Gracz - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Gracz - ebook
Oto opowieść, która zaczyna się i kończy na dachu najwyższego hotelu w stolicy. Historia Michała Tkaczyka – reprezentanta Polski i najlepszego piłkarza Syreny Warszawa. Futbol jest tylko tłem, Warszawa – cichym świadkiem zdarzeń. Deszczowy sierpień dla jednych będzie wskrzeszeniem, innym przyniesie łzy.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-180-0 |
Rozmiar pliku: | 822 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gracz – ścieżka dźwiękowa
Lykke Li – I Follow Rivers
Pezet – Gdyby miało nie być jutra
Rihanna – We Found Love
Selah Sue – This World
Sixto Rodriguez – Cause
Oasis – Wonderwall
David Guetta – Just a Little More Love
Wax Tailor – Seize the Day
The Streets – Blinded by the Lights
Gramatik – Somebody
Moby – Porcelain
Jorge Quintero – 300 Violin Orchestra
Eminem – Lose Yourself
Kanye West – Stronger
David Bowie – Let’s Dance
Mystic Diversions – Wave a Little Light
ATB – Behind
Gazzara – Spirit of Summer
Jessie Ware – Wildest Moments
Eldo – Połamany ludzikPOCZĄTEK POCZĄTKÓW
30 listopada 2012
Sprawa wydawała się dziecinnie prosta. Wystarczyła krótka bajeczka, dosłownie kilka małych kłamstw. Wie pan, że nie ma w stolicy lepszego miejsca na oświadczyny? Proszę, będzie taka szczęśliwa… Jeden niewinny uśmiech plus dwieście złotych łapówki.
Drabinka miała piętnaście szczebli. Nie za dużo, tak akurat, ale w obecnych okolicznościach wydawała się bardzo długą drogą na szczyt. Szczeble dzieliła spora odległość, blisko czterdzieści centymetrów, toteż należało wchodzić ostrożnie. Jeden zły ruch i runiesz plecami na zimne kafelki.
O godzinie 19.00 Michał Tkaczyk ukłonił się grzecznie strażnikowi, który tego dnia pełnił służbę i miał właśnie obchód na ostatnim piętrze najwyższego hotelu w centrum Warszawy. Znali się, to było ich drugie spotkanie. Wszystko zostało załatwione wcześniej.
Brodaty, barczysty facet, na oko sześćdziesiąt pięć lat, ubrany w czarno-żółty uniform, nie miał szczęśliwej miny, ale odwzajemnił ukłon, a raczej skinął jedynie porozumiewawczo głową. Popatrzył z dozą niepokoju zza starych fotochromowych okularów na zagubionego chłopaka.
– Tylko bez kłopotów, okej? – rzucił i pomyślał o żonie.
Tak bardzo chciał teraz być w domu, przy niej, ale musiał tyrać na nocną zmianę już od pół roku. Tego dnia wyjątkowo chciał mieć święty spokój. Poprzedniej nocy nie spał dobrze i, co nigdy mu się nie zdarzało, miał dziwne przeczucia. Wiele razy zastanawiał się, dlaczego jest tylko strażnikiem, ale odpowiedź była prosta: właśnie dlatego, że zawsze pragnął głównie świętego spokoju. Z tego powodu prawie nigdy nie ryzykował, nie dawał się porwać życiu, w sumie był taki jak wielu ludzi. Żył z dnia na dzień. Narzekał, ale ciągnął ten wózek.
– Jasne. Bez kłopotów – Michał przerwał jego myśli. Chłopak uśmiechnął się, próbując z całych sił nie okazać zdenerwowania. Był jeszcze młody, ale niełatwe życie zostawiło na jego twarzy swój ślad, dlatego strażnikowi wydawał się starszy.
– Acha, jeszcze jedno – spojrzał podejrzliwie na Michała. Wydawało mu się, że jest do kogoś podobny, ale na wieczornych zmianach wszystko się zlewa. Nie, ten wysoki, dobrze zbudowany gość, w czapce naciągniętej na oczy, był jednak kimś zupełnie obcym. Strażnik, na szczęście dla Tkaczyka, nie interesował się piłką. Oglądał tylko skoki narciarskie. Durni kopacze – zwykł mawiać, kiedy w telewizji widział migawki z futbolem.
– Tak? – zapytał chłopak, wyczuwając niepewność ochroniarza.
– Czy do oświadczyn nie potrzeba czasem drugiej osoby? Coś zmieniło się w tej kwestii w ostatnich latach?
– Zmiana planu! – młody mężczyzna wyszczerzył zęby. – Przyjdzie później, a wtedy, yyyy, a wtedy pan ją tu wpuści! Zwiększymy efekt niespodzianki! Mam nadzieję, że to nie jest wielki problem?
– Chyba nie – strażnik ostatecznie odpuścił sobie tanie śledztwo i schował dwa stuzłotowe banknoty do wewnętrznej kieszeni uniformu. Chociaż od początku cała historia wydawała mu się mocno podejrzana, to jednak rosnące luki w budżecie domowym i wspomnienie o własnych oświadczynach w latarni Rozewie trzydzieści pięć lat temu sprawiły ostatecznie, że darował sobie dalsze drążenie tematu.
Na wszelki wypadek nie wspomniał chłopakowi, że wczoraj byli tu jego koledzy i właściwie to oni przekonali go, by pozwolił na spektakularne oświadczyny. Ludzie lubią dzisiaj płacić za fanaberie. A że byli jeszcze bardziej hojni od Michała? Jak mają, to wydają – skwitował w myślach mężczyzna, który trochę zazdrościł chłopakowi, że ma taką fajną paczkę znajomych i tak się dopingują w dobrej sprawie, bo przecież oświadczyny to bardzo sympatyczna rzecz. Przyjdzie dziewczyna, on założy jej pierścionek, ona powie, że się zgadza, zejdą i po zawodach. Przynajmniej coś się dzieje.
Jakby na uspokojenie strażnika, Michał jeszcze raz uśmiechnął się bardziej naturalnie, pokazał mu pierścionek z brylantem i szyjkę butelki szampana, schowanej pod ciemnozieloną wiatrówką z River Island.
– No, no, tylko ostrożnie z tymi bąbelkami. Może zakręcić się w głowie – brodacza opuściły już wszelkie wątpliwości i sam zdobył się wreszcie na uśmiech.
Michałowi ulżyło. Nienawidził kłamać, ale okoliczności jak najbardziej tego wymagały. Wychowany w duchu prawdy czuł wyrzuty sumienia.
Metalowa klapa opadła z hukiem. Teraz nie było już odwrotu. Gdy pierwsze krople deszczu, grube i zimne jak ręce Wikinga, zaczęły chłostać jego twarz, pomyślał, jakim cudem strażnik mu uwierzył? Przez chwilę miał ochotę rzucić się temu człowiekowi w ramiona i krzyknąć: ratuj!, ale nie mógł tego zrobić. Wiedział, że musi trzymać nerwy na wodzy. Było już za późno na błaganie o litość. Znalazł się w punkcie, w którym nie ma odwrotu. Pod ścianą, tak się mówi, choć teraz bardziej wypadałoby powiedzieć: na dachu.
Odwrócił głowę i spojrzał raz jeszcze na zamknięty właz, który wyglądał, jakby miał twarz wykrzywioną w grymasie dezaprobaty. Tętnice Michała rozsadzała adrenalina, pulsowała mu w skroniach. Jego ręce zaczęły dygotać, bardziej z przejęcia niż z zimna. Zrobił kilka kroków w stronę krawędzi, ale od samej myśli, że może podejść bliżej, zakręciło mu się w głowie. Nie lubił wysokości, ironia losu. Dopiero teraz, kiedy dokonał już ostatecznego wyboru, chciał na przekór wszystkiemu przezwyciężyć jeden z większych lęków swojego życia.
Popatrzył na rozpościerający się przed nim widok. Był imponujący – pejzaż miasta, w którym zakochał się tak szybko, jak zakochiwał się we wszystkich dziewczynach. Dziewczyny – czy one będą płakać? Czy zatęsknią? Co powie Ona? Czy przyjdzie na pogrzeb? Kiedyś, razem z Nią, byli na tarasie widokowym Pałacu Kultury. Kraty, które go okalają, dawały mu wówczas poczucie bezpieczeństwa.
– To zabezpieczenie przed samobójcami – szepnęła mu do ucha i przytuliła się do jego pleców z całych sił, a on czuł, jak serce mu rośnie.
Kilkanaście lat wcześniej powiesił się jeden z kolegów Michała. W szkole niektórzy szydzili, nazywając go tchórzem. Miał całe życie przed sobą i poddał się już na wstępie. Tylko tchórz tak robi – mówił tata. Ale Michał wcale tak nie uważał. Wiedział, że aby wziąć sznur, zawiązać pętlę na szyi, przerzucić drugi koniec przez belkę pod sufitem, wejść na krzesło i zawisnąć, potrzeba nie lada odwagi.
Do jego mózgu dotarła potężna fala strachu. Zrozumiał, po co tu wszedł. Wiedział też doskonale, co tak naprawdę go tutaj zaprowadziło. Płakał, zaczął szlochać tak głośno, aż jego ciałem targnęły konwulsje. Ponury wieczór zdawał się być na to obojętny. Warszawa – miasto, w którym chamscy kierowcy nie wpuszczają innych samochodów na swój pas, a dziewczyny z Warszawy, które nie są z Warszawy, obejrzały Seks w wielkim mieście, ale nie wiedzą za bardzo, co z tym dalej zrobić. Przemykają pod ścianami z torebkami zawieszonymi na rękach, jakby właśnie wracały z pobierania krwi, licząc na to, że właśnie dziś spotkają księcia z bajki i on zabierze je na mojito. Tu każdy najbardziej ceni własny interes.
Wszystko dobiegało końca. Przez chwilę Michał pożałował, że nie został w domu i nie wziął po prostu garści tabletek uspokajających. Że nie wybrał takiej śmierci, cichej i spokojnej. Przecież wachlarz samobójstw jest taki szeroki. Chciał jednak choć raz w życiu być odważny. Tak bardzo pragnął przezwyciężyć strach przed dużymi wysokościami. Odejść z przytupem.
Spojrzał w dół i – o dziwo – nie zakręciło mu się w głowie. Odkorkował szampana i wzniósł toast w stronę zalanego deszczem miasta – InterContinentalu, malutkich autobusów, Wisły w której odbiciu tańczyły teraz małe światełka. Nerwowo uśmiechnął się przez łzy. Zimno odeszło, deszcz przestał przeszkadzać. Wasze zdrowie, zabiegane skurwysyny! – wzniósł toast w myślach. Połykał trunek łapczywie, aż poczuł w nosie łaskotanie bąbelków. Ostatni raz pił szampana w Sofii, znanym klubie go-go. Kosztował 1000 złotych, ale płacił ktoś inny. Tancerka miała na imię Esma. Czy są takie imiona? Czuł, że traci zmysły.
Tymczasem strażnik zaczął nerwowo spoglądać na zegarek. Odkąd chłopak zniknął na dachu, minęło dobrze ponad dwadzieścia minut. Nie zjawiła się żadna dziewczyna. Tylko jakaś para, prawdopodobnie biznesmen z Anglii w delegacji i luksusowa call-girl, przemknęła korytarzem do jednego z apartamentów. Strażnik odwrócił głowę i zauważył tylko doskonale wciętą w pośladki sukienkę wieczorową, bordową, bardzo drogą i idealnie skrojoną. Pięćset za godzinę – pomyślał i zacisnął zęby z zazdrości. Z innego pomieszczenia dobiegał stłumiony dźwięk, ale wprawne ucho mogło wychwycić brzmienia I Follow Rivers Lykke Li. Ochroniarz nie miał prawa tego znać. Wolał spokojne melodie z dawnych lat, a w domu na rozklekotanym komputerze często oglądał na Youtube stare „Koncerty Życzeń”. Na tym samym piętrze młodzi mężczyźni wynajęli apartament na wieczór kawalerski i odurzając się alkoholem, zabijali czas oczekiwania na dziwki i kokainę. Tak, Warszawa zdecydowanie była nocą bliższa filmom Smarzowskiego niż scenariuszom Łepkowskiej.
Ochroniarz robił się coraz bardziej nerwowy. Przeczuwał najgorsze. Nie chciał już czekać na rozwój wypadków i postanowił wejść na dach, by przegonić chłopaka. Szarpnął za uchwyt klapy, lecz ta, co nie zdziwiło go nawet specjalnie, ani drgnęła. Wziął stojącą w kącie gaśnicę i uderzył nią kilka razy o skobel. Czuł, jak po twarzy spływają mu kolejne krople potu. Wiedział już, że dał się nabrać. Przez chwilę pomyślał o tym, by wezwać kogoś z dołu na pomoc, ale zaraz potem przyszła druga myśl: a po co? Przecież nawet, jeśli chłopak skoczył, nawet jeśli, o kurwa (!), leci teraz w dół, można udawać, że dostał się tam bez czyjejkolwiek wiedzy.
Mężczyzna w uniformie bił się przez kilka długich chwil z myślami. Zjechać windą do hallu i postawić na nogi menedżerów hotelu? A może zostać tutaj i udawać, że nic się nie stało? Ktoś wszedł na dach, wielkie halo. Jak? Nie mam pojęcia, nie pytajcie, byłem akurat w drugim skrzydle, przecież się nie rozdwoję! Ochroniarz wiedział jednak, że taki tani kit nie przejdzie. Jeszcze raz pociągnął za uchwyt. Nic. Klapa – dosłownie i w przenośni. Koniec. Ma przejebane.
Tymczasem Michał zbliżył się do krawędzi. Zakręciło mu się w głowie, a szampan tylko wzmagał to uczucie. Światła miasta tańczyły setką ogników. Odwrócił głowę, ostatni raz, by spojrzeć na klapę – martwy, metalowy prostokąt, pomalowany żółtą farbą, dzielący go od świata, od życia, które przecież tak bardzo kochał. W jego oczach były już tylko szaleństwo i pustka. Jakby jeszcze zanim runie w dół, zanim z głuchym łoskotem uderzy o mokry chodnik, uszło z niego całe życie. Jakby jego dusza, znając plan, już pakowała się w pośpiechu i szykowała do ucieczki. Gdyby miał teraz przed sobą lustro, zobaczyłby kogoś, kogo mógłby nie poznać. Nie był sobą. Właściwie zostały tylko iskry w oczach, reszta zgasła. Patrzył daleko przed siebie, próbując przez gęste chmury dostrzec horyzont i myślami połączyć się z domem. Oddałby wszystko, żeby tam być. Żeby nie zrobić kariery, nie podbijać Warszawy. Zresztą, cóż to za podbój, skoro ma taki finał?
Nie chcąc myśleć o rodzicach i bracie, Michał przywoływał przyjemne wspomnienia – chciał, żeby było łatwiej. Podświadomość robiła jednak coś przeciwnego. Grzebała w starych kufrach z myślami, wyciągając najbardziej straszliwe, okrutne i ciemne sprawy. Chcąc odepchnąć złe myśli, przywoływał niespójne banały. Mama ma na imię Ewa, Cesc Fãbregas jest Hiszpanem, miałem kiedyś motorynkę... Do głowy przychodziły mu głupie rzeczy, chemia mózgu zmieniała się nieodwracalnie.
Pomyślał o Niej. Było mu wstyd, że tak to się kończy. Że nie zadzwonił i nie odezwał się słowem. Może kiedyś zrozumie, że nie mógł? Zrozumie. Przez chwilę wyobraził sobie, że tutaj jest. Zamknął oczy i pomyślał o wszystkich mądrych rzeczach, które od Niej usłyszał. O wszystkich dobrych chwilach, jakie z Nią spędził. I to go uspokoiło. Wyrównał oddech. Już się tak nie bał. Ścisnął w dłoni pierścionek, najmocniej, jak tylko się dało. Potrzebny był tylko jeden krok w próżnię. Zrobił go i jeszcze zdążył się uśmiechnąć. Nareszcie był wolny.
***
Kilkadziesiąt metrów niżej ludzie przemykali pod ścianami budynków. Tak jest zawsze, kiedy pada w dużym mieście. Tłum, w którym każdy chce anonimowo dotrzeć do miejsca przeznaczenia. To był dzień nogawek spodni brudnych od błota, dzień kałuż w autobusach, parasoli połamanych od wiatru, dzień kapturów. Ogólnopolski dzień anonimowości w szarej masie. Zimno. Byle do domu.
Mały, czarny punkcik w powietrzu nie miał prawa zostać przez kogokolwiek zauważony. Im bliżej był ziemi, tym stawał się większy, ale wciąż nikt go nie dostrzegał. Aż wreszcie rąbnął na chodnik. Ludzie zatrzymali się na moment, wyglądało to upiornie. Nikt nie krzyczał, postaci zamarły, jakby właśnie czczono jakieś ważne wydarzenie państwowe minutą ciszy. Żaden śmiałek nie miał odwagi spojrzeć w tamtą stronę. Każdy chciał wierzyć, że to jakiś worek z ubraniami, ale po co ktoś miałby wyrzucać go przez okno?
Pierwsza krzyknęła kobieta, obok której ciało przeleciało najbliżej. Miała sporo szczęścia, mogła przecież zostać zabita, przez przypadek. Niedawno w gazetach pisali, że na pewną kobietę spadł samobójca. Zginął na miejscu, a ona wylądowała na wózku. O tym Michał nie pomyślał.
Ta miała więcej szczęścia. Wrzasnęła z całych sił. Dźwięk, jaki z siebie wydała, był przerażający. Przeszył powietrze, zagłuszając przedwczesne kolędy dobiegające już ze wszystkich sklepów, i zdawał się być iskrą, która rozpaliła kolejne płomienie. Tak, chociaż na moment ludzie zapomnieli, jakie to mają wielkie problemy. Podwyżki cen biletów, domowe sprzeczki, seans kinowy, którego godzina nie bardzo im pasuje. Żaden z tych kłopotów nijak nie miał się do krwawej miazgi, która w istocie przypominała worek pełen ubrań. Świat na chwilę się zatrzymał, przynajmniej tutaj, na tym malutkim skrawku chodnika. Warszawa wydawała się teraz jeszcze bardziej mroczna i przerażająca. Czarne tło i kontury zastygłych w bezruchu, szarych postaci – upiorny był to widok.
19.15 – to nie jest idealny moment na samobójczą śmierć reprezentanta Polski. Wypada chyba powiedzieć: byłego reprezentanta, prawda? Jak dobrze pójdzie, policja da cynk i zdążą jeszcze o tym powiedzieć w „Wiadomościach”, ale będzie o to bardzo trudno. Na razie redaktorzy gazet i telewizyjni wydawcy siedzą sobie spokojnie w swoich biurowcach. Może wyskoczyli na kawę lub piwo? Ale za chwilę, już za parę minut, będą mieli roboty po uszy, zawrze jak w ulu. Jak nic będą ściągane posiłki, żeby dzwonić do psychologów, polityków, wszystkich tych mądrali, którzy gówno wiedzą, ale chętnie doradzą. Tylko o czym tu gadać? Był człowiek, nie ma człowieka.
19.16 – każda minuta na wagę złota. Najgorzej będzie, jak konkurencja zdąży. Prywatne stacje mają fundusze, by opłacić policję, państwowe tego nie zrobią. Kto będzie pierwszy? Kto przed innymi poda tę szokującą, wstrząsającą informację, która następnie zostanie powielona, przemielona, wypluta, wydalona przez wielki informacyjny odbyt? Będzie ważna aż do następnego samobójstwa, następnej katastrofy kolejowej, awarii samolotu, pomyłki premiera. Kto?
Samobójcza śmierć reprezentanta Polski, Michała Tkaczyka, piłkarza Syreny Warszawa, lat 23 – ale strzał, co za news! Prowadzący serwisy telewizyjne marzą o takim momencie, kto to wie, może nawet ktoś popłacze się na wizji? Nigdy nie będzie kryzysu złych wiadomości, tutaj trwa niekończąca się hossa. Świat jest jak wielki zakład pogrzebowy, w którym produkcja trumien nie ustaje. Praca wre całą dobę.
Niebieskie światła radiowozów rozświetliły kawałek nieba. Przechodnie poszli spieszyć się dalej.KONIEC KOŃCÓW
Ostatni dzień sierpnia, rok 2013
Wieczór był wyjątkowo ciepły. W większości mieszkań na warszawskiej Woli ludzie otworzyli szeroko okna balkonowe. Z kilku lokali dobiegał wyraźny głos z telewizora:
(…) Popatrzcie, jak czyni nas dumnymi. W świetle jupiterów, tutaj, na oczach całej Europy, dokonał rzeczy, zdawać by się mogło, niemożliwej. Cudowny, kapitalny występ i trzy przepięknej urody bramki. Kiedyś o Zbigniewie Bońku mówiło się „piękność nocy”, bo najlepsze mecze rozgrywał wieczorem, przy świetle jupiterów. Dziś tak samo możemy mówić o nim – głos komentatora szczerze łamał się ze wzruszenia. Myślę, że państwo, tak jak ja, czujecie się teraz choć trochę zaszczyceni, że zaprosił nas dziś na ten bal, spektakl z marzeń i snów, na to spełnienie pragnień milionów małych chłopców, zwieńczone realnym sukcesem. Jakże poplątane bywają ludzkie losy, ale jakże równie piękne bywają nagrody za cierpliwość, za ciężką pracę i właśnie on tego dzisiaj doświadcza. Był taki moment, kiedy upadł bardzo nisko, kiedy na chwilę się załamał, ale wrócił silniejszy, by znaleźć się na szczycie. I wreszcie – jest! Możemy go niemal dotknąć – uśmiechnięty, triumfujący, w końcu jego gole dały tej drużynie tak upragnione zwycięstwo. Liga Mistrzów, raj, bajka, niebo, po tylu latach oczekiwań, wreszcie ją mamy. Dla takich chwil warto żyć, proszę państwa, co ja będę tyle mówił, popatrzmy, jak zatracili się w tańcu zwycięstwa, żadne słowa tego nie zastąpią. To tyle na dziś, za wspólnie spędzony wieczór dziękuje państwu Artur Trojanowski, żegnam się już z państwem i oddaję głos do studia w Warszawie.
***
Policja otoczyła teren taśmą. Komisarz Daniel Radecki miał co prawda duże wątpliwości, czy to właściwe miejsce zbrodni czy tylko miejsce, w którym znalazły się zwłoki. Twarz denata była zmasakrowana, ręce powyginane w nienaturalny sposób. Wszystkie kobiety, które wodziły oczami za tym bez wątpienia przystojnym kiedyś mężczyzną – w kinie, w supermarketach, na stacjach metra – teraz z obrzydzeniem odwróciłyby głowę.
***
Obudził się, dygocząc zimna. W głowie, która puchła jak balon, by po chwili skurczyć się jak suszona śliwka, tkwił niewidzialny szpikulec do lodu. Resztkami sił próbował odtworzyć przebieg wieczoru. Bar, klub go-go, bar, burdel, klub go-go, bar. Koniec. Nie, jeszcze raz. Bar, klub go-go. Nie. Inaczej. Bar, na pewno bar. Zabolało mocniej. McDonald’s, nie powinienem jeść w McDonald’s. Trener by się wściekł. Trener! Ja pierdolę, trening, która godzina?! Popatrzył na zegarek, ale zegarka nie było. Został gdzieś, nie będzie już szukał. Kupi sobie nowy. Co tu tak zimno, do kurwy nędzy?! Zęby uderzają jeden o drugi, szkliwo prawie popękało. Kurwa, gdzie ja jestem? Ej, jebać to.
Dopiero teraz się zorientował. Siedział w zimnej wodzie, która wypełniała wannę po brzegi. Po powierzchni pływały kartonowe pudełka po hamburgerach. Te poszły na dno, podobnie jak połówki bułek, frytki, cola. Zaczął płakać. I tak dygotał, sam już nie wiedział – z powodu płaczu czy z zimna.
Lykke Li – I Follow Rivers
Pezet – Gdyby miało nie być jutra
Rihanna – We Found Love
Selah Sue – This World
Sixto Rodriguez – Cause
Oasis – Wonderwall
David Guetta – Just a Little More Love
Wax Tailor – Seize the Day
The Streets – Blinded by the Lights
Gramatik – Somebody
Moby – Porcelain
Jorge Quintero – 300 Violin Orchestra
Eminem – Lose Yourself
Kanye West – Stronger
David Bowie – Let’s Dance
Mystic Diversions – Wave a Little Light
ATB – Behind
Gazzara – Spirit of Summer
Jessie Ware – Wildest Moments
Eldo – Połamany ludzikPOCZĄTEK POCZĄTKÓW
30 listopada 2012
Sprawa wydawała się dziecinnie prosta. Wystarczyła krótka bajeczka, dosłownie kilka małych kłamstw. Wie pan, że nie ma w stolicy lepszego miejsca na oświadczyny? Proszę, będzie taka szczęśliwa… Jeden niewinny uśmiech plus dwieście złotych łapówki.
Drabinka miała piętnaście szczebli. Nie za dużo, tak akurat, ale w obecnych okolicznościach wydawała się bardzo długą drogą na szczyt. Szczeble dzieliła spora odległość, blisko czterdzieści centymetrów, toteż należało wchodzić ostrożnie. Jeden zły ruch i runiesz plecami na zimne kafelki.
O godzinie 19.00 Michał Tkaczyk ukłonił się grzecznie strażnikowi, który tego dnia pełnił służbę i miał właśnie obchód na ostatnim piętrze najwyższego hotelu w centrum Warszawy. Znali się, to było ich drugie spotkanie. Wszystko zostało załatwione wcześniej.
Brodaty, barczysty facet, na oko sześćdziesiąt pięć lat, ubrany w czarno-żółty uniform, nie miał szczęśliwej miny, ale odwzajemnił ukłon, a raczej skinął jedynie porozumiewawczo głową. Popatrzył z dozą niepokoju zza starych fotochromowych okularów na zagubionego chłopaka.
– Tylko bez kłopotów, okej? – rzucił i pomyślał o żonie.
Tak bardzo chciał teraz być w domu, przy niej, ale musiał tyrać na nocną zmianę już od pół roku. Tego dnia wyjątkowo chciał mieć święty spokój. Poprzedniej nocy nie spał dobrze i, co nigdy mu się nie zdarzało, miał dziwne przeczucia. Wiele razy zastanawiał się, dlaczego jest tylko strażnikiem, ale odpowiedź była prosta: właśnie dlatego, że zawsze pragnął głównie świętego spokoju. Z tego powodu prawie nigdy nie ryzykował, nie dawał się porwać życiu, w sumie był taki jak wielu ludzi. Żył z dnia na dzień. Narzekał, ale ciągnął ten wózek.
– Jasne. Bez kłopotów – Michał przerwał jego myśli. Chłopak uśmiechnął się, próbując z całych sił nie okazać zdenerwowania. Był jeszcze młody, ale niełatwe życie zostawiło na jego twarzy swój ślad, dlatego strażnikowi wydawał się starszy.
– Acha, jeszcze jedno – spojrzał podejrzliwie na Michała. Wydawało mu się, że jest do kogoś podobny, ale na wieczornych zmianach wszystko się zlewa. Nie, ten wysoki, dobrze zbudowany gość, w czapce naciągniętej na oczy, był jednak kimś zupełnie obcym. Strażnik, na szczęście dla Tkaczyka, nie interesował się piłką. Oglądał tylko skoki narciarskie. Durni kopacze – zwykł mawiać, kiedy w telewizji widział migawki z futbolem.
– Tak? – zapytał chłopak, wyczuwając niepewność ochroniarza.
– Czy do oświadczyn nie potrzeba czasem drugiej osoby? Coś zmieniło się w tej kwestii w ostatnich latach?
– Zmiana planu! – młody mężczyzna wyszczerzył zęby. – Przyjdzie później, a wtedy, yyyy, a wtedy pan ją tu wpuści! Zwiększymy efekt niespodzianki! Mam nadzieję, że to nie jest wielki problem?
– Chyba nie – strażnik ostatecznie odpuścił sobie tanie śledztwo i schował dwa stuzłotowe banknoty do wewnętrznej kieszeni uniformu. Chociaż od początku cała historia wydawała mu się mocno podejrzana, to jednak rosnące luki w budżecie domowym i wspomnienie o własnych oświadczynach w latarni Rozewie trzydzieści pięć lat temu sprawiły ostatecznie, że darował sobie dalsze drążenie tematu.
Na wszelki wypadek nie wspomniał chłopakowi, że wczoraj byli tu jego koledzy i właściwie to oni przekonali go, by pozwolił na spektakularne oświadczyny. Ludzie lubią dzisiaj płacić za fanaberie. A że byli jeszcze bardziej hojni od Michała? Jak mają, to wydają – skwitował w myślach mężczyzna, który trochę zazdrościł chłopakowi, że ma taką fajną paczkę znajomych i tak się dopingują w dobrej sprawie, bo przecież oświadczyny to bardzo sympatyczna rzecz. Przyjdzie dziewczyna, on założy jej pierścionek, ona powie, że się zgadza, zejdą i po zawodach. Przynajmniej coś się dzieje.
Jakby na uspokojenie strażnika, Michał jeszcze raz uśmiechnął się bardziej naturalnie, pokazał mu pierścionek z brylantem i szyjkę butelki szampana, schowanej pod ciemnozieloną wiatrówką z River Island.
– No, no, tylko ostrożnie z tymi bąbelkami. Może zakręcić się w głowie – brodacza opuściły już wszelkie wątpliwości i sam zdobył się wreszcie na uśmiech.
Michałowi ulżyło. Nienawidził kłamać, ale okoliczności jak najbardziej tego wymagały. Wychowany w duchu prawdy czuł wyrzuty sumienia.
Metalowa klapa opadła z hukiem. Teraz nie było już odwrotu. Gdy pierwsze krople deszczu, grube i zimne jak ręce Wikinga, zaczęły chłostać jego twarz, pomyślał, jakim cudem strażnik mu uwierzył? Przez chwilę miał ochotę rzucić się temu człowiekowi w ramiona i krzyknąć: ratuj!, ale nie mógł tego zrobić. Wiedział, że musi trzymać nerwy na wodzy. Było już za późno na błaganie o litość. Znalazł się w punkcie, w którym nie ma odwrotu. Pod ścianą, tak się mówi, choć teraz bardziej wypadałoby powiedzieć: na dachu.
Odwrócił głowę i spojrzał raz jeszcze na zamknięty właz, który wyglądał, jakby miał twarz wykrzywioną w grymasie dezaprobaty. Tętnice Michała rozsadzała adrenalina, pulsowała mu w skroniach. Jego ręce zaczęły dygotać, bardziej z przejęcia niż z zimna. Zrobił kilka kroków w stronę krawędzi, ale od samej myśli, że może podejść bliżej, zakręciło mu się w głowie. Nie lubił wysokości, ironia losu. Dopiero teraz, kiedy dokonał już ostatecznego wyboru, chciał na przekór wszystkiemu przezwyciężyć jeden z większych lęków swojego życia.
Popatrzył na rozpościerający się przed nim widok. Był imponujący – pejzaż miasta, w którym zakochał się tak szybko, jak zakochiwał się we wszystkich dziewczynach. Dziewczyny – czy one będą płakać? Czy zatęsknią? Co powie Ona? Czy przyjdzie na pogrzeb? Kiedyś, razem z Nią, byli na tarasie widokowym Pałacu Kultury. Kraty, które go okalają, dawały mu wówczas poczucie bezpieczeństwa.
– To zabezpieczenie przed samobójcami – szepnęła mu do ucha i przytuliła się do jego pleców z całych sił, a on czuł, jak serce mu rośnie.
Kilkanaście lat wcześniej powiesił się jeden z kolegów Michała. W szkole niektórzy szydzili, nazywając go tchórzem. Miał całe życie przed sobą i poddał się już na wstępie. Tylko tchórz tak robi – mówił tata. Ale Michał wcale tak nie uważał. Wiedział, że aby wziąć sznur, zawiązać pętlę na szyi, przerzucić drugi koniec przez belkę pod sufitem, wejść na krzesło i zawisnąć, potrzeba nie lada odwagi.
Do jego mózgu dotarła potężna fala strachu. Zrozumiał, po co tu wszedł. Wiedział też doskonale, co tak naprawdę go tutaj zaprowadziło. Płakał, zaczął szlochać tak głośno, aż jego ciałem targnęły konwulsje. Ponury wieczór zdawał się być na to obojętny. Warszawa – miasto, w którym chamscy kierowcy nie wpuszczają innych samochodów na swój pas, a dziewczyny z Warszawy, które nie są z Warszawy, obejrzały Seks w wielkim mieście, ale nie wiedzą za bardzo, co z tym dalej zrobić. Przemykają pod ścianami z torebkami zawieszonymi na rękach, jakby właśnie wracały z pobierania krwi, licząc na to, że właśnie dziś spotkają księcia z bajki i on zabierze je na mojito. Tu każdy najbardziej ceni własny interes.
Wszystko dobiegało końca. Przez chwilę Michał pożałował, że nie został w domu i nie wziął po prostu garści tabletek uspokajających. Że nie wybrał takiej śmierci, cichej i spokojnej. Przecież wachlarz samobójstw jest taki szeroki. Chciał jednak choć raz w życiu być odważny. Tak bardzo pragnął przezwyciężyć strach przed dużymi wysokościami. Odejść z przytupem.
Spojrzał w dół i – o dziwo – nie zakręciło mu się w głowie. Odkorkował szampana i wzniósł toast w stronę zalanego deszczem miasta – InterContinentalu, malutkich autobusów, Wisły w której odbiciu tańczyły teraz małe światełka. Nerwowo uśmiechnął się przez łzy. Zimno odeszło, deszcz przestał przeszkadzać. Wasze zdrowie, zabiegane skurwysyny! – wzniósł toast w myślach. Połykał trunek łapczywie, aż poczuł w nosie łaskotanie bąbelków. Ostatni raz pił szampana w Sofii, znanym klubie go-go. Kosztował 1000 złotych, ale płacił ktoś inny. Tancerka miała na imię Esma. Czy są takie imiona? Czuł, że traci zmysły.
Tymczasem strażnik zaczął nerwowo spoglądać na zegarek. Odkąd chłopak zniknął na dachu, minęło dobrze ponad dwadzieścia minut. Nie zjawiła się żadna dziewczyna. Tylko jakaś para, prawdopodobnie biznesmen z Anglii w delegacji i luksusowa call-girl, przemknęła korytarzem do jednego z apartamentów. Strażnik odwrócił głowę i zauważył tylko doskonale wciętą w pośladki sukienkę wieczorową, bordową, bardzo drogą i idealnie skrojoną. Pięćset za godzinę – pomyślał i zacisnął zęby z zazdrości. Z innego pomieszczenia dobiegał stłumiony dźwięk, ale wprawne ucho mogło wychwycić brzmienia I Follow Rivers Lykke Li. Ochroniarz nie miał prawa tego znać. Wolał spokojne melodie z dawnych lat, a w domu na rozklekotanym komputerze często oglądał na Youtube stare „Koncerty Życzeń”. Na tym samym piętrze młodzi mężczyźni wynajęli apartament na wieczór kawalerski i odurzając się alkoholem, zabijali czas oczekiwania na dziwki i kokainę. Tak, Warszawa zdecydowanie była nocą bliższa filmom Smarzowskiego niż scenariuszom Łepkowskiej.
Ochroniarz robił się coraz bardziej nerwowy. Przeczuwał najgorsze. Nie chciał już czekać na rozwój wypadków i postanowił wejść na dach, by przegonić chłopaka. Szarpnął za uchwyt klapy, lecz ta, co nie zdziwiło go nawet specjalnie, ani drgnęła. Wziął stojącą w kącie gaśnicę i uderzył nią kilka razy o skobel. Czuł, jak po twarzy spływają mu kolejne krople potu. Wiedział już, że dał się nabrać. Przez chwilę pomyślał o tym, by wezwać kogoś z dołu na pomoc, ale zaraz potem przyszła druga myśl: a po co? Przecież nawet, jeśli chłopak skoczył, nawet jeśli, o kurwa (!), leci teraz w dół, można udawać, że dostał się tam bez czyjejkolwiek wiedzy.
Mężczyzna w uniformie bił się przez kilka długich chwil z myślami. Zjechać windą do hallu i postawić na nogi menedżerów hotelu? A może zostać tutaj i udawać, że nic się nie stało? Ktoś wszedł na dach, wielkie halo. Jak? Nie mam pojęcia, nie pytajcie, byłem akurat w drugim skrzydle, przecież się nie rozdwoję! Ochroniarz wiedział jednak, że taki tani kit nie przejdzie. Jeszcze raz pociągnął za uchwyt. Nic. Klapa – dosłownie i w przenośni. Koniec. Ma przejebane.
Tymczasem Michał zbliżył się do krawędzi. Zakręciło mu się w głowie, a szampan tylko wzmagał to uczucie. Światła miasta tańczyły setką ogników. Odwrócił głowę, ostatni raz, by spojrzeć na klapę – martwy, metalowy prostokąt, pomalowany żółtą farbą, dzielący go od świata, od życia, które przecież tak bardzo kochał. W jego oczach były już tylko szaleństwo i pustka. Jakby jeszcze zanim runie w dół, zanim z głuchym łoskotem uderzy o mokry chodnik, uszło z niego całe życie. Jakby jego dusza, znając plan, już pakowała się w pośpiechu i szykowała do ucieczki. Gdyby miał teraz przed sobą lustro, zobaczyłby kogoś, kogo mógłby nie poznać. Nie był sobą. Właściwie zostały tylko iskry w oczach, reszta zgasła. Patrzył daleko przed siebie, próbując przez gęste chmury dostrzec horyzont i myślami połączyć się z domem. Oddałby wszystko, żeby tam być. Żeby nie zrobić kariery, nie podbijać Warszawy. Zresztą, cóż to za podbój, skoro ma taki finał?
Nie chcąc myśleć o rodzicach i bracie, Michał przywoływał przyjemne wspomnienia – chciał, żeby było łatwiej. Podświadomość robiła jednak coś przeciwnego. Grzebała w starych kufrach z myślami, wyciągając najbardziej straszliwe, okrutne i ciemne sprawy. Chcąc odepchnąć złe myśli, przywoływał niespójne banały. Mama ma na imię Ewa, Cesc Fãbregas jest Hiszpanem, miałem kiedyś motorynkę... Do głowy przychodziły mu głupie rzeczy, chemia mózgu zmieniała się nieodwracalnie.
Pomyślał o Niej. Było mu wstyd, że tak to się kończy. Że nie zadzwonił i nie odezwał się słowem. Może kiedyś zrozumie, że nie mógł? Zrozumie. Przez chwilę wyobraził sobie, że tutaj jest. Zamknął oczy i pomyślał o wszystkich mądrych rzeczach, które od Niej usłyszał. O wszystkich dobrych chwilach, jakie z Nią spędził. I to go uspokoiło. Wyrównał oddech. Już się tak nie bał. Ścisnął w dłoni pierścionek, najmocniej, jak tylko się dało. Potrzebny był tylko jeden krok w próżnię. Zrobił go i jeszcze zdążył się uśmiechnąć. Nareszcie był wolny.
***
Kilkadziesiąt metrów niżej ludzie przemykali pod ścianami budynków. Tak jest zawsze, kiedy pada w dużym mieście. Tłum, w którym każdy chce anonimowo dotrzeć do miejsca przeznaczenia. To był dzień nogawek spodni brudnych od błota, dzień kałuż w autobusach, parasoli połamanych od wiatru, dzień kapturów. Ogólnopolski dzień anonimowości w szarej masie. Zimno. Byle do domu.
Mały, czarny punkcik w powietrzu nie miał prawa zostać przez kogokolwiek zauważony. Im bliżej był ziemi, tym stawał się większy, ale wciąż nikt go nie dostrzegał. Aż wreszcie rąbnął na chodnik. Ludzie zatrzymali się na moment, wyglądało to upiornie. Nikt nie krzyczał, postaci zamarły, jakby właśnie czczono jakieś ważne wydarzenie państwowe minutą ciszy. Żaden śmiałek nie miał odwagi spojrzeć w tamtą stronę. Każdy chciał wierzyć, że to jakiś worek z ubraniami, ale po co ktoś miałby wyrzucać go przez okno?
Pierwsza krzyknęła kobieta, obok której ciało przeleciało najbliżej. Miała sporo szczęścia, mogła przecież zostać zabita, przez przypadek. Niedawno w gazetach pisali, że na pewną kobietę spadł samobójca. Zginął na miejscu, a ona wylądowała na wózku. O tym Michał nie pomyślał.
Ta miała więcej szczęścia. Wrzasnęła z całych sił. Dźwięk, jaki z siebie wydała, był przerażający. Przeszył powietrze, zagłuszając przedwczesne kolędy dobiegające już ze wszystkich sklepów, i zdawał się być iskrą, która rozpaliła kolejne płomienie. Tak, chociaż na moment ludzie zapomnieli, jakie to mają wielkie problemy. Podwyżki cen biletów, domowe sprzeczki, seans kinowy, którego godzina nie bardzo im pasuje. Żaden z tych kłopotów nijak nie miał się do krwawej miazgi, która w istocie przypominała worek pełen ubrań. Świat na chwilę się zatrzymał, przynajmniej tutaj, na tym malutkim skrawku chodnika. Warszawa wydawała się teraz jeszcze bardziej mroczna i przerażająca. Czarne tło i kontury zastygłych w bezruchu, szarych postaci – upiorny był to widok.
19.15 – to nie jest idealny moment na samobójczą śmierć reprezentanta Polski. Wypada chyba powiedzieć: byłego reprezentanta, prawda? Jak dobrze pójdzie, policja da cynk i zdążą jeszcze o tym powiedzieć w „Wiadomościach”, ale będzie o to bardzo trudno. Na razie redaktorzy gazet i telewizyjni wydawcy siedzą sobie spokojnie w swoich biurowcach. Może wyskoczyli na kawę lub piwo? Ale za chwilę, już za parę minut, będą mieli roboty po uszy, zawrze jak w ulu. Jak nic będą ściągane posiłki, żeby dzwonić do psychologów, polityków, wszystkich tych mądrali, którzy gówno wiedzą, ale chętnie doradzą. Tylko o czym tu gadać? Był człowiek, nie ma człowieka.
19.16 – każda minuta na wagę złota. Najgorzej będzie, jak konkurencja zdąży. Prywatne stacje mają fundusze, by opłacić policję, państwowe tego nie zrobią. Kto będzie pierwszy? Kto przed innymi poda tę szokującą, wstrząsającą informację, która następnie zostanie powielona, przemielona, wypluta, wydalona przez wielki informacyjny odbyt? Będzie ważna aż do następnego samobójstwa, następnej katastrofy kolejowej, awarii samolotu, pomyłki premiera. Kto?
Samobójcza śmierć reprezentanta Polski, Michała Tkaczyka, piłkarza Syreny Warszawa, lat 23 – ale strzał, co za news! Prowadzący serwisy telewizyjne marzą o takim momencie, kto to wie, może nawet ktoś popłacze się na wizji? Nigdy nie będzie kryzysu złych wiadomości, tutaj trwa niekończąca się hossa. Świat jest jak wielki zakład pogrzebowy, w którym produkcja trumien nie ustaje. Praca wre całą dobę.
Niebieskie światła radiowozów rozświetliły kawałek nieba. Przechodnie poszli spieszyć się dalej.KONIEC KOŃCÓW
Ostatni dzień sierpnia, rok 2013
Wieczór był wyjątkowo ciepły. W większości mieszkań na warszawskiej Woli ludzie otworzyli szeroko okna balkonowe. Z kilku lokali dobiegał wyraźny głos z telewizora:
(…) Popatrzcie, jak czyni nas dumnymi. W świetle jupiterów, tutaj, na oczach całej Europy, dokonał rzeczy, zdawać by się mogło, niemożliwej. Cudowny, kapitalny występ i trzy przepięknej urody bramki. Kiedyś o Zbigniewie Bońku mówiło się „piękność nocy”, bo najlepsze mecze rozgrywał wieczorem, przy świetle jupiterów. Dziś tak samo możemy mówić o nim – głos komentatora szczerze łamał się ze wzruszenia. Myślę, że państwo, tak jak ja, czujecie się teraz choć trochę zaszczyceni, że zaprosił nas dziś na ten bal, spektakl z marzeń i snów, na to spełnienie pragnień milionów małych chłopców, zwieńczone realnym sukcesem. Jakże poplątane bywają ludzkie losy, ale jakże równie piękne bywają nagrody za cierpliwość, za ciężką pracę i właśnie on tego dzisiaj doświadcza. Był taki moment, kiedy upadł bardzo nisko, kiedy na chwilę się załamał, ale wrócił silniejszy, by znaleźć się na szczycie. I wreszcie – jest! Możemy go niemal dotknąć – uśmiechnięty, triumfujący, w końcu jego gole dały tej drużynie tak upragnione zwycięstwo. Liga Mistrzów, raj, bajka, niebo, po tylu latach oczekiwań, wreszcie ją mamy. Dla takich chwil warto żyć, proszę państwa, co ja będę tyle mówił, popatrzmy, jak zatracili się w tańcu zwycięstwa, żadne słowa tego nie zastąpią. To tyle na dziś, za wspólnie spędzony wieczór dziękuje państwu Artur Trojanowski, żegnam się już z państwem i oddaję głos do studia w Warszawie.
***
Policja otoczyła teren taśmą. Komisarz Daniel Radecki miał co prawda duże wątpliwości, czy to właściwe miejsce zbrodni czy tylko miejsce, w którym znalazły się zwłoki. Twarz denata była zmasakrowana, ręce powyginane w nienaturalny sposób. Wszystkie kobiety, które wodziły oczami za tym bez wątpienia przystojnym kiedyś mężczyzną – w kinie, w supermarketach, na stacjach metra – teraz z obrzydzeniem odwróciłyby głowę.
***
Obudził się, dygocząc zimna. W głowie, która puchła jak balon, by po chwili skurczyć się jak suszona śliwka, tkwił niewidzialny szpikulec do lodu. Resztkami sił próbował odtworzyć przebieg wieczoru. Bar, klub go-go, bar, burdel, klub go-go, bar. Koniec. Nie, jeszcze raz. Bar, klub go-go. Nie. Inaczej. Bar, na pewno bar. Zabolało mocniej. McDonald’s, nie powinienem jeść w McDonald’s. Trener by się wściekł. Trener! Ja pierdolę, trening, która godzina?! Popatrzył na zegarek, ale zegarka nie było. Został gdzieś, nie będzie już szukał. Kupi sobie nowy. Co tu tak zimno, do kurwy nędzy?! Zęby uderzają jeden o drugi, szkliwo prawie popękało. Kurwa, gdzie ja jestem? Ej, jebać to.
Dopiero teraz się zorientował. Siedział w zimnej wodzie, która wypełniała wannę po brzegi. Po powierzchni pływały kartonowe pudełka po hamburgerach. Te poszły na dno, podobnie jak połówki bułek, frytki, cola. Zaczął płakać. I tak dygotał, sam już nie wiedział – z powodu płaczu czy z zimna.
więcej..