Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gorzko - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
27 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gorzko - ebook

 

 

Odważna powieść o poszukiwaniu szczęścia i wielkiej nieprzewidywalności życia.

Teresa ma dość dusznego Miasteczka, życia w ciasnym mieszkaniu, matki z jej ciągłymi pretensjami i drobnomieszczańskimi przyzwyczajeniami, podstarzałego ojca chowającego się przed problemami w komórce z motorowerem, wreszcie wiecznie kłócących się młodszych sióstr. Chce zostawić wszystko, nawet wspomnienia, i uciec do Miasta, zabierając ze sobą jedynie nocny stolik, należący wcześniej do jej babki, dumnej arystokratki spod Wilna, i drobiazgi na szczęście – czerwone, pożyczone, znalezione... Wyjeżdża na studia.

Czy ideały i marzenia Teresy wytrzymają zderzenie z rzeczywistością? Ile trzeba wycierpieć, na jak dalekie iść kompromisy, ile razy upaść i skąd czerpać cierpliwość, odwagę i nadzieję, by się podnieść? I czy ten dawny, porzucony dobrowolnie przez Teresę świat rzeczywiście nie będzie jej już nigdy potrzebny?
Gorzko to odważna powieść o poszukiwaniu szczęścia i wielkiej nieprzewidywalności życia. Głęboko ludzka, prawdziwa i gorzka.

Barbara Kosmowska (ur. 1958) – pisarka i literaturoznawca. Mieszka w Bytowie. Wielokrotna laureatka ogólnopolskich konkursów literackich na powieść dla młodzieży i dorosłych. Wśród nagrodzonych tytułów są: Teren prywatny, Buba, Pozłacana rybka, Sezon na zielone kasztany.

Książki dla dorosłego czytelnika, Prowincja (2002), Gobelin (2002), W górę rzeki (2003), Niebieski autobus (2004) czy Hermańce (2008), cieszą się od lat niezmienną popularnością. W roku 2013 ukazała się nakładem W.A.B. doskonale przyjęta Ukrainka. Kosmowska publikuje także utwory dla dzieci i młodzieży, plasując się w czołówce pisarzy prozy dziecięco-młodzieżowej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-471-9
Rozmiar pliku: 727 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Związek Te­re­sy z Ma­riu­szem Kur­kiem nie trwał długo.

Za­le­d­wie tyle cza­su, ile obo­je po­trze­bo­wa­li, aby pośpiesz­nie zrzu­cić z sie­bie część ubrań, przez ko­lejną chwilę dy­szeć ciężko i nie­uważnie, aż do śmier­tel­ne­go wy­czer­pa­nia nierównych od­dechów.

Po­tem także nie wy­da­rzyło się nic do­niosłego. Nic, co można by uznać za hi­sto­rię godną ja­kiej­kol­wiek wzmian­ki na mar­gi­ne­sie pamięci. Krótkiej jak błysk fle­sza, re­je­strujący wzru­sze­nie albo ból.

To, co wy­da­rzyło się później, również zasługi­wało na sta­ran­ne wy­ma­za­nie. Dożywot­nie wy­blak­nięcie, roz­my­cie. Ale na­wet gdy­by Te­re­sa szo­ro­wała swo­je myśli dru­cia­nym szru­brem, taką samą me­ta­lową szczotką, jaką z za­pa­mięta­niem czyścił ręce jej oj­ciec, nędzne reszt­ki wspo­mnień i tak przy­lgnęłyby na stałe i gniły pod po­wieką. Aż tak żałosna chwi­la połączyła na kil­ka cha­otycz­nych ruchów Ma­riu­sza Kur­ka i Te­resę.

On zapiął roz­po­rek, ci­cho klnąc nad za­ci­nającym się zam­kiem. Ona wciągnęła na powrót raj­sto­py, otrze­pała z tro­cin ta­ftową spódnicę i płochli­wie spraw­dziła, czy nikt ich nie wyśle­dził w szkol­nej mo­de­lar­ni, od daw­na służącej jako ma­ga­zyn zużytych sprzętów. Sta­rych map, wy­brzu­szo­nych ma­te­raców z ra­na­mi kłuty­mi w zim­no­zie­lo­nym ska­ju, to­por­nych ławek po­si­niałych od wil­got­ne­go drew­na, a na­wet wa­lających się pod no­ga­mi kałama­rzy z umo­ru­sa­nym szkla­nym dnem.

Nikt wówczas Te­re­sy ani Ma­riu­sza Kur­ka nie za­uważył. Na­wet Te­re­sa nie spo­strzegła, kie­dy to się stało, tak szyb­ko i ner­wo­wo zna­lazł się Ma­riusz Ku­rek między jej cia­sno zwar­ty­mi uda­mi. Aż so­bie pomyślała, że za­raz ją usma­ru­je tą twardą stalówką albo wy­ry­je w jej prze­rażonej po­chwie zwy­cięskie „Byłem tu”. I po­tem każdy następny ama­tor wy­pra­wy w głąb Te­re­sy od­kry­je, że przed nim w tym ciem­nym, pul­sującym osob­nym życiem zakątku fi­glar­nej ko­bie­cości prze­by­wał nie kto inny, tyl­ko Ma­riusz Ku­rek, syn miej­skie­go rzeźnika.

Ma­riusz także mógł prze­oczyć swój zu­chwały czyn. Brał ją prze­cież w ogrom­nym pośpie­chu, z moc­no zaciśniętymi po­wie­ka­mi, pełen obaw, że po­wzięty za­miar prze­rwie dzwo­nek na lekcję lub inny nie­prze­wi­dzia­ny stres, który spra­wi, że trze­ba się będzie wsty­dzić do końca życia.

Te­re­sa szu­kała w myślach ja­kiejś ro­man­tycz­nej sce­ny za­pa­mięta­nej choćby z lek­tur szkol­nych, ale przy­cho­dziła jej do głowy tyl­ko roz­dar­ta so­sna, śmierć Maćka Chełmic­kie­go i dra­mat po­wstańców ginących pod ba­gne­ta­mi.

W sce­nie własnej śmiałości nie od­na­lazła ani krzty miłosne­go unie­sie­nia. Ginęła od nie­miłosier­nie tępych ciosów za­da­wa­nych jej Kur­ko­wym ba­gne­tem i czuła się ni mniej, ni więcej tyl­ko jak kura na­bi­ja­na na rożen, jak parówka wypełnia­na tłuszczową masą. Jak kawałek mięsa, żyla­sty ochłap rzu­co­ny do za­ba­wy gru­biańskie­mu chłopcu, który wyrósł przy dźwiękach ostrzo­nych noży. W za­pa­chu wie­przo­wych tusz, wśród roz­kra­czo­nych udźców. Roz­dzio­bią mnie kru­ki i wro­ny, pomyślała z prze­rażeniem.

Po­tem, gdy Ma­riusz Ku­rek w mil­cze­niu za­pi­nał spodnie, odwrócony do niej ple­ca­mi, Te­re­sa po­czuła roz­go­ry­cze­nie. Mógłby za­pro­po­no­wać: „Zatańczy­my, Te­re­ska?”. Biały miś dla dziew­czy­ny, którą ko­cham i ko­chał będę wciąż, a na­wet sie­dem dziew­czyn z Al­ba­tro­sa, tyś je­dy­na, ale nie. Na­wet tego nie po­wie­dział, nie wy­szep­tał fałszywą nutą. Zresztą bal ma­tu­ral­ny miał się już ku końcowi, a Te­re­sie nie zależało na żad­nym tańcu. Cho­dziło ra­czej o po­zby­cie się fa­tal­ne­go uczu­cia, że choć się bar­dzo przykładasz, sta­rasz, to i tak two­ja ciężka pra­ca idzie na mar­ne. W piz­du.

Za­nim naciągnęła raj­sto­py i otrze­pała się z tro­cin, za­pragnęła de­li­kat­ne­go pocałunku. Sto­sow­ne­go prze­cież po za­jadłej bi­twie. Po se­rii uciążli­wych pojękiwań, gardłowych stęknięć, krótkich, brzmiących jak żołnie­rskie roz­ka­zy od­dechów. Albo ja­kie­goś piesz­czo­tli­we­go słowa... Też jej się za­ma­rzyło, też o nim pomyślała w nagłej ko­bie­cej zachłanności. O szep­tli­wym wy­zna­niu, lek­kim jak kurz, który po­now­nie wśli­zgi­wał się w otwar­te be­be­chy ma­te­ra­ca. Ta­kie wy­zna­nie byłoby te­raz bar­dzo na miej­scu. Ota­czała ją jed­nak w dal­szym ciągu krępująca ci­sza, więc machnęła ręką na te ro­man­tycz­ne za­chcian­ki i przy­stała w końcu na zwy­czaj­ny, byle miły gest. Nie­chby ją Ma­riusz okrył zbyt dużą ma­ry­narką, za­ku­pioną przez Kur­kową na ma­turę syna, bo jako pierw­szy z Kurków dostąpił tego za­szczy­tu, o czym mat­ka Kur­ka bez prze­rwy in­for­mo­wała wszyst­kich w mia­stecz­ku, a na­wet wysłała sto­sow­ne gra­tu­la­cje do Te­le­wi­zyj­ne­go kon­cer­tu życzeń i cała Pol­ska mogła się do­wie­dzieć, że wkrótce Ma­riusz Ku­rek będzie zda­wał eg­za­min doj­rzałości. Ma­ry­nar­ka, ku­pio­na na tak wyjątkową okazję, można po­wie­dzieć, ro­dzin­ne święto oraz no­bi­li­tację społeczną zakładu wędli­niar­skie­go, była w sam raz, aby posłużyć i tu, w mo­de­lar­ni, za re­kwi­zyt miłosny. Wy­star­czyło czu­le otu­lić nią Te­resę. Jed­nak za­miast ma­ry­nar­ki spadło na nią bru­tal­nie py­ta­nie:

– Wra­ca­my, Te­re­sa, co nie? Bo się jesz­cze wyda, że my tu łapka w łapkę, wszyst­ko szło...

Upew­niła się, czy za­brała swo­je pre­cjo­za. Czer­wo­ne, pożyczo­ne, zna­le­zio­ne. Były na miej­scu. Kar­mi­no­we majt­ki, na­de­rwa­na pod­wiązka i spin­ka z zie­loną ko­ni­czynką. Ta­nie ta­li­zma­ny na lep­sze, przyszłe, wy­ma­rzo­ne...

Wra­ca­li osob­no. Naj­pierw na bal, gdzie ostat­nie pary w smut­nych objęciach doj­rze­wały do wy­brzu­szo­nych ma­te­raców. A po­tem do swo­ich domów.

Dom Ma­riu­sza, kosz­ma­rek z so­lid­nej cegły, zdo­bio­ny te­ra­ko­tową mo­zaiką, bez po­wo­du przy­po­mi­nający wschod­nią świątynię, stał na osie­dlu wil­lo­wym i tam stra­szył. Blok Te­re­sy stra­szył w całym mieście nie tyl­ko ze względu na wygląd, ale też moc­no szem­ra­ne to­wa­rzy­stwo, po­miesz­kujące hałaśli­wie, gęsto, pod czułym okiem różnych ku­ra­torów.

Był czerw­co­wy ra­nek. Raj­sto­py ob­le­piały Te­resę jak sieć wielką rybę. Dała się w nie złapać, w te po­dar­te sty­lo­ny o dwa nu­me­ry za duże. Jej buty na wy­dat­nym ko­tur­nie sunęły w stronę domu, od­stu­kując własny po­grzeb. Skry­wały rany stóp. Bo prze­cież Te­resa, za­nim wy­ru­szyła w drogę po­wrotną ze szkol­nej gol­go­ty, wi­siała przez chwilę na krzyżu, przy­mo­co­wa­na tam przez pomyłkę, przy­bi­ta tępym spoj­rze­niem Ma­riu­sza Kur­ka. Wi­siała, roz­po­star­ta na skrzydłach cuchnącego ma­te­ra­ca, który stał się jej krzyżem już w chwi­li, gdy zdej­mo­wała kar­mi­no­we majt­ki pożyczo­ne na szczęście. I czer­woną pod­wiązkę, tę od Ja­dzi Gołąb – po­tem się mo­dliła, żeby jej Ma­riusz Ku­rek nie uszko­dził. Nie prze­ciął nożem swych rzeźnic­kich żądz. Ale naj­bar­dziej na tym krzyżu do­skwie­rała Te­resie upo­rczy­wa myśl, że ona tam wca­le nie wisi z po­wo­du swo­jej świętości, z po­wo­du świa­dec­twa be­aty­fi­ka­cji z czer­wonym pa­skiem, lecz je­dy­nie dla­te­go, że dała się na chwilę przy­bić, żeby zo­ba­czyć, jak to właści­wie jest, z gwoździem w żywym cie­le, choćby między nogi wstrze­lo­nym. Ja­kie to uczu­cie, gdy z rany sa­mot­ne­go ser­ca strze­la gorący stru­mień krwi. Cier­pli­wy ma­te­rac wchłonął i to – wsty­dliwą plamę za­spo­ko­jo­nej cie­ka­wości. Ale te­raz, kie­dy szła pustą ulicą, kie­dy ko­tur­ny, unosząc ją, wy­da­wały tru­mien­ne jęki, kie­dy zdjęta z krzyża wresz­cie za­pragnęła ofia­ro­wać swe cier­pie­nie ja­kiejś wiel­kiej idei, wspomóc ją oso­bi­stym bólem i wsty­dem, nagłym poniżeniem, ze­szma­ce­niem, ożeż, co ja naj­lep­sze­go zro­biłam?!, właśnie w tym mo­men­cie zro­zu­miała, że to się nie uda. Że z po­wo­du jej poświęce­nia, poćwiar­to­wa­nia, wydrążenia ni­czy­je życie nie zo­sta­nie ura­to­wa­ne. Ani mle­cza­rza, który te­raz pa­trzy na nią, jak się zwy­cza­jo­wo pa­trzy na kur­wy. Ani ta­ry­fia­rza, który życz­li­wie otwie­ra szybę.

– Za pół ceny! – pro­po­nu­je.

Ani żony czy dziec­ka tego ta­ry­fia­rza Te­re­sa, choć bar­dzo tego pra­gnie, też nie ura­tu­je. Z ognia, z to­pie­li, może i z wy­pad­ku sa­mo­cho­do­we­go w week­end przed Wszyst­ki­mi Świętymi, kie­dy śmierć zbie­ra na dro­gach swo­je okrut­ne żniwo. Nie­ste­ty, prze­padną, spłoną, znie­ru­cho­mieją. Nie ochro­ni żad­ne­go z tych ist­nień, a prze­cież, była o tym głęboko prze­ko­na­na, chwilę temu to dla nich tak brzyd­ko umarła. Za­wisła z ka­prawą łzą w oku, z pier­sią wymięto­loną łap­czy­wie, byle jak.

A już za pół ceny, myśli zgryźli­wie, nie o kur­sie taksówką, sracz­ko­watą, mar­ki Po­lo­nez, o sa­mej so­bie tak myśli – to nig­dy, ale za­po­mnij, żebym poszła na ko­lej­ne ścięcie, pod topór, na rzeź!

I tyl­ko tego jest pew­na przy swo­im nie­pew­nym kro­ku, uty­ka­niu, złach­ma­nie­niu. Przy głębo­kiej ra­nie między uda­mi, którą nie­sie z balu ma­tu­ral­ne­go za­miast bu­tel­ki wina, ko­ty­lio­na i goździ­ka. Wszyst­ko gdzieś za­po­działa, zgu­biła ra­zem ze sobą i trochę jed­nak żałuje.

Na klat­ce scho­do­wej Te­re­sa ściąga przeklęte trum­nia­ki, z wielką ulgą wy­dmu­chu­je po­wie­trze, uff, jak gorąco... Będzie się te­raz wspi­nać w czer­wo­nej pod­wiązce do tym­cza­so­we­go nie­ba. Z dwie­ma sio­stra­mi, ja­kie tam aniołki?! Z matką ide­al­nie wpa­so­waną w kuch­nię, jak­by ją ktoś zro­bił na ob­sta­lu­nek. Wsunął za­ma­szyście między kre­dens a gazówkę. Przy­kle­joną do żelaz­ka, spra­so­waną z nim na amen, upo­coną. Matką wresz­cie tak po­nurą, jak­by cień uśmie­chu był grze­chem śmier­tel­nym w tym nie­bie przez nią stwo­rzo­nym dla sa­mej sie­bie chy­ba, bo dla kogo in­ne­go? Prze­cież nie dla ojca. Już całkiem ziem­ski ten jej oj­ciec, Hen­ryk Ko­per. Tak zwy­czaj­ny, tak prze­raźli­wie błahy, że można go na­wet prze­oczyć. Przejść przez ojca na drugą stronę jak przez drzwi. Te­re­sa często tak robi. Nie po­tra­fi o ni­czym roz­ma­wiać z kimś, kto ucie­ka wzro­kiem, ma ręce w sma­rach i grze­bie całe życie w mo­to­ro­we­rze. Jak­by w tych za­rdze­wiałych kółkach, kol­czat­kach, łańcu­chach szu­kał swo­je­go skar­bu. Jak­by mu ktoś tam w środ­ku, w baku czy gaźniku, ukrył sens życia. I on te­raz, póki się do tego sen­su nie do­ko­pie, póki go nie ode­tka, nie dokręci, nie po­py­ka rzężącym tłumi­kiem, to za cho­lerę nie będzie wie­dział, jak ma da­lej żyć w dwóch po­ko­jach, z córka­mi, które prze­chodzą na jego drugą stronę, i z żoną, która nie po­zwa­la mu wy­cie­rać rąk w zwy­czaj­ny ręcznik.

– He­niek, szmatę masz! Szko­da ręczni­ka, upaćkasz, za­pla­misz, a to frotté prze­cież! Człowiek ani się obej­rzy, już z ręczni­ka łach – po­wta­rza Da­nu­ta Ko­per za każdym ra­zem, gdy oj­ciec wra­ca z komórki, niosąc w oczach podwójne nieszczęście.

Swo­je oso­bi­ste i czer­wo­ne­go mo­to­ro­we­ru mar­ki Ko­mar na­by­te­go oka­zyj­nie kil­ka lat temu, po wódce wy­pi­tej z ku­zy­nem w stołowym po­ko­ju. Mo­to­ro­we­ru wciąż dzie­wi­cze­go, nie­ska­la­ne­go żadną podróżą, żad­nym ki­lo­me­trem, z po­wo­du bra­ku części oraz tego, że „to jest nie­nor­mal­ny kraj, ta Pol­ska, bo nic nie ma, żad­nych za­pasówek, na­wet przy­zwo­ite­go sprzęgła, a jak już tra­fisz, to za dro­go chcą, choć prze­cież gołym okiem widać, że to kra­dzio­ne ba­rachło”, mam­ro­cze nad zupą fa­so­lową oj­ciec.

Te­re­sa prześli­zgu­je się ci­cho między drzwia­mi klat­ki scho­do­wej. Za nimi śpi li­cho. Śpi i głośno chra­pie. Prze­wa­la się z boku na bok, bez­myślne, i czuć by je było jesz­cze wczo­rajszą wódką, gdy­by się tak nad jed­nym czy dru­gim barłogiem po­chy­lić. Brud­ne nogi pod ciężkimi kołdra­mi. Sąsiadów nikt nie wy­bie­ra. Gdy­by tak było, Wa­lic­cy miesz­ka­li­by pod gołym nie­bem. Oni naj­gor­si. Co zro­bią nowe dziec­ko, wy­star­czy, że trochę pod­rośnie, to im je ład­nie ubra­na pani z sądu, z opie­ki, z tro­ski o dzie­ci, ze służbo­wej sta­ran­ności, zgod­nie z li­terą pra­wa za­bie­ra. U Gołębiów jesz­cze piją. Brzęk kie­liszków, prze­kleństw i spusz­cza­nej wody nie­sie się po klat­ce jak zbyt głośna mu­zy­ka w trzeszczącym ra­diu. Wresz­cie i nie­bo Te­re­sy. Cia­sne, ale czy­ste. W ko­ry­ta­rzu pełno butów i trud­no się przez nie prze­bić. Te­re­sa dokłada do tej brzyd­kiej ko­lek­cji swo­je, ma­tu­ral­ne, nie­wy­god­ne, jak całe to życie na Pia­stow­skiej w blo­ku ro­ta­cyj­nym, który nig­dy nie będzie się nada­wał do re­mon­tu. Przy­sięga so­bie, że kie­dy już stąd uciek­nie w piz­du, co­kol­wiek to zna­czy, pierw­sze, co so­bie kupi, to spe­cjalną półkę na buty. Za­my­kaną. Żeby te buty, te kla­mo­ty zdar­te, z po­krzy­wio­ny­mi ob­ca­sa­mi, chodzące Bóg wie gdzie, dręczące piętki nie­aniołków, ojca szpo­tawą stopę, hal­luk­sy mat­ki i na­gniot­ki Te­re­sy, żeby one, te ma­szy­ny tor­tur z prze­ce­ny, nig­dy już nie stanęły na jej dro­dze. Uśmie­cha się, bo prze­cież tych bu­ciorów ro­dzin­nych nie za­mie­rza do­nikąd ze sobą za­bie­rać. Na­wet wspo­mnień nie chce pa­ko­wać i wy­wo­zić. Zo­sta­wi tu wszyst­ko. Na ku­pie, na za­wsze. Na­wet te majt­ki kar­mi­no­we z balu i spódnicę z ta­fty. Może tyl­ko sto­lik noc­ny po­je­dzie ra­zem z nią, gdzie­kol­wiek się przenie­sie. Niby me­bel jak inne, z tan­det­nej sklej­ki, zle­pio­ny w jakąś nie­fo­remną całość, po­spo­li­te i posępne ręko­dzieło. Ale spośród wszyst­kich zdo­bycz­nych gratów, spośród całej ru­pie­ciar­skiej ko­lek­cji mat­ki on je­den należał kie­dyś do bab­ki, za­nim zo­stał ofia­ro­wa­ny Te­re­sie do jej wyłączne­go użytku. On je­den dzięki nie­wiel­kie­mu i za­rdze­wiałemu klu­czo­wi za­pew­niał jej rze­czom gwa­rancję in­tym­ności. Zasłużył, więc po­je­dzie.

Do­pie­ro po­tem kręci kur­kiem z ciepłą wodą. „Noc kurków”, wzdy­cha. Pod­my­wa się długo i sta­ran­nie mydłem to­a­le­to­wym Lena, które mat­ka przy­no­si z fa­bry­ki. Nie czu­je ani bólu, ani ulgi, tyl­ko zde­ner­wo­wa­nie. Jak za­wsze, kie­dy używa tego mydła. Jak za­wsze, gdy pomyśli, że nie­za­leżnie od wie­ku, po­trzeb i upodo­bań tysiąc kraw­co­wych wraz ze swo­imi licz­ny­mi ro­dzi­na­mi również myje się mydłem Lena. Chcą czy nie. I że Te­re­sa, tak samo jak pół Mia­stecz­ka, też nie ma wy­bo­ru. W pew­nym sen­sie należy więc do ogłupiałej i po­go­dzo­nej z lo­sem wiel­kiej ro­dzi­ny szwa­czek, przez co również taka się sta­je.

– Ju­tro so­bie kupię kon­wa­lio­we – mru­czy, by od­da­lić zbliżającą się ciężkim kro­kiem po­gardę dla sa­mej sie­bie, i wy­cie­ra ciało w po­sza­rzały ręcznik frotté.

Te­re­sa myśli o swo­im noc­nym sto­li­ku, pre­zen­cie od bab­ki Do­brzyc­kiej, przy­wie­zio­nym na Zie­mie Od­zy­ska­ne trans­por­tem de­por­ta­cyj­nym.

Lubię, kie­dy jest bli­sko mnie. Na wyciągnięcie ręki. Sta­ry, paździe­rzo­wy podglądacz. Mat­ka już kil­ka razy na­po­my­kała, żeby go wy­nieść do komórki.

– To­wa­rzy­stwo w sam raz dla mo­to­ro­we­ru – sar­kała. – Za­wa­li­dro­ga, za­wa­li­miej­sce, za­wa­liświat... Albo może do piw­ni­cy? – biła się z myślami. – Na weki, kom­po­ty moje, bu­raków tyle mam, nada się.

Sama myśl o mat­czy­nych bez­barw­nych kom­po­tach, uwięzio­nych w słojach sko­rum­po­wa­nych pajęczyną, o jej sałat­kach ja­rzy­no­wych, żrących się la­ta­mi w oc­cie, spra­wiała mi ból. Bo trochę to było tak, jak­by mat­ka, de­gra­dując sto­lik, dając mu wiecz­ne od­po­czy­wa­nie, chciała wy­mieść z na­sze­go miesz­ka­nia wa­lające się po nim dary od bab­ki. Usunąć ją za próg, na co po­zwo­lić nie mogłam. Zby­wałam matkę zim­nym spoj­rze­niem, jak­bym ją in­for­mo­wała w skrócie, sta­now­czo, że po moim tru­pie, że odejdę w cze­luść komórki ra­zem z me­blem.

Sapała, ma­chała gorącą szmatą do pra­so­wa­nia, re­zy­gno­wała. Mam­ro­tała tyl­ko coś do sie­bie, oto­czo­na parą znad żelaz­ka, au­re­olą do­mo­wej świętej.

Trzy­mam w szu­fla­dzie sto­li­ka zdjęcie bab­ci, na którym wygląda jak bo­ga­ta przed­wo­jen­na pa­nien­ka. Mój brzyd­ki pierścio­nek z czar­no­okim ga­ga­tem od ciot­ki Róży. Bran­so­letkę z mu­sze­lek, ofia­ro­waną mi w piątej kla­sie przez Ryśka K. w ra­mach prze­pro­sin, po tym jak podał mi bu­telkę z oranżadą, do której uprzed­nio na­si­kał. No i pamiętnik. Od­noszę też wrażenie, że na nie­wi­dzial­nych piętrach noc­ne­go sto­li­ka lo­kują się moje sny. Jak ko­lek­cja taśm fil­mo­wych, do wie­lo­krot­ne­go użytku. I może właśnie z tej przy­czy­ny sny po­wra­cają, wy­sy­pują się z for­ni­ro­wa­nej kar­to­te­ki pro­sto do mo­jej głowy.

Być może sto­lik nimi za­wia­du­je. De­cy­du­je, co zo­baczę i kim będę ko­lej­nej nocy. A ra­czej, kim nie będę, cze­go nie osiągnę i jak bez­na­dziej­nie rozpłynę się w opa­rach nie­mo­cy.

Cza­sa­mi krępuje mnie jego obec­ność. Za­wsty­dza. Mam wrażenie, że podgląda mnie wypłowiałym okiem dziur­ki od klu­cza. Zwłasz­cza w chwi­lach, gdy wciągam przez głowę jedną z pa­skud­nych fla­ne­lo­wych ko­szul, które pro­du­ku­je moja mat­ka, Da­nu­ta Ko­per, a wraz z nią pół tysiąca in­nych fa­brycz­nych szwa­czek. Ich wspólne dzieła – fla­ne­lo­we ko­szule noc­ne – stają się cer­ty­fi­ka­tem dzie­wic­twa wszyst­kich pa­nien, które zde­cy­dują się na sa­mobójstwo i je włożą. A po­tem będą w kwie­ci­stych pa­sach cno­ty z po­lie­stru z do­dat­kiem wi­sko­zy śniły lu­bieżnie o tym, co mogłoby się wy­da­rzyć, gdy­by sil­na, męska dłoń zdarła z nich ob­mierzłe kwia­ty, co się jed­nak nig­dy nie sta­nie pod słońcem do­mo­wej żarówki. Mój sto­lik na wi­dok noc­nej ko­szuli, w którą wbi­jam się po ciem­ku, drży z wewnętrzne­go obu­rze­nia, a ja, widząc to, szepcę do nie­go nie­zmien­nie: „Roz­wa­lasz się, mój gra­ci­ku”.

W ta­kich chwi­lach spo­ro myślę o noc­nych ko­szu­lach z kwia­to­wym wzo­rem w ogrom­ne makówki i uzmysławiam so­bie, że nie­na­wiść mo­jej bab­ki do rze­czy brzyd­kich stała się dla mat­ki prze­kor­nym na­ka­zem pielęgno­wa­nia brzy­do­ty, obo­wiązkiem gro­ma­dze­nia jej pod każdą po­sta­cią. I jest to ci­cha kłótnia między dwie­ma osob­ny­mi ko­bie­ta­mi. I jest to okrut­na kara wy­mie­rzo­na w babkę nie­po­tra­fiącą ukryć zdu­mie­nia, że tę ko­lekcję nie­zgrab­ności roz­poczęła sama, wy­dając na świat córkę Da­nutę, moją matkę. Czy kie­dy­kol­wiek wspo­mniała mi o tym? Nie. Za­pew­ne w jed­nym z mo­ich snów zro­zu­miałam tę zależność. Pew­nie wte­dy, gdy śniłam, że uro­dziła mnie bab­ka-wil­czy­ca. Na leśnej po­la­nie. Za­pew­ne tam, dokąd kie­dyś do­tarła na swo­im ko­ni­ku Lady i zgu­biła drogę do dwo­ru.

Do­pie­ro gdy wyłączam nocną lampkę i za­czy­nam czuć pot zbie­rający się wil­go­cią pod ciężką pie­rzyną, za­my­kam oczy i cze­kam na ko­lej­ny pro­ro­czy film, ukry­ty jak kor­nik w sta­rej sklej­ce noc­ne­go sto­li­ka.3

Kie­dy w po­ko­ju aka­de­mi­ka przy łóżku Te­re­sy stanął jej noc­ny sto­lik, od razu umieściła w nim my­del­niczkę z mydłem udającym bu­kiet kon­wa­lii. Do szu­flad­ki wy­sy­pała ulu­bio­ne dro­bia­zgi. Czer­wo­ne, zna­le­zio­ne, pożyczo­ne. A gdy dołączyły do niej dwie nowe stu­dent­ki z pierw­sze­go roku, „ja je­stem Lid­ka, cześć, a ja Lu­cy­na. Może być Luc­ka, cześć”, Te­re­sa wyjęła z wa­liz­ki bu­telkę wina Biały Ma­zur, którą kupiła jesz­cze w Mia­stecz­ku, na do­bry początek stu­diów.

– Cześć, a ja Te­re­sa – po­wie­działa, sta­wiając wino na odra­pa­nym sto­le.

Dziew­czy­ny były nieśmiałe i też miały trądzik młodzieńczy. Te­re­sa uwiecz­niła te trądzi­ki apa­ra­tem Druh. Bu­tel­ka szyb­ko opu­sto­szała, za to pokój wciąż wypełniał się no­wy­mi zna­jo­my­mi. I choć żadna z nich nie była za­chwy­co­na na­gle i na­chal­nie za­wie­ra­ny­mi przy­jaźnia­mi, miało tak być przez cały se­mestr.

Nowe życie wi­ro­wało jak sza­lo­na ka­ru­ze­la, wznosząc się od go­dzin wie­czor­nych na wyżyny przy­jem­ności, opa­dając nad ra­nem zmęcze­niem i bólem. Dręczyło nie­pa­mięcią, ciałem pul­sującym za­kwa­sa­mi. Miało za­pach prze­po­co­nych dresów tre­nin­go­wych i ta­nie­go wina. Stra­szyło ar­ku­sza­mi testów z ana­to­mii. Wpa­dało w pośpiesz­ny sen, na­gle prze­rwa­ny wy­ska­ki­wa­niem z le­d­wo co za­grza­nej poście­li. I zno­wu cha­os. Sale gim­na­stycz­ne, gwizd­ki, noty. Ma­ra­ton fi­zycz­ności, na który Te­re­sa wciąż nie znaj­do­wała dość siły. Prze­sy­piała każdą wolną chwilę, bu­dzo­na przez ob­cych lu­dzi, wrzu­ca­na ni­czym ba­se­no­wy fan­tom w śro­dek ko­lej­nej, nie­kończącej się im­pre­zy.

Jak w ro­ta­cyj­nym, myślała z prze­rażeniem. Na­wet sny, uwięzio­ne w noc­nym sto­li­ku od bab­ki, prze­stały ją na­wie­dzać.

Po trzech ty­go­dniach było już oczy­wi­ste, że Te­re­sa jest naj­szyb­sza na roku. Ga­ze­la, po­ka­zy­wa­li ją so­bie ocza­mi. Ale ona za­miast sa­tys­fak­cji wciąż czuła cierp­ki smak ta­nie­go wina, dwie bu­tel­ki na każdą so­botę, jak do­ma­gało się star­sze koleżeństwo.

– Do otrzęsin sta­wia­cie. Taka tra­dy­cja – mówili umięśnie­ni in­tru­zi, spryt­ne cwa­niacz­ki, roz­wa­lając się cham­sko na zasłanych łóżkach.

I ciężka ka­ru­ze­la z niesłyszal­nym zgrzy­tem sprze­ci­wu ru­szała swoją utartą drogą. Z lodówek zni­kały skrom­ne za­pa­sy żywności. Z bu­te­lek ulat­niał się nie­wi­dzial­ny dżin, zły duch tra­co­nych go­dzin, a czter­dzie­stu rozbójników gra­so­wało bez­kar­nie po tym pa­nieńskim se­za­mie, po­zo­sta­wiając smród pa­pie­rosów i gryzący się z dy­mem odór al­ko­ho­lu. Ka­ru­ze­la wzno­siła się i ha­mo­wała pi­skli­wie, obej­mując swym to­wa­rzy­skim ra­mie­niem cały pierw­szy rok. Kto się wyłamy­wał, na­gle prze­sta­wał otrzy­my­wać li­sty z domu, gubił spor­to­we obu­wie w ta­jem­ni­czych oko­licz­nościach albo znaj­do­wał na ta­bli­cy ogłoszeń własny anons ma­try­mo­nial­ny i sta­wał się pośmie­wi­skiem całego aka­de­mi­ka. Na szczęście zbliżał się dzień otrzęsin, którego Te­re­sa jako je­dy­na chy­ba wca­le się nie bała. Co mogło być gor­sze­go od pi­cia mo­czu ko­le­gi prze­my­co­ne­go w bu­tel­ce oranżady? Co mogło bar­dziej zdru­zgo­tać i ode­brać po­czu­cie własnej war­tości?

Obrzy­dli­we otrzęsiny przeżyła już na szkol­nym pik­ni­ku w ósmej kla­sie. Po nich nie bu­dził stra­chu żaden ciąg wymyślnych tor­tur. Wy­star­czyło otwo­rzyć noc­ny sto­lik, spoj­rzeć na bran­so­letkę z mu­sze­lek, by da­lej, z tą samą za­piekłością, nie­na­wi­dzić kla­so­we­go głupka, który jej to zro­bił. Prze­cież tyl­ko dla­te­go Te­re­sa trzy­mała w szu­flad­ce sto­lika tę bran­so­letkę. Żeby pamiętać...

A po kil­ku mie­siącach wszyst­ko ucichło. Ko­le­dzy pu­ka­li, wchodząc do po­ko­ju, grzecz­nie pożycza­li i od­da­wa­li, po­ma­ga­li przy drob­nych prze­me­blo­wa­niach. Można ich było na­wet po­lu­bić, na tyle jed­nak przy­tom­nie, by żaden nie ośmie­lił się zbliżyć do od­zy­ska­nej z tru­dem prze­strze­ni, którą do­pie­ro te­raz, metr po me­trze, wszyst­kie trzy oswa­jały, udo­ma­wiały, aby po­czuć się w niej bez­piecz­nie.

Nocą zaczęły na­wie­dzać Te­resę jej daw­ne sny. Zda­rzało się, że wra­cała w nich do Mia­stecz­ka, ale tyl­ko na chwilę. Pokręcić się po Słonecz­nej, wy­pa­trzyć Jolkę w skle­pie wa­rzyw­nym. Pomóc mat­ce z kroch­ma­lem. Rano, kie­dy otwie­rała oczy, na­wet cie­szyła się z tych krótkich wi­zyt. Ale bar­dziej jesz­cze z po­wro­tu do Mia­sta.

Po­lu­biła dziew­czy­ny z po­ko­ju. Początko­wo wszyst­kie były spięte i uważne. Za­kon­spi­ro­wa­ne, trzy­mające w ta­jem­ni­cy daw­ne przy­zwy­cza­je­nia. Nie­pew­ne na­wyków, węszące własną śmiesz­ność, którą być może nieświa­do­mie przy­wiozły w nowe miej­sce i trze­ba się będzie za niąwsty­dzić, wy­strze­gać się jej, za­cie­rać ślady. Bo każda z nich zdążyła już być po­wo­dem kpi­ny na swo­im podwórku, w szko­le czy wśród zna­jo­mych. Uśmie­chały się do sie­bie i za­sta­na­wiały, na ile można tej dru­giej, trze­ciej za­ufać. Co po­wie­dzieć, żeby po­tem nie za­sy­piać z moc­no zaciśniętymi usta­mi, jak Te­re­sa miała w zwy­cza­ju. Po­ma­gały so­bie w drob­nych uprzej­mościach i przyj­mo­wały po­moc, ale tak, by nie wpaść w jakiś dług, który po­tem będzie rósł w ich wy­obrażeniach, aż sta­nie się prze­szkodą w zwy­czaj­nej roz­mo­wie.

Ja­kie to wszyst­ko, kur­wa, trud­ne, myślała nie­jed­no­krot­nie Te­re­sa, tęskniąc za by­ciem całko­wi­cie sobą. Uwol­nie­niem się od tej sztucz­ności to­wa­rzy­skiej, na wszel­ki wy­pa­dek trzy­mającej ją z dala od na­tu­ral­nych od­ruchów, a więc od sa­mej sie­bie.

Nie ona jed­na tęskniła za prawdą, za­bi­janą tu co­dzien­nie grzecz­ny­mi słowa­mi, przy­kry­waną pościelą w nie­ska­zi­telną kostkę, jak w ho­te­lu, nie w domu. Na nic ta­nie kwiat­ki ku­po­wa­ne na po­bli­skim ryn­ku, na nic ser­we­ta udająca przy­tul­ność. Dopóki ocie­rały się o własną obcość, żadna ozdo­ba nie mogła zmie­nić tego miej­sca w bez­piecz­ny schron. Miej­sce, w którym ich słowa i ciała po­czują się uwol­nio­ne od trwającej zmo­wy małych oszustw. Wciąż miały wspólny klucz do po­ko­ju, ale na tym i jesz­cze na ku­pio­nych ra­zem kwiat­kach wspólno­ta się kończyła.

Pierw­sza zdo­była się na szcze­rość Lid­ka, kie­dy któregoś wie­czo­ru z łóżka pod oknem po­wie­działa trochę kłótli­wie, trochę za­czep­nie, jak zde­ter­mi­no­wa­na bra­kiem klientów ba­za­ro­wa baba, że nie po to z własnej chałupy się wy­no­siła, w piz­du z niej ucie­kała, z dru­gie­go krańca Pol­ski przy­je­chała, żeby te­raz tu­taj da­lej wąchać smro­dy, pa­trzeć na to cho­re chla­nie.

Mo­no­ton­nie i płacz­li­wie wy­le­wała się z niej skar­ga, choć już od ty­go­dnia żad­nych smrodów, żad­nych chlań. Na­wet kwiat­ki na sto­le, porządek, ład.

– Nie po to się uczyłam, zda­wałam eg­za­mi­ny, zo­sta­wiłam na zy­dlu na­wa­loną matkę, ojca czer­wo­ne­go od wódki na wer­sal­ce, żeby ich smród zno­wu mnie prześla­do­wał! Do­padł aż tu, nie dał się za­po­mnieć.

– Prze­cież ma­cie go­spo­dar­stwo – przy­po­mniała Te­re­sa.

– Gówno tam, nie go­spo­dar­stwo! Go­spo­dar­stwo sraj­stwo. Zo­stał ugór, resz­ta prze­chla­na, moje dzie­dzic­two – bu­tel­ki, szu­fla­dy wy­pcha­ne ra­pha­cho­li­nem i wątro­by po­kan­ce­ro­wa­ne, na zy­dlach siedzące, na wer­sal­ce, co się nie rozkłada, do­go­ry­wające w pi­ja­nym śnie. Tyle mam!

Lid­ka to ta z le­wej stro­ny na fo­to­gra­fii wy­ko­na­nej przez Te­resę pierw­sze­go dnia. Jej trądzik jest naj­bar­dziej za­ognio­ny. Jak­by chciał ją skreślić z li­sty stu­den­tek marzących o własnej ro­dzi­nie, dzie­ciach i spo­koj­nej przyszłości. Właści­wie nie było wia­do­mo, o czym ma­rzy Lid­ka. Robiła naj­lepszą ja­jecz­nicę, ale naj­rza­dziej dokładała się do wspólnych za­kupów. Prze­my­cała w to­reb­ce chleb ze stołówki, for­mo­wała w nierówne kul­ki i żuła je po­tem, po­pi­jając mle­kiem. Trze­ba było bar­dzo na­le­gać, aby ze­chciała zjeść coś ze wspólnych za­pasów. Do­pie­ro te­raz po­wie­działa, wy­krzy­czała, wyjęczała ze swo­je­go kąta, co jej jest.

– Każda coś tam zo­sta­wiła, w tych swo­ich mia­stecz­kach, blo­kach, wsiach, nie tyl­ko ty, Lid­ka, uciekłaś! Każda chy­ba od cze­goś, dokądś...

Te­re­sa nie wie­działa, przy­tu­lić tę zapłakaną, czer­woną od trądzi­ku i roz­pa­czy Lidkę czy dać jej spokój, po­zwo­lić żuć w rogu łóżka kul­ki prze­my­ca­ne­go chle­ba.

– Za­grzeję ci mle­ko – zde­cy­do­wała wresz­cie.

Grzała mle­ko w garn­ku, który już daw­no opadł z ema­lii i był brzyd­ki, jak tyl­ko mogą być brzyd­kie rze­czy niezbędne, nie­wy­mien­ne, po­trzeb­ne do prze­trwa­nia. Pa­trzyła na podstępny biały kożuch, czy­hający tyl­ko, żeby chlusnąć przy­pa­lo­nym za­pa­chem po noz­drzach, zalać białą plamą za­rdze­wiałą ku­chenkę, własność wszyst­kich i ni­czyją. Go­to­wała to mle­ko dla Lid­ki, na­gle po­mniej­szo­nej do roz­mia­ru jed­nej z sióstr nie­aniołków, dra­ma­tycz­nie skrzyw­dzo­nej czymś nie­uchwyt­nym, mi­nio­nym, po­zo­sta­wio­nym pod in­nym ad­re­sem, w ja­kiejś źle na­zwa­nej wsi, do której się wra­ca tyl­ko za karę. A jed­nak nosi się ją w so­bie całe życie. Ra­zem z za­chwasz­czo­ny­mi po­la­mi, miej­sco­wym głupkiem i za­pchlo­ny­mi ko­ta­mi, z uja­dającym na swo­ich psem, je­dy­nym przy­wiąza­nym do miej­sca, bo sznu­rem od sno­po­wiązałki, twar­dym jak rze­mień. Ciągnie się ją za sobą, tę ro­dzinną schedę, jak oporną krowę i wsty­dzi do bólu, do wy­par­cia, za jej wszyst­kie grze­chy główne, a zwłasz­cza za przestępstwo nie­ko­cha­nia. Nie­czcze­nia mat­ki swo­jej i ojca swe­go ani żad­nej rze­czy, która ich jest...

Mle­ko było gorące i Lid­ka pa­rzyła so­bie nim usta.

– Nie ty jed­na, Lid­ka, nie pierw­sza, nie ostat­nia.

Te­re­sa usiadła bli­sko niej, pod­ciągając nogi pod brodę.

– Moje Mia­stecz­ko też za­du­pie. I gdy­byś mnie za­py­tała, gdy­byś chciała tak ko­niecz­nie wie­dzieć, kogo ja tam zo­sta­wiłam, za kim tęsknię, to po­wie­działabym, że może za bab­cią, za jej hi­sto­rią, która jest moją tyl­ko tyle, ile się zmieści w pamięci. A kto wie, i to być może zmyślone, jakiś sen­nik ma­rzeń wciśnięty mi za­miast po­sa­gu. Jakaś zażółcona me­try­ka wspo­mnień za­miast za­bez­pie­cze­nia na przyszłość. Oj­ciec prze­chodzący przez moje życie jak ćma. Nie usłyszysz, nie zo­ba­czysz. Mat­ka swar­li­wa, pełna pre­ten­sji i pytań, a sama so­bie ta­kie życie za­fun­do­wała, uszyła tę pościel do małżeńskie­go łóżka w zakładach Mira, nie po­cze­kała na­wet na ma­te­riał szla­chet­niej­szy, atłas, sa­tynę, tyl­ko sru, zwy­czaj­ny sien­nik.

– Ale obia­dy miałaś? – Oczy Lid­ki robią się duże od wygłod­niałej na­dziei.

– No, tak.

Te­re­sie aż ślin­ka napływa do ust na wspo­mnie­nie ma­ka­ro­nu z twa­ro­giem. Naj­bar­dziej go lubiła. Trze­ba będzie dziew­czy­nom w nie­dzielę ugo­to­wać, myśli.

– No właśnie – uci­na Lid­ka i od­sta­wia ku­bek z mle­kiem, a po­tem od­wra­ca się do nierówno po­ma­lo­wa­nej ścia­ny.

Te­re­sa pod­no­si py­tający wzrok na Lu­cynę. Lu­cyna nie od­po­wia­da. Ma swoją ścianę. Małą bor­dową książeczkę do nabożeństwa, w której co­dzien­nie znaj­du­je jakąś mniej znaną mo­dlitwę. Po­wta­rza ją wie­lo­krot­nie, jak­by przyglądała się po­je­dyn­czym słowom i miała w ra­mach pra­cy do­mo­wej do­sko­na­le zro­zu­mieć, co ozna­czają. Cza­sa­mi próbuje czy­tać głośno, ale zrażona obojętnością koleżanek, po­wra­ca do ci­chej lek­tu­ry. Bo obie słuchają tyl­ko z grzecz­ności, bez­ro­zum­nie, bez należyte­go sku­pie­nia, które dla Lu­cyny ozna­cza pobożność praw­dziwą, praw­dziwszą od tej kle­pa­nej w koście­le, ob­ra­ca­nej języ­kiem, międlo­nej i wy­plu­wa­nej bez sma­ku. Więc te­raz też nie ry­zy­ku­je. Mruży oczy nad mo­dlitwą o miłość do tych, którzy nas tra­pią.

Tyl­ko Lu­cy­na, ona jed­na, wciąż jest taka sama jak w chwi­li, gdy tu stanęła na pro­gu ze swoją nędzną wa­lizką. W be­re­cie przekręco­nym przez pomyłkę tyłem na przód, myśli Te­re­sa. Jak­by jesz­cze nie zdążyła zdjąć tego be­re­tu. I w ogóle płasz­cza. Szczel­nie okry­ta, zapięta na ostat­ni gu­zik mil­cze­nia.

Te­re­sa za­sta­na­wia się, czy to jej prze­szka­dza. Do­cho­dzi do wnio­sku, że nie. Że Lu­cy­na to za­mknięte drzwi, ale awa­ryj­ne. Nie ma po­trze­by z nich ko­rzy­stać. I do­pie­ro wte­dy idzie do kuch­ni umyć pu­sty ku­bek.

Te­re­sa próbuje przy­po­mnieć so­bie swój sen.

Wszyst­ko ta­kie dziw­ne, za­snu­te szarą farbą. Roz­laną w kałuże małych pęche­rzyków jak na nie­sta­ran­nym ry­sun­ku dziec­ka. Sza­rość cza­sa­mi ustępuje miej­sca zgniłej zie­le­ni, gęstniejącej w ko­ro­nach drzew mocną plamą. Resz­ta przy­ga­szo­na zmierz­chem. Cho­ciaż nie. Buj­na grzy­wa sta­re­go klo­nu prze­tka­na cy­kla­me­no­wym światłem. Jak­by ze­brały się na gałęziach drze­wa wesołe, ja­sno­fio­le­to­we wróble. Ale to za­le­d­wie dro­bi­ny słońca, które już ab­dy­ku­je po dru­giej, nie­wi­docz­nej stro­nie. Jakiś za­po­dzia­ny, rzu­co­ny byle gdzie pro­mień naj­wy­raźniej się za­ga­pił i stąd ten cy­kla­men. Nie­wy­da­rzo­na kro­pla z pa­le­ty.

Idę tą sza­rością, ale się nie boję, choć za sobą wyraźnie słyszę stąpa­nie. Lek­ko łama­ne gałęzie ustępują z trza­skiem. Mam na so­bie su­kienkę ko­mu­nijną. Białą, a właści­wie w ko­lo­rze, o którym bab­ka mówi za­wsze „pa­pie­ro­wy cha­mo­is, ko­cha­nie, to cha­mo­is”. Su­kien­ka jest z ame­ry­kańskiej pacz­ki. Bab­cia wyjeżdżała po nią do mia­sta, płaciła pie­niędzmi z ob­ra­zu bra­ta Lwa Do­brzyc­kie­go, dla­te­go ta suk­nia zna­czy dla niej nie­mal tyle ile młyn w Łoszy.

– Młyn łoszański sprze­dałam w De­sie, dar­mo oddałam – sar­kała po­tem bab­ka, prze­li­czając pie­niądze.

To okrop­ne uczu­cie – wie­dzieć, że ma się na so­bie ro­dzin­ny majątek. Młyn zawiśnie w ob­cym domu, a ko­mu­nij­na su­kien­ka na za­wsze po­zo­sta­nie jego nie­udolną kopią, jed­no­ra­zo­wym ka­pry­sem dla szla­chec­kiej wnucz­ki, co bab­ka pod­kreśla z dumą, kie­dy nikt nie słyszy.

Uwie­ra mnie ta su­kien­ka i bar­dzo cier­pię, po­nie­waż nie wy­znałam księdzu Am­brożemu wszyst­kich grzechów. Nie po­wie­działam mu o pa­trze­niu na dwa połączo­ne tyłem psy, które błagały o po­moc, skleszczo­ne w jed­no cier­piące ciało, roz­bo­lałe, ale też nie­uf­ne, nie­pew­ne swo­jej no­wej sy­tu­acji, go­to­we do podwójne­go sko­ku i podwójnej za­jadłej obro­ny. Za­my­kałam oczy i chciałam, aby znikły, prze­ko­na­na o ich cier­pieniu. Gdzieś na dnie dziewczęcej po­dejrz­li­wości czułam, że to nic złego. Ale nie po­deszłam. Zno­wu moc­no za­cisnęłam oczy, choć chłopcy z Pia­stow­skiej, ci złodzie­je z par­te­ru, krzy­cze­li: „Ale się ru­chają! Te­re­sa, idź i też się wyru­chaj, nie bój się!”, o czym księdzu nie wspo­mniałam, prze­pra­szając za grze­chy i za­rze­kając się, że więcej ich nie pamiętam, za wszyst­kie ser­decz­nie żałuję.

Nie po­wie­działam o tym na­wet bab­ce, choć często o tych psach myślałam. Zwłasz­cza wte­dy, gdy we śnie przy­cho­dził do mnie wilk. Te­raz też skra­da się kil­ka kroków za mną. Przyśpie­szam i fal­ba­na mo­jej su­kien­ki za­ha­cza o dzi­ki głóg. Mogę iść da­lej, ale co po­wie bab­cia na wi­dok po­dar­tej na strzępy pod­pi­na­nej or­gan­dy­ny, z której była taka dum­na? Stoję więc i z prze­rażeniem wsłuchuję się w na­ra­stające trza­ski. Ale to nie wilk. Nie tym ra­zem. To trza­ski do­bie­gające z ra­dia. Pew­nie oj­ciec znów próbuje złapać stację Wol­na Eu­ro­pa. Po co, sko­ro i tak nie słychać, co mówią. Głos spi­ke­ra nie jest w sta­nie przepłynąć oce­anu, do­trzeć do Mo­na­chium, aby w do­brej kon­dy­cji mieć jesz­cze coś do po­wiedzenia. Szu­mi, wzno­si się i opa­da jak las, w którym stoję. Sklesz­czo­na z dzi­kim głogiem, sple­cio­na i wpięta w jego pożądli­we kol­ce, czuję obcą jed­ność. Być może zza czar­nych chasz­czy ktoś mi się przygląda, mo­jej bez­rad­ności, jaką kie­dyś wi­działam w tych psich, nieszczęsnych oczach. Pew­nie śmieją się ze mnie chłopcy z Pia­stow­skiej, a już na pew­no rudy Ma­ciek pod­pa­lający dzi­kim ko­tom ogo­ny. Pew­nie też wy­krzy­kują ja­kieś świństwa, że się z głogiem ru­cham albo coś w tym sty­lu. Czuję wszech­obec­ne oczy. A prze­cież ta czer­wo­na smużka krwi płynącej po mo­ich białych raj­tu­zach, zno­wu za dużych o dwa nu­me­ry, to nie jest moja krew. To krwa­wi głóg or­gan­dy­no­wy w ko­lo­rze cha­mo­is, jak chciałaby bab­cia, zażółco­ne­go pa­pie­ru.

Mama prze­dzie­ra się przez krza­ki. Pro­si, żebym wróciła. „Mam two­je Złote myśli”, po­krzy­ku­je, świecąc la­tarką. Czuję złość, bo zno­wu włożyła har­cer­ski mun­du­rek, wygląda w nim jak sta­ra druh­na. Dzi­wacz­nie, co mnie za­wsty­dza. Jesz­cze ją zo­baczą zna­jo­mi z mo­je­go roku! I na pew­no już prze­czy­tała ru­brykę Moja sym­pa­tia. Je­stem od niej szyb­sza. Rwę suk­nię, ciągnę z całej siły tren i ze strzępami pod­pi­na­nej or­gan­dy­ny, unie­sio­nej ni­czym rufa białego stat­ku, biegnę po mchu, który z każdym kro­kiem robi się co­raz bar­dziej czer­wo­ny. Co­raz czer­wieńszy, aż wresz­cie za­czy­nam ro­zu­mieć, że to kara. Zno­wu nie zmówiłam mo­dli­twy o miłość do tych, którzy nas tra­pią. Rozglądam się, szu­kam w nagłym prze­rażeniu Ada­ma. Może gdzieś tu jest, wśród an­tra­cy­to­wych głogów? Weźmie mnie za rękę, jak nie­gdyś nad je­zio­rem, gdy się nie­bez­piecz­nie pośli­zgnęłam na mo­krym pomoście. Te­raz też czuję za­grożenie, choć gonią mnie tyl­ko dwa głosy. Głośniej­szy mamy, że obiad na sto­le, śle­dzie w śmie­ta­nie, z jabłuszkiem, jak lu­bisz – przy­mi­la się w ciem­ności. I spi­ke­ra. Trzeszczący jakąś bar­dzo złą no­winą, aż oj­ciec się żachnął. Od­sko­czył od ra­dia, jak­by mu ten ame­ry­kański spi­ker na­pluł do ucha. Cały oj­ciec, nasłuchać się, na­stra­szyć, nic nie robić...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: