ciele. Obie jego siostry mają kłopoty z przyswojeniem siódmego języka. Mylą zarówno zasady gramatyki, jak i ortografii. Luigi mówi, że to dlatego, że »W« jest najmłodszy i że małym dzieciom najłatwiej jest się uczyć nowych języków, ale ja wiem, że to nie jest jedyny powód”.

Należy dodać, że w domu dyplomatów w Szesnastej Dzielnicy pracowała gosposia o imieniu Anaïs, i to ona odegra główną rolę w epizodzie, którym pozwolimy sobie zakończyć nasz pierwszy raport. Z dwóch dostępnych świadectw wyłaniają się dwa całkiem odmienne profile psychologiczne. Pierwszym jest znów dziennik matki – jest rok później, „W” niedługo skończy trzynaście lat:

„Dziś musieliśmy pożegnać się z Anaïs. To dla nas prawdziwy cios. Ta, jak do tej pory myśleliśmy, cudowna istota z Prowansji, która przez ponad rok zamieniała nasze codzienne kolacje w prawdziwe uczty, nie wspominając już o świątecznych posiłkach, w tym tygodniu pomówiła mojego małego chłopczyka tak poważnie, że nie mieliśmy wyboru. Musiałam zareagować natychmiast, żeby jej trącący fałszem lament nie zdążył dotrzeć do nie zawsze tolerancyjnych uszu Luigiego. Kazałam jej natychmiast opuścić nasz dom, sowicie jej to zresztą wynagradzając”.

W archiwach paryskiej policji zachowało się również zeznanie niejakiej Anaïs Criton, i zwłaszcza jeden jego fragment jest wart zacytowania:

„Przysięgam, że znalazłam w jego pokoju probówkę opisaną »Protobiamid«. Nie, niestety jej nie mam, odłożyłam ją na miejsce. Gdyby jego matka dowiedziała się, że grzebałam w szufladach młodego »W«, moje dni byłyby policzone. Za drugim razem, kiedy to się stało, było jednak dużo gorzej. Zdaję sobie sprawę, że on ma dopiero dwanaście lat, inspektorze, ale to nie jest zwykły dwunastolatek. Gdyby pan widział jego oczy. Tak, wiem, że spojrzenie dwunastolatka nie stanowi żadnego dowodu, ale po co miałby mieć ten protobiamid w domu? To jest substancja, która reaguje silnie na białko, tyle zrozumiałam z rozmowy z moim przyjacielem chemikiem, ale nic więcej nie wiem. Z wyjątkiem tego, jak straszliwie piecze. Piekło mnie tak strasznie, że drapałam się do żywego. Tak, tam na dole. Wstydzę się do tego przyznać, ale moje łono było potem całe zakrwawione. Tak, wiem oczywiście, że sperma składa się głównie z białka, ale czy mogę przedstawić panu moją teorię? A nawet więcej niż teorię, inspektorze, zapewniam pana. Tak, wiem, że formalnie to nie stanowi żadnego dowodu, ale wiem też, że protobiamid jakimś sposobem znalazł się w moich majtkach i że to strasznie bolało, inspektorze, naprawdę strasznie. Moja teoria? No ale panie inspektorze, przecież to chyba jasne. »W« ukarał mnie za to, że spotykam się z mężczyznami. Posmarował moje majtki protobiamidem i kiedy włożyłam je na siebie po stosunku z mężczyzną, nastąpiła reakcja. Czy mam coś jeszcze dodać?”.

W naszych poszukiwaniach „W” na razie nie udało nam się ustalić niczego więcej. Ponieważ nie mamy jeszcze żadnych wzmianek na temat miejsca jego aktualnego pobytu, jesteśmy zmuszeni zostawić go na tym etapie, u progu okresu dojrzewania. Czekamy teraz na odpowiedź od zleceniodawcy. Czy mamy kontynuować nasze poszukiwania? Spodziewamy się, że można jeszcze pozyskać wiele materiałów dotyczących okresu poprzedzającego zniknięcie, i sugerujemy, żeby poszukiwania były kontynuowane do czasu pojawienia się wyraźniejszych tropów. Nie powinno to trwać bardzo długo.W ruchu

CORINE BOUHADDI rozejrzała się po mieszkaniu, zastanawiając się, dlaczego jest taka przygnębiona. Nagle poczuła bijącą ze ścian samotność. Zobaczyła jakąś postać w holu, wielką, atletyczną, niemal czarnoskórą Berberyjkę, i choć minęły co najmniej dwie sekundy, zanim zrozumiała, że to jej odbicie w lustrze, nie to było w tym wszystkim najgorsze. Najgorszy był wyraz twarzy. Wyraz niemal całkowitej rezygnacji.

Przyzwyczaiła się do tego, że jest sama, była sama z wyboru, sama podróżowała, żyła wedle zasady „w jedności siła”. Teraz jednak tak się nie czuła. Nie wiedziała dlaczego.

Raz przez przypadek usłyszała, jak ten szczery do bólu Szwed Jorge Chavez powiedział o niej, że jest „kobietą, której integralność wyplenia każdy przejaw życia biologicznego w promieniu pół mili”. To wspomnienie nieco ją ożywiło. Odbicie w lustrze roześmiało się, czyli ona sama również się roześmiała.

Jej spojrzenie powędrowało w kierunku zwiniętego dywanika modlitewnego stojącego obok lustra. Był związany pożółkłą opaską i stanowczo za bardzo zakurzony. Ani razu od czasu przeprowadzki do Hagi nie rozwinęła go w stronę Mekki. Szczerze mówiąc, w Marsylii też nie zdarzało jej się to zbyt często, przynajmniej od kiedy – pod wpływem młodzieńczego buntu – podjęła studia z gender na Uniwersytecie Aix-Marseille i w akcie politycznej wściekłości znalazła dla siebie mieszkanie. Opuściła wspólnotę – bezpieczną, stabilną wspólnotę rodzinną – a jeszcze nie znalazła nowej. Pozwoliła się wyrwać wraz z korzeniami więcej razy, niż ktokolwiek inny mógłby tego sobie życzyć, i z wyjątkiem przeprowadzki w dzieciństwie z Maghrebu, z rodzinnego miasta Safi położonego na marokańskim zachodnim wybrzeżu, za każdym razem robiła to tylko i wyłącznie z własnej woli.

W jedności siła.

Na koniec spojrzała na popielniczkę stojącą na stoliku kawowym. Leżało w niej kilka kolorowych niedopałków, a lekko słodkawy zapach dymu wciąż unosił się w mieszkaniu. Zero alkoholu, tak zawsze mogła powiedzieć, jestem muzułmanką, nie piję alkoholu. Od tego stwierdzenia niedopałki jointów w popielniczce nie zrobiły się mniej żałosne.

Roześmiała się i wyszła z mieszkania. Rowerowa przejażdżka po chłodnej o poranku Hadze oczyściła jej płuca, a następnie głowę, i gdy na schodach Europolu dołączył do niej Felipe Navarro, poczuła, jak robi jej się jakoś dziwnie ciepło w środku. Nagle przyszło jej do głowy, że na swój sposób kocha Europę. Choć Navarro wydawał się skwaszony, z jakiegoś powodu czuła się jak w domu w tym pięknym, choć trochę groteskowym miasteczku, które stało się pępkiem Europy. Omfalos. No może nie do końca jak w domu – wciąż nie miała stałego partnera – ale wszystko było na dobrej drodze.

Na widok Paula Hjelma królującego za katedrą w Katedrze Corine Bouhaddi od razu pomyślała o ojcu. Felipe Navarro bez słowa podszedł do ekranu i ustawił go tak, żeby elektroniczna tablica z biura była widoczna również z Katedry. Potem czekała ją już tylko czysta przyjemność. Bouhaddi odchyliła się, zasłuchała i poczuła, że jej samotna noc i równie samotny poranek zniknęły bez śladu.

– Można by pomyśleć, że jest środek tygodnia – powiedział Navarro – a przecież jest sobota. Dzień odpoczynku. Pracujemy dzisiaj, ponieważ nie posunęliśmy się do przodu w sprawie Massicottego. Nie udało nam się również znaleźć niczego, co by łączyło Massicottego z operowanymi twarzami terrorystów z jednej strony i tym szczególnym zabójstwem poszukiwanego międzynarodowym listem gończym handlarza bronią Isliego Vrapiego w sztokholmskiej knajpie z drugiej. To, że takie powiązanie istnieje, jest przypuszczeniem naszego szefa opartym w całości na jego intuicji.

– Nie tylko – odezwał się Paul Hjelm zza swojej katedry. – Jak señor Navarro z pewnością wie, od różnych wywiadów wojskowych otrzymaliśmy informacje o wzmożonej aktywności terrorystycznej.

– Co nie znaczy nic więcej, niż tylko „wzmożony ruch terrorystów islamskich”.

– Co miałeś na dziś zaplanowane? – odpowiedział ze spokojem Hjelm.

– Słucham?! – wykrzyknął Navarro.

– Jakie sobotnie plany ci pokrzyżowaliśmy?

– Spacer brzegiem morza z señorą Navarro? – podsunął Marek Kowalewski z głębi audytorium, na co Navarro łypnął na niego z wściekłością.

– Nie chodzi o mnie – mruknął. – Po prostu uważam, że to zwykła strata czasu i pieniędzy.

– Przed publicznością taką jak ta trudno udawać – powiedział Arto Söderstedt. – Zawsze chodzi o coś innego.

– Liczne detektywistyczne mózgi już nad tym pracują i przetwarzają informacje – odezwał się Angelos Sifakis. – No, zgadujcie.

– Ominęło go coś ważnego – stwierdziła Miriam Hershey. – Dostał burę, a teraz odgrywa się na nas. Osobiście. Coś ważnego i osobistego.

– Zgadzam się – powiedział Sifakis. – Dopiero co jednak poinformował nas, że przeprowadzka zakończona, robotnicy już poszli. Nie chodzi więc o nic praktycznego.

– Czy to, że nie może spędzić zasłużonego weekendu z żoną, nie wystarczy za wytłumaczenie? – odezwała się Laima Balodis.

– Tyle że wtedy nie odgrywałby się na nas – odezwał się Kowalewski. – Tu chodzi o nas. Nie planował się z nami dziś spotkać. Jest zły, bo nie planował się dziś z nami widzieć. Spotkanie z nami to przeszkoda, której się nie spodziewał.

– Czyli miał omówić z żoną coś, co dotyczyło nas – powiedziała Jutta Beyer. – Czy nam o czymś powiedzieć, czy nie?

– Dokładnie tak – powiedział Sifakis. – Masz rację, Jutta. On lub jego żona mieli nam coś powiedzieć. A teraz musi z tym poczekać. To jest właśnie ta wściekłość, którą widzimy.

– Upadliście wszyscy na głowy – mruknął Navarro, sprawnie kryjąc uśmiech. – Czuję się jak pielęgniarz w domu wariatów. Teraz już rozumiem, dlaczego mam taką pensję.

– A co takiego ważnego miałeś – wtrąciła Balodis – albo czego nie miałeś nam przekazać?

– Gratulacje – wtrącił Söderstedt.

– No właśnie, gratulacje – powiedziała Beyer, podnosząc się z krzesła.

– Co więcej, jak na Gota przystało, sprawdził już płeć – powiedział Kowalewski i również wstał.

– Chłopak czy dziewczyna? – zapytała Hershey, już stojąc.

– No żeż kurwa – powiedział Felipe Navarro i wybuchnął śmiechem.

Katedra rozbrzmiała gromkimi brawami.

– Chłopak – powiedział Navarro i poczerwieniał. – Syn.

– Przyjmij nasze gratulacje – powiedział Paul Hjelm i dodał: – Możemy kontynuować?

Członkowie jednostki Opcop usiedli na swoich miejscach. Felipe Navarro spojrzał na ekran, ale wzdrygnął się i powiedział błagalnie:

– Tylko nie mówcie Felipie, że wiecie.

– Nie puścimy pary z ust – powiedział Hjelm, choć był już gdzie indziej myślami. – Nikogo z was nie oświeciło w nocy? Lub może znaleźliście coś nowego?

– Ciekawe jest to powiązanie handlu bronią z chirurgią plastyczną – odezwał się Marek Kowalewski. – Obudziłem się w środku nocy i pomyślałem „twarz”. Tu musi chodzić o twarz. Morderca z misją specjalną i specjalnym ekwipunkiem jest w drodze do Europy. Dwie osoby z zewnątrz wiedzą, jak wygląda. Po pierwsze handlarz bronią, który sprzedał mu broń, a po drugie chirurg plastyczny, który zoperował go tak, że nie można go rozpoznać. Obaj zostają zamordowani w ciągu zaledwie kilku dni. Tak musi być. Teraz nikt nie wie, jak on wygląda. A on jest w drodze tutaj. Żeby zrobić coś wielkiego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: