Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Grandmuszkieter: powieść historyczna z czasów Augusta Mocnego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grandmuszkieter: powieść historyczna z czasów Augusta Mocnego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 284 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Przez pusz­czę szedł czło­wiek.

Była wcze­sna je­sień. Dzień do­pie­ro się ro­dził.

Dresz­cze bie­gły po ol­brzy­mich drze­wach, któ­rych czu­by li­ścia­ste otrzą­sa­ły się z resz­tek rosy i snu. Ptac­two ci­chy­mi pi­ska­mi go­to­wi­ło się do­pie­ro do po­ran­nych hej­na­łów. Wśród gę­stych traw śmi­ga­ły za­ją­ce i inne drob­ne zwie­rząt­ka, spi­ja­jąc roz­wie­szo­ne na źdźbłach wod­ne per­ły i dy­amen­ty.

Jesz­cze w przy­ro­dzie była ocię­ża­łość i jak­by nie­chęć do po­rzu­ce­nia noc­nych ma­ja­ków – nad któ­re cóż w ży­ciu roz­kosz­niej­sze­go!

Przez rosę, przez mgłę, wśród uper­lo­nych traw i chwa­stów ubry­lan­to­wa­nych szedł czło­wiek. Wła­ści­wie nie szedł, lecz, dro­gi nie szu­ka­jąc, przez gąsz­cze się prze­dzie­rał. Pil­no mu było; myśl ja­kaś upar­ta, nad wszyst­kiem gó­ru­ją­ca, do celu go pcha­ła. Mało zwa­żał na kol­ce, roz­dzie­ra­ją­ce mu odzież, na ga­łę­zie, któ­re mu twarz ra­ni­ły.

Pra­wą ręką czło­wiek roz­gar­niał gę­stwi­nę; w le­wej trzy­mał małą klat­kę z ptasz­kiem. Przy sto­pach jego biegł pie­sek, cien­ko, lę­kli­wie po­szcze­ku­jąc.

Pta­szek i pie­sek były ma­leń­kie. Czło­wiek był ol­brzym. Po­tęż­ny wzro­stem i kształ­ta­mi, z pier­sią gla­dy­ato­ra, bar­ka­mi Her­ku­le­sa, kar­kiem żu­bra, wy­da­wał się bra­tem dę­bów, któ­rych gru­be ko­na­ry, gdy mu za­wa­dza­ły, skrę­cał i ła­mał jak wi­cie wierz­bo­we.

Wło­sy jego były bar­dzo ja­sne, pra­wie bia­łe; twarz, mło­da i peł­na, mu­sia­ła być zwy­kle ró­żo­wa, w tej chwi­li jed­nak po­kry­wa­ła ją sza­ra bla­dość, mó­wią­ca o sil­nem we­wnętrz­nem cier­pie­niu…

Odzia­ny był ten czło­wiek w kon­tusz pod­no­szo­ny, bar­wy pie­przo­wej; z pod kon­tu­sza wy­kwi­tał żu­pa­nik spło­wia­łym kar­ma­zy­nem maku po­lne­go. Na gło­wie ro­ga­tyw­kę miał, by­le­jak wło­żo­ną i po­ła­ta­ną, na sto­pach buty – po­dar­te.

Strój wska­zy­wał szlach­ci­ca – sza­racz­ka może, lecz z aspi­ra­cy­ami wyż­sze­mi.

Co chwil parę, czło­wiek prze­ma­wiał to do ptasz­ka, to do pie­ska.

Pierw­sze­go uspo­ka­jał:

– Ci­cho siedź, Her­kul. Za mo­ment wol­ny bę­dziesz. Po­le­cisz, do­kąd ze­chcesz – od­naj­dziesz bra­ci swych, krew­nych, po­wi­no­wa­tych…

Dru­gie­mu na­uki pra­wił:

– Ty, Go­liat, nie opu­ścisz mnie. Na zie­mi się po­ło­żysz, szcze­kać i wyć bę­dziesz. Usły­szy cię jaki do­bry ka­to­lik: przyj­dzie i co trze­ba, zro­bi. A je­śli wilk cię po­żre, to le­piej. Bez pana ży­cie miał­byś twar­de…

Pie­sek szcze­kał, pta­szek świe­go­tał – czło­wiek darł się a darł przez krza­ki i chasz­cze.

Nie­kie­dy w miej­scu sta­wał, gło­wę po­chy­lał – za­my­ślał się. Pta­szek wów­czas przy­ci­chał; pie­sek wy­da­wał ję­kli­we skom­le­nie. Czło­wie­ko­wi zda­wa­ło się brak­nąć siły. Ale wpręd­ce pro­sto­wał się, otrzą­sał…

– Fur­da, mo­spa­nie! – har­do wy­krzy­ki­wał.

I szedł da­lej.

Tym­cza­sem po pusz­czy, na­kształt srebr­nych dzwo­necz­ków, roz­sy­pa­ły się cien­kie gło­sy psów goń­czych. Tu i owdzie za­ję­czał róg, za­dźwię­kła trąb­ka. Na sen­ne­go jesz­cze zwie­rza za­kła­da­no ob­ła­wę. Pod­no­si­ły się na­wet w od­da­le­niu na­wo­ły­wa­nia lu­dzi, ale mgła i mrok przed­po­ran­ny za­raz je chło­nę­ły.

Żad­ne­go z tych gło­sów czło­wiek idą­cy nie sły­szał.

Jesz­cze kro­ków kil­ka­dzie­siąt, kil­ka­set – jesz­cze zmie­sza­ny, fał­szy­wy chór szcze­ków, skom­leń, pi­sków, świe­go­tań – jesz­cze jed­no, dru­gie, dzie­sią­te szarp­nię­cie się, omdle­nie, znów szarp­nię­cie – i czło­wiek zna­lazł się u celu.

Sta­nął, ro­zej­rzał się…

Była to nie­du­ża ko­tlin­ka, może zi­mo­we leże dzi­ka lub niedź­wie­dzia. Pnie sta­rych, wy­wró­co­nych drzew, mcha­mi ob­ro­słe, na­pół zgni­łe i spróch­nia­łe, wśród chwa­stów bu­twia­ły. Po­środ­ku wy­strze­la­ła w nie­bo ol­brzy­mia so­sna, kró­lo­wa so­sen, z drzew pusz­czy może naj­wspa­nial­sza i naj­ro­ślej­sza. Dol­ne jej ko­na­ry wi­cher po­strą­cał, zo­sta­ły po nich tyl­ko krót­kie, ster­czą­ce wy­rost­ki.

Miej­sce dziw­nie było głu­che, jak­by przez lu­dzi za­po­mnia­ne i już poza gra­ni­ca­mi tego świa­ta le­żą­ce. Zna­li je wszak­że my­śli­wi. Wy­pa­lo­na tra­wa, reszt­ki wę­gli i po­pio­łu świad­czy­ły, że tu pa­lo­no ogni­ska.

Czło­wiek za­trzy­mał się, lecz mimo zmę­cze­nia nie spo­czął. Czap­kę ci­snął o zie­mię, rę­ka­wem kon­tu­sza pot z czo­ła otarł – ocza­mi po so­śnie i po ga­łę­ziach utrą­co­nych wo­dził. A dy­szał cięż­ko, z wy­sił­kiem, jak­by mu coś pier­si roz­sa­dza­ło.

Pta­szek w klat­ce oso­wiał i piór­ka na­stro­szył; psi­na roz­cią­gnę­ła się na zie­mi z ję­zy­kiem wy­wie­szo­nym i drża­ła.

Nie­ba­wem czło­wiek sęk od­po­wied­ni upa­trzył i klat­kę na nim za­wie­sił, wpierw ją otwo­rzyw­szy.

– By­waj zdrów, Her­kul! – za­wo­łał. –

Leć na wol­ność, przy­ja­cie­lu. Oby ci for­tun­niej szło niż twe­mu panu!…

Przez otwar­te drzwicz­ki wy­su­nął czer­wo­ną głów­kę szczy­gie­łek. Po­krę­cił nią cie­ka­wie w pra­wo i lewo, skrzy­deł­ka­mi le­ni­wie za­trze­po­tał, lecz z miej­sca się nie ru­szał. Upły­nę­ła dłu­ga chwi­la, za­nim wresz­cie wy­chy­lił się cały i zwol­na, jak­by nie­chęt­nie, z klat­ki wy­fru­nął. Wy­fru­nąw­szy, na wyż­szym sęku siadł – smut­no ćwier­kać za­czął…

Czło­wiek wciąż trzy­mał oczy, wbi­te w so­snę. Sęki naj­pierw ocza­mi opa­try­wał, po­tem ręką pró­bo­wał. Wy­braw­szy je­den, od­stą­pił od so­sny – do roz­wią­zy­wa­nia pasa się za­brał. A pas miał lity, pięk­nej ro­bo­ty, – lep­szych znać cza­sów za­by­tek.

Wspiąw­szy się nie­co na pal­ce, je­den ko­niec pasa do sęka przy­twier­dził, dru­gi zwią­zał kształ­tem pę­tli. Pę­tlę do sie­bie przy­cią­gnął, gło­wę wsu­nąć w nią pró­bo­wał…

W tej chwi­li, pie­sek, ża­ło­śnie do­tąd skom­lą­cy, z ca­łej siły za­szcze­kał. Czło­wiek, na­zbyt swą smut­ną ro­bo­tą za­ję­ty, nie zwa­żał na to. Ale gdy szczek prze­szedł w uja­da­nie, mi­mo­wol­nie gło­wę od­wró­cił.

Poza nim, na pniu wy­wró­co­ne­go dębu sie­dział męż­czy­zna lat śred­nich, w bo­ga­tym stro­ju my­śliw­skim, z pań­ska – ba, cale z ma­gnac­ka – wy­glą­da­ją­cy…II.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny… – wy­rzekł nie­zna­jo­my, uchy­la­jąc nie­co zie­lo­ne­go be­re­tu ze stru­siem pió­rem. – A co to waść czy­nisz?

Tam­ten cały dy­go­tał, zęby mu dzwo­ni­ły. Drżą­cym gło­sem od­rzekł:

– Na wie­ki wie­ków. Czy­nię, co moja wola.

– Wa­ści, jak uwa­żam, bies opę­tał… – cią­gnął my­śli­wy.

– Nie bies, jeno mi­ze­rya. Wsze­la­ko… z kim­że mam cześć?

– Bra­nic­ki je­stem.

– Z któ­rych Bra­nic­kich?

– Z do­brych. A w oso­bie wa­ści ko­góż spo­ty­kam?

– Kiż­gaj­łę.

– Z któ­rych Kiż­gaj­lów?

– Z moc­nych.

Skło­ni­li się so­bie zda­la dość obo­jęt­nie. Twarz Kiż­gaj­ły mó­wi­ła wy­raź­nie, że spo­tka­niu nie­rad.

– Tak czy siak – cią­gnął my­śli­wy – nie go­dzi się szlach­ci­co­wi du­szy dy­abłu od­da­wać…

– Fur­da, mo­spa­nie! Ja w dy­abła nie wie­rzę.

– Z ra­cyi?…

– Gdym mu du­szę w za­staw da­wał, do cy­ro­gra­fu sta­nąć nie chciał. Próż­nom na roz­staj­nych dro­gach za­klę­cia po­wta­rzał; próż­nom w wi­ru­ją­cy pia­sek rzu­cał nóż po­świę­ca­ny – ani razu nie sta­nął. A cze­mu nie sta­nął? Bo go nie­ma.

Bra­nic­ki, słu­cha­jąc do tor­by się­gnął, wy­do­był z niej bu­tel­kę i dwa spo­re pu­har­ki. Usta­wił to wszyst­ko ostroż­nie na kło­dzie, i rzekł:

– Mo­ści Kiż­gaj­ło! Po­lak, gdy głod­ny, to zły; gdy na­czczo – trzy po trzy ple­cie. Spe­ro, że mi waść dys­ho­no­ru nie wy­rzą­dzisz, aby ze mną kro­pli wina nie wy­pić. Czy­ste jest, urę­czam. A po wi­nie znaj­dzie się co i na głod­ny ząb po­ło­żyć.

Tam­ten ręką tyl­ko mach­nął, oka­zu­jąc, że mu to wszyst­ko jed­no.

Wy­pi­li. Ol­brzym ani spo­strzegł, jak mu na­la­no dru­gi pu­ha­rek, któ­ry prze­łknął rów­nie gład­ko, jak tam­ten. A po trze­ci sam już się­gnął, nie py­ta­jąc.

Te trzy miar­ki cu­dow­nie go prze­mie­ni­ły. Po pierw­szej ustą­pi­ła z jego lica sza­rość i stał się jed­no­staj­nie bla­dy. Po dru­giej wy­stą­pi­ły mu na po­licz­ki sła­be ru­mień­ce. Po trze­ciej roz­pło­nił się cały jak róża. I wów­czas do­pie­ro oka­za­ło się, że jest chłop na­schwał do­rod­ny:

Na kło­dzie zja­wił się chleb bia­ły i wę­dli­na. Kiż­gaj­ło mię­sa nie tknął, czu­jąc, żeby mu przez ści­śnię­te gar­dło nie prze­szło. Krom­kę chle­ba w pal­cach roz­tarł­szy, rzu­cać jął okru­chy na zie­mię. Wnet do ja­dła przy­czoł­ga­ła się psi­na, a nie­ba­wem i szczy­gie­łek, z sęka sfru­nąw­szy, do dzio­ba­nia się za­brał.

Roz­rzew­ni­ło to ol­brzy­ma.

– Na­ści, Her­kul!… Pyf, Go­liat!… –

po­wta­rzał. – Ostat­nie to wa­sze ze mną śnia­da­nie – ostat­nie!

I nie­znacz­nie łzę ocie­rał, uda­jąc, że mu się oko za­pró­szy­ło.

Więc Bra­nic­ki, z uwa­gą to śle­dzą­cy, raź­niej prze­mó­wi:

– Waść, wi­dzę, ser­ca złe­go nie masz. Jesz­cze mi o zba­wie­niu wa­ści wąt­pić nie trze­ba. Kto o zwie­rząt­ka dba­ły, wła­snej du­szy tem­bar­dziej nie spo­nie­wie­ra.

Na­sro­żył się tam­ten i gniew­nie krzyk­nął:

– Fur­da, mo­spa­nie! Szlach­cic bez sub­stan­cyi, jak ptak bez skrzy­deł. Wzię­li dy­abli for­tu­nę, niech i mnie bio­rą!

– Twier­dzi­łeś waść, że dy­abłów nie­ma…

– Nie­ma psu­bra­tów do da­wa­nia… ale po­rwać, cap­nąć, ukraść, za­wż­dy się znaj­dą.

– Od cze­goż ro­zum, re­li­gia? Od cze­góż moc, któ­rą waść mieć mu­sisz nie­ma­łą? Toż z moc­nych wy­wio­dłeś się Kiż­gaj­łów.

– Fur­da, mo­spa­nie! Bez klej­no­tu nie­ma szlach­ci­ca; bez trzo­sa peł­ne­go nie­ma mocy.

Bra­nic­ki wąsa na­je­żył.

– Gdzież za­tem do stu pio­ru­nów, waść trzos po­dzia­łeś? W na­szej Rzecz­po­spo­li­tej ca­la­mi­tas dziś wiel­ka. Nie wy­darł ci sub­stan­cyi Szwed, Mo­skal, ni Ta­tar!

Kiż­gaj­ło gło­wę zwie­sił.

– Zna­lazł się gor­szy od Szwe­da, Mo­ska­la, Ta­ta­ra…

– Któż taki?

– Bia­ło­gło­wa.

– Acha! – za­wo­łał Bra­nic­ki – ju­żem w domu! Non du­bio, że była mło­da i uro­dzi­wa.

Tam­ten gło­wą tyl­ko kiw­nął przy­twier­dza­ją­co.

– Ano, może waść i nie za dro­go ów to­war ku­pi­łeś?

– Wła­śnież, ni­cem nie ku­pił. For­tu­ny zby­łem, to­wa­ru mi nie dano…

– Jak­że to?

Za­raz po­tem za­py­ta­niu zja­wił się czwar­ty pu­ha­rek. Gła­dziej jesz­cze niż po­przed­nie prze­mknął on przez gar­dło Kiż­gaj­ło­we, na­pra­wia­jąc je tak sku­tecz­nie, że już wę­dli­nie wstrę­tu nie czy­ni­ło. Ja­koż urwał ol­brzym zę­ba­mi grzecz­ny kęs kieł­ba­sy, za któ­rym po­szły inne, tak, że się wry­chle tor­ba my­śli­we­go zgo­ła opróż­ni­ła.

Gdy pod­jadł, szczy­gieł­ka wziął do ręki, pie­ska na ko­la­na, i pod­le Bra­nic­kie­go siadł­szy, rzecz mu całą ab ovo wy­ło­żył.

Przy­czy­ną nie­szczę­ścia była Zyzy, ra­zem tan­cer­ka, śpie­wacz­ka i li­no­skocz­ka, któ­rą Kiż­gaj­ło na bie­dę swą od­na­lazł w Sło­ni­mie, w ko­czu­ją­cej ban­dzie cyr­ko­wej. Ma­ciu­peń­ka to była cy­ga­necz­ka, ale od pierw­sze­go spoj­rze­nia gło­wę ol­brzy­mo­wi za­wró­ci­ła.

Prze­pa­dał on za wszel­kie­mi ma­leń­ko­ścia­mi. Miesz­kał na­wet w dwor­ku ni­ziuch­nym, gdzie wy­pro­sto­wać się nie mógł bez stuk­nię­cia gło­wą o po­wa­łę. A Zyzy nie prze­no­si­ła wzro­stem chłop­ca dwu­na­sto­let­nie­go. Była zaś przy­tem pra­wem dy­abląt­kiem, czar­ną, zło­tem cent­ko­wa­ną żmij­ką…

Na nie­szczę­ście, ład­ne to ma­leń­stwo nie mia­ło upodo­ba­nia w ol­brzy­mach. Na­próż­no Kiż­gaj­ło, aby smak dziew­czy­ny od­mie­nić, sku­po­wał jej zło­te, per­ło­we, bursz­ty­no­we ka­na­ki, wi­sior­ki, ma­ne­le; na­próż­no szczu­płe jej bar­ki okry­wał sza­la­mi in­dyj­ski­mi, któ­rych za dro­gie pie­nią­dze do­star­cza­li mu kup­cy or­miań­scy; na­próż­no nowe, błysz­czą­ce du­ka­ty do far­tusz­ka jej sy­pał, lub wsu­wał fi­glar­nie za ak­sa­mit­ny, szy­chem na­szy­ty gor­se­cik. »Żmij­ka« wszyst­ko przyj­mo­wa­ła, lecz umia­ła za­wsze zręcz­nie się wy­śli­znąć, gdy ją chciał przy­trzy­mać.

Do Sło­ni­ma przy­był ol­brzym, otrzy­maw­szy sche­dę po zmar­łym ojcu. Na nowe go­spo­dar­stwo ku­pić miał koni, wo­łów, stat­ków prze­róż­nych. Prze­my­śli­wał też o ożen­ku. Nie­ste­ty, czar­ne ślep­ki cy­gan­ki tak go urze­kły, że o świe­cie ca­łym, a więc i o go­spo­dar­stwie do szczę­tu za­po­mniał. Nie tyl­ko roz­trwo­nił wszyst­ką go­to­wi­znę, lecz nad­to dłu­gi za­cią­gnął, a wresz­cie całą for­tun­kę, z dzia­łów ro­dzin­nych przy­pa­da­ją­cą, szwa­gro­wi sprze­dał.

I przy­szedł dzień, gdy Kiż­gaj­ło (z moc­nych Kiż­gaj­łów) zna­lazł się na bru­ku mia­stecz­ka z jed­nym wy­tar­tym sze­lą­giem w wo­recz­ku i z dwo­ma ostat­ni­mi przy­ja­ciół­mi, Go­lia­tem i Her­ku­lem – któ­rym nie miał za co ku­pić po­ży­wie­nia.

Zyzy zaś – już nie żmij­ka i dy­abląt­ko, lecz cały pa­da­lec i bies w nie­wie­ściej po­sta­ci! – czmych­nę­ła w świat, na­wet mu pal­cem na wa­le­tę nie kiw­nąw­szy…

Moc­ny Kiż­gaj­to za bary się wziął z prze­zna­cze­niem swem i po­znał, że jed­nak ono od nie­go moc­niej­sze. Więc uszy stu­lił i z Go­lia­tem a Her­ku­lem z mia­stecz­ka się wy­niósł. A w krot­ce po­tem i do pusz­czy tra­fił…

Wy­słu­chał Bra­nic­ki opo­wia­da­nia, wąsa krę­cąc, z miną, bar­dziej za­cie­ka­wio­ną, niż za­fra­so­wa­ną. Wy­słu­chaw­szy, rzekł:

– Ergo po­zna­łeś waść, jak mar­nym ob­jek­tem jest pło­cha pod­wi­ka. Rzecz by­ła­by też cale nie­mą­dra, dla ta­kiej stwo­ry du­szę za­tra­ca.

A na to tam­ten:

– Fur­da, mo­spa­nie! Du­szę mam wła­sną, nie kra­dzio­ną, ani po­ży­cza­ną – roz­po­rzą­dzam oną jak moja wola. Cy­gan­ka mnie urze­kła – uro­ku ża­den już zna­chor nie od­czy­ni. A taki żył­bym i w służ­bę Rze­czy­po­spo­li­tej-bym po­szedł, gdy­by bies for­tun­ki nie cap­nął. Te­raz mnie jed­na tyl­ko śmierć – bom na re­zy­den­ta za mło­dy, na kle­ry­ka za sta­ry, a w służ­bę iść klej­not ro­dzin­ny nie po­zwa­la.

Wstał z kło­dy i koń­czył nie­cier­pli­wie:

– Bóg za­płać wasz­mo­ści za wino, ale każ­de­mu z nas pora w swą dro­gę. Wasz­mo­ści tam, gdzie trąb­ki gra­ją, a mnie…

Ręką wska­zał so­snę i pas na sęku, pę­tlą za­koń­czo­ny…

Bra­nic­ki tak­że wstał, za ra­mię go przy­trzy­mał.

– Mó­wi­łeś waść – rzekł, w oczy mu by­stro pa­trząc – żeś był rad słu­żyć Rze­czy­po­spo­li­tej. A cóż dziś temu w kontr sta­wa?

Ol­brzym ra­mio­na­mi wzru­szył.

– Gdzież koń, gdzież rynsz­tu­nek, gdzież dla lu­za­ka myto?…

– A gdy­byś to wszyst­ko otrzy­mał?

– Skąd?…

– Nie py­taj tym­cza­sem…

– Fur­da, mo­spa­nie! Tyl­ko dy­abeł mógł­by mi co ofia­ro­wać w za­mian za du­szę, – ale dy­abła nie­ma.

Bra­nic­ki spo­waż­niał.

– Dy­abeł tu zbęd­ny. I wspo­mi­nać go nie trze­ba. Nad­staw waść uszu – nie uroń nic z tego, co po­wiem. Pan Bóg twój czu – wa nad tobą, i do zgu­by twej do­pu­ścić nie chce. Gdyś tu szedł ży­wot i du­szę za­tra­cić, mnie, z do­pusz­cze­nia Bo­że­go po­sła­no za tobą, abyś żył i był szczę­śli­wy.

To­nem roz­ka­zu­ją­cym za­koń­czył:

– Po­je­dziesz waść ze mną do Dre­zna.

– W Dreź­nie król je­go­mość… – z nie­ja­kiem za­lęk­nie­niem za­uwa­żył ol­brzym.

– Wła­śnież do kró­la je­go­mo­ści.

– W ta­kich skórz­niach?… W ta­kim kon­tu­si­nie?… Z dziu­ra­mi a ła­ta­mi?…

– Po­je­dziesz przy­stoj­nie i bucz­no, jak się go­dzi Kiż­gaj­le z moc­nych Kiż­gaj­łów.

Ol­brzym oczy roz­sze­rzył, usta otwo­rzył…

– W Dreź­nie – cią­gnął Bra­nic­ki – da­dzą ci mun­dur bo­ga­ty, suto wy­szy­wa­ny; da­dzą ko­nia cno­tli­we­go, z ca­łem ka­wa­ler­skiem opa­trze­niem; da­dzą stan­cyę w pa­ła­cu, czło­wie­ka do po­słu­gi i wikt, ja­kie­goś u ojca i mat­ki swej nie wi­dział. Co mie­siąc ta­koż wy­li­czą ci na rękę okrą­głe qu­an­tum ta­la­rów, abyś miał za co ba­wić się i krew­ko­ści mło­dzień­skiej fol­go­wać…

– I za cóż to wszyst­ko?

– Za to, że z po­dob­ny­mi so­bie juna – kar­ni straż bę­dziesz trzy­mał przy świę­tej oso­bie naj­mi­ło­ściw­sze­go pana na­sze­go Au­gu­sta wtó­re­go. Sam si­łacz i per­so­nat, upodo­bał on so­bie ro­słych, kształt­nych wa­li­gó­rów i wy­rwi­dę­bów. Jak­że więc: chęt­nyś waść tej im­pre­zie?

Kiż­gaj­ło ob­li­zał się, jak kot na wi­dok szper­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: