Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gorączka o świcie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gorączka o świcie - ebook

Szwecja, rok 1945. Dwudziestopięcioletni Miklós trafia z obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen na Gotlandię. W obozie rehabilitacyjnym okazuje się, że jest śmiertelnie chory: jego lekarz daje mu tylko sześć miesięcy życia. Miklós wypowiada swojemu losowi wojnę. Wysyła listy do stu siedemnastu Węgierek przebywających w szwedzkich szpitalach, w nadziei na to, że znajdzie miłość swojego życia. Jego ciche marzenie wkrótce się spełnia.

Gorączka o świcie to powieść o sile miłości. W pięć lat po pierwszym wydaniu została odkryta przez najbardziej liczące się światowe wydawnictwa. Nowe, poprawione wydanie zostało do tej pory przełożone na dwadzieścia osiem języków.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-242-7
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Mój Ojciec przypłynął do Szwecji w deszczowy letni dzień.

Było to niecałe trzy tygodnie po zakończeniu wojny.

Wiał silny północny wiatr, statek płynął przez Bałtyk do Sztokholmu, z trudem pokonując dwu-, trzymetrowe fale. Ojca ulokowano na dolnym pokładzie. Tak jak pozostali pasażerowie leżał na worku słomy i kurczowo trzymając się posłania, próbował utrzymać w tej bezlitosnej kołysce równowagę.

Nie płynęli nawet godzinę, gdy Ojciec źle się poczuł. Najpierw zaczął kasłać spienioną krwią, a zaraz potem rzęzić tak głośno, że agonią prawie zagłuszył huk rozbijających się o kadłub statku fal. Ponieważ został uznany za ciężko chorego, leżał w pierwszym rzędzie, tuż obok klapy. Był tak wychudzony, że dwóch marynarzy bez trudu przeniosło go do sąsiedniej kajuty.

Lekarz nie wahał się ani chwili. Nie było czasu na zabawę w środki przeciwbólowe. Wbił Ojcu olbrzymią igłę prosto między żebra. To, czy trafi w odpowiednie miejsce, pozostawił losowi. Czekając na aspirator, odpompował z opłucnej Ojca około pół litra płynu. Potem zamienił igłę strzykawki na niewielką rurkę i tłokiem sprawnie odessał kolejne półtora litra.

Ojciec poczuł się lepiej.

Kapitan, którego poinformowano o udanej akcji ratowania życia, zaczął darzyć ciężko chorego mężczyznę szczególnymi względami. Kazał go owinąć w grube koce i przygotować mu miejsce do siedzenia na pokładzie. Nad granitowoszarą wodą unosiły się ciężkie obłoki. Ubrany w nienagannie skrojony garnitur kapitan przystanął obok Ojca.

– Mówi pan po niemiecku?

Ojciec przytaknął.

– Gratuluję udanej ucieczki.

W innych okolicznościach mogłaby się wywiązać interesująca dyskusja. Ale Ojciec nie był w stanie prowadzić inteligenckich pogawędek. Jedyne, co mógł zrobić, to wykazać chęć współpracy.

– Żyję.

Kapitan przyjrzał mu się. Jego czaszkę opinała popielata skóra. Okulary sprawiały, że oczy wydawały się dwa razy większe niż w rzeczywistości, a zamiast zębów widać było tylko wielką czarną dziurę. Bo Ojciec własnych zębów już nie miał. Jak to się dokładnie stało – nie wiem. Może przyprawiło go o szczerby trzech katów, gdy chował się w schronie przeciwlotniczym? Może stało się to w jednym z tych pomieszczeń, w których z sufitu zwisa jedynie goła żarówka? Może jakiś na wpółubrany twardziel chwycił żelazko i bez końca tłukł go nim w twarz? Oficjalna, ale nieco lakoniczna wersja jest taka, że większość zębów wybito mu w 1944 roku, w więzieniu przy bulwarze Małgorzaty¹.

Ale tam, wtedy, naprawdę żył i oddychał. Trochę sapał, owszem, ale jego płuca mogły się rozkoszować świeżą i słoną morską bryzą.

Kapitan spojrzał przez lornetkę.

– Na pięć minut zatrzymamy się w Malmö.

Na Ojcu nie zrobiło to wrażenia. Był tylko jednym z około dwustu dwudziestu czterech równie chorych jak on ludzi, których wieziono z Lubeki do Sztokholmu. Tym biedakom do szczęścia wystarczyłoby, gdyby powiedział, że kiedyś dotrą do celu. Było im obojętne, czy po drodze zatrzymają się na kilka minut w Malmö, czy nie. Kapitan za to wyglądał, jakby się tłumaczył przez radio jakimś wyższym instancjom.

– Tego przystanku nie było w planie podróży. Dostałem rozkaz przez radio – kontynuował.

Rozległo się wycie okrętowej syreny. Zza rzednącej mgły wyłoniły się doki portu w Malmö. Stado mew zataczało koła nad głową Ojca.

Zacumowali na samym końcu mola. Dwóch marynarzy zeszło na ląd i pobiegło falochronem w stronę doków. W rękach trzymali pusty kosz, w którym, przynajmniej zdaniem Ojca, praczki nosiły brudne ubrania.

Na końcu mola był szlaban, a za nim czekały kobiety. Na oko mogło ich być około pięćdziesięciu, przyjechały na rowerach. Stały bez ruchu, w milczeniu. Ściskały kierownice, na ich głowach powiewały chusty. Wyglądały jak przyczajone na gałęziach drzew kruki.

Marynarze dobiegli do szlabanu. Dopiero wtedy Ojciec zauważył, że z kierownic rowerów zwisają małe pakunki i kosze. Kapitan poklepał go po ramieniu.

– To pomysł jakiegoś szalonego rabina. Dał ogłoszenie w porannej gazecie. Napisał, że będziecie na tym statku. Udało mu się nawet załatwić pozwolenie, żebyśmy tu zacumowali.

Kobiety pospiesznie wypełniły kosz pakunkami. Jedna z nich, stojąca bardziej na uboczu, puściła na chwilę kierownicę i jej rower się przewrócił. Ojciec, stojąc na statku, usłyszał metaliczny brzęk roweru uderzającego o bruk. Przy takiej odległości wydawało się to wręcz niemożliwe. Mimo to zawsze gdy opowiadał później tę historię, nie opuszczał fragmentu o tym, jak rower grzmotnął o ziemię.

Gdy dary zostały zebrane, marynarze równie szybko pobiegli w stronę statku. Ojciec zapamiętał tę scenę na zawsze: świecące pustką molo, marynarze z koszem na bieliznę, a w oddali armia stojących nieruchomo kobiet.

W małych paczuszkach były ciasteczka. Szwedzkie kobiety upiekły je z okazji ich przybycia do kraju. Ojciec przeżuwał bezzębną szczęką rozpadające się kruche ciasto. Poczuł smak wanilii i malin.

– Witamy w Szwecji! – wymamrotał na odchodnym kapitan. Wydał komendę i statek zaczął się oddalać od lądu.

Ojciec pałaszował ciastko. Na niebie, między chmurami, zobaczył dwupłatowy samolot. Na cześć przybyłych zatoczył dwa koła. Ojciec powoli zaczynał czuć, że naprawdę żyje.

* * *

Siódmego lipca 1945 roku był już na Gotlandii. Leżał w szpitalu w malutkiej wsi o nazwie Lärbro, razem z szesnastoma innymi pacjentami. Oparł głowę o poduszkę i zaczął pisać list. Pokój zalewało światło wpadającego przez okno słońca. Między łóżkami lawirowały pielęgniarki w wykrochmalonych na sztywno bluzach, białych chustach na głowach i ukradkiem froterujących podłogę płóciennych sukniach.

Ojciec miał piękny charakter pisma: dostojne litery, eleganckie pętelki i przerwy między wyrazami wymierzone dokładnie na długość jednego oddechu. Gdy skończył pisać, zamknął kopertę, zakleił ją i oparł o stojący na nocnym stoliku dzban z wodą. Dwie godziny później pielęgniarka o imieniu Katrin zabrała go i zaniosła na pocztę razem z listami innych pacjentów.

Bardzo rzadko pozwalano mu wstawać z łóżka. Jedenaście dni później mógł się jednak wybrać na spacer szpitalnym korytarzem. Udało mu się wtedy zdobyć cienki zeszyt. Późnym popołudniem naniósł na cienką kratkę ponad setkę nazwisk. Wszystko to w związku z przesyłką, którą otrzymał rano – prosto ze szwedzkiego urzędu imigracyjnego. Było w niej sto siedemnaście nazwisk i adresów. Ojciec miał przed sobą dane porozrzucanych po całej Szwecji stu siedemnastu młodych kobiet, dziewcząt i panien, w które lekarze próbowali znów tchnąć odrobinę życia.

Kilka dni wcześniej doszło jednak do dramatycznych wydarzeń.

* * *

Ojciec oparł się o ścianę maszyny rentgenowskiej i próbował się nie wiercić. Ordynator Lindholm krzyczał do niego z drugiego pokoju. Był dwumetrowym chudzielcem i bardzo zabawnie mówił po węgiersku. Zupełnie nie odróżniał długich samogłosek od krótkich, wszystkie wymawiał tak, jak gdyby w międzyczasie nadmuchiwał balon. Szpital w Lärbro prowadził już dwanaście lat, a to, że znał język i mógł go kaleczyć, zawdzięczał swojej węgierskiej żonie. Márta, niesłychanie drobna kobieta – zgodnie z obliczeniami Ojca nie mogła mieć więcej niż metr czterdzieści – również pracowała w Lärbro. Była pielęgniarką.

– Nie wypuszcza powietrza! Nie wierci się!

Kliknięcie, buczenie – i zdjęcie rentgenowskie gotowe. Ojciec mógł się rozluźnić.

Lindholm czekał ze zdjęciem. Patrzył na Ojca, a może nawet nie na niego, tylko ciut wyżej, ponad jego głową. Ewidentnie patrzył z politowaniem. Ojciec sterczał przy maszynie rentgenowskiej z obnażoną klatką piersiową. Wyglądał jak ktoś, kto postanowił, że już nigdy się nie ubierze. Jego grube jak denka od butelek szkła trochę zaparowały.

– Panie Miklósu, można spytać, czym się pan zajmuje?

– Byłem dziennikarzem. I poetą.

– Ach tak! Inżynier duszy! To pięknie.

Ojciec zaczął przestępować z nogi na nogę. Było mu zimno.

– No co pan tak stoi? Ubieraj się pan!

Ojciec poczłapał na drugi koniec sali i zaczął wkładać górę od piżamy.

– Czy jest bardzo źle?

Lindholm nawet wtedy na niego nie spojrzał. Ruszył do gabinetu. Kiwnął na Ojca, żeby poszedł za nim. Wychodząc, wymamrotał tylko ledwo słyszalnie:

– Tak.

Okna jego gabinetu wychodziły na ogród. Gotlandia miała w sobie ducha wakacji, skąpana w mosiężnym blasku zachodzącego słońca, którego promienie łamały się pod nieuchwytnym kątem i obejmowały cały krajobraz. Od brązowych mebli biło poczucie bezpieczeństwa i intymność.

Ojciec siedział w piżamie w skórzanym fotelu. Naprzeciwko, po drugiej stronie biurka, stał wyprostowany Lindholm. Z troską przeglądał orzeczenia lekarskie. Zapalił lampkę z zielonym kloszem, choć wcale nie było takiej potrzeby.

– Ile pan teraz waży, Miklósu?

– Czterdzieści siedem.

– No widzisz pan. Idzie jak po maśle.

Ta uwaga miała uzmysłowić Ojcu, że w ciągu zaledwie kilku tygodni dzięki leczeniu udało mu się przytyć z dwudziestu dziewięciu kilogramów do czterdziestu siedmiu. Ojciec nerwowo bawił się guzikami piżamy. Była na niego za duża, wyglądała, jakby zwisała z wieszaka.

– Rano ile miał gorączki?

– Trzydzieści osiem i dwa.

Lindholm rzucił papiery na stół.

– Nie będę dłużej owijać w bawełnę. Tak to się chyba mówi, prawda? Jest pan już na tyle silny, żeby móc stawić czoła faktom.

Ojciec się uśmiechnął. Zamiast zębów miał właściwie same protezy. O tych protezach należy wiedzieć tyle, że zostały zrobione z aliażu medycznego, były kwasoodporne, potwornie brzydkie i tanie. W dzień po tym, jak Ojciec przybył do Lärbro, odwiedził go stomatolog. Pobrał próbki i wydał dalsze dyspozycje. Ostrzegł go, że dostanie zęby tymczasowe, które będą pełnić funkcję praktyczną, nie estetyczną. A potem raz-dwa postawił mu w ustach tę fabrykę metalu. Do uśmiechu Ojca pasowało wiele różnych określeń, ale z pewnością nie można go było nazwać ciepłym. Mimo to ordynator przemógł się, żeby na niego spojrzeć.

– Postaram się być rzeczowy. Tak będzie łatwiej. Zostało panu sześć miesięcy, Miklósu.

Lindholm wziął ze stołu zdjęcie rentgenowskie i wyciągnął rękę do światła.

– Niech pan spojrzy. Proszę podejść bliżej.

Ojciec posłusznie wstał i nachylił się nad biurkiem.

Delikatne palce Lindholma wędrowały po falistych wzgórzach zdjęcia.

– Tu, tu i tu. Widzi pan, panie Miklósu? To wszystko zmiany charakterystyczne dla tyfusu. A te plamki tutaj? To pańska gruźlica. Pozostałe po niej uszkodzenia. Niestety nie da się tych naprawić. To znaczy… ich. Okropnie mi mówić coś takiego. Mówiąc językiem potocznym… choroba… pożera pańskie płuca. Można tak powiedzieć po węgiersku? Pożera?

Pogrążeni w myślach wpatrywali się w zdjęcie.

W końcu Ojciec oparł się o stół. Ciągle jeszcze był osłabiony. Kiwnął głową. W ten sposób dał ordynatorowi do zrozumienia, że ma wyczucie, jeśli chodzi o węgierskie słowotwórstwo. Pożeranie wydawało mu się całkiem dokładnym określeniem, opisywało jego najbliższą przyszłość, bez uciekania się do lekarskiego żargonu.

Mój dziadek ze strony Ojca przed wojną prowadził księgarnię w Debreczynie. Mieściła się w Pałacu Biskupów, troszkę ukryta pod arkadami, w centrum miasta, kilka minut spacerem od rynku. Miejsce to było powszechnie znane jako dziedziniec Gambrinusa², sklep zaś, jakżeby inaczej, jako Księgarnia Gambrinusa. Składał się z trzech niewielkich pomieszczeń. Dziadek sprzedawał tam też artykuły biurowe, a czasami nawet wypożyczał książki. Gdy Ojciec dorastał, często siadał w sklepiku na wysokiej drabinie i czytał. Przyswoił tam sobie prawie całą literaturę powszechną – więc z pewnością docenił poetycką metaforę Lindholma.

Ordynator spojrzał mu głęboko w oczy.

– Znając stan współczesnej medycyny, mogę powiedzieć jedno: nie ma dla pana ratunku. Będą lepsze momenty, owszem. Będą i gorsze. A ja będę z panem do końca. Nie chcę jednak dawać panu nadziei. Sześć miesięcy. Maksimum siedem. Pęka mi serce, ale taka jest prawda.

Ojciec się wyprostował. Uśmiech wciąż jeszcze nie zszedł mu z twarzy. Radośnie opadł z powrotem na miękki fotel. Doktor nie miał pewności, czy zrozumiał diagnozę, czy pojął, co się właściwie dzieje.

Ale głowę Ojca zaprzątały sprawy o wiele ważniejsze niż własne życie.2

Dwa tygodnie po tej rozmowie lekarze zaczęli pozwalać Ojcu na krótkie spacery do imponującego przyszpitalnego ogrodu. Zajął jedną z ławek, stojącą w cieniu rozłożystego drzewa. Niewiele się jednak rozglądał. Był pochłonięty pisaniem listów. Gdy tylko kończył jeden, zaczynał następny. Spod jego ołówka wypływała lawina zapierających dech w piersi liter. Jako podkładki użył szwedzkiego wydania powieści Martina Andersena Nexö w twardej oprawie. Szanował Nexö za poglądy, a w samej powieści najbardziej urzekła go niema odwaga robotników. Może słyszał także o tym, że sławny Duńczyk również chorował na gruźlicę i udało mu się wyzdrowieć.

Pisał w pośpiechu. Na gotowe listy kładł kamień, żeby ich nie zdmuchnął wiatr.

Następnego dnia zapukał do gabinetu doktora. Liczył na to, że rozbroi go swoją ujmującą szczerością. Potrzebował jego pomocy.

O tej porze ordynator przeważnie przyjmował chorych. Ojciec wszedł i usiedli na obitym skórą szezlongu. Ubrany w biały fartuch doktor na jednym końcu, Ojciec w piżamie na drugim.

Lindholm ze zdziwieniem przeglądał stos kopert.

– Nie mam w zwyczaju dopytywać chorych, z kim korespondują i dlaczego. Także teraz nie mogę powiedzieć, że motywuje mnie ciekawość…

– Wiem. Mimo to za wszelką cenę chciałbym pana doktora wtajemniczyć.

– Mówi pan, drogi Miklósu, że mam przed sobą sto siedemnaście kopert. Prowadzi pan pokaźną korespondencję, czego panu z całego serca gratuluję. – Lindholm uniósł dłoń, jakby chciał ocenić wagę listów. – Zaraz zawołam pielęgniarkę, żeby kupiła znaczki. Proszę się do mnie zwracać z kwestiami finansowymi bez wahania.

Ojciec przybrał skromny wyraz twarzy i zaczął przestępować z nogi na nogę. Uśmiechał się.

– Adresatkami są same kobiety.

Lindholm uniósł brwi.

– No proszę!

– To znaczy dziewczyny. Węgierki. Z Debreczyna i okolic. Tam się urodziłem.

– Rozumiem – przytaknął ordynator.

Nic nie rozumiał. Nie miał pojęcia, co Ojciec chciał osiągnąć tym listowym dumpingiem, a mimo to okazywał zrozumienie. W końcu rozmawiał ze śmiertelnie chorym.

Ojciec ciągnął swobodnie:

– Dwa tygodnie temu zdobyłem adresy wszystkich kobiet – oczywiście tylko tych przed trzydziestką! – które się urodziły w Debreczynie i okolicach, a teraz przebywają w szwedzkich szpitalach.

– W szpitalnych barakach?! Dobry Boże!

Oboje wiedzieli, że poza Lärbro w kraju jest jeszcze kilka tuzinów obozów rehabilitacyjnych. Ojciec wyciągnął się na krześle. Był naprawdę dumny ze swojego planu.

– Tych kobiet jest całe mnóstwo! I dziewcząt. Panienek. Tu ma pan listę! – Wyciągnął z kieszeni piżamy listę. Zarumienił się. Pokazał doktorowi starannie spisaną listę. Przy niektórych nazwiskach widniały znaki x, ptaszki albo małe trójkąciki.

– Aha! Szuka pan znajomych! Popieram ten ruch!

– Źle mnie pan zrozumiał – zaczął Ojciec. Zmrużył oczy i uśmiechnął się szeroko. – Szukam żony. Chciałbym się ożenić.

Wreszcie powiedział to na głos. Rozsiadł się wygodnie na szezlongu i czekał na efekt.

Lindholm zmarszczył czoło.

– Wygląda na to, drogi Miklósu, że poprzednio nie wypowiedziałem się dostatecznie jasno.

– Wręcz przeciwnie, panie doktorze, wręcz przeciwnie.

– Może język spłatał mi figla! Sześć miesięcy, mniej więcej. Tylko tyle panu zostało. Wie pan, Miklósu, że lekarzowi nie jest łatwo mówić takie rzeczy.

– Doskonale pana zrozumiałem, doktorze.

Trudno było to skomentować. Siedzieli więc bez słowa na dwóch końcach leżanki, jakieś pięć minut. Obaj w napięciu. Lindholm zastanawiał się, czy do jego obowiązków należy sprowadzanie na ziemię człowieka, na którego wydał wyrok śmierci. Czy do jego zadań należy trzeźwe ocenianie możliwości chorego. Ojciec natomiast rozważał, czy jest sens uczyć człowieka tak doświadczonego przez życie, jak być optymistą. Ostatecznie obaj postanowili zostawić się nawzajem w spokoju.

Tego samego dnia po południu Ojciec zgodnie z zaleceniem lekarza położył się do łóżka. Zbliżała się czwarta. Nadeszła pora sjesty i chorzy musieli pozostać w szpitalnych barakach. Wielu spało, niektórzy grali w karty. Harry z irytującym zapałem ćwiczył na skrzypcach skomplikowany finał jakiejś romantycznej sonaty.

Ojciec przyklejał znaczki na stu siedemnastu kopertach. Lizał, przyklejał, lizał i przyklejał. Czasami zasychało mu w gardle. Popijał wtedy ze szklanki, która stała na nocnym stoliku. Miał wrażenie, że to, co gra Harry, to tylko ścieżka dźwiękowa do jego mechanicznej pracy.

Listy równie dobrze mógłby napisać przez kalkę. Różniły się tylko jednym: imieniem tej, do której się zwracał.

* * *

Czy Ojciec mógł się domyślać, co czuły te kobiety, gdy otwierały zaadresowane do nich koperty? Gdy wyjmowały z nich napisane pięknym, ozdobnym pismem listy?

Ach, te kobiety! Siedzące na brzegu łóżka, na ławkach w parku, w kątach szpitalnych korytarzy, przy oknach o grubych szybach, zatrzymujące się co krok na wyszczerbionych schodkach, pod okazałymi lipami, na brzegach malutkich jezior, przytulone do chłodnych, żółknących kafelków. Czy Ojciec mógł sobie w ogóle wyobrazić, jak w piżamach albo klasycznych biało-szarych uniformach bawią się kopertami? Jak na początku nieco zmieszane, później z uśmiechem na twarzy i przyspieszającym biciem serca, a może oniemiałe aż po ostatnią literę – czytają jego list ciągle od nowa?

Droga Erzsébet, droga Lili, droga Zsuzso, droga Sáro, droga Szeréno, droga Ágnes, droga Gizo, droga Babo, droga Katalin, droga Judit, droga Gabriello…

Prawdopodobnie przyzwyczaiła się już Pani do tego, że zaczepiają Panią obcy, gdy słyszą, że mówi Pani po węgiersku – tylko dlatego, że i oni są Węgrami. Powoli robimy się coraz bardziej bezczelni.

Ja na przykład zdecydowałem się do Pani napisać właśnie dlatego, że jesteśmy rodakami. Nie wiem, czy pamięta mnie Pani z Debreczyna – dopóki nie „wezwała” mnie ojczyzna, pracowałem w tygodniku „Független Újság” – mój ojciec natomiast prowadził księgarnię w Pałacu Biskupów.

Wydaje mi się, sądząc po imieniu i nazwisku oraz Pani wieku, że Panią znam – mieszkaliście w Gambrinusie, prawda?

Niech się Pani nie gniewa, że piszę ołówkiem, niestety zgodnie z zaleceniami lekarza przez kilka dni muszę pozostawać w łóżku.

* * *

Adresatką jednego ze stu siedemnastu listów była Lili Reich, osiemnastoletnia mieszkanka obozu w Smålandsstenar.

Otworzyła kopertę, która przyszła z sierpniową pocztą, uważnie przeczytała list, po czym uznała, że młodzieniec o tak pięknym charakterze pisma z pewnością ją z kimś pomylił, i szybko zapomniała o sprawie.

A zresztą: był to dosyć trudny czas. Z dwiema świeżo upieczonymi przyjaciółkami, Sárą Stern i Judit Gold, kilka dni wcześniej postanowiły, że czas położyć kres monotonnej, niekończącej się codzienności rekonwalescencji.

Judit Gold była dziewczyną o końskiej twarzy. Nad jej wąskimi, surowymi ustami widniał ciemny meszek. Sára była jej przeciwieństwem: blondynka, drobna, o zgrabnych plecach i długich nogach.

Przyjaciółki marzyły o tym, żeby w obozowym domu kultury urządzić wieczorek węgierski.

Wszystkie trzy uczyły się wcześniej muzyki: Lili Reich osiem lat grała na pianinie, Sára Stern śpiewała w chórze, Judit Gold natomiast przed wojną chodziła na lekcje tańca. Dołączyły do nich Erika Friedmann i Gitta Pláner, mimo że nie miały żadnego przygotowania. Wystarczyły im zapał i dobre chęci.

Program trwającego niecałe trzydzieści minut przedstawienia przepisały na stojącej w gabinecie doktora maszynie i wywiesiły w trzech miejscach. Zainteresowani zapełnili wszystkie skrzypiące krzesełka domu kultury. W większości byli to chorzy przebywający w obozie rehabilitacyjnym, choć zjawiło się także paru ciekawskich mieszkańców Smålandsstenar.

Przedstawienie odniosło niemały sukces. Po żywym czardaszu, który je zamykał, widzowie zgotowali zawstydzonym dziewczętom owację na stojąco. Pięć razy wywoływali je oklaskami z powrotem na scenę. Podczas ostatniego z wyjść Lili niespodziewanie poczuła przeszywający ból w brzuchu. Zgięta wpół objęła się w pasie rękami i zaczęła cicho pojękiwać. Położyła się na podłodze. Była zlana potem.

Sára, jej najbardziej zaufana przyjaciółka, kucnęła przy niej.

– Lili, co się dzieje?!

– Boli potwornie…

Na chwilę straciła przytomność. Nie pamiętała, jak się znalazła w karetce. Pamiętała jedynie rozmytą twarz pochylającej się nad nią Sáry, która coś do niej krzyczała. Nie była w stanie zrozumieć ani słowa.

Później myślałem o tym, że prawdopodobnie nigdy by nie poznała Ojca, gdyby nie to zapalenie nerek. Gdyby olbrzymia biała karetka nie zawiozła jej do szpitala wojskowego. Gdyby Judit Gold oprócz szczoteczki do zębów i pamiętnika nie wzięła ze sobą listu, który dostała od chłopca z Lärbro. Gdyby podczas swojej wizyty nie namówiła Lili na to, by odpisała temu sympatycznemu młodzieńcowi, wbrew jakiejkolwiek logice, z czystej ludzkiej empatii.

Właśnie to wszystko sprawiło, że Lili Reich w jeden z tych wlokących się bez litości szpitalnych wieczorów, gdy wreszcie ustało dochodzące z korytarza męczące skrzypienie drzwi leciwej windy, wyjęła papier i po chwili namysłu zaczęła pisać w bladym świetle umieszczonej nad jej łóżkiem żarówki.

Drogi Miklósu!

Prawdopodobnie nie jestem tą, o której Pan myślał, bo choć urodziłam się w Debreczynie, od pierwszego roku życia mieszkałam w Budapeszcie. A jednak sporo o Panu myślałam, ponieważ bezpośredni ton pańskiego listu wydał mi się na tyle sympatyczny, że chętnie kontynuowałabym korespondencję.

To była prawda tylko w połowie. Była przykuta do łóżka przez jakąś nową, nieznaną jej chorobę, i zapragnęła oddać się marzeniom, trochę ze strachu, trochę po to, żeby uciec, a trochę po to, żeby przegonić szpitalną nudę.

Od siebie dodam, że nie imponują mi wyprasowane w kant, eleganckie spodnie ani perfekcyjnie ułożona fryzura. Interesuje mnie tylko wnętrze.

* * *

Ojciec nabrał sił. Przynajmniej na tyle, żeby móc wyjść z Harrym na miasto. Mieszkańcy wszystkich obozów w Szwecji dostawali po pięć koron kieszonkowego. W Lärbro były dwie cukiernie. W jednej z nich stały marmurowe stoliki, zupełnie jak w ojczyźnie, jeszcze przed wybuchem wojny. Po drodze zagadnęli Kristin, pucołowatą fryzjerkę, i poszczęściło im się. Siedzieli we trójkę przy okrągłym marmurowym stoliczku. Kristin jadła jabłecznik, delektując się każdym nadzianym na widelczyk kęsem, a chłopcy zamówili po szklance wody sodowej. Rozmawiali po niemiecku, bo Węgrzy dopiero zaczynali się oswajać z melodyjnym językiem szwedzkim.

Cukier puder z jabłecznika oprószył na co dzień ledwo widoczny wąsik Kristin.

– Panowie jesteście obaj nad wyraz sympatyczni. Skąd dokładnie jesteście?

Ojciec dumnie wypiął pierś.

– Z Hajdúnánás – powiedział takim tonem, jakby wypowiadał magiczne zaklęcie.

– A ja z Sajószentpéter.

Kristin oczywiście spróbowała niemożliwego: chciała powtórzyć to, co usłyszała. Wyszedł z tego niezrozumiały bełkot, jakby mówiła i jednocześnie przeżuwała kluski śląskie. – Hajdü… nana… szaju… szent… peter…

Zaśmiali się. Kristin wróciła do jabłecznika. Nastąpiła chwila ciszy, tak długa, że na scenę mógł wkroczyć Harry z serią swoich dowcipów. Był w tym mistrzem.

– Co powiedział Adam do Ewy, kiedy spotkali się po raz pierwszy?

Kristin aż zapomniała pogryźć jabłecznik, tak bardzo chciała znaleźć odpowiedź na to pytanie. Harry odczekał chwilę, po czym poderwał się z krzesła. Wymachując rękami, dał wszystkim do zrozumienia, że jest zupełnie nagi.

– Pani, proszę, żeby się pani odsunęła, bo nie wiem, jak długie to coś może urosnąć! – Wskazał na okolice swojego rozporka.

Kristin w pierwszej chwili nie zrozumiała, a zaraz potem zalała się rumieńcem. Ojciec, powstrzymując się od śmiechu, podniósł do ust szklankę wody.

Harry był w swoim żywiole.

– Albo inny. Szlachcianka robi wywiad z kandydatką na pokojówkę: Czy masz dobre referencje? Pokojówka odpowiada: Tak, proszę pani, do tej pory wszyscy byli zadowoleni. A umiesz gotować? Pokojówka przytakuje. A lubisz dzieci? Pokojówka znów przytakuje: Owszem, ale wolałabym, żeby panicz jednak uważał.

Kristin się zaśmiała. Harry wykorzystał okazję, chwycił ją za rękę i odcisnął na niej soczystego buziaka. Kristin najpierw zaczęła cofać dłoń, ale Harry złapał ją mocniej i wtedy postanowiła przestać się opierać. Ojciec spojrzał w innym kierunku i znów napił się wody.

Kristin poprawiła sukienkę i wstała.

– Muszę na chwilę iść do pralni – powiedziała i zgrabnie ruszyła do wyjścia.

Harry natychmiast przeszedł na węgierski.

– Mieszka niedaleko. Dwie przecznice stąd.

– Skąd wiesz?

– Mówiła. Nie słuchałeś?

– Podobasz jej się.

– Ty też.

Ojciec spojrzał na niego surowo.

– Nie jestem zainteresowany.

– Kiedy ostatnio siedziałeś w kawiarni? Kiedy ostatnio widziałeś kobietę w negliżu?

– A co to ma do rzeczy?

– W końcu wypuścili nas z obozu. Musimy zacząć żyć!

Kristin wróciła, wyglądała na podenerwowaną. Harry szepnął jeszcze do Ojca po węgiersku:

– Co byś powiedział na kanapkę?

– Jaką znowu kanapkę?

– My dwaj i ona. Kristin w środku.

– Mnie w to nie wliczaj.

Harry w mgnieniu oka przestawił się na niemiecki i zaczął mówić. W międzyczasie, uważając, żeby Ojciec nie zauważył, musnął dziewczynę po kostce.

– Rozmawialiśmy z Miklósem o tym, droga Kristin, że bez pamięci się w pani zakochałem. Czy mam jakieś szanse?

Kristin uniosła palec wskazujący i troszkę grożąc, a troszkę się z nim drażniąc, położyła mu go na ustach.

* * *

Kristin wynajmowała niewielkie mieszkanko w Nysvägenen, na trzecim piętrze. Przez otwarte okno do środka przedostawał się hałas z ulicy. Usiadła na brzegu łóżka, zrobiła miejsce dla Harry’ego. Postanowiła wystawić go na próbę i kazała mu zaszyć dziurkę w swoim staniczku. Oczywiście przed szyciem nie raczyła go zdjąć. Obserwowała go w stojącym naprzeciwko lustrze.

– Udało się?

– Jeszcze chwilka. Byłoby łatwiej, gdybyś go zdjęła.

– Nie mam najmniejszego zamiaru.

– Dręczysz mnie.

– I o to chodzi. Żebyś cierpiał. Pomęcz się trochę tymi okropnymi pracami domowymi – śmiała się.

Gdy Harry wreszcie skończył, przerwał nić zębami.

Kristin wstała, spojrzała w lustro i pociągnęła za staniczek, żeby zobaczyć jego dzieło. On ją podziwiał. Jego twarz robiła się coraz bardziej czerwona. W końcu ją objął i niezręcznie rozpiął jej biustonosz.

– Gotuję, piorę, sprzątam. Jestem bardzo przeciążony pracą – wyszeptał załamany.

Kristin, zamiast odpowiedzieć, dała mu buziaka.

* * *

Gdy godzinę później Harry wrócił do cukierni, zastał Ojca w tym samym miejscu, w którym go zostawił. Ojciec nawet nie podniósł głowy, gdy usiadł na sąsiednim krześle. List, który właśnie powstawał na marmurowym stoliczku, był już prawie gotowy. Grafit ołówka płynnie ślizgał się po białym papierze. Harry westchnął głęboko. Wyglądał na rozgoryczonego.

Ojciec w końcu podniósł głowę znad listu. Kwaśna mina przyjaciela ani trochę go nie zdziwiła.

– Już nie jesteś zakochany?

W szklance Ojca zostało jeszcze kilka kropelek wody. Harry spróbował je wychłeptać.

– Jestem wrakiem, a nie człowiekiem zakochanym.

– Zerwaliście?

– Kazała mi zacerować sobie stanik. Dopiero potem mogłem ją rozebrać. Ma taką jędrną skórę!

– To dobrze. Ale teraz mi nie przeszkadzaj. Muszę skończyć list. – Ojciec znów pochylił się nad papierem.

Harry zazdrościł Ojcu tej umiejętności błyskawicznego wyłączania się. Wystarczyła sekunda i świat przestawał istnieć. Odczekał chwilę i wymamrotał:

– Za to ja wcale nie byłem jędrny… Porażka. Kompletna porażka.

Ojciec pisał dalej jak najęty.

– Jaka porażka?

– Przecież kiedyś mogłem pięć razy dziennie. Gdybym sobie na nim powiesił wiadro, tobym je wypełnił…

Ojciec dobierał w myślach odpowiednią przydawkę. Z grzeczności udawał zainteresowanego.

– Gdzie powiesiłeś to wiadro?

– A teraz… między nogami mam jakiegoś winniczka. Biały, miękki, nieprzydatny.

Ojciec w końcu znalazł słowo, którego szukał. Widać było, że jest z siebie zadowolony. Skończył pisać, uspokoił się. Teraz wreszcie miał czas, żeby uspokoić również Harry’ego.

– To normalne. Bez uczuć nigdy nie wychodzi.

Harry z wściekłości przygryzł wargę. Chwycił jedną z kartek, obrócił ją do siebie i zaczął czytać. „Droga Lili! Mam dwadzieścia pięć lat…”. Ojciec złapał za brzeg listu, a Harry spróbował mu go wyrwać. Trochę się poszarpali, ale Ojciec okazał się zwinniejszy: zabrał list i schował do kieszeni.

Droga Lili! Mam dwadzieścia pięć lat, byłem dziennikarzem, dopóki pani Pierwsza Ustawa Antyżydowska nie namówiła mnie do zmiany pracy…³

Ojciec zawsze miał słabość do poetyckich wyolbrzymień.

Gdybyśmy się przyjrzeli tej sprawie dokładniej, okazałoby się, że dziennikarzem był zaledwie osiem i pół dnia. Wydawana w Debreczynie „Független Újság” zatrudniła go pewnego dnia jako chłopca na posyłki i redaktora krótkich wiadomości, które przysyłała policja – i zrobiła to w najgorszym z możliwych momentów. W ciągu nadchodzących tygodni ogłoszono ustawę niekorzystną dla Żydów wykonujących pewne zawody, co szybko położyło kres dziennikarskiej karierze Ojca. Doświadczenie zdobyte w ciągu tych ośmiu i pół dnia zapamiętał natomiast na zawsze.

Oczywiście pogodzenie się z takim zwrotem akcji nie mogło być dla dziewiętnastolatka łatwe. Jednego dnia mógł się mianować mistrzem pióra, a następnego, uwieszony poręczy wozu, krzyczał: „Wody, wody, dla ochłody!”. Konie kłusowały, a w jego uszach szumiał wiatr.

…później byłem pomocnikiem sprzedawcy wody sodowej, pracowałem w fabryce tekstyliów, byłem chłopcem na posyłki w biurze informacji gospodarczej, urzędnikiem, pracowałem w biurze ogłoszeń i robiłem inne bardzo ciekawe rzeczy, aż w końcu, w 1941 roku zaproponowano mi posadę w obozie pracy. Przy najbliższej możliwej okazji uciekłem stamtąd do Rosji. Przez miesiąc szorowałem talerze w restauracji w Czerniowcach, później zostałem członkiem oddziału partyzanckiego na Bukowinie…

Składająca się w sumie z ośmiu Węgrów Armia Czerwona zorganizowała im przyspieszony kurs na szpiegów i rzuciła między wrogów. Rosjanie – dzisiaj wiemy to już na pewno – ani trochę im nie ufali. Zgodnie ze świadectwami z epoki Sowieci nie ufali zresztą nikomu. Ale skoro już trafili na węgierskich uciekinierów, postanowili ich przyjąć w swoje szeregi.

Wyobrażam sobie Ojca w kufajce, z plecakiem, stojącego w otwartych drzwiach samolotu. Spogląda w dół. Pod nim bezkres, chmury, rozległe pola. Ojciec ma silny lęk przestrzeni, więc kręci mu się w głowie, odwraca się dyskretnie i zaczyna wymiotować. Z tyłu łapią go czyjeś ręce i zdecydowanym ruchem wypychają w nicość.

Tego poranka, gdzieś w okolicach Oradei, czekali na nich uzbrojeni żołnierze schowani w rzadkich lasach na polach. Gdy spadochroniarze znajdowali się kilka metrów nad ziemią, posyłali w ich kierunku kilka serii strzałów.

Ojciec spokojnie może się nazwać szczęściarzem. Podczas tych ćwiczeń w strzelaniu do ruchomego celu był jedynym, którego wrogom nie udało się trafić. Natomiast gdy tylko padł na ziemię, rzucili się na niego i zakuli w kajdany. Jeszcze tej samej nocy przetransportowali go do Pesztu, gdzie w ciągu zaledwie pół godziny pozbawili go mniej więcej dwóch tuzinów zębów.

* * *

W cukierni w Lärbro Harry spoglądał na Ojca z zazdrością.

– Ile dostałeś odpowiedzi?

– Osiemnaście.

– I teraz będziesz korespondował z każdą z tych osiemnastu dziewcząt?

Ojciec poklepał się po kieszeni, do której wcześniej schował list.

– To jest ta jedyna.

– A skąd ty to możesz wiedzieć?

– Po prostu wiem.4

Po trzech tygodniach Svensson w końcu pozwolił Lili wstać z łóżka. Od rana wędrowała więc po wybrukowanych korytarzach szpitala wojskowego, na których drażniący nozdrza zapach lekarstw spotykał się z wonią świeżo umytej morskiej ryby. Oddział kobiecy mieścił się na trzecim piętrze. W innych częściach szpitala przyjmowano głównie ponurych szwedzkich żołnierzy.

Gdy dwa miesiące wcześniej przywieziono Węgierki do obozu w Smålandsstenar, każdej z nich przydzielono szwedzką rodzinę i teraz dzięki interwencji Svenssona mogła po raz pierwszy od kilku tygodni spędzić niedzielę w towarzystwie cieszących się szacunkiem miejscowej społeczności Björkmanów. Głowa rodziny, Sven Björkman, prowadził niewielki sklep papierniczy na starówce. Był też zagorzałym katolikiem.

To, że trafiła akurat do nich, nie było przypadkiem, lecz naturalną konsekwencją „zdrady”, której się dopuściła niecałe pięć miesięcy wcześniej. Gdy tylko odzyskała zdrowie w szpitalu w Bergen, już po oswobodzeniu z obozu koncentracyjnego, podjęła nieodwołalną decyzję, że odetnie się od swojej żydowskiej tożsamości. Katolicyzm wybrała losowo, ale sumienni i empatyczni Szwedzi zadbali o to, żeby jej przydzielono przykładnych pod tym względem Björkmanów.

Björkman i jego żona przyjechali do Eksjö w niedzielę rano. Poczekali na nią przy wejściu do szpitala, wyściskali, uradowani, że po kilkutygodniowej przerwie mogą ją znów zobaczyć, po czym wszyscy udali się prosto na mszę do Smålandsstenar.

Kościół w Smålandsstenar był prosty, jasny i przestronny. Björkmanowie usiedli w trzecim rzędzie, tym razem znów w towarzystwie wracającej do zdrowia Węgierki, Lili Reich. Promienne twarze zwrócili w stronę ozdobnej mównicy. Lili rozumiała po szwedzku tylko kilka słów, więc niedzielne kazanie wydało jej się równie podniosłe jak fuga organowa, która po nim zabrzmiała. Razem z innymi stanęła w kolejce do młodego księdza o powalająco niebieskich oczach – w kolejce po opłatek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Przy Margit körút (bulwar Małgorzaty, II Dzielnica) pod numerem 85 znajdowało się do 1971 roku więzienie. Później jego miejsce zajęło Ministerstwo Gospodarki i Rozwoju Narodowego, które ostatecznie zburzono. Pod tym adresem wciąż jednak znajduje się pomnik Andrása Nagy Kissa z 1971 roku, poświęcony ofiarom walki z faszyzmem (przyp. tłum.).

2. Gambrinus-udvar (przyp. tłum.).

3. Na Węgrzech wprowadzono trzy ustawy antyżydowskie: w 1938, 1939 i 1941 roku. Pierwsza nakazywała między innymi ograniczenie liczby Żydów w wolnych zawodach do dwudziestu procent w ciągu najbliższych pięciu lat (przyp. tłum.).

4. Aranybika Szálloda – obecnie Grand Hotel Aranybika (przyp. tłum.).

5. Chodzi o książkę Liona Feuchtwangera z 1937 roku, która nie została przełożona na język polski. Jej tytuł to Moskau (przyp. tłum.).

6. Węgierskie töltött káposzta to właściwie odpowiednik polskich gołąbków. Różnią się głównie sposobem doprawienia. Podaje się je polane łyżką śmietany, co w Polsce nie jest zbyt popularne (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: