Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra w uwodzenie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Maj 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gra w uwodzenie - ebook

Sir Mark Turner zyskuje sławę i majątek jako autor poczytnego poradnika o zaletach wstrzemięźliwości. Szybko staje się moralnym autorytetem i ulubieńcem salonów. Chociaż nie jest politykiem uchodzi za głównego kandydata do objęcia prestiżowej rządowej posady. Kiedy poznaje piękną wdowę, wykluczoną z towarzystwa Jessicę Farleigh, zauroczony, zamierza jej pomóc powrócić na salony. Nie wie, że Jessica została wynajęta przez politycznego adwersarza Turnera, aby uwieść i doprowadzić do upadku „najcnotliwszego dżentelmena Anglii”…

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-1278-6
Rozmiar pliku: 916 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Londyn, lipiec 1841 roku

Sir Mark Turner nie przypominał żadnego ze znanych Jessice cnotliwych mężczyzn.

Być może, zastanawiała się, różnica brała się stąd, że otaczał go wianuszek kobiet?

Nierówne szkła barowych okien skrywały szczegóły scenki, która rozgrywała się po drugiej stronie ulicy. Lecz nawet stojąc po kostki w rynsztoku, Jessica nie zobaczyłaby wiele więcej. Gęste zbiegowisko gapiów otoczyło go w niecałą minutę. Już z chwilą, kiedy sir Mark wyszedł przed dom naprzeciwko, woźnica przejeżdżającego powozu prawie osadził konie na zadach. Ze środka wystrzeliła parka młodych dam, popędzana przez podochoconą przyzwoitkę. Dwie matrony, które akurat przechadzały się przeciwległym chodnikiem, w jednej chwili nabrały zdumiewającego pędu i podkasawszy spódnice, przemknęły przez drogę, płosząc nadciągające cuganty.

Najstarsza wczepiła się szponiastymi palcami w połę szarego szynela sir Marka, ale nie ona jedna chciała go choćby dotknąć. Ze wszystkich stron tłoczyły się na niego kobiety; w tłumie zapodział się nawet jeden mężczyzna z tyleż modną, co groteskową błękitną rozetką na kapeluszu. Jessica nie mogła dostrzec dżentelmena, który był powodem tego zamieszania, poza okazjonalnym błyskiem złotych włosów i, tu i ówdzie, kawałkiem szarego płaszcza. Pomimo to oczyma duszy widziała go nadzwyczaj wyraźnie: olśniewał na prawo i lewo swoim słynnym uśmiechem, który, uwieczniony w drzeworycie, wielokrotnie ukazywał się na łamach poczytnych gazet. Był to śmiały i ujmujący uśmiech najbardziej wziętego kawalera Londynu.

Jessice nie zależało, żeby przyłączyć się do zbiegowiska. Nie dysponowała książeczką na autografy, a kobieta jej pokroju nie była w takim towarzystwie mile widziana.

Sir Mark świetnie sobie radził z tłumem. Nie pławił się w zachwytach, czego wielu znajomych Jessiki za żadne skarby by sobie nie odmówiło, ale też nie sprawiał wrażenia onieśmielonego. Panował nad entuzjazmem tłuszczy z łagodną stanowczością, rozdawał autografy własnym piórem i ściskał ręce, niestrudzenie przedzierając się do swojego powozu u zbiegu ulic.

Na hasło „cnotliwy” przychodzili na myśl Jessice młodzieńcy o twarzach upstrzonych pryszczami albo jąkający się okularnicy. Na pewno nie nazwałaby tak gładko ogolonego blond dżentelmena o wyrazistych rysach. Nie pomyślałaby o wysokim mężczyźnie, którego uśmiech potrafił rozjaśnić pochmurny dzień. Wszystko to świadczyło dobitnie, że Jessica nie miała o cnotliwości zielonego pojęcia.

Nie było to dla niej zaskoczenie; przez lata spędzone w Londynie nie spotkała nikogo cnotliwego.

Siedzący obok niej George Weston parsknął pogardliwie.

– Popatrz tylko na niego! – rzucił drwiąco. – Paraduje po ulicy jak po swojej posiadłości!

Jessica przeciągnęła palcem po szybie. Prawdę rzekłszy, brat sir Marka, świeżo upieczony książę Parford, istotnie posiadał tu połowę budynków. Jessica uznała jednak, że irytowanie Westona byłoby co najmniej nieuprzejme – już sama obecność sir Marka groziła mu apopleksją.

Można było odnieść wrażenie, że gdy tylko sir Mark kichnął, londyńskie kroniki towarzyskie rzucały w miasto wydania specjalne. Wcale nie była to wielka przesada; nieraz Jessica mijała gazeciarzy z naręczami pism, których tłuste nagłówki głosiły przez wszystkie szpalty: „Sir Mark – czy grozi mu choroba?”.

– Pewnie mu się zdaje, że mając księcia za brata… – Weston splunął – i przychylność królowej, może obnosić się z wyższością między lepszymi od siebie. Słyszałaś, że rozważają jego kandydaturę na komisarza?

Rzuciła mu przeciągłe spojrzenie, ale uznała, że nie warto go denerwować. Weston wystarczająco łatwo sam się wprawiał we wściekłość.

– Wszystko miał zawsze podane na tacy – gderał dalej George Weston. – Nie musiał o nic walczyć. Rozpychałem się łokciami, aż sobie skórę zdarłem. Stołek Lefevre’a miałem praktycznie w kieszeni. I co? Teraz Turner może go dostać w prezencie!

Sir Mark przedarł się właśnie do swojego powozu. Jego pożegnalny uśmiech objął wszystkich wokoło, sięgnął nawet siedzących w barze. Jessicę doszły okrzyki zawodu, kiedy lokaj zatrzasnął za nim drzwiczki.

– Nie pojmuję, w jaki sposób stał się pupilkiem Londynu! – Weston wylewał dalej żółć. – Uwierzyłabyś, że go wybrali nie dla doświadczenia w administracji – bo go nie ma – ale dlatego, że chcą zyskać poparcie? A skąd nagle on wytrzasnął poparcie? Przecież pasje prawdziwego dżentelmena ma w głębokim poważaniu!

Jessica domyśliła się, że Weston mówi o pijaństwie i rozpuście.

– Napisał książkę – odrzekła Jessica, kładąc ręce na kolanach. Niedomówienie mogło się jej najlepiej przysłużyć. – Chwilowo jest popularna.

– Nawet mi nie wspominaj o Przewodniku dżentelmena! – warknął Weston. – Ani o przeklętej Gwardii Kawalerów Czystości! Ten człowiek jest jak zaraza w moim domu.

Nim sir Mark mógł się niepostrzeżenie oddalić, lokaj musiał uprzejmie rozegnać zbiegowisko sprzed koni. Powóz był już zamknięty, ale w bliższym oknie Jessica widziała jeszcze sylwetkę bohatera tego zbiegowiska. Zdjął kapelusz i pochylił głowę w wyrazie znużenia i rozpaczy.

Zatem te wszystkie uśmiechy i poklepywania po plecach były fałszywe – utwierdziła się Jessica. Była to dla niej sprzyjająca okoliczność. Człowiek zdolny do podtrzymywania jednej fasady chętnie budował następną. Skoro jego wychwalana moralna wyższość była tylko na pokaz, Jessiki nie czekało dużo pracy.

A rozpacz, jaką napawało go uwielbienie tłumu, świadczyła wymownie, że zasługuje na pohańbienie. Koniec końców, tą walutą zawsze się płaci za popularność.

Niemniej jednak dziełko sir Marka było niezwykle poczytne. Poznała je królowa i nadała autorowi tytuł szlachecki w uznaniu zasług krzewienia rycerskości. Książka stała się nieodzownym elementem każdej szanującej się biblioteczki w Londynie. Czytywano ją w salonach, cytowano w niedzielnych kazaniach. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu został wydany kieszonkowy wybór z Praktycznego przewodnika cnotliwego dżentelmena, aby panie z dobrego towarzystwa nie musiały się rozstawać z ulubioną pozycją. Modne stało się wręcz wszywanie w halki tajemnych kieszonek przeznaczonych specjalnie na ten cel.

Jessicę bawiło, że porządne panienki chowały Przewodnik cnotliwego dżentelmena tak blisko nagich ud, jak tylko zdołały.

Co prawda nie tylko kobiety go uwielbiały. Niekiedy Jessice się zdawało, że połowa mężczyzn w Londynie ślepo się na nim wzorowała. Na każdej ulicy widać było błękitne rozetki, a spotkania naśladowców oznajmiały niby tajemne uściski dłoni. Sir Mark dokonał niemożliwego. Czystość była w modzie.

Weston też patrzył przymrużonymi oczami na odjeżdżający powóz. Stangret trzasnął z bicza i zaprzęg ruszył wolnego stępa, roztrącając zbiegowisko.

– Chyba nie zaprosiłaś mnie tutaj tylko po to, żebyśmy rozmawiali o tym nędznym Marku Turnerze? – Zanurzył wzrok w jej dekolcie. – Mówiłem ci, że się za mną stęsknisz, Jess. Opowiedz mi o tej swojej… propozycji.

Wziął ją za ramię. Jessica zacisnęła zęby, ale zdołała się nie skrzywić na dotyk jego palców. Nie cierpiała tego zdrobnienia. Przypominało imię sokolicy, którą schwytał, uwiązał i której zamknął oczy na świat. Dawał jej namiastkę wolności tylko wtedy, gdy była mu potrzebna. A ona nie miała sił, żeby mu się przeciwstawić.

Kiedyś, obiecała sobie w duchu. Może już niedługo…

Nie był to chwilowy opór. Włożyła w te słowa całą siłę, jaka pozostała jej niemal zgaszonej nadziei.

Pół roku temu posłałaby go do wszystkich diabłów. Wtedy zdawało się jej, że już nigdy nie będzie musiała mieć z nim do czynienia. Jeśli teraz jej plan się powiedzie, uwolni się od Westona i opuści Londyn na zawsze.

Usiadła w krześle, które jej wskazał, sam zajmując miejsce u szczytu stołu. Nigdy go naprawdę nie kochała, ale przez jakiś czas nie był przykrym towarzyszem. Niezbyt hojnym ani też szczególnie wymagającym. Dbał o nią i opiekował się nią. Nie musiała przy nim zbyt wiele udawać – nie życzył sobie fałszywych przejawów uczucia.

– Mam zadzwonić po herbatę, Jess? – zapytał.

Jessica zacisnęła palce na lepkiej krawędzi stołu. Z każdym oddechem powietrze paliło jej płuca. Przez chwilę zdawało się jej, że wznosi się coraz wyżej i wyżej, a Weston staje się coraz mniejszy. Rzeczywistości nie udało się jednak zaczarować.

– Żadnej herbaty – zdołała tylko szepnąć.

– Och, racja! – Zerknął na nią. – Całkiem zapomniałem! Jeszcze się z tym nie uporałaś?

Jessice zdawało się, że życie kurtyzany będzie stopniowo odciskało na niej piętno. Że ma przed sobą jeszcze najmniej dziesięć lat, nim jej uroda zblednie na zawsze.

Lecz już pół roku temu życie stało się dla niej nie do zniesienia, przy jednej zaledwie filiżance herbaty. Milczała. Weston ciężko westchnął i rozwalił się w krześle.

– Więc czego sobie życzysz? – zapytał.

Łatwo było ująć to w słowa: Jessica życzyła sobie znowu poczuć na twarzy ciepłe promienie słońca. Nim nadeszła wiosna, nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest z nią źle. Kiedy wyszła na dwór – gdzie bez mała wypędziła ją przyjaciółka – nie poczuła absolutnie nic. Żadnego ciepła na skórze, żadnego w sercu. Nie było jej zimno, ale wiosenne słońce nie ogrzało jej ani trochę.

Ten oto mężczyzna uczynił z niej granitowy posąg, była jak skamieniała do szpiku kości. Bez uczuć ani nadziei. Bez przyszłości.

– Nie po to tu jestem – odparła stanowczo.

Chciałaby już nigdy nie spełniać zachcianek żadnego mężczyzny. Tak długo zmuszała ciało do kłamstw, że teraz nie potrafiła znaleźć drogi do swoich prawdziwych pragnień, pozbyć się mroku ze swojej duszy i brudu z życia. Była jak jastrząb na uwięzi, paliła się do lotu.

– Oferujesz nagrodę za uwiedzenie sir Marka Turnera.

Zdumienie Westona nie miało granic. Na moment zapomniał nawet oddychać.

– Skąd wiesz, że to ja? Zachowałem wszelkie środki dyskrecji. – Zerknął na nią podejrzliwie. – Sprawa miała być załatwiona po cichu. Nic mi nie przyjdzie z jego dyskredytacji, jeśli sam stracę przy tym reputację.

– Wystarczyło trochę popytać. – Jessica wzruszyła ramionami. – Między kurtyzanami nie ma tajemnic.

– Nawet elita londyńskich dziwek nic nie wskórała. A trzysta funtów jest ciągle w mojej kieszeni. Tylko mi nie mów, że sama chcesz się na niego porwać, Jess.

Jessica nawet nie mrugnęła.

– A więc taki to plan! – Weston się skrzywił. – Oczywiście! Nie znalazłaś jeszcze nowego protektora. Jess, jeśli jesteś w takiej desperacji, mogę cię przygarnąć.

Jessica sądziła, że po tym, co jej zrobił przed pół rokiem, taka propozycja powinna napawać ją grozą. Tymczasem był to tylko jeden więcej cierń w jej ponurym życiu.

Może powinna domagać się sprawiedliwości. Może powinna pragnąć zemsty albo przynajmniej zadośćuczynienia za jałową pustkę, którą pozostawił w jej duszy. Lecz już wiele lat temu pojęła, że sprawiedliwość nie obejmuje takich kobiet, jak ona, i że ich krzywdy nigdy nie zostają wynagrodzone. Bywa tylko niekiedy, że w mrocznej gęstwinie trafia się wąska ścieżka i przy nieludzkiej wytrwałości można uciec od strasznego losu.

– Tak się akurat sprawy mają – odparła – że mam coś, czego żadna z nich nie miała.

Weston potarł podbródek.

– No to wykrztuśże to.

Desperację, pomyślała.

– Informację – odrzekła na głos. – Sir Mark zamierza spędzić nadchodzące lato w domu swojego dzieciństwa, w małym miasteczku targowym zwanym Shepton Mallet. Myślę, że pragnie na jakiś czas uciec od popularności. Nie będzie go cały czas otaczał wianuszek wielbicielek. Zamieszka w małym i odosobnionym domu, a nie w posiadłości brata. Będą mu tylko niekiedy usługiwać wieśniacy.

– To wcale nie jest wielka tajemnica.

– Ale z dala od czujnej gawiedzi znacznie łatwiej ulegnie pokusie. Tu, w Londynie, nigdy się na to nie zdobędzie. Wszyscy go obserwują i ma zbyt wiele do stracenia. A tam…? – Jessica zawiesiła sugestywnie głos. – Chciałabym przynajmniej spróbować.

– Skoro wiesz, że złożyłem ofertę, znasz pewnie jej warunki. Uwiedź go. Sprawa musi być do udowodnienia, bo żadne pomówienia dotąd nie poskutkowały. Masz zdobyć jego pierścień. Następnie zrelacjonujesz swoje przeżycia na łamach dzienników towarzyskich i zrujnujesz jego reputację. Potem pieniądze będą twoje.

Położyła palec na ustach.

– Włożę w to więcej niż tylko jedną noc pracy. Będzie musiał uwierzyć, że jestem wolna i choć nie dość dobrze sytuowana, by miał mnie pojąć za żonę, to jednak dostatecznie, żeby spędzać ze mną miło czas. Potrzebny mi dom na wsi i służba. – Jessica miała zaledwie tyle oszczędności, żeby podjąć jedną jedyną próbę. W przypadku porażki pozostałoby jej tylko znalezienie następnego opiekuna. Wpatrywała się zawzięcie w blat stołu. – Chcę trzy tysiące.

Ta suma wystarczyłaby do nabycia domu na wsi, gdzie nikt by jej nie znał, i rozkoszowania się ciepłem każdego pogodnego poranka. Mawiano, że czas leczy rany – Jessica miała gorącą nadzieję, że pewnego dnia znów poczuje coś oprócz przerażającej pustki.

Weston klasnął w dłonie.

– No proszę! Córka pastora nauczyła się targować! Przyznaj, Jess, że to ja cię stworzyłem. Masz u mnie dług.

Istotnie, miała u niego dług. Oszukał ją nie raz, ale dwa razy. Nie mogła jednak liczyć na zemstę. Chciała tylko przetrwać.

– Trzy tysiące – powtórzyła niewzruszenie.

– Tysiąc funtów – zareplikował. – Zniszcz sir Marka, a uznam, że zasłużyłaś.

Jessica nie zamierzała się poddać, choć była już bliska apatycznego otępienia. Pragnęła jedynie dobrze sprzedać to, co pozostało z jej duszy.

– Półtora – odrzekła. – I ani pensa mniej.

– Zgoda. – Weston wyciągnął rękę, jakby naprawdę oczekiwał uścisku. Na mgnienie oka Jessica zamarzyła, że złapie pogrzebacz, który akurat leżał na podorędziu, i zgruchocze mu ramię. Weston upadłby na kolana… lecz siła zmyślonego ciosu wyrwała ją z rozkosznej wizji.

– A więc zgoda – przypieczętowała umowę i podniosła się zza stołu.

Wyciągniętej ręki jednak nie uścisnęła.ROZDZIAŁ DRUGI

Shepton Mallet, dwa tygodnie później

Nareszcie spokój.

Ta myśl towarzyszyła sir Markowi całą drogę z domku leżącego na północ od Shepton Mallet do samego miejskiego ryneczku. Nie zwracał niczyjej uwagi bardziej niż jakikolwiek inny nieznajomy, który pojawiłby się rankiem na targu. Zasłużył jedynie na kilka skinięć głową i parę przeciągłych spojrzeń. Nie utworzyło się żadne zbiegowisko, nie towarzyszyły mu przerażające okrzyki mdlejących niewiast. Nikt też nie deptał mu po piętach, choć nie otaczał go tuzin strażników.

Potrzebował spokoju i anonimowości, żeby przemyśleć propozycję stanowiska w Komisji Praw Najuboższych. To miejsce dawało mu potrzebne wytchnienie.

Przystanął na rynku. Nikt go nie zaczepił. Już jutro prostokątny plac mieli zapełnić nawołujący rzeźnicy i serowarzy. Dzisiaj panowała radosna cisza, pojawiło się zaledwie kilku przypadkowych przechodniów.

Mark wychował się tutaj. Znał dobrze historię miasteczka – najnowszą, dawną, nawet starożytną. Karczmę przy rynku wybudowano wieki przed narodzinami Marka. Pod antycznymi łukami na środku placu schroniła się starowinka. Krzyż Targowy był dziwaczną konstrukcją: połączeniem gotyckich wieżyczek i sześciokątnej kamiennej altany. Najwyższa z wieżyczek była zwieńczona krzyżem. Budowla sterczała samotnie z morza kocich łbów jak zagubiony kuzyn kamiennego kościoła na rogu.

Dwie dekady, jakie upłynęły od wyjazdu Marka, odmieniły miasteczko. Koledzy z dzieciństwa zdążyli dorosnąć. Po drodze mijał dawniej prosperującą przędzalnię – została z niej tylko wypalona skorupa ścian. Te nieliczne różnice podkreślały, jak wolno biegł tu czas. Shepton Mallet było bardzo daleko od rozgorączkowanego Londynu. Nie znało pośpiechu. Nawet owce zdawały się beczeć z nonszalancją, której brakło ich podmiejskim kuzynom.

Na krańcu placu zebrało się kilkoro mieszkańców. Rozmawiali. Mark nie rozróżniał słów, dobiegła go tylko szorstka melodyka wiejskiej gwary z Somerset, intonacja, która z daleka przypominała mu dzieciństwo.

Minęło dwadzieścia lat, odkąd ostatni raz postawił nogę w rodzinnym miasteczku. Zgubił akcent. Jego własna mowa wydała mu się zbyt ostra i szybka, stał się obcym we własnym domu. Londyn pędził w rytm tłoka i pary; Shepton Mallet sunęło przez życie niespiesznie, jak kroczy bydło do obory w ciepły letni wieczór.

Gdyby ktoś tutaj poznał jego nazwisko, wspomniałby raczej jego matkę. Albo nawet ojca, którego on sam wcale nie pamiętał. Mark stanąłby przed ich oczami jako chudy i blady chłopiec towarzyszący matce podczas prac dobroczynnych.

Nawet by nie pomyśleli o sir Marku Turnerze, który otrzymał z rąk królowej Wiktorii tytuł szlachecki w uznaniu za Przewodnik dżentelmena. Nie zobaczyliby nad jego głową żadnego nimbu.

Dzięki Bogu udało mu się od tego uciec.

Rozejrzał się nieśpiesznie wokoło. Był wczesny czwartkowy poranek. Rynek wyglądał jak zawsze. Te same stare stragany z nieheblowanych bali, które pewnie służyły od wieków, bo nikt nigdy nawet nie pomyślał, żeby je wymienić. Od zarania dziejów nazywano je kramami. Możliwe, że wiekiem dorównywały gospodzie.

Mark uśmiechnął się do swoich myśli. Nikogo nie obchodziło, kim jest człowiek, który zaledwie na mgnienie oka zawitał w tej niekończącej się opowieści.

– Sir Mark Turner?

Mark obrócił się ze zdziwieniem i stanął twarzą w twarz z korpulentnym jegomościem, który uniósł rękę w niepewnym, powitalnym geście. Czarna sutanna i biała koloratka zdradzały stan duchowny.

Pastor opuścił dłoń.

– Nazywam się Aleksander Lewis, jestem proboszczem parafii pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła. Nie ma powodu do niepokoju, oczekiwałem pana przybycia, odkąd rozeszła się wieść, że książę, brat pana, nabył stary dom Tamishów.

Nie chodziło o dom Tamishów, lecz Turnerów. Sir Mark był skłonny jednak wybaczyć tę nieścisłość, bo obecny proboszcz należał najwyraźniej do nielicznych nowości w Shepton Mallet. Był też naturalnie zainteresowany każdą nową twarzą w swojej parafii, a nie forpocztą rozszalałego tłumu. Uświadomiwszy to sobie, Mark poczuł się nieco swobodniej.

– Słyszałem o pana rodzinie od mego poprzednika – wyjaśnił Lewis. – Witam z powrotem w Shepton Mallet.

Mark pojął, że przypadła mu rola syna marnotrawnego, który wraca w rodzinne strony. Z radością przyjął tę odmianę.

– Miasto prawie wcale się nie zmieniło – zauważył. – Ale ojciec jest z pewnością dobrze poinformowany. Co się ostatnio wydarzyło ciekawego?

Zgodnie z przewidywaniami Marka pastor nie potrzebował szczególnej zachęty, żeby podzielić się najnowszymi plotkami. Potok słów, którymi go zalał duchowny, wymagał tylko częściowej uwagi. Obaj doskonale wiedzieli, że jedyną zmianą, jaka następowała w Shepton Mallet, był powolny rozkład opuszczonych warsztatów tkackich.

– Pojawił się jednak promyk nadziei. – Pastor podsumował przydługi monolog o miejscowym rzemiośle. – Rozbudowuje się fabryka obuwia. Na dokładkę producenci krepy nie nadążają z zamówieniami. Odkąd jej wysokość nabyła u nas jedwabną tkaninę na suknię ślubną, zjawia się coraz więcej patronów.

Oto, jak wyglądało życie miasteczka. Ostatnia wiadomość nie była żadną nowością, bo królewskie zaślubiny odbyły się przed ponad rokiem; wciąż był to jednak najważniejszy temat rozmów.

Mark nie żałował wyboru. Być może doszły tu słuchy o jego książce i nadaniu szlachectwa, ale nie czekały na niego szalejące tłumy. Mieszkańcy mieli swoje sprawy.

Miał wręcz przeczucie, że uznają go za człowieka, a nie współczesną wersję świętego męża i dadzą mu prawo do niedoskonałości i błędów.

– Zapewniam pana – ciągnął proboszcz – że wszyscy żywią tutaj wobec niego ogromną wdzięczność.

Był to pierwszy dysonans w sielankowym marzeniu sir Marka.

– Wdzięczność? – zdziwił się. – Wobec mnie? Ale czym sobie na nią zasłużyłem?

– Cóż za skromność! – Lewis uśmiechnął się szeroko. – Nie ma cienia wątpliwości, że waszemu wstawiennictwu zawdzięczamy uwagę jej wysokości.

Poklepał Marka w klapę marynarki. Nie był to poufały gest. Nabożny dotyk przywodził na myśl zanurzenie opuszek w kropielnicy.

– Och, nie! – sprzeciwił się Mark. – Nic podobnego! Nie można przykładać takiej wagi…

– Jesteśmy ogromnie zobowiązani. Bóg jeden wie, jak byłoby nam w Shepton Mallet ciężko, gdyby upadły zakłady jedwabnicze.

Lewis rozłożył szeroko ramiona, a Mark rozejrzał się chyłkiem wokoło. Tak jak się obawiał, nieliczni obecni na rynku przyglądali się im z rosnącym zaciekawieniem. A przecież przybył tutaj, żeby uciec od zainteresowania, a nie zdobywać nowych wielbicieli.

– Nasze miasteczko tak wiele panu zawdzięcza. Wszyscy nie mogą się doczekać, aż pana oprowadzę i zapoznam ze wszystkimi. Zacznę zaś od przedstawienia pewnego wyjątkowego młodzieńca.

Lewis skinął ręką i od Krzyża Targowego oderwała się oparta o ścianę postać. Na pierwszy rzut oka mężczyzna okazał się tylko bardzo wysokim chłopcem. Raz prawie się potknął o swoje własne szczudłowate nogi.

Młodzieniec nie mógł mieć więcej jak siedemnaście lat i był dobrze ubrany. Na głowę nasadził cylinder, który co chwilę poprawiał niepewny, czy dobrze leży. Tutejsza młodzież zwykle nosiła berety.

– Sir Marku – rzekł Lewis z wielkim namaszczeniem osoby duchownej – proszę pozwolić, że panu przedstawię pana Jamesa Tollivera.

James Tolliver przypiął do swego cylindra błękitną wstążkę misternie uformowaną w kształt róży. Mark całkiem podupadł na duchu. Tylko nie błękitna róża! – błagał, licząc na cud. Być może ozdoba była przypadkowa; może przywiózł ją z Londynu handlarz, który nie dbał o jej znaczenie. Alternatywa była dla Marka zbyt straszna, by o niej myśleć.

Tolliver przyglądał mu się niestety szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. Mark znał to spojrzenie – wzrok przepełniony zachwytem. Tolliver wyglądał, jakby dostał na Gwiazdkę kucyka i nie mógł się doczekać pierwszej przejażdżki.

A rola kucyka przypadła Markowi. Nim zdążył zaprotestować, jego dłoń została schwytana w gorącym uścisku.

– Czterdzieści siedem, sir! – pisnął Tolliver.

Mark popatrzył niepewnie na rozentuzjazmowanego młodzieńca. Chłopak wyrzucił z siebie te słowa, jakby miały szczególne znaczenie.

– Czterdzieści siedem… ale czego? – zapytał.

Czterdzieści siedem wielbicielek, które w uniesieniu są gotowe wdeptać go w bruk? Jeszcze czterdzieści siedem miesięcy, nim zostanie zapomniany?

Tolliverowi zrzedła mina.

– Czterdzieści siedem dni – wyjaśnił, spuszczając wzrok.

Mark pokręcił głową w zmieszaniu.

– Nawet biblijna powódź tyle nie trwała, a do świętego Michała trzeba będzie zaczekać dłużej… – próbował się wykpić Mark.

– Dzisiaj mija czterdziesty siódmy dzień czystości, proszę pana. – Tolliver zmarszczył czoło. – Czy nie tak witają się członkowie GKC? Założyłem lokalny oddział i bardzo chciałbym robić wszystko tak, jak należy.

Zatem rozeta nie trafiła na cylinder przypadkiem. Mark zdusił jęk. Miał płonną nadzieję, że GKC ograniczało swój zasięg do Londynu. W mieście nie było końca jego zażenowaniu, kiedy napotykał błękitne rozetki i widywał ich cotygodniowe spotkania. Nie wspominając już o tajnych znakach. Bez przerwy ktoś próbował go uczyć tajnych znaków.

Dlaczego ludzie z każdego sensownego pomysłu muszą sobie robić ekskluzywny klub wzajemnej adoracji? – pytał się w duchu. – Czemu nikt nie chce zwyczajnie i bez zadęcia robić, co do niego należy? I w jaki sposób on, Mark, wbrew swojej woli stworzył kolejną organizację z pretensjami?

– Nie należę do Gwardii Kawalerów Czystości – odparł znużony, usilnie łagodząc ton swoich słów. – Ja tylko napisałem książkę.

Tolliver osłupiał, jakby go kto huknął obuchem w ciemię. Zaraz się jednak otrząsnął i wyszczerzył zęby.

– A! Oczywiście! – mrugnął porozumiewawczo. – Jezus też nie należał do Kościoła anglikańskiego.

Proboszcz pokiwał z aprobatą głową na to niedorzeczne porównanie. Mark nie był pewien, czy wybuchnąć śmiechem, czy gorzko zapłakać.

Spokojnie wyjął dłoń z uścisku Tollivera.

– Mam ogromną prośbę – rzekł. – Porównywanie mnie do Jezusa Chrystusa jest…

Groteskowe, najłagodniej rzecz ujmując, dokończył w myślach Mark. Nie chciał jednak upokorzyć chłopca. Było też absurdalne, ale Tolliver miał dobre intencje. Starał się. Trudno było Markowi gniewać się na chłopaka, który z całych sił walczył o zachowanie czystości, gdy wielu jego rówieśników traciło fortuny na walkach bokserskich i płodziło nieślubne dzieci.

Wystarczyła jednak chwila zastanowienia, by Tolliver zbladł jak ściana.

– To było bluźnierstwo – jęknął przytłoczony. – I to w obecności Marka Turnera! O Boże!

Mark postanowił przemilczeć, że właśnie dopuścił się następnego.

– Wierz mi, że wolno przy mnie popełniać błędy.

Tolliver uniósł z uwielbieniem oczy.

– Tak. Oczywiście! Powinienem był się domyślić, że masz w sobie, panie, dość dobroci, aby mi przebaczyć!

– Nie jestem świętym! Ja tylko napisałem książkę!

– Och, taka skromność! I wyrozumiałość! Jesteś dla nas wszystkich przykładem, sir!

– Ja też popełniam błędy…

– Naprawdę? Czy wolno mi zapytać, ile ty, panie, wytrwałeś?

Tolliver zrobił krok wstecz. Być może pojął niedelikatność pytania.

– Jestem pewien, że wszystko już opisano w gazetach – tłumaczył się – ale tak niewiele wiadomości tu do nas trafia. Tylko czasem, jak ktoś wróci z Londynu. To prawda, powinienem wiedzieć. Proszę, wybacz mi tę rażącą ignorancję.

Zatem nie chodziło raczej o takt. Jednak Mark nie chciał mu sprawić przykrości. Tym bardziej że istotnie napisał książkę o czystości. Westchnął i zastanowił się chwilę.

– Dziesięć tysięcy – odpowiedział. – Mniej więcej.

Chłopak zagwizdał z podziwu.

Mark jednak zdążył już stracić dobry humor. To mogło oznaczać koniec spokoju, na jaki tutaj liczył.

– Do twoich wielbicieli nie zaliczają się oczywiście wyłącznie mężczyźni, panie – wtrącił Lewis. – W niedzielę, po mszy, mam nadzieję przedstawić cię mojej córce, Dinie.

To też było do przewidzenia. Nie pierwszy raz ktoś usiłował go zeswatać z odpowiednią w jego mniemaniu kobietą. Mark nie miałby nic przeciwko poznaniu naprawdę odpowiedniej dla siebie kobiety. Lecz Tolliver spochmurniał i przestąpił z nogi na nogę, ustawiając się do Marka odrobinę bokiem. Nieufność i zakłopotanie zdradziły, że niespodziewanie ujrzał w swoim mentorze rywala. A skoro chłopak interesował się Diną, nic nie wskazywało na wyjątkowość sytuacji. Wszystkim zdawało się, że kryształowy Mark może być zainteresowany tylko kobietą, która…

– Jest naprawdę urocza – ciągnął niezrażony Lewis. – Skromna, cnotliwa i śliczna. Do tego posłuszna. Mógłbym przysiąc, że za męża pragnęłaby kogoś takiego jak wy, panie. Silnego, pewnego siebie mężczyznę. Do tego nie ma nawet szesnastu lat i można ją urobić wedle własnego gustu.

Zrozpaczony Mark zacisnął powieki. Okazało się, że wystarczy napisać książkę o czystości i nagle wszystkim się zdaje, że za żonę pragniesz mieć uległe dziecko.

– Mam dwadzieścia osiem lat – odparł chłodno Mark.

– Zatem jeszcze nie dwa razy więcej od niej! – uradował się proboszcz. Pochylił się i dodał poufałym szeptem: – Nie chciałbym jej wydać za starego capa.

Zerknął na Tollivera i dodał:

– Ani za szczeniaka, który sam nie wie, czego chce. – Podniósł głowę. – Do rzeczy. Wiem, że prowadzi pan kawalerski dom. Natychmiast zacznę planować rotację i jeśli każdego dnia umówimy podwieczorek i kolację, już za sześć tygodni pozna pan wszystkie najlepsze rodziny…

– Nie. – Nie było wyjścia, Mark musiał być obcesowy. – W żadnym wypadku. Przyjechałem tu w poszukiwaniu spokoju i samotności, a nie codziennych spotkań towarzyskich. A już na pewno nie spotkań dwa razy dziennie!

Lewis natychmiast zmarkotniał, a Mark poczuł się, jakby właśnie kopnął szczeniaczka. Dlaczego, ach, dlaczego tej książki nie pochłonęły odmęty zapomnienia jak tylu innych? – uskarżał się Mark w duchu.

– Raz na tydzień. Najwyżej – ugiął się, a proboszcz westchnął z nieskrywaną ulgą.

– To być może wystarczy. Jeśli tylko zorganizujemy większe wydarzenia. Może parafialny piknik? Tak, powinno się udać. Oj! – Lewis urwał swe rozważania i popatrzył na drugą stronę placu. Głos mu spoważniał. – W ten sposób będziemy mogli trzymać na dystans niechciany element.

Mark podążył za jego spojrzeniem. Wilgotne kramy zaszkliły się w promieniach słońca, które przedarło się przez chmury. Lecz Lewis nie podziwiał widoków – wpatrywał się w kobietę.

Z początku Mark spostrzegł tylko jej włosy, lśniące i hebanowe, upięte wysoko i opadające falami na ramiona, przykryte skrawkiem koronki, który tylko semantyczna gimnastyka pozwalała nazwać czepkiem. Dotąd Markowi się zdawało, że czerń jest pozbawiona koloru, ale na jej włosach światło iskrzyło wszystkimi kolorami tęczy. Miała piękne i wyjątkowo długie włosy. Uwolnione od spinek i szpil, musiały sięgnąć co najmniej ud. Uniesiony skrzydłami fantazji Mark czuł, że zanurza rękę w ich jedwabistej chmurze.

Poruszała się z wielką gracją, prawie unosiła się nad brukiem. Stąpając, karmiła wyobraźnię kształtem długich i smukłych nóg, które ukazywały się w muśnięciach zwiewnej spódnicy. Przystanęła naprzeciwko gospody. Choć targ miał się rozpocząć dopiero jutro, zieleniarz zbierał już swoje towary na rano. Zerknęła na stragan. Krytyczna ocena główki kapusty była w jej wykonaniu czystą poezją.

Dopiero wtedy Mark dostrzegł, czym wywołała taki wstrząs u proboszcza. Sukienka była w najbledszym odcieniu różu, ale przepasała ją w talii wiśniową wstążką. Inne wstążki, wplecione w gorset, przyciągały uwagę do krągłości piersi. Co prawda, nie były wcale konieczne; figurę miała oszałamiającą. Ani nazbyt szczupła i delikatna, ani też przesadnie obfita. Lecz przy niej wszystkie inne kobiety zdawały się nieproporcjonalne.

W sercu Marka zabrzmiała tęskna nuta. Dlaczego nikt nie stara się mnie poznać z takimi kobietami? – myślał rozżalony.

W Londynie przyciągałaby nawracające spojrzenia raczej podziwu i ciekawości aniżeli pogardy. A tutaj? Mieszkańcy Shepton Mallet musieli być w nie lada kłopocie, jak zareagować na kobietę tak zjawiskową i prowokującą zarazem. Mark nie miał z tym problemu – wyzywająca sukienka oznaczała żądanie uwagi.

Mark zaś nie lubił być nagabywany. Odwrócił wzrok i popatrzył na Lewisa.

– Tak – rzekł w zamyśleniu kapłan. – To pani Farleigh.

Wyniosły ton pastora wskazywał, że pani Farleigh jest w miasteczku niemile widziana, ale jego postawa wyrażała całkiem inne emocje. Patrzył za nią zachłannie spod przymrużonych powiek.

– Proszę na nią popatrzeć!

Mark nie posłuchał. Zbudował w umyśle szklany mur – przejrzysty, ale nie do przebicia. Z każdym oddechem przypominał sobie, kim jest, przypominał sobie, w co wierzy. Każdy oddech był kolejną przezroczystą cegłą w murze, którym otoczył żądzę, zanim zdążyła zamienić jego życie w piekło. Był panem swoich przywar; nie mogły go do niczego zmusić.

Żadne potrzeby, pragnienia, a już na pewno żądza nie miały nad nim władzy. Dopiero kiedy odzyskał pełną kontrolę, podniósł wzrok. Chociaż odrzucił od siebie głupawe słabości, pani Farleigh pozostała dla niego piękna.

– Przybyła tu ponad dwa tygodnie temu. Jest wdową, ale niewiele więcej o niej wiadomo. Unika przeszłości, bo pewnie to dla niej korzystne. Wystarczy na nią spojrzeć, a wyobraźnia sama podsuwa, czego się dopuszczała.

Pastorzy mieli najwyraźniej pełne prawo do lubieżnych fantazji. Mark jednak nie chciał zgłębiać tego tematu i postanowił milczeć. Tymczasem pani Farleigh zerknęła na nich i zwróciła uwagę na Marka. Nie zdradziła żadnych emocji – na jej ustach nadal gościł ten sam nikły, tajemniczy uśmiech.

Pomimo to, i pomimo całej szklanej fortecy, Mark poczuł w sobie lekki dreszcz elektrycznego wyładowania, jakby tuż obok trafił piorun. Piękność ruszyła w jego stronę.

Zanim zdołała się zbliżyć, pastor wystartował w kurs kolizyjny, złapał ją pod ramię – i to bynajmniej nie w przyjaznym uścisku osoby duchownej ani nawet w upomnieniu. Dłoń Lewisa zanadto zbliżyła się do jej piersi.

Wystudiowany uśmiech pani Farleigh sugerował osobę światową, kreacja zdradzała kusicielkę. Lewis sugerował coś znacznie bardziej nieprzyjemnego. Ale gdy pastor jej dotknął, skrzywiła się na mgnienie oka jak rozzłoszczona kotka, a nie wzdrygnęła jak spłoszony łabędź. Ten ułamek sekundy zdradził, że jej natura odbiegała od pozoru wytwornej zmysłowości.

Mark poczuł znacznie większe zainteresowanie, niż mógł wywołać jakikolwiek dekolt czy figura.

Z oddali trudno było chwytać sens konwersacji i rozmówcy byli przekonani, że ich nie słyszy. Zatrzymali się jednak akurat po drugiej stronie Krzyża Targowego, a kamienie miały nadzwyczajną akustykę.

– Pani Farleigh – mówił proboszcz. – To nie jest dzień targowy i nie ma potrzeby, żeby się pani otwarcie obnosiła ze swoim towarem. Szczególnie że takich dóbr nikt tutaj nie kupuje.

Skrzywiła się na jego dotyk, ale oskarżenie o cudzołóstwo przyjęła bez mrugnięcia.

– Czcigodny pastorze – odparła równie łagodnie – „wszystko, co się sprzedaje w jatkach”…

Zawiesiła głos, a Mark bezwiednie dopowiedział w myśli: „jedzcie, o nic nie pytając dla spokoju sumienia”. Słowa obudziły wspomnienie sprzed dwudziestu lat. Recytował Pismo Święte, a matka wpatrywała się w ścianę za jego plecami, kiwając głową w takt muzyki, którą tylko ona sama słyszała. Słowa wypaliły się w jego pamięci z całą mocą kontrastu między słusznym a okrutnie niewłaściwym.

Lewis pokręcił głową.

– Nie rozumiem, o czym mówisz. Tutaj sprzedajemy ziarno. I trzodę.

A pani Farleigh uśmiechnęła się ociupinkę szerzej, zyskując w oczach Marka. Pastor, obłapiający ją prawy i szanowany członek tutejszej społeczności, nie zauważył, że nierządnica zaczerpnęła cytat z Biblii. Pani Farleigh podniosła rękę, chwyciła dłoń pastora jak zeschły liść w dwa palce i zdjęła ją ze swojej ręki.

– Nie będę ojca zatrzymywała – rzekła ze słodyczą. – Jestem przekonana, że niejedno wpadnie mu w oko. Być może niektóre z tych śliczności będą nawet istotnie na sprzedaż?

Odwróciła się, nie patrząc więcej w stronę sir Turnera. Proboszcz spoglądał za nią z założonymi rękami, manifestując niezadowolenie. W końcu podszedł do Marka.

– Zrobione – rzekł egzaltowanym tonem, zacierając ręce. – Proszę się nie obawiać, panie. Nie pozwolimy, żeby takie jak ona się wam naprzykrzały.

Mark popatrzył jeszcze w stronę straganu, gdzie oddalała się pani Farleigh. Przy wstążkach jej sukienki buraki wypadały blado. Prócz niej całe miasto było jak wyblakła, stara akwarela.

Mark zaś nie uważał się za świętego, jedynie dochowywał czystości. I tylko się niewinnie przyglądał.

Pani Farleigh zdążyła się pokazać jako kobieta mocnych kontrastów, nieustępująca śmiałością kolorom swojej sukni. Napiętnowała hipokryzję proboszcza, a ten nawet nie zauważył. Mark był ciekaw, co by powiedziała, gdyby jemu popatrzyła prosto w oczy.

Dostrzegłaby świętego? Ikonę cnót?

A może ujrzałaby jego samego?

Ta druga możliwość była niezwykle pociągająca i zbyt wyraźna, aby o niej zapomnieć.

Mark nie lubił się okłamywać. Nie tylko się jej przyglądał. Chciał ją poznać lepiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: