Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Graff. Jestem stąd - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,53

Graff. Jestem stąd - ebook

Feministka na placu zabaw, niania w Nowym Jorku, intelektualistka wszędzie– a do tego działaczka Kongresu Kobiet i autorka Świata bez kobiet, książki przełomowej dla debaty o Polsce czasów transformacji. Agnieszka Graff, jedna z najbardziej wyrazistych publicystek ostatnich lat, opowiada historię polskiego ruchu kobiecego, pokazuje zderzenie amerykańskiego campusu z wschodnioeuropejskim „patriarchatem po Seksmisji”, rysuje mapę dylematów współczesnego feminizmu. Jestem stąd to historia dojrzewania od młodzieńczego katolicyzmu i antykomunizmu, przez liberalny indywidualizm aż po lewicowy projekt opiekuńczej Matczyzny wszystkich Polaków, Polek i nie tylko. 



Książka lekka i głęboka zarazem: o odkrywaniu i budowaniu tożsamości, o feminizmie i gender, o kruchym społeczeństwie obywatelskim, o Manifie i Kongresie Kobiet oraz o życiu ideowym i codziennym w czasach transformacji i patriarchatu. To nie tylko wywiad z jedną z najciekawszych intelektualistek polskich to ważny przyczynek do najnowszej historii Polski. Konieczna lektura dla wszystkich, którzy są „stąd”. Tych „nie stąd” też porwie.

Magdalena Środa


W wywiadzie rzece z Agnieszką Graff po prostu się zaczytałem przez dwie noce i dzień pomiędzy nimi. Mówi ona o literaturze i humanistyce, o studiach gender, o światowym i polskim feminizmie i przede wszystkim o tożsamości — kobiety, Polki, matki, feministki. Z poruszającą szczerością Graff opowiada o tym, jak poznawała samą siebie, jak uczyła sie nie bać oraz uwalniać własną siłę. Autorka pokazuje, jak kobiety polskie płacą cenę transformacji, i ostrzega, że zostało nam już niewiele czasu, by obronić własną podmiotowość oraz możliwość autonomicznych woborów w najważniejszych sprawach życiowych.
Wiktor Osiatyński

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64682-28-5
Rozmiar pliku: 5,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

miłość i rewolucja

Co było „prawdziwego” w twoim drugim życiu? Dyskusje, polityka, życie towarzyskie?

Znalazłam się w środowisku rozintelektualizowanych licealistów. Byłam członkinią kółka samokształceniowego na Żoliborzu, które prowadzili Rafał Szymczak i Krzysztof Srebrny; przydryfowała tam też bardziej intelektualna część mojej grupy KIK-owskiej. Rafał, czyli Cimciak, jest dziś szefem agencji public relations, a Krzysiek dobrym psychoanalitykiem. Obaj są Żydami, z obydwoma spotykam się dzisiaj w Jewish Community Center, ale to jest wiedza późniejsza. Tożsamość w ogóle nie była tematem naszych rozmów. Nie na tej płaszczyźnie się wtedy poznawaliśmy. To kółko robili uczniowie Lelewela i Liceum Eksperymentalnego — to były świetne żoliborskie szkoły, w których była dobra humanistyka. I tam się też oczywiście knuło.

A co czytaliście? Na kółku samokształceniowym, jak rozumiem, głównie się czyta i dyskutuje?

Lipskiego na przykład — ten słynny esej o patriotyzmie. Dostojewskiego się czytało i Tomasza Manna. I młodego Marksa czytaliśmy, co cię zapewne ucieszy, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne. Potem także Kapitał, dobrnęłam do połowy. Przede wszystkim jednak czytaliśmy współczesną socjologię. Eksperyment więzienny Zimbardo wałkowaliśmy od różnych stron, podobnie Człowieka — istotę społeczną Aronsona. Mnie najbardziej fascynowały rzeczy z pogranicza psychologii społecznej i socjologii. Czytaliśmy Erica Berne’a W co grają ludzie, no i różne rzeczy o manipulacji. Czytaliśmy też Ossowskich, cały cykl spotkań dotyczył norm moralnych. Pamiętam bardzo burzliwe dyskusje o samobójstwie, karze śmierci, eutanazji i oczywiście o aborcji — ale w ogóle nie w kontekście religijnym. A już na pewnie nie feministycznym. Aborcja była traktowana jako dylemat etyczny związany z kwestią potencjalnego życia.

Co to znaczy?

Potencjalne życie i nasze wobec niego zobowiązania, relacja teraźniejszość—przyszłość, odpowiedzialność w miłości, a także przypadkowość i nieprzypadkowość w ludzkim doświadczeniu ciała i płodności — czyli rzeczy kluczowe dla nastolatków, bo myśmy wtedy przeżywali pierwsze miłości. Ale także dla współczesnych sporów związanych z biotechnologią. Na ile mamy prawo interweniować w potencjalność i przyszłość? Takie różne gry logiczne… Dyskusja o samobójstwie bardzo mnie poruszyła, zdumiało mnie, że ktoś może potępiać, czy w ogóle oceniać ten krok. Najlepiej pamiętam bardzo burzliwą i trochę absurdalną dyskusję o przeprowadzaniu staruszków przez ulicę. Czytaliśmy Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy Lipskiego i jakiś fragment z Ossowskich. Dylemat postawiony został w ten sposób: stoisz przed ulicą, na której jest duży ruch i staruszka prosi cię, żeby ją przeprowadzić przez tę ulicę. I teraz pytanie: czy twoje zobowiązania są większe wobec polskiej staruszki niż wobec cudzoziemki?

Etyka wspólnotowa czy uniwersalistyczna?

Tak, pamiętam, że mocno obstawałam przy tym, że każdy staruszek ma takie samo prawo do naszego czasu i uwagi. Tematy zresztą były w tym wszystkim dużo mniej istotne od napięcia emocjonalnego i intelektualnego, które temu towarzyszyło. To było formacyjne doświadczenie nie tylko dlatego, że się tam czegoś ciekawego dowiedziałam, ale dlatego, że po raz pierwszy serio dyskutowałam z rówieśnikami na tematy, które nas naprawdę obchodziły i które miały jednocześnie wymiar jednostkowy i społeczny. Dużo później czytając autobiografię Kuronia i różne jego wspomnienia, uświadomiłam sobie, że za tym stał pewien projekt edukacyjny. Że to nie była prywatna inicjatywa tych chłopaków, tylko że oni — nie wiem na ile świadomie — byli częścią pewnego szerszego projektu, którego celem było stworzenie alternatywy wobec tej martwej szkoły, do której w większości chodziliśmy.

A czy to, o czym dyskutowaliście, miało bezpośrednie przełożenie na to, jak żyć, co robić?

Tak. Gdzieś w z tyłu głowy było założenie, że my jesteśmy tymi ludźmi, którzy będą budować nową Polskę, która nieuchronnie nastąpi. Pamiętaj, że mamy rok 1986/1987.

A nie mieliście poczucia, że to cholerstwo będzie gniło jeszcze trzydzieści lat?

Trochę mieliśmy, ale też uważaliśmy, że gdyby jednak nie, to musimy być gotowi na demokrację. A może było to nastawione na ratowanie naszych dusz z komuny? Bo w tym był bardzo silny indywidualizm, może raczej wkład personalistyczny, zakładający, że ten jeden człowiek, to jest cały świat. Takie założenie, że każdy z nas z osobna i jego dusza tudzież umysł są nieśmiertelne. To nie było myślenie religijne, obaj prowadzący byli ateistami. Ale miało wymiar duchowy: musimy uchronić się przed śmiercią duchową, którą te ponure czasy, ta komuna nam serwuje. To było też potwornie elitarystyczne, o czym sobie myślę dziś z pewnym zażenowaniem: myśmy się czuli o wiele lepsi od naszych kolegów z kiepskich liceów, gdzie nie było tych kółek. Często się używało słowa „elita”. Do głowy by mi nie przyszło, żeby zaprosić moją koleżankę z liceum na nasze spotkanie. I pewnie jej by do głowy nie przyszło, żeby przyjść. To była inteligencka fanaberia, to było kastowe, nawet nie klasowe.

Dobór był z klucza towarzyskiego?

To się trochę ocierało o środowisko, które nazywam szczenięcą opozycją. Może nie powinnam mówić o „szczenięcej” tylko „młodzieżowej”: to, co później wyewoluowało w NZS. Była Federacja Młodzieży Walczącej, ludzie, którzy robili różne młodzieżowe gazetki opozycyjne. Były też DKF-y — na filmy się chodziło. I struktury związane też z podziemiem samorządowym, w którym uczestniczył Kuba Boratyński, mój przyjaciel z tegoż kółka samokształceniowego, który potem został najmłodszym uczestnikiem Okrągłego Stołu, a dziś jest kimś ważnym w Brukseli. No i mieliśmy oczywiście poczucie, że to jest bardzo niebezpieczne i że mogą nas złapać, co chyba nie było prawdą.

Za czytanie książek pewnie nie, ale na przykład Federację Młodzieży Walczącej zwalczano dość brutalnie. Miałaś z nimi bezpośredni kontakt?

Miałam, a raczej miewałam i chyba widziałam kiedyś — choć to bardzo dziwne wspomnienie, za które nie ręczę, że jest prawdziwe — w takim domu, który ma dziwny kształt w literę U, naprzeciwko warszawskiego Teatru Powszechnego, u jednego z kolegów mego ówczesnego narzeczonego jakąś broń. Zdaje się, że on spod łóżka wyjął jakieś pudło czy walizkę, że się przygotowywali do czegoś…

Czego? Może się po prostu popisywali przed ładną dziewczyną?

Może i popisywali, a może mi się to przyśniło? Cholera wie. W każdym razie wśród ludzi wokół FMW były takie nastroje, że oni idą na barykady i że zginą. Oni byli od nas dużo bardziej dorośli, odważniejsi, mniej rozpieszczeni. Wielu z nich chodziło do szkoły niedaleko Umschlagplatz, do technikum poligraficznego. To była młodzież robotnicza, FMW była innym środowiskiem niż kółka samokształceniowe, o KIK-u nie wspominając, bo to były dzieci z tzw. dobrych domów.

Na czym dokładnie polegał związek panienki z dobrego domu z młodymi rewolucjonistami?

Ja byłam śmiertelnie zakochana w jednym z liderów czegoś, co się nazywało Paragraf 22, niejakim Płaskim. Naprawdę nazywa się Krzysztof Płaska, ale mówiło się Płaski. W latach 90. pracował w UOP-ie, a potem w IPN-ie.

Trochę jak Niemczyk i Sienkiewicz…

Dokładnie tak, to jest to samo środowisko. Wtedy był syndykalistą i anarchistą, dopiero potem poszło mu na prawo, wiem też, że się nawrócił. Oszałamiająco przystojny był. I miał fantazję. Taneczny krok, ogromne oczytanie, jakieś malownicze wybryki. Fascynował wszystkie dziewczyny. No i był opozycjonistą, więc ja zostałam dziewczyną opozycjonisty.

A jaki był twój „stopień wtajemniczenia”?

Bywałam na demonstracjach i szyłam czapeczki na rewolucję krasnoludków. Tyle, że to krótko trwało. Bo zaraz po maturze wyjechałam drugi raz do Stanów, to było jesienią 1988 roku. Potem jeszcze wiele ciekawych rzeczy się działo, ale mnie te momenty ominęły — ani w stanie wojennym, ani w czasie Okrągłego Stołu i wyborów nie było mnie w Polsce. Nie mam tych wspomnień i bardzo nad tym boleję.

Kiedy zatem szyłaś czapeczki i demonstrowałaś?

Okres 1986—1988 — najbardziej romantyczne, intensywne lata mojego życia. To musiała być druga i trzecia klasa liceum: manifestacje i happeningi pod różnymi hasłami, na przykład „W laniu wody rzecznik wzorem”; to oczywiście o Urbanie. No i rewolucja krasnoludków. Mam kilka zdjęć, na jednym czy dwóch jestem z razem z Płaskim. Działaczką to ja nie byłam, to przede wszystkim była wielka miłość. Taka powieściowa, bardzo długo się potem z tego nie mogłam jakoś otrząsnąć, może też nie chciałam. I też wielka przygoda intelektualna, bo ci chłopcy byli wybitnie inteligentni i dużo czytali, a pewnie też dużo blefowali na temat swych lektur.

To też trzeba umieć.

Czytali anarchistów, mieli taki etos rewolucyjny. Ale też proletariacki sznyt, bo na przykład Krzysiek był z robotniczej rodziny. Jego ojciec pracował w Hucie Warszawa, a mieszkali na dalekim Bemowie. Ze swoimi aspiracjami i ze swoim ryzykanctwem w jakimś sensie nie pasował do tej rodziny. Mnie się wydaje, że jego rodzice byli przerażeni poziomem jego zaangażowania; parę razy na pewno przesiedział na dołku.

Za co konkretnie?

Na przykład wdrapali się z transparentem na przystanek koło Rotundy w dniu wizyty Gorbaczowa i coś wrzeszczeli. A my stałyśmy pod tymi przystankami, żeby ich ostrzegać, jak przychodziła milicja. Ale tylko w roli „dziewczyn opozycjonistów”. Kiedyś, chyba już po moim wyjeździe do Stanów, w jednym z happeningów przykuli się do kaloryfera w Peweksie. O co dokładnie chodziło, nie pamiętam. Była też manifestacja z laniem wody… To działo się w lany poniedziałek i wymierzone było przeciwko Urbanowi. Lataliśmy po Starówce w takich pudłach — to miał być telewizor i czołg jednocześnie — i polewaliśmy się wodą. Nigdy nie sprawdzałam, czy jest na mnie teczka, ale mogłaby pewnie być, jako na dziewczynę Płaskiego, który był inwigilowany. Ale czy myśmy robili coś ważnego, tak szczerze mówiąc? Moi koledzy dystrybuowali bibułę. Mieli wielkie zielone plecaki, w których nosili książki — „Aneksy”, pewnie „Kulturę” paryską, no i rozmaite własne pisemka. Mieliśmy też z przydziału „swojego” oficera MO, który zawsze dowodził oddziałem prewencji w czasie naszych happeningów. Myślę, że oni byli trochę zdumieni tym, co wyprawialiśmy.

Nie rzucaliście kamieniami?

Raczej opowiadaliśmy wyrafinowane dowcipy. I ludzie, którzy nie rozumieją, dlaczego pierwsza Manifa niosła na transparentach portrety pisarek, skąd hasło „Kopernik była mężczyzną”, dlaczego nasz pierwszy happening opierał się na powieści Margaret Atwood, nie rozumieją dlatego, że nie mają w pamięci tamtego typu opozycji. To było bardzo literackie, operowaliśmy raczej ironią niż patosem. Na przykład zrobiliśmy marsz krasnoludków — to się działo w Pasażu Wiecha za Domami Centrum. Na takich czarno-białych plakatach, na „patykowcach” byli Marks, Engels i Lenin, może Dzierżyński, Stalin chyba jednak nie. I oni wszyscy mieli domalowane czerwone czapeczki. My maszerowaliśmy za nimi, też w czapeczkach — jako krasnoludki chcieliśmy doprowadzić do słusznego końca rewolucję październikową. I ci prości chłopcy w mundurach po prostu głupieli. A my — czy raczej oni, bo oczywiście przemawiali tylko chłopcy — wygłaszaliśmy absurdalne przemówienia na cześć Kraju Rad. Zamiast sławić Papieża czy Wałęsę, sławiliśmy dzieło Lenina.

Happeningi urządzaliście jako Paragraf 22?

Pierwsze happeningi, które oni organizowali, były robione jeszcze w ramach Pomarańczowej Alternatywy; łącznikiem z nią był niejaki Wojtek Sobolewski, artysta z Akademii Sztuk Pięknych. I to od niego Paragraf się odłączył. Różnica była taka, że warszawska Pomarańczowa Alternatywa — przy całej swojej opozycyjności — identyfikowała się głównie jako grupa artystyczna; z kolei, jak mi to w ramach wspominków z dawnych czasów opowiedział Rafał, Paragraf 22 był przede wszystkim projektem politycznym, a nie artystycznym. Myśmy chcieli — powiedział — przede wszystkim obalić komunę, a nie trafić do Zachęty. Oprawa artystyczna była formą ekspresji dla antysystemowości.

A ideologicznie na czym ona polegała?

Gdy przeglądam te nasze gazetki i ulotki, to kluczowym słowem jest tam „wolność” — rozumiana raczej w kategoriach anarchistycznych niż niepodległościowych; wolność indywidualna, a nie narodowa, kolektywna.

Żadnej zadymy, przemocy ulicznej, wybitych szyb?

Nie przypominam sobie. Mgliście pamiętam tylko, że ktoś od nas zerwał wielki czerwony transparent z jakimś idiotycznym napisem — z tego budynku, który był naprzeciwko KC.

Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej na Smolnej?

Coś mogło mi się pomylić, bo ja wtedy zajmowałam się głównie moim życiem uczuciowym, a nie politycznym. W pamiętniku pisałam o pocałunkach, spojrzeniach i muśnięciach dłoni. Subtelne różnice między anarchizmem a anarchosyndykalizmem też jakoś nie bardzo mnie rajcowały.

Ale dla twoich kolegów były ważne?

Bardzo. Ale ja się tylko uśmiechałam i głównie zajmowałam patrzeniem w oczy mojemu mężczyźnie. Byłam naprawdę bardzo zakochana. A politycznie nie istniałam, byłam dekoracyjnym dodatkiem do Płaskiego. Ale przede wszystkim byłam bardzo dobrą uczennicą i moje życie intelektualne polegało na czytaniu lektur szkolnych i bardzo wielu opracowań, zamierzałam świetnie zdać maturę. Moja matura z polskiego dostała nagrodę „Życia Warszawy”, byłam prymuską krótko mówiąc. To wiązało się z pewnym wysiłkiem, a anarchosyndykalizmu w programie liceum wtedy nie było. Poza tym trochę było tak, że oni jednak byli facetami, którzy puszyli się przed sobą nawzajem.

No i przed wami chyba?

Na pewno, to życie intelektualne to był przecież element rytuału godowego.

Poza miłością do swego chłopaka miałaś chyba jakieś poglądy?

Wierzyłam w prawdę, miłość i piękno. Naszym idolem był Kuroń i wierzyliśmy, że trzeba żyć w prawdzie, że trzeba mówić „nie” kłamstwu, którym jest totalitaryzm. Gdy potem czytałam — już jako amerykanistka — teksty z czasu Ruchu Praw Obywatelskich, i poznałam tamten etos podszyty religijnością, taką etyczną raczej niż metafizyczną, to zobaczyłam dużo podobieństw. Myśmy bardzo dbali o to, żeby od siebie wymagać właśnie prawdy i konsekwencji. A złem była manipulacja. Fascynowały nas teksty o socjotechnice, ale traktowanej właśnie w kategoriach zła. Potem dla części z tych ludzi to się stało swego rodzaju kompetencją, zawodową wiedzą przydatną socjologom czy biznesmenom. Ale wtedy myślało się w kategoriach prawdy, a nie przydatności.

Kto jeszcze był w tym środowisku, obok twojego chłopaka?

Obok Krzysztofa ważną postacią tego środowiska był też Cimciak, czyli Rafał Szymczak, który był moim przyjacielem i też najbliższym przyjacielem Krzyśka; wszyscy trzymaliśmy się razem. On się kochał w mojej przyjaciółce, Bibi. Paweł Ciacek, który też został socjologiem, był ważną postacią. Kuba Wygnański chyba też, choć jego osobiście nie znałam. Ania Kaplińska, ciut młodsza ode mnie, pasjonatka kina — teraz znowu się przyjaźnimy. Dla mnie ważny był Wawrzek Rymkiewicz, członek mojej grupy KIK-owskiej, uczestniczył w tym kółku i w demonstracjach Paragrafu. Ja wtedy byłam bardzo, bardzo blisko z Iwoną Winiarską, dziewczyną o niesłychanym wdzięku, której wszyscy się zwierzali, przez moment miała nawet ksywę „konfesjonał”. Ona była zakochana w Wawrzku, a w niej z kolei bujało się jednocześnie kilku chłopaków. Wiesz, ja byłam przy niej szarą myszką, przynajmniej tak się czułam. Ona mi tłumaczyła, jak te męsko-damskie sprawy działają, jak kokietować, jak się nie dać wywieść w pole. Iwcia wiele lat później w tragicznych okolicznościach zginęła w wypadku, ale to na inną opowieść. A moi rodzice widząc to wszystko, uznali, że trzeba mnie wysłać zagranicę. Bali się chyba poziomu mojego zaangażowania, bo myśmy byli bardzo blisko z Płaskim…

I że coś ci się stanie przez tę rewolucję?

Raczej przez tę miłość. Że nam przyjdzie do głowy wziąć ślub, a następnie szybko zorganizować sobie trojaczki. Pamiętaj, że w tym wszystkim byłam jeszcze bardzo wierząca, że to był czas mojego zaangażowania KIK-owsko-oazowego. Mogłam przejść z roli dziewczyny opozycjonisty do roli Matki Polki, a moi rodzice mieli zgoła inne plany dla mnie. Antykoncepcja wtedy nie była szczególnie wyrafinowana, Patentex Oval przede wszystkim dawał dużo piany. Mój związek z Płaskim budził w moich rodzicach grozę, stracili nade mną kontrolę. Stąd wziął się pomysł, żeby mnie do Ameryki na te studia wysłać. Oczywiście nie tylko po to, żeby mnie obronić przed wielką miłością, ale też przed beznadzieją polskich studiów. Uważało się dosyć powszechnie, że studia zagranicą to najlepsza rzecz, która może trafić się zdolnemu dziecku. W Polsce poszłabym pewnie na filologię angielską; byłam praktycznie dwujęzyczna, a w drugiej klasie wygrałam olimpiadę anglistyczną. Czytałam dużo literatury angielskiej i amerykańskiej i byłam nastawiona na to, że chcę być anglistką. No i zostałabym filolożką. Miałabym przeczytane wszystko od Chaucera do Paula Austera i znałabym staroangielski, składnię i fonetykę…

Oprócz demonstrowania, happeningów i dyskusji po świt były jakieś gazetki podziemne, ulotki?

Oni wydawali pismo, które nazywało się „Katatymia”, anarchosyndykalistyczne w swojej wymowie, poza tym opozycyjne. Tam szedł na przykład w odcinkach potwornie śmieszny życiorys Lenina, pisany przez niejakiego Tomcia. To był taki camp polityczny, dość wyrafinowane opowieści o dobrotliwym Leninie, trochę w konwencji opowiadań Zoszczenki. Potem był „Goniec Żoliborski”, który wydawał Rafał Szymczak. Ja tam napisałam moją pierwszą publikację w życiu — tekst o niemieckiej prostytucji. Można powiedzieć, że mój pierwszy tekst feministyczny.

A dlaczego akurat niemieckiej?

To było dla nas fascynujące, że w Niemczech prostytucja jest normalnym zawodem, z książeczkami zdrowia czy związkami zawodowymi. Bardzo nam się to wydawało postępowe. Obok czasopism był jeszcze DKF, bardzo dużo oglądało się filmów. A poza tym musiałam być o dziesiątej wieczorem w domu.

Bo byłaś dziewczyną, bo taka była norma?

Kluczowym elementem w moim wypadku było to, że mieszkałam na blokowisku na Stegnach, i że po drodze z przystanku mijało się hotele robotnicze — to po prostu nie było bezpieczne. Parę razy zdarzyło mi się oberwać jakimś pudełkiem po kefirze.

Pudełko po kefirze?

No po prostu, jak idzie dziewczyna, to się czymś rzuca. Oczywiste było, że trzeba być odprowadzoną i że na noc wraca się do domu.

Tylko z powodów bezpieczeństwa czy też z powodów „moralnościowych”?

Głównie bezpieczeństwa. To, że może być w tym element „moralnościowy”, uświadomiłam sobie dopiero wtedy, kiedy mama mojego chłopaka przyłapała nas, jak siedzimy razem na łóżku w jego pokoju i zaczęła strasznie się wydzierać, wymyślając mi od dziwek. A ja wtedy byłam jeszcze dziewicą, miałam te szesnaście czy siedemnaście lat i to się wiązało nie z tym, że byliśmy tacy purytańscy, tylko z tym, że do seksualności podchodziło się z pewną nabożną czcią.

Norma mieszczańska czy katolicka?

Katolicka też — byłam w KIK-u i w oazach. Czułyśmy potworny lęk przed ciążą, myślę, że to jest nie bez znaczenia. Naprawdę nie było środków antykoncepcyjnych, a aborcje się zdarzały. Kilka moich przyjaciółek przerywało w tym okresie ciążę…

To było łatwo dostępne?

To była trauma, bo ówczesna służba zdrowia to był jakiś horror… Czy myśmy były wówczas pro-liferkami? Raczej nie. Z pewnością nie chodziło o abstrakcyjną wizję „obrony życia poczętego”. Chodziło o to, żeby się nie wpakować w jakieś straszne nieszczęście i dramat. Coś, co cię przerośnie organizacyjnie, emocjonalnie, finansowo. Skończy twoją młodość.

A jak właściwie ty, panienka z dobrego domu, poznałaś tego chłopaka z rodziny robotniczej?

Byłam w drugiej klasie liceum. Poznałam go przez Cimciaka, pewnie na kółku samokształceniowym. Krzysiek pochodził faktycznie z rodziny robotniczej, ale był wybitnie inteligentny i trafił do dobrego liceum, Lelewela. I tam też knuł, robił taką szkolną opozycję: organizowali ciche przerwy, wszyscy latali w czarnych swetrach z opornikami, mieli czerwone bandanki. No i zabójczo byli przystojni i malowniczy.

Z jednej strony mówisz, że byłaś wpatrzona w swego bohatera, a z drugiej, że jednak dużo czytałaś, dyskutowałaś, byłaś bystrym dzieckiem z inteligenckiego domu. Czy to znaczy, że do jakiegoś stopnia rezygnowałaś z własnej podmiotowości intelektualnej?

A co to jest podmiotowość szesnastolatki? Ci chłopcy byli mniej więcej dwa lata starsi od nas i odważniejsi. I popisywali się — bardzo skutecznie. Więc myśmy patrzyły na nich po prostu jak na ludzi z wyższej półki. Dopiero potem, kiedy Iwcia została wziętą prawniczką, a ja zrobiłam doktorat i zaczęłam pisać książki, uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie myśmy były już wtedy bardziej oczytane od naszych hiperintelektualistów, tylko nam nie przychodziło do głowy, że oni mogli tego Dostojewskiego, o którym perorowali, tak naprawdę nie czytać. My tymczasem nadrabiałyśmy nasze rzekome zaległości i owszem, czytałyśmy Braci Karamazow i Biesy. Prousta też, pamiętam czytanie Prousta do białego rana, na wyścigi z Iwcią, choć chyba nie zmogłam wszystkich tomów. Czarodziejska góra też była wtedy bardzo ważną dla nas książką. Choć gdy po latach do niej wracałam, to uświadomiłam sobie, że w moim wypadku to była sentymentalna lektura. Mnie dużo bardziej frapowały sceny z pokazywaniem sobie nawzajem zdjęć rentgenowskich niż wielkie spory intelektualne.

A co ciebie w tym frapowało?

Metafizyka intymności. Zajmowałam się roztrząsaniem pytania: po czym poznam, że to jest prawdziwa miłość? Jak się ma cielesność do ducha? I to nie było pytanie sentymentalne, tylko metafizyczne. Prawdziwa miłość to miało być coś, co rozsadza niebo i ziemię. Odmienia i przenika wszystko.

Czy miałaś szczególnie ważnych bohaterów literackich, jakieś inspiracje?

Agnieszka Graff była dla mnie bardzo ważną postacią literacką. Pisałam z grafomańską energią pamiętnik. To była taka pensjonarska obsesja — dochodziłam do trzech, czterech godzin dziennie. Życie było zbyt cenne, by uronić choćby chwilę, a tylko chwile zapisane miały wartość. W pewnym momencie osiągnęłam już taki stan, że musiałam ograniczyć ilość przeżyć, żeby nadążyć z ich opisywaniem — ono zajmowało więcej czasu niż samo przeżywanie. Poza tym dużo czasu poświęcałam na malowanie akwarelami tła do mojego pamiętnika. Bardzo dziwny twór, taki wielki zeszyt, w którym każda strona jest najpierw zamalowana, a potem zabazgrolona. Niesłychanie poważnie traktowałam własne życie emocjonalne… A jeśli chodzi o wzorce literackie, to na pewno Sylvia Plath, czyli fascynacja autodestrukcją, chorobą psychiczną i pierwszoosobową narracją z bebecha. Do tego dziewiętnastowieczna powieść angielska: Tessa Hardy’ego, Wichrowe wgórza Emily Brontë, potem Jane Eyre Charlotte Brontë. Chciałabym powiedzieć, że Virginia Woolf, ale ją zaczęłam czytać dużo później, zwłaszcza Pamiętniki, które były ważne jako przykład życia świadomego i zarazem precyzyjnie spisywanego. Poza czytaniem, przeżywaniem i opisywaniem w tamtym czasie najważniejsze były strasznie intensywne przyjaźnie. Nastoletnie dziewczyny gadają ze sobą w sposób, który chłopcom jest chyba w ogóle niedostępny. Bo nie chodzi o ustalanie hierarchii, tylko o budowanie bardzo głębokiej intymności i zrozumienie najmniejszych niuansów tego, co zaszło. Pamiętam wielogodzinne rozmowy z Iwcią o tym, co kto powiedział i co mógł wtedy poczuć. Ale to nie były plotki, tylko głęboka analiza tego, co się działo między ludźmi. Jest taki stereotyp przyjaźni dziewczęcej jako czegoś, co jest zawsze wtórne wobec zakochania, że to jakaś wprawka, przygotowanie. Ale można to odwrócić: zakochanie było po to, żeby było co roztrząsać z przyjaciółką. Na drugą albo trzecią randkę z tą moją wielką miłością umówiłam się w Łazienkach koło pomnika Chopina — po to, żeby moje przyjaciółki mogły ukryć się w krzakach i go bardzo dokładnie obejrzeć. Rozumiesz? Chodziło o to, żeby one mogły go obejrzeć i swoją kobiecą intuicją na jego temat następnie się ze mną podzielić. A pierwszy pocałunek pod klatką schodową skończył się w ten sposób, że galopem udałam się na czwarte piętro, na którym mieszkałam, i natychmiast zadzwoniłam do Iwci. Rozmawiałyśmy na ten temat przez dobre pół godziny. Wszystko musiałam jej bardzo dokładnie opowiedzieć — jak to się stało, jakie to uczucie, na jakim filmie byliśmy — to był chyba film o takim wielkim psie latającym…

Niekończąca się opowieść?

Tak, i on mnie po tej randce jakoś tak nieporadnie pocałował. A ja z tego wydarzenia pamiętam głównie moją rozmowę telefoniczną z Iwcią — bo to ona wtedy była naprawdę najważniejszą osobą w moim życiu. Chociaż tematem tej relacji były przecież nasze kłopoty sercowe. Byłyśmy egzaltowanymi nastolatkami — polityka była bardzo romantycznym tłem, ale nie główną treścią tych wydarzeń.

Czyli życia towarzyskiego?

Uczuciowego. Te przyjaźnie to nie były po prostu relacje „towarzyskie”, tam były głębokie emocje, rany, zdrady… To była treść naszego życia — to, co Carol Gilligan opisuje jako relacyjność dziewcząt. Tam są pytania i wartości inne od męskich, oparte raczej na więzi i empatii niż na hierarchii i porządkowaniu świata. To wszystko potem zostaje obśmiane jako „babskie plotki” i dziewczęca egzaltacja. Wyrasta się z tego. A Gilligan uważa, że to wyrastanie to właśnie przemoc patriarchatu i wielka strata — dla dziewcząt, kobiet i dla ludzkości. Myślę, że ja ten etap przeżyłam bardzo intensywnie, myśmy miały osobny świat i byłyśmy dla siebie ważne w sposób dla mnie już dzisiaj nie do otworzenia. Obok Iwci drugą bardzo ważną osobą w moim życiu była wtedy Kasia Bratkowska, zwana Bratkosią, przebywająca wówczas na zesłaniu u sióstr Urszulanek w Szymanowie.

Co to znaczy „na zesłaniu”? To był jakiś zamknięty ośrodek?

Pamiętam, że przemycałam jej tam powieść Fitzgeralda Czuła jest noc, która wydawała nam się niesłychanie wzniosła i obrazoburcza i której rzeczywiście nie wolno było tam czytać. Wiele lat później widziałam film Magdaleny Piekorz Dziewczyny z Szymanowa i zrozumiałam, że to rzeczywiście był trochę obóz koncentracyjny — Kasia strasznie się tam dusiła. W końcu wylądowała w SOS, w liceum dla trudnych dzieci. I tam oczywiście rozkwitła, bo to było fajne miejsce, które różne mniej przystosowane osoby pokończyły.

Mówisz, że byłyście śmiertelnie zakochane w swych bohaterach, a jednocześnie, że zachowywałyście pewien dystans do swej roli. Tak jakby ten cały model rycerza i jego damy tylko rycerze traktowali serio, a damy niekoniecznie. Na czym to właściwie polegało?

Ależ skąd, bardzo serio się to traktowało, zero poczucia humoru. Totalne roztopienie w drugiej osobie, samozatracenie. Bardzo to jest kobiecy i patriarchalny schemat — ty znikasz, tylko On się liczy. Potem wiele o tym czytałam, ale wtedy w ogóle nie posługiwałam się kategoriami feministycznymi, co oczywiście nie znaczy, że tej historii nie da się w ten sposób opowiedzieć. Potem ją sobie opowiedziałam w tych kategoriach i to jest moja pierwsza opowieść feministyczna, dekonstrukcja romantycznego mitu i tego, co on robi z młodą dziewczyną. Ale na bieżąco to był romantyzm, lekką tylko autoironią podszyty. Znalazłam wywiad ze mną w piśmie „Katatymia”, zatytułowany Dziewczyna opozycjonisty. Dość wygłupiasty — właśnie w takim tonie, którym myśmy się wtedy komunikowali. Dużo dystansu do siebie, ale to był niby-dystans, wzniosłością podszyty. Ukazał już po tym, jak wyjechałam do Stanów, a pod spodem leci krótki list miłosny: „Jesteś dziś bardzo, bardzo daleko, nie wiesz o tym, co my tu czujemy, jak przeżywamy to, co się dzieje. I na pewno ciągle pamiętasz… bardzo pamiętasz te złe chwile. Ale maluchu — to wszystko, co Ci powiedziałem i napisałem, to prawda. Bo ja — po prostu. BLU. I — jak zwykle — czekam. Opozycjonista. Twój, mała”. Mówi do mnie Mała, chociaż jest ode mnie tylko rok starszy. Byłam w roli dziecka, któremu należy się opieka i ochrona. Nie wpuszczało się dziewczyn tam, gdzie bili.

Na demonstracje chodziliście jednak razem.

Dopóki były to happeningi, w których wiadomo było, że nic złego raczej się nie wydarzy. Jak zaczynali bić, to dziewczynę wyprowadzało się gdzieś bokiem. To niekoniecznie jest seksizm. Raczej opiekuńczość i odpowiedzialność. Czy zarzucimy ludziom na Majdanie, że wykluczyli kobiety i starsze osoby? Dziewczyny jednak są fizycznie słabsze, osiemnastoletni wysportowany chłopak ma większe szanse się wybronić — choć po sprawie Przemyka po milicji i ZOMO można było się spodziewać wszystkiego. Ja sama zostałam kiedyś „po rycersku” wyniesiona z demonstracji. Ale wracając do mojego narzeczonego — na ten temat nie mam ochoty ironizować. Miałam potem jeszcze kilka młodzieńczych związków zanim już jako dojrzała kobieta poznałam Bernarda i zbudowałam dorosły związek. Będę się w tej sprawie upierać, że mimo całej egzaltacji, która temu towarzyszyła — to z Krzyśkiem to była po prostu wielka miłość. I chodziło rzeczywiście o bardzo wyjątkową osobę. Płaski miał ogromną siłę wewnętrzną, był niesłychanie samosterowny. I do tego to był bardzo piękny mężczyzna — wtedy przynajmniej tak uważałam. I wreszcie był charyzmatyczny: wielu ludzi było w nim zakochanych, na przykład Wawrzek Rymkiewicz, jak pamiętam, był nim absolutnie zafascynowany. Płaski działał na dwa fronty: z jednej strony był aktywistą Federacji Młodzieży Walczącej i z tym ja miałam niewiele wspólnego. Czasami tylko widziałam go w otoczeniu chłopaków z robotniczych rodzin, którzy chcieli po prostu obalić komunę: malowanie murów, Polska Walcząca, akcje ulotkowe, drukowanie i dystrybucja prasy podziemnej — własnej i cudzej. A z drugiej strony te inteligenckie klimaty: Paragraf 22 i kółka samokształceniowe.

Opowiedz, co jeszcze czytaliście. Wspominałaś o młodym Marksie, ale też tekstach na temat propagandy.

Teksty dotyczące języka propagandy i socjotechniki, w tym również teksty Głowińskiego, jakieś podziemne wydania Nowomowy po polsku. Płaski czytał dużo o historii faszyzmu; fascynował go język Trzeciej Rzeszy, zwłaszcza w analizach Victora Klemperera. Poezji rosyjskiej było sporo: Achmatowa, Jesienin. Chodziło się do teatru, Mrożek był ważny, Gombrowicz oczywiście. Witkacy, choć ja go nigdy nie lubiłam. Hłaskę się czytało i Salingera — zwłaszcza Franny i Zooey, to była kultowa lektura wśród dziewczyn. Czyli egzystencjalizm, depresja, mroki raczej męskie, ale przeżywane jako ogólnoludzkie. Fascynowaliśmy się — nie pamiętam, czy w ramach kółka samokształceniowego, czy w ramach moich własnych dyskusji z Krzyśkiem — terroryzmem niemieckim z lat 70. Agitkę Anny Bojarskiej czytałam kilka razy. Nie identyfikowaliśmy się z nimi, ale niewątpliwie nas to fascynowało: ludzie, którzy całe swoje życie poświęcali walce z systemem uznanym przez nich za opresyjny. A jedyną cenną wartością była wolność jednostki i jej prawo do autoekspresji. I do autodestrukcji też.

Dość nieoczywiste fascynacje jak na katolicką dewotkę.

Może i byłam dewotką, ale jednak poszukującą. I to był inny kościół niż ten dzisiejszy, chyba już to mówiłam, ale nigdy dość. A Płaski, który teraz jest podobno osobą głęboko religijną, wtedy był anarchistą i ateistą. Był wolnomyślicielem i właśnie dlatego tak mnie fascynował; on nieustannie szukał. To był facet, który po prostu chciał zrozumieć: jak działa władza? Jak działa świat i jak działa język na usługach władzy? Jak być wolnym w świecie pełnym przemocy i kłamstwa? To było dla nas kluczowe. U mnie taka fascynacja została w pewnym sensie do dziś — współczesny feminizm teoretyczny w dużej mierze tym właśnie się zajmuje. Nie chodzi o końcówki dodawane do nazw zawodów, tylko o to, że władza jest w języku.

Być może te zainteresowania ułatwią ci później wejście w teorie, które poznasz na Zachodzie? Chyba łatwiej przyjąć postmodernizm, bez wielkiego szoku poznawczego, w sytuacji, kiedy twoim obszarem zainteresowania jest właśnie to, jak władza przekłada się na język?

Chyba tak. Nas komunizm interesował nie jako system organizowania gospodarki czy biurokracji, tylko system organizowania myśli, przed którym musimy się bronić. Ponieważ nasze myśli są najcenniejszym, co mamy. I cały ruch samokształcenia, czytania, dyskutowania, był próbą stworzenia alternatywnego świata dla samych siebie i innych. Robiliśmy to też na złość. Bo komuna była obciachem, była czymś, czemu należało robić na złość.

Ale „wkurzyć komunę” to coś innego niż walczyć ze złem totalnym, jak z książek Mackiewicza, którym zafascynowani byli na przykład koledzy Cezarego Michalskiego.

Mackiewicz to jest myślenie w kategoriach dobra i zła absolutnego, to jest manicheizm po prostu; to było bliskie na przykład środowiskom skupionym wokół KPN. A myśmy byli humanistami, którzy z fascynacją przyglądali się różnym sposobom myślenia — w tych gazetkach widzę na przykład fascynację Majem 1968 we Francji; myślę, że Płaski czytał Marcusego, w „Katatymii” są z niego cytaty. Nas fascynował bunt, ekspresja młodzieńczej niezależności. Dla nas komuna nie była Złem wcielonym, tylko klątwą, bezmyślnością, gnuśnością…

Gniciem?

Gniciem, konformizmem, nudą, opresją — no i przede wszystkim kojarzyła się ze szkołą. Buntownicy stworzyli więc alternatywną szkołę. I robiliśmy teatr uliczny. Dla mnie skądinąd jest wyraźna ciągłość między tamtymi taktykami a tym, co potem robiła Manifa. Opowiadałam ci o włażeniu na przystanki autobusowe pod Rotundą. Cimciak przypomniał mi, że to było lato 1988 roku, wizyta Gorbaczowa w Warszawie. I dopowiedział, że oni wskoczyli na te wiaty z takim transparentem: „Demokracji potrzebujemy jak powietrza. Michaił Gorbaczow”. Takie przewrotne posługiwanie się cytatami z władzy, żeby je przeciw tej władzy obrócić, to był nasz lokalny sytuacjonizm. Feministki na początku XXI wieku zachowywały się podobnie. Język prawicy się cytowało się ironicznie; cytowało się też reklamy: „Feminizm. Jesteś tego warta”. I całkiem świadome nawiązania do sytuacjonistów, czyli hasło: „Najpiękniej wygląda wiosna w świetle płonących ustaw antyaborcyjnych”.

Antykomunistyczna opozycja lat 80. nawiązuje do radykałów z 1968 roku we Francji? To się nie mieści w oficjalnej narracji o tamtym czasie.

Bo ta oficjalna narracja jest strasznie załgana i sztucznie spolaryzowana, a może po prostu uproszczona. Dla nas to była ta sama trajektoria, choć oczywiście miała lokalny koloryt. No i był w tym również element etosu harcersko-narodowowyzwoleńczego, fascynacja KOR-em, powstaniem warszawskim, ale chyba jeszcze większa powstaniem w getcie. Marek Edelman był dla nas wielką inspiracją. Wątek żydowski i szerzej, antynacjonalistyczny, był bardzo ważny. Na jednym ze zdjęć z happeningów trzymam napis „Mamy tylko jedną Polskę… I chwała Bogu” — czyli połączenie antykomunizmu z antynacjonalizmem. Z pewnym zdumieniem i wzruszeniem wracam do tych starych numerów „Katatymii”. W jednym na pierwszej stronie jest tekst o problemie stosunków polsko-ukraińskich, a w drugim o powstaniu w getcie i powstaniu warszawskim, zestawiający te dwa wydarzenia i określający nasz stosunek do kościoła na Zagórnej, ONR-u i innych obrzydliwych antykomunistów; był cały numer poświęcony wydarzeniom Maja 1968.

Dziś nie wszyscy młodzi antykomuniści z lat 80. pamiętają, że byli też lewakami.

Nie chcę Płaskiego za bardzo wrabiać w korzenie lewicowe, skoro teraz jest prawicowcem. Ale faktycznie, ówczesny antykomunizm nie był wcale tożsamy z prawicowością. Przy czym nie zamierzam się podczepiać pod nie swoje zasługi. To jest moja historia o tyle tylko, że byłam zakochana w facecie, który to robił. Ja sama tego nie robiłam. Ja wtedy uczyłam się grzecznie do kolejnych klasówek i pisałam pamiętnik. Po prostu byłam blisko. Raz czy drugi rozniosłam trochę ulotek. Moja przygoda z polityką to późniejsza sprawa — feministyczna.

Czy — z dzisiejszej perspektywy — uważasz tamto środowisko za seksistowskie? Czy w takich kategoriach postrzegasz te tańce godowe samców, ten etos rewolucjonistów-herosów?

W tym nie było pogardy dla kobiet, ale było przekonanie, że walka z komuną jest rzeczą niebezpieczną i raczej męską. Jest różnica między pokoleniem dziewcząt z tej „szczenięcej opozycji”, których pilnowali rodzice, bo ktoś je przecież mógł zgwałcić czy pobić, a takimi osobami, jak starsza od nas o dwie dekady Joanna Szczęsna. Ona wspomina opozycję jako całkowicie genderowo neutralną. Ludka Wujec podobnie.

A z czego wynika ta różnica?

Gdy toczyły się spory wokół książki Shany Penn, uważałam, że z braku świadomości feministycznej. A dziś myślę, że to różnica doświadczeń, po części też różnica pokoleniowa. Trzeba też pamiętać, że działaczki opozycji były wyjątkowymi kobietami — odważnymi, silnymi, ale też po prostu dorosłymi, które wchodząc do opozycji, stawały się jakby genderowo neutralne, bo tak się same ustawiły. Szesnasto-, siedemnastoletnie dziewczyny nie są jeszcze na tyle autonomiczne, żeby swoją tożsamość w ten sposób zdefiniować. Myśmy były częścią licealnej subkultury, w której walka z komuną była opisywana jako męska, nawet jeżeli nie zawsze coś poważnego za to groziło. Parę razy ktoś dostał pałą, czasem poszedł siedzieć na 48 godzin. Ale bardzo dużo czasu w więzieniu moi koledzy nie spędzili; realne niebezpieczeństwo faktycznie było takie, że ich wywalą ze szkoły.

I wcielą do wojska.

Tak. To już była poważna sprawa. Nie dać się wcielić do wojska było jednym z głównych tematów rozmów i dużo było różnych sposobów — bardzo pożyteczne było posiadanie cioci-psychiatry. To środowisko było zaprzyjaźnione z grupą Wolność i Pokój, a potem to wszystko ewoluowało w NZS.

A jak było z wolnością seksualną w owych czasach?

Swoboda seksualna lat 80., a zwłaszcza ówczesnych środowisk opozycyjnych była dużo większa niż obowiązujące, przynajmniej w teorii, zasady współżycia między kobietami a mężczyznami po 1989 roku. Nie mówię o moim środowisku, bo byłam za młoda i do tego z oazy oraz z KIK-u. Myślę o ciut starszym pokoleniu. Tam było dużo więcej swobody, tak sądzę. I nie da się wszystkiego sprowadzić do maczyzmu i rubasznych żartów herosów naszej opozycji demokratycznej — bo skądinąd wiem, jak żartują w swoim gronie starsze ode mnie o piętnaście lat kobiety, które pamiętają tamten okres opozycji. One bynajmniej nie uważają swoich ówczesnych przygód erotycznych za jakąś ofiarę złożoną na stosie umęczonej ojczyzny. Ale to są nieopowiedziane historie. Mogę się tylko domyślać, jak było. Mam nadzieję, że kiedyś to opiszą. Nie chodzi o to, „kto z kim”, tylko o atmosferę epoki, o zasady gry. Chciałabym przeczytać wspomnienia albo powieść o tym środowisku, napisaną przez kogoś, kto pamięta.

A co ty pamiętasz?

Ja nie jestem żadnym źródłem informacji na ten temat. Miałam wtedy 16 lat i byłam grzeczną katolicką dziewczynką. Ale też od trzeciej licealnej nie byłam już dziewicą i wcale się tego nie wstydziłam. Jak pojechałam do Stanów, to się okazało, że wszystkie moje koleżanki z tej niby wyzwolonej Ameryki… były technical virgins, ponieważ wśród amerykańskiej klasy średniej w latach 80. po prostu pilnowało się błony dziewiczej! Dla mnie to było jakieś kuriozum, które zresztą oznaczało między innymi, że robiło się różne rzeczy, ale tak, żeby tej błony dziewiczej nie naruszyć… Nie będę się wdawać w szczegóły techniczne, uruchom wyobraźnię. Otóż w katolickiej Polsce tego nie było, w Polsce się traciło dziewictwo bez żadnych większych fanfar, tyle że z facetem, którego się traktowało serio, albo — w trochę bardziej restrykcyjnej wersji — z tym, z którym się zamierzało…

Spędzić życie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: