Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z greckiego świata - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z greckiego świata - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z GREC­KIE­GO ŚWIA­TA

War­sza­wa

Wy­daw­nic­two księ­gar­ni St. Sa­dow­skie­go ul. Zło­ta 1

1910

Re­dak­tor i Wy­daw­ca Sta­ni­sław Sa­dow­ski.

Kie­row­nik Li­te­rac­ki Gu­staw Ole­chow­ski.

Od­po­wie­dzial­ny za re­dak­cyę we Lwo­wie K. Pe­płow­ski

Druk Ksa­we­re­go Trę­biń­skie­go, Se­no­tor­ska 8.

Za­miast Wstę­pu.

(Ustęp z dzien­ni­ka po­dró­ży do Gre­cyi! i na Wschód).

So­bo­ta, 10 maja 1907 r.

na po­kła­dzie stat­ku.The­ra­pia".

Z po­kła­du jesz­cze jed­no, jesz­cze ostat­nie spoj­rze­nie po za sie­bie w ten za­cza­ro­wa­ny, a już nik­ną­cy dla mnie świat, w tę cud­ną baśń na ja­wie.

Jak sen, jak fan­ta­stycz­ny sen z Ty­sią­ca i jed­nej Nocy, roz­pły­wa się, roz­wie­wa w sło­necz­nych da­lach zło­ty Ca­ro­gród.

Ma­le­je, bled­nie, ga­śnie ten ogrom­ny, w nie­bo spię­trzo­ny dziw, któ­re­mu imię Ąja So­fia; w ró­ża­nej mgle od­da­le­nia ma­ja­czą le­d­wie te sre­brzy­ste ko­pu­ły me­cze­tu Ach­me­dje, eo jesz­cze przed chwi­la, ja­rzy­ły się bla­skiem.

Top­nie­ją, usu­wa­ją się wgłąb strze­li­ste, lśnią­ce igli­ce mi­na­re­tów i czar­ne mi­na­re­ty cy­pry­sów na smęt­nych tu­rec­kich cmen­ta­rzach.

I cała ta fa­ta­mor­ga­na, tak ol­brzy­mia, że ogar­nąć ją trud­no, tak wspa­nia­ła, że tę­czo­wym prze­py­chem ośle­pia, tak nie­praw­do­po­dob­na, że się oczom wie­rzyć nie chce, – męt­nie­je ua świe­tla­nym wid­no­krę­gu, omdle­wa w mi­go­tli­wem słoń­cu, zwol­na w mo­rze zie­lo­ne się wnu­ża… już, już za­pa­da gdzieś… gi­nie…

Skoń­czy­ło się, mi­nę­ło, prze­szło!…

Pły­nie­my przez szum­ne, szma­rag­do­we od­mę­ty. O ka­dłub stat­ku roz­bry­zgu­ją się pia­ty bia­łej pia­ny. Pierś mo­rza raz po raz jak­by wes­tchnie­niem się wzdy­ma i opa­da ła­god­nie i nie­sie nas lek­ko, ci­cho ryt­mem ko­ły­san­ki, któ­rą tam w dole za­wo­dzą sen­ne, szem­rzą­ce nur­ty.

Pły­nie­my… Ten mo­kry, sło­ny szlak, weł­na­mi fal kę­dzie­rza­wy, od­dzie­la dwa świa­ty, tak róż­ne, tak da­le­kie, a tu­taj oko w oko so­bie po­sta­wio­ne po­nad tą wod­ną cie­śni­ną.

Pły­nie­my… oba wy­brze­ża ry­su­ją się na ja­snem nie­bie gięt­kie­mi li­nia­mi pa­gór­ków, oba, jak je­den raj ziem­ski, otu­lo­ne w mło­dą, wio­sen­ną zie­leń. Gaje cy­tryn i ole­an­drów ciem­nym li­ściem od­ci­na­ją się… od srebr­nych oliw i pla­ta­nów; mię­dzy po­wiew­ny­mi wa­chla­rza­mi palm i obe­li­ska­mi cy­pry­sów, ró­żo­wie­ją zbi­te kępy kwit­ną­cych bzów, a wśród ogro­dów i sa­dów, po­przez buj­ną ma­jo­wą gę­stwę uśmie­cha­ją się do słoń­ca olśnie­wa­ją­cą bie­lą pa­ła­ce ba­szów, stroj­ne w ko­ron­kę z ka­mie­nia, świe­cą­ce mar­mu­ra­mi ko­lum­nad. Jed­ne ucie­kły w górę i z wy­ży­ny pa­trzą dum­nie na mo­dry Bos­for u nóg ich roz­po­star­ty; inne skry­ły się w cie­ni­stych pa­ro­wach, jak gdy­by chcia­ły przed słoń­cem za­ta­ić upa­ja­ją­ce swe roz­ko­sze; inne przy­sia­dły nad brze­giem i ta­ra­sa­mi zbie­ga­jąc ku mo­rzu, za­lot­nie prze­zie­ra­ją się w zwier­cia­dla­nej toni.

Pły­nie­my… Zwę­ża się cie­śni­na, rzekł­byś, iż Azya ze­tknie się z Eu­ro­pa. Tu, na har­dym pa­gó­rze za­mczy­sko sta­re szcze­rzy ku nie­bu zę­ba­te ru­iny. Mury po­szczer­bio­ne wspi­na­ją się po stro­mem zbo­czu wzgó­rza i grzbie­tem jego bie­gną od basz­ty do basz­ty. Naj­po­tęż­niej­sza z nich, po­czer­nia­ła od wi­chrów mor­skich, łbem ogrom­nym błę­kit bo­dzie i zda się jesz­cze gro­zić dwom świa­tom, dwom mo­rzom, i zło­ci­stej sto­li­cy "By­zan­tyń­skich ca­rów". Bo też na to wzniósł ten gro­jec Mo­ha­med II Zdo­byw­ca, by stra­szył Kon­stan­ty­no­pol, póki z ko­puł św. Zo­fii nie po­wie­je sztan­dar z pół­księ­ży­cem…

Te­raz ten wa­row­ny nie­gdyś, zę­ba­ty hu­mi­li His­sar wy­glą­da jak upiór, co z pod zie­mi w dzień bia­ły wa­żył się wy­chy­lić na słoń­ce. Mo­rze ob­le­wa mu sto­py i w ru­cho­mej fali od­zwier­cia­dla dzi­wacz­ną, po­nu­rą po­stać tego wid­ma z przed tylu, tylu lat.

A jed­nak daw­niej, o wie­le daw­niej, przed Mo­ha­me­dem, na­wet przed Kon­stan­ty­nem dzia­ły się tu­taj rze­czy sto­kroć jesz­cze dziw­niej­sze i więk­sze. Gdy­by te brze­gi mó­wić umia­ły o mi­nio­nych dzie­jach; gdy­by to słoń­ce opo­wie­dzieć mo­gło, na co pa­trzy­ło przed lat ty­sią­ca­mi; gdy­by z głę­bin mor­skich wy­pły­nę­ły na po­wierzch­nię te ob­ra­zy, któ­re wów­czas od­bi­ła w so­bie toń sło­na!

Tu, w tem wła­śnie miej­scu fa­tal­ny ge­niusz i nie­okieł­zna­na py­cha świa­to­wład­ne­go mo­ca­rza zwią­za­ły oba te brze­gi i mo­rze za­ku­ły w pęta, by po­nad jego od­mę­tem su­chą nogą po­pro­wa­dzić Azyę na Eu­ro­pę. Tędy, po mo­ście z okrę­tów Xe­rxes szedł nie­gdyś na Gre­cyę.

Dwu­krot­nie ten most za­kła­da­no. Za pierw­szym ra­zem na­wał­ni­ca po­tar­ga­ła liny, a mo­rze po­roz­no­si­ło nawy. Xe­rxes ka­zał stra­cić bu­dow­ni­ków mo­stu, a Hel­le­spont ró­zga­mi oćwi­czyć i kaj­da­ny w głą­bie jogo rzu­cić.

He­ro­dot o tem wszyst­kiem sze­ro­ko roz­po­wia­da, jak nowi bu­dow­ni­cy kró­lew­scy spa­ja­li stat­ki pię­dzie­się­cio­wio­sło­we i tri­re­my; z jed­nej stro­ny uży­to do tego naw 360, z dru­giej 814. W trzech miej­scach po­zo­sta­wio­no wol­ne prze­jaz­dy dla po­mniej­szych ło­dzi, któ­re­by chcia­ły z mo­rza Eu­xyń­skie­go wy­pły­nąć lub na jego wody się do­stać. Po­tem drew­nia­ny­mi przy­rzą­da­mi, co z obu stron sta­ły na lą­dzie, po­wy­cią­ga­no i na­prę­żo­no liny. Nie były to jed­nak zwy­kłe sznu­ry, ja­kich uży­to za pierw­szym ra­zem: skrę­co­no liny ko­nop­ne po­dwój­nie, a po­wro­zy z by­blo­so­we­go łyka – po­czwór­nie. Liny te były jed­na­ko­wo miąż­sze, lecz ko­nop­ne były moc­niej­sze, a je­den ich ło­kieć wa­żył po ta­len­cie (prze­szło 26 kg). Kła­dli tedy jed­ne przy dru­gich wiel­kie tra­my na po­przek mo­stu, wspie­ra­jąc je koń­ca­mi na li­nach ostro wy­prę­żo­nych. Po­zbi­jaw­szy sil­nie owe bel­ki, uło­ży­li na nich po­mo­sty z de­sek i na­sy­pa­li zie­mią, któ­rą po­tem ubi­li i wy­rów­na­li. Po bo­kach wzdłuż mo­stu wznie­sio­no szran­ki, by ko­nie i zwie­rzę­ta jucz­ne nie stra­cha­ły się wi­do­ku mo­rza.

Sam Xe­rxes, na wy­ży­nie azja­tyc­kie­go brze­gu, za­jął tron zbu­do­wa­ny z mar­mu­rów i z góry przy­zie­rał się nie­prze­li­czo­nym za­stę­pom. Ich po­chód przez most na­za­jutrz miał się roz­po­cząć od rana, trwał zaś po­tem bez prze­rwy przez cale dni sie­dem i sie­dem nocy.

Pierw­sze­go dnia o wscho­dzie słoń­ca Król Kró­lów na wy­brze­żu wła­sną ręką lał do mo­rza ob­ja­ty, po­czem ku­bek i kruż zło­ty i per­ski miecz po­zła­ca­ny, z tych, któ­re zo­wią aki­na­kes, ci­snął w toń Hel­le­spon­to.

I oto wśród nie­opi­sa­ne­go tło­ku, za­mę­tu i zgieł­ku, z hu­ka­niem i wrza­skiem po­ga­nia­czy, z ten­ten­tem, skrzy­pie­niem kół i kla­ska­niem bi­czów, z be­kiem i po­ry­ki­wa­niem – pierw­sze na most ru­szy­ły ta­bo­ry wo­zów, ka­ra­wa­ny ob­ju­czo­nych wiel­błą­dów i mu­łów, sta­da by­dła i owiec, prze­zna­czo­nych na rzeź. Bez­ład­nie, na oślep, ci­snę­ło się i pcha­ło to nie­przej­rza­ne mro­wie i po­su­wa­ło się po­wo­li na­przód, prze­sło­nię­te chmu­rą ku­rza­wy, kłę­bią­cej się z pod nóg i ra­cic. Pod okrut­nym cię­ża­rem okrę­ty wnu­rzy­ły się głę­biej w mo­rze, a liny wy­cią­gnę­ły się i wy­gię­ły w dół, ale nie pę­kły. Tak pły­nę­ła mo­stem owa czerń ludz­ka i zwie­rzę­ca przez cały dłu­gi dzień pod skwar­ny­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca a Xe­rxes, roz­par­ty na mar­mu­ro­wym tro­nie, oto­czo­ny wo­dza­mi, dwo­rem i ro­jem służ­by – sie­dział i pa­trzył.

Gdy za­padł mrok, na mo­ście jęły mi­go­tać po­chod­nie, a na oby­dwuch brze­gach łuną buch­nę­ły sto­sy, oświe­tla­jąc krwa­wo mo­rze i most i nie­przej­rza­ny ów po­chód ca­ło­noc­ny.

Za­czem w cią­gu na­stęp­nych dni i nocy wa­li­ły się na most hor­dy wsze­la­kich dzi­kich i na­wpół dzi­kich lu­dów, po­zga­nia­ne z ca­łej Azyi, do roz­ma­itych ras na­le­żą­ce, róż­no­ję­zycz­ne stro­jem i orę­żem, po­sta­cią i bu­do­wą cia­ła, ni bar­wą skó­ry jed­ne do dru­gich nie­po­dob­ne. Tło­czy­ły się te kupy nie­sfor­ne, bez ładu, ni spra­wy z wrza­skli­we­mi pie­śnia­mi, z pi­skli­wą mu­zy­ką dzi­wacz­nych na­rzę­dzi, lub z roz­gwa­rem zmie­sza­nych gło­sów.

Szli tedy bro­da­ci, dłu­go­wło­si As­sy­ryj­czy­cy i Chal­dej­cy w pan­cer­zach lnia­nych i heł­mach mi­siur­ko­wych z dru­tu mi­ster­nie ple­cio­nych, z mie­cza­mi u boku i ma­czu­ga­mi o że­la­znych gu­zach. Hy­sta­spes, Xe­rxe­sów brat ro­dzo­ny, miał pod sobą lud Bak­try­an, wy­bor­nych łucz­ni­ków i sky­tyj­skie ple­mię Sa­ków, co wy­róż­nia­li się koł­pa­ka­mi spi­cza­sty mi, ja­ta­ga­na­mi za pa­sem i to­po­ra­mi, któ­re zo­wią sa­ga­ris. In­do­wie sza­ty mie­li z bys­so­su, czy­li ba­weł­ny, a zbroj­ni byli w łuki i strza­ły trzci­no­we o że­la­znym gro­cie. Za nimi pcha­ły się na most prze­mno­gie kupy Cho­ra­zmij­ców, Par­tów, Sog­dy­an, Gan­da­rów, Da­di­ków; i dzi­cy Ka­spij­cy i Pak­tyj­czy­cy w koź­lich ko­żu­chach sier­ścią na wierzch wdzia­nych, i Sa­ran­go­wie w pstrych, ja­skra­wych stro­jach i w bu­tach, się­ga­ją­cych do ko­lan; i śnia­dzi Ara­bo­wie w bu­cha­stej odzie­ży, pod­pię­tej pa­sem, iżby nie za­wa­dza­ła w cho­dzie, zbroj­ni w łuki, co dały się wy­gi­nać na obie stro­ny. Z Afry­ki cią­gnę­li czar­ni, kę­dzie­rza­wi Ety­opo­wie za­chod­ni: wo­jen­nym swym oby­cza­jem pół cia­ła po­ma­za­li so­bie gip­sem, a dru­gie pół czer­wie­nią: okry­ci skó­ra­mi lwie­mi i lam­par­cie­mi, łuki mie­li ogrom­ne, na czte­ry łok­cie, z ło­dyg pal­mo­wych udzia­ła­ne, a w gar­ści pał­ki sę­ka­te i strza­ły trzci­no­we o ka­mien­nym gro­cie. Po­dob­ni do nich czar­ną cera, lecz o wło­sach gład­ko przy­le­ga­ją­cych byli Ety­opo­wie wschod­ni: ci mie­li za­miast heł­mu koń­skie cze­re­py tak ze skó­rą i wło­sem wy­pra­wio­ne, że im nad gło­wa­mi ster­cza­ły koń­skie uszy, a grzy­wy z cie­mie­nia spły­wa­ły na kar­ki. W trop za nimi Li­bij­czy­cy cią­gnę­li–pół­na­dzy, skó­ra­mi dzi­kich zwie­rząt osło­nię­ci, zbroj­ni kor­de­la­sa­mi har­to­wa­ny­mi w ogniu. Da­lej su­nę­ło ro­jo­wi­sko po­krew­nych so­bie azy­atyc­kich ple­mion: więc Pa­fla­go­ny, Li­gij­cy, Ma­tiań­czy­cy, Fry­go­wie, wszy­scy w heł­mach z łu­sek, obu­ci w ciż­my do pół nogi, oręż­ni ma­ter­ni tar­cza­mi, w gar­ści mie­li krót­kie oszcze­py i mie­cze. Tra­ko­wie w ry­żych cza­pach li­sich, w ob­ci­słych opoń­czach, na wierzch na­wdzia­ne mie­li sze­ro­kie, róż­no­barw­ne ka­fta­ny, a na no­gach kierp­ce z sar­niej skó­ry; ich uzbro­je­nie skła­da­ło się z lek­kiej pa­wę­ży, dzid i ma­łych szty­le­tów. Obok nich szli Cha­li­bo­wie, znacz­ni pa­iża­mi z wo­lo­wej skó­ry wy­pra­wio­nej ra­zem z wło­sem, ły­ska­ją­cy szy­sza­ka­mi spi­żo­wy­mi, na któ­rych ster­cza­ły ba­wo­le uszy i rogi ze spi­żu. Nogi mie­li okrę­co­ne czer­wo­ną krąj­ką. Za me­oc­ki­mi Ha­bal­ja­na­mi i La­soń­ca­mi tło­czy­ły się na most wa­ta­hy Mi­lij­ców, odzia­ne w tka­ni­ce, spię­te za­po­na­mi… i w czu­ba­te heł­my ze skó­ry. Mo­scho­wie i Kol­cho­wie prze­ciw­nie – heł­my dłu­ba­ne mie­li w drze­wie, małe tar­cze i oszcze­py z krót­ką rę­ko­je­ścią a bar­dzo dłu­giem że­leź­cem. Po­dob­nie zbroj­ni byli Mo­sy­noj­ko­wie, Ti­ba­reń­czyj­cy, Ma­kro­no­wie… Go­dzi­ny mi­ja­ły za go­dzi­na­mi, noo po dniu za­pa­da­ła i dzień upły­wał zno­wu, a ta sza­rań­cza ludz­ka szła i szła bez koń­ca. Xe­rxes na mar­mu­ro­wym tro­nie sie­dział, pa­trzył i na­pa­wał się wi­do­kiem swe­jej po­tę­gi.

Kie­dy czwar­te­go dnia sani król wy­ru­szyć miał w dro­gę, na mo­ście bez liku spa­lo­no naj­won­niej­szych ka­dzi­deł i most przez całą dłu­gość po­trzą­śnio­no ge­sto myr­tem. Więc w od­stę­pie dwóch sta­dy­ów za ową ćmą bar­ba­rzyń­ską, co już na Eu­ro­pej­ski brzeg prze­wa­li­ła się była – ru­szy­ły woj­ska per­skie pod wo­dzą Ota­ne­sa, te­ścia kró­lew­skie­go, i me­dyj­skie, któ­rym het­ma­nił Ti­gra­nes z rodu Ache­me­ni­dów. Wszy­scy byli w po­rząd­ny szyk spra­wie­ni: tia­ry na nich wy­so­kie, pil­śnio­we, róż­no­barw­ne ha­ła­ty z rę­ka­wa­mi, pan­ce­rze z łu­sek sta­lo­wych, a do­łem dłu­gie sza­ra­wa­ry. Każ­dy przez jed­no ra­mię prze­wie­szo­ną miał tar­czę, z tych któ­re się zo­wią ger­hes, a przez dru­gie – łuk po­tęż­ny i koł­czan pe­łen strzał trzci­no­wych; na pra­we ko­la­no zwi­sał od pasa sze­ro­ki ja­ta­gan.

Xe­rxe­sa wy­prze­dza­ło ty­siąc wy­bo­ro­wej jaz­dy per­skiej i dru­gi ty­siąc pie­cho­ty z włócz­nia­mi, ob­ró­co­ne­mi ostrzem ku zie­mi; w gó­rze za­sie na koń­cu drzew­ca na­sa­dzo­ne były jabł­ka zło­te. Da­lej po­stę­po­wa­ło dzie­sięć ra ma­ków świę­tych ni­zaj­skiej rasy, w pysz­nych wzo­rzy­stych cza­pra­kach. Za nimi to­czył się, wóz boga Ahu­ra­muz­dy, za­przę­żo­ny w ośm koni bia­łych jak mle­ko, a po­zad kro­czył woź­ni­ca dzier­żą­cy wo­dze, ni­ko­mu bo­wiem nie wol­no było za­jąć miej­sca na wo­zie. Sa­me­go Xe­rxe­sa w po­zło­ci­stej sza­cie ua dru­gim wo­zie cią­gnę­ły ni­zaj­skie bach­ma­ty. I tu woź­ni­ca szedł pie­cho­tą: był to syn Ota­ne­sa, do­stoj­ny Pa­ti­ram­pes. W ślad za kró­lem po­stę­po­wa­ły zno­wu dwa huf­ce po ty­siąc lu­dzi: je­den pie­szy, dru­gi kon­ny. Ten od­dział pie­szych włócz­ni­ków, to sam kwiat per­skich wo­jow­ni­ków, naj­szla­chet­niej­sze­go rodu i naj­dziel­niej­sze­go ser­ca. Ob­wie­sze­ni klej­no­ta­mi, zlo­tem błysz­czą­cy, kro­czy­li dum­nie, dzier­żąc włócz­nie gro­ta­mi ku nie­bu zwró­co­ne, a za nimi je­chał stę­pa ów ty­siąc jaz­dy, nie mniej świet­ny i stroj­ny. Po nich na­stę­po­wa­ła pie­cho­ta w licz­bie dzie­się­ciu ty­się­cy. Z tych je­den ty­siąc miał ua drzew­cach włócz­ni osa­dzo­ne zło­te owo­ce gra­na­tu: ota­cza­li oni tam­te dzie­więć ty­się­cy ko­pij­ni­ków, któ­rzy ua drzew­cach mie­li srebr­ne gra­na­ty. Su­nę­ły da­lej mno­gie har­ma­ma­xy… za­przę­żo­ne w muły i w sło­nie, peł­ne skar­bów, na­czyń dro­go – cen­nych i wsze­la­kie­go do­byt­ku. W nie­któ­rych wo­zach sie­dzia­ły wy­stro­jo­ne z prze­py­chem na­łoż­ni­ce, obok pie­cho­tą bie­gła służ­ba przy­bra­na bo­ga­to. I zno­wu dzie­się­cio­ty­sięcz­ny huf jaz­dy za­my­kał po­chód kró­lew­ski.

Po­tem przez trzy jesz­cze na­stęp­ne doby cią­gnę­ło mo­stem nie­prze­li­czo­ne po­gło­wie ludz­kie, ale już bez­ład­ne i w jed­ną gę­stą ławę zbi­te. Po­nad ciż­bą pie­chu­rów gó­ro­wa­ły za­stę­py jezd­ne: Sa­gar­tia­nie, ubra­ni po­dob­nie do Per­sów, jeno krom ja­ta­ga­nów mie­li dłu­gie rze­mien­ne las­sa z gał­ka­mi oło­wia­ne­mi na koń­cu. Rzu­cać nie­mi umie­li w pę­dzie za wro­giem, przy­czem rze­mie­nie okrę­ca­ły się kolo szyi, krę­pu­jąc nie­przy­ja­cie­la. Za kon­ny­mi Kis­syj­czy­ka­mi i Me­da­mi je­cha­li In­do­wie, któ­rzy prócz wierz­chow­ców pro­wa­dzi­li za sobą wozy bo­jo­we, cią­gnio­ne koń­mi lub ze­bra­mi. Ta­kie same wozy szły za jaz­dą bak­tryj­ską, ka­spij­ską i ly­bij­ską: arab­ska sie­dzia­ła na grzbie­tach wiel­błą­dów. Ra­zem kon­ne­go ludu wiódł ze sobą Xe­rxes ośm­dzie­siąt ty­się­cy; stat­ków miał ty­siąc dwie­ście, któ­rych do­star­czy­ły pod­bi­te na­ro­dy mor­skie: Fe­ni­cy­anie, Sy­ryj­czy­cy, Egipt, Kypr, Pa­le­sty­na. Pie­szych wo­jow­ni­ków nikt­by się nie do­li­czył, były ich kro­cie i kro­cie ty­się­cy…

Tędy, gdzie te­raz w ru­inie ster­czy opu­sto­sza­łe za­mczy­sko Mo­ha­me­da Zdo­byw­cy, tedy prze­szli Hel­le­spont i roz­la­li się jak mo­rze nie­przej­rza­ne, by za­to­pić do szczę­tu cały świat hel­leń­ski.

Po­szli, ale krok w krok za nimi stą­pa­ła ci­cha, nie­wi­dzial­na śmierć i żni­wo z nich uczy­ni­ła swo­je w Ther­mo­pyl­skim wą­wo­zie, na wo­dach Sa­la­miń­skich i na Pla­taj­skiej rów­ni­nie.

PO SA­LA­MI­NIE.

Dwie opo­wie­ści oby­cza­jo­we z ży­cia grec­kie­go.

I.

PO­GRZE­BY PO­SĄ­GÓW.

Dziw­nie wy­glą­da­ły Ate­ny w tym 478 r.

Wio­sna już była w peł­ni; słoń­ce z każ­dym dniem dłu­żej przy­grze­wa­ło, lecz nie wy­su­szy­ło jesz­cze wez­bra­nych wód Ilis­su i Ke­fis­su, któ­re z we­so­łym po­mru­kiem wart­ko to­czy­ły się w ka­mien­nych ło­ży­skach. Łąki nad­rzecz­ne zło­ci­ły się ja­skrem, czer­wie­ni­ły i ró­żo­wi­ły kwie­ciem kra­snych ane­mo­nów, ja­śnia­ły bie­lą dzi­kich nar­cys­sów. Lecz w ogro­dach, win­ni­cach i sa­dach pod­miej­skich wszę­dzie znać było rękę per­skich na­jezd­ców: ma­ci­ce win­ne po­wy­ry­wa­ne z ko­rze­niem lub stra­to­wa­ne koń­skie­mi ko­py­ty, fi­go­we i oliw­ne gaje w pień wy­cię­te na pa­li­wo, owo­co­we drze­wa strza­ska­ne bez­li­to­śnie, na­wet pla­ta­ny w Aka­de­ma ogroj­cu – któ­ry jesz­cze So­lon ob­wiódł był do­ko­ła mu­rem – nie uszły sie­kie­ry. Na każ­dym kro­ku wid­ne były śla­dy spu­sto­szeń i okrut­nej swa­wo­li.

Mia­sto samo przed dwo­ma laty przez bar­ba­rzyń­ców do­szczęt­nie złu­pio­ne i zbu­rzo­ne, nie zdą­ży­ło się jesz­cze od­bu­do­wać. Oby­wa­te­le jed­nak z po­le­ce­nia rzą­dzą­cej Rady czem­prę­dzej żony z dzieć­mi i z do­byt­kiem spro­wa­dzi­li z Troj­ze­nu i Sa­la­mi­ny, do­kąd je schro­ni­li byli przed per­ską na­wa­łą.

Przed ru­ina­mi swych do­mów, po­czer­nia­ły­mi od po­żo­gi, bia­łe­gło­wy za­wo­dzi­ły prze­cią­głym pła­czem, i mę­żo­wie sta­wa­li z krwa­wią-cem ser­cem i za­ła­ma­ne­mi rę­ko­ma. Lecz ock­nę­li się nie­ba­wem z roz­pa­czy. Drą­ga­mi po­pod­pie­ra­li za­ry­so­wa­ne ścia­ny, po­ła­ta­li je na­pręd­ce su­ro­wym ka­mie­niem i gli­ną, od­gar­nę­li ru­mo­wi­ska, tym­cza­so­we da­chy skle­ci­li z chru­stu i si­to­wia i tak z ro­dzi­na­mi gnieź­dzi­li się od bie­dy zwa­li­skach.

Świą­ty­nie i gma­chy pu­blicz­ne cią­gle jesz­cze le­ża­ły w gru­zach – na ra­zie nie moż­na jesz­cze było my­śleć o ich od­bu­do­wie. The mi­sto­kles na­wo­ły­wał usta­wicz­nie i na­glił o nie­zwłocz­ne po­dźwi­gnię­cie obron­nych mu­rów mia­sta i groj­ca, do­wo­dząc, iż to naj­pil­niej­sze. Wy­mow­nym i gwał­tow­nym wy­wo­dom zwy­cięz­cy z pod Sa­la­mi­ny wtó­ro­wa­li zgod­nie mę­żo­wie co wy­bor­niej­si: po­pie­rał je żar­li­wie męż­ny Xan­tip­pos, któ­ry w ze­szło­rocz­nej mor­skiej bi­twie pod My­ka­le, okrył się, jako wódz ateń­czy­ków, nie małą sła­wą, i mło­dy Ki­mon Mil­tia­dów, co daw­niej­sze pu­sto­ty i wy­bry­ki zma­zał cu­da­mi wa­lecz­no­ści w sa­la­miń­skiej po­trze­bie, a zwłasz­cza The­mi-sto­klo­we­mu zda­niu przy­wta­rzał usil­nie [sam wiel­ki, pra­wy Ari­stej­des, acz­kol­wiek zna­ny The­mi­sto­kle­sa prze­ciw­nik.

Jęli się tedy naj­skwa­pli­wiej mę­żo­wie ateń­scy pra­cy onej ku obro­nie oj­czy­zny. Co­dzień od wcze­sne­go rana do wie­czo­ra tłum­no by­wa­ło i gwar­no przy od­bu­do­wie mu­rów, co w krąg mia­sta wzno­si­ły się już na kil­ka pię­dzi od zie­mi. Rów­no­cze­śnie ze stro­mych zbo­czów Akro­po­lu wy­ra­sta­ły po­tęż­ne pod­mu­ro­wa­nia i skar­py ka­mien­ne, prze­zna­czo­ne do dźwi­ga­nia znacz­nie roz­sze­rzo­nej ko­ro­ny mu­rów zam­ko­wych. Nie­stru­dzo­ny The­mi­sto­kles był wszę­dzie na­raz, wszyst­kie­go do­zie­rał i kie­ro­wał wszyst­kiem; pło­mien nem sło­wem i wła­snym przy­kła­dem za­grze­wał ro­da­ków do pra­cy: znu­żo­nych roz­ocho­cał żar­to­bli­wą za­chę­tą, za­wsty­dzał le­ni­wych ła­god­ną przy­ga­ną, chęt­nym i pra­co­wi­tym sy­pał zręcz­ne po­chwa­ły. Samo jego po­ja­wie­nie się do­da­wa­ło wszyst­kim otu­chy.

Mąż to był wy­nio­słe­go wzro­stu i pięk­nej po­sta­wy, smu­kły i pro­sty po­mi­mo, że do­bie­gał już pięć­dzie­siąt­ki. Drob­ną gło­wę, si­wie­ją­cą nie­co na skro­niach, no­sił har­do na dłu­giej, ży­la­stej szyi. Dłu­ga, peł­na bro­da w buj­nych kę­dzio­rach spły­wa­ła mu na pier­si i czar­nym wień­cem oka­la­ła po­dłuż­ne, sma­głe ob­li­cze, na któ­rem wy­ry­ły swe pięt­no i wola nie­złom­na i duma nie­okieł­zna­na. Cały jed­nak po­tęż­ny wy­raz tej nad­zwy­czaj­nej twa­rzy sku­piał się w spoj­rze­niu wiel­kich, nie­spo­koj­nych oczu: ja­rzy­ła się w nich la­ta­mi nie­przy­tłu­mio­na, ki­pią­ca na­mięt­ność, ły­ska­ła chwi­la­mi w ich na­głem spoj­rze­niu prze­ni­kli­wa by­strość umy­słu; te oczy umia­ły wszyst­ko: roz­ka­zy­wać, na­gra­dzać, gar­dzić, pie­ścić, urą­gać, zda­wa­ło się, że mogą i za­bić jed­nem spoj­rze­niem. Przez ru­iny Akro­po­lu szedł żwa­wym kro­kiem, odzia­ny po­włó­czy­stym joń­skim chi­to­nem i fał­dzi­stem hi­ma­tio­nem, któ­re w su­tych fał­dach spły­wa­ło mu z ra­mion:

gło­wę okry­wał mu płyt­ki ateń­ski hełm z ma­łym ka­błą­kiem i krót­ką kitą z koń­skie­go włó­sia. Przy­sta­wał co chwi­la i wzro­kiem rzu­cał na zwa­li­ska bu­dow­li, na zło­my po­są­gów po­trza­ska­ne i wa­la­ją­ce się wpo­śród gru­zów, to na mę­żów za­ję­tych od­bu­do­wą twier­dzy.

Ro­iło się od lu­dzi całe wzgó­rze: jed­ni, sie­dząc na zie­mi, ob­ra­bia­li ka­mie­nie dłu­tem i mło­tem; dru­dzy już ob­ro­bio­ne cio­sy z tru­dem dźwi­ga­li, by je po­dać bu­dow­ni­kom, co na go­to­wych war­stwach pod­mu­ro­wa­nia sta­ran­nie ukła­da­li nową. Ze wszech stron do­la­ty­wa­ły szyb­kie, dźwięcz­ne krze­sa­nia że­la­zne­mi na­rzę­dzia­mi o gła­zy, na­wo­ły­wa­nia, uryw­ki roz­mów i śmie­chy…

Prze­sław­ny syn Neo­kle­sów pod­szedł ku zbu­rzo­ne­mu chra­mo­wi Athe­ny.

Pra­sta­re, okop­co­ne po­ża­rem zrę­by ścian, się­ga­ją­ce po­cząt­kiem swo­im w cza­sy Ko­dro­sa, czy może i daw­niej, ster­cza­ły te­raz chwiej­ne i spę­ka­ne. Dach przez Pej­si­stra­ta kry­ty nie­gdyś mar­mu­ro­we­mi pły­ta­mi, ru­nął do wnę­trza, cię­ża­rem swym oba­la­jąc tak­że i ko­lum­na­dę. Po jed­nej stro­nie osta­ło się z niej kil­ka jesz­cze ko­lumn, któ­re na sze­ro­kich gło­wi­cach dzier­ży­ły w po­wie­trzu ka­wał bel­ko­wa­nia. Wszyst­kie inne ko­lum­ny pa­dły jak pod­cię­te drze­wa i roz­sy­pa­ły się w dzwo­na po­dob­ne do ka­mie­ni młyń­skich. Wo­ko­ło le­ża­ły szcząt­ki rzeźb, eo trój­kąt­ny szczyt świą­ty­ni zdo­bi­ły i ra­zem z nim zwa­li­ły się na zie­mię. Ich wspa­nia­ło­ści tak nie­daw­nej le­d­wie moż­na się było do­my­ślać w po­obi­ja­nych odła­mach. Oto po­tłu­czo­ne nie do po­zna­nia dwie po­sta­ci gi­gan­tów, co z na­roż­ni­ków trój­ką­ta zwie­rzę­cy­mi ru­chy wy­peł­za­ły ku środ­ko­wi do wal­ki z bo­ga­mi; oto Pal­las Athe­ne, co po­wa­liw­szy wiel­ko­lu­da, prze­bi­ja­ła go włócz­nią, lecz pra­wi­ca bo­gi­ni z pod­nie­sio­nym oszcze­pem roz­pry­sła się w drza­zgi, a gło­wa utrą­co­na aj­gi­do­wład­nej córy Zeu­so­wej po­nie­wie­ra się mię­dzy ru­mo­wi­skiem. The­mi­sto­kles pa­mię­tał dziec­kiem, jak w przy­czo­le świąt­ni­cy te wiel­kie rzeź­by sta­wia­no z po­dzi­wem i ra­do­ścią ca­łe­go po­ko­le­nia. Tak, to było nie­ba­wem przed za­bi­ciem Hip­par­cha przez Har­mo­dio­sa i Ari­sto­gej­to­na. Ich po­są­gi usta­wio­ne pod Akro­po­lem na Are­jo­pa­gu, cud­ne dzie­ło An­te­no­ra rzeź­bia­rza, znik­nę­ły tak­że. Pono Xe­rxes uwiózł je do Azyi. Ile szkód, ile klęsk przy­niósł oj­czyź­nie ów na­jazd okrop­ny! A jed­nak te woj­ny dały Ate­nom wie­ko­po­mną sła­wę. Póki słoń­ce wsta­wać bę­dzie nad Sa­la­mi­na, póty lu­dzie wspo­mi­nać mu­szą ów dzień ogrom­ny.

– Cóż­by się dzi­siaj z oj­czy­zny tej osta­ło, gdy­by nie ja?! – my­slał i duma pierś mu roz­pie­ra­ła, I na­gle uj­rzał sam sie­bie, jak wte­dy, w onym dniu sa­la­miń­skim stoi na prze­dzie ko­ra­bia, sło­necz­nem zło­tem ob­la­ny, chmu­rą strzał per­skich nie­ustra­szo­ny i wiel­kim gło­sem wy­da­je roz­ka­zy. Wi­dział u stóp swo­ich nur­ty mor­skie, zru­mie­nio­ne krwią, ko­ły­szą­ce na spie­nio­nym od­mę­cie set­ki a set­ki tru­pów. A po­tem zda­ło mu się, że na heł­mie dźwi­ga cięż­ki wian lau­ro­wy. Po­chy­lił pod nim czo­ło za­du­ma­ne i po­strzegł o kil­ka kro­ków przed sobą wa­la­ją­cą się w ru­mo­wi­sku mar­mu­ro­wą gło­wę Athe­ny. Obu­rącz pod­niósł ją i dłu­go przy­pa­try­wał się jej dzie­wi­cze­mu ob­li­czu.

– Wi­taj­że mi zbaw­co Hel­la­dy, synu Neo­kle­sa! – ode­zwał się za nim głos przy­ga­sły i sta­ro­ścią drżą­cy.

The­mi­sto­kles obej­rzał się szyb­ko: tuż po za nim stał czło­wiek si­wo­bro­dy i zgar­bio­ny póź­nym wie­kiem.

– Po­zdro­wion bądź Ne­ar­chu! – od­po­wie­dział i mar­mu­ro­wą gło­wę ostroż­nie po­ło­żył na ka­mien­nych zło­mach.

– Jak­że nam spu­sto­szy­li mia­sto, spo­nie­wie­ra­li świą­ty­nię, po­nisz­czy­li po­są­gi ci bar­ba­rzyń­ce, psom-po­dob­ni z wej­rze­nia! – mó­wił sta­ry, wy­cią­ga­jąc pie­ści za­ci­śnię­te.

– Od­bu­du­je­my więk­sze Athe­ny, wyż­sze mury, wspa­nial­sze świą­ty­nie, pięk­niej­sze po­są­gi!

– Ja tego nie do­cze­kam, The­mi­sto­kle­sie. Sta­rym jest i w dom Hadu zstą­pię z onych roz­wa­li­li. Ale ni­cze­go­bym nie ża­ło­wał, ni win­ni­cy mo­jej z ko­rze­nia­mi wy­dar­tej, ni mo­ich sa­dów do cna wy­rą­ba­nych, ani na­wet pięk­ne­go domu i garn­car­skie­go pie­ca na Ke­ra­mej­ku, acz mi go z zie­mią zrów­na­li, gdy­by się jeno w ca­ło­ści ostał był mój dar przed laty z pra­cy rąk mo­ich zło­żon Pal­la­dzie. Pójdź a zo­bacz, co z nim uczy­ni­li!

The­mi­sto­kles po­szedł za star­cem. Nie­opo­dal świą­ty­ni le­żał wiel­ki, strą­co­ny z pod­sta­wy po­sąg nie­wie­ści. Z tre­fio­nej gło­wy spa­da­ło jej na ra­mio­na ośm cien­kich war­ko­czów, sza­ta zwierzch­nia w drob­ny fałd ukła­da­na mi­ster­nie, zwi­sa­ła z ra­mion; spodnią, wiot­ką i ob­ci­słą, pod­trzy­my­wa­ła swo­bod­nie ręką do łok­cia ob­na­żo­ną.

– Co z tem po­cząć? – bia­dał sta­rzec. – Twa­rzy ani ro­ze­znać tak po­obi­ja­na, pra­wi­ca utrą­co­na, u le­wej ob­ła­ma­ne pal­ce, któ­re sza­tę uno­si­ły, a nogi od ko­lan – sam wi­dzisz – jak po­gru­cho­ta­ne! 1 to, co w niej było naj­cud­niej­sze: te oczy z błysz­czą­ce­go szkli­wa, osa­dzo­ne w po­zło­ci­stej opra­wie, co po­zie­ra­ły jak żywe – i te jej wy­łu­pi­li! Dru­giej ta­kiej nie mam już za co spra­wić po woj­nie – a choć­bych i miał, któż mi taką dru­gą zro­bi? An­te­nor nie żyje, a ci te­raź­niej­si rzeź­bia­rze! Żali o nich mó­wić war­to?!

– Kri­tios i Ne­sio­tos mają pono rzeź­bić nowe po­są­gi mor­der­ców Hip­par­cha za­miast onych An­te­no­ro­wy­oh, któ­re uwieź­li Me­do­wie. Mo­że­by któ­ry z nich dwuch udzia­łał ci taki po­sąg mia­sto tego?… – pró­bo­wał po­cie­szać The­mi­sto­kles.

– Kri­tios i Ne­sio­tos?! – wo­łał sta­ry garn­carz. – A gdzież im do An­te­no­ra? Ta­kie­go rzeź­bia­rza nig­dy już nie bę­dzie! Ach, jak­żeż się ra­do­wa­ło ser­ce moje, gdym w pa­na­the­naj­skie świąt­ki za­cho­dził na gro­jec i wi­dy­wał przed świąt­ni­cą tę dziew­kę moją mar­mu­ro­wą z pa­trzą­ce­mi oczy­ma, taką pięk­ną a dum­ną. Na tyle, tyle in­nych po­są­gów, lu­dzie sta­wa­li wszy­scy przed nią i czy­ta­li gło­śno pod jej sto­pa­mi na tej wy­so­kiej po­sta­wie na­pis: "Ne­ar­chos garn­carz ten po­sąg czest­nym da­rem z pra­cy swej Athe­nie po świę­ci!-zdzia­ła! An­te­nor, syn Eu­ma­re­sów". Patrz, patrz The­mi­sto­kle­sie, oto pod­sta­wę i na­pis tak­że po­tłu­kli w ka­wa­ły!

– Nie na­rze­kaj Ne­ar­chu. Nie je­dy­ny twój dar znisz­czy­li bar­ba­rzyń­cy. Ma­łoż tu leży oba­lo­nych po­sa­gów, a jed­ne pięk­niej­sze od dru­gich. Wszyst­ko nic, póki oj­czy­zna ży­wię!

To mó­wiąc The­mi­sto­kles po­szedł da­lej, a po dro­dze mi­jał dzie­siąt­ki całe po­są­gów, na zie­mię strą­co­nych i po­ka­le­czo­nych okrut­nie. Były to prze­waż­nie dziew­czę­ce po­sta­ci, na­wpół wsty­dli­wie, na­wpół za­lot­nie uśmiech­nię­te, uro­cze mło­dą kra­są, wy­kwint­ne prze­dziw­ną wy­twor­no­ścią sta­ro­świec­kich ozdób i stro­jów. Mia­ły na so­bie ob­ci­słe nie­wie­ście chi­to­ny, marsz­czo­ne w gę­ste a drob­ne fał­dzi­ki, i zwierzch­nie hi­ma­tio­ny po­ukła­da­ne sztucz­nie w re­gu­lar­ny rzut więk­szych fał­dów. Kra­jem owych szat bie­gły suto ma­lo­wa­ne szla­ki. Na­gie ra­mio­na wy­zie­ra­ły z rę­ka­wów roz­cię­tych i wol­no zcze­pio­nych kil­ko­ma spo­na­mi. Wszyst­kie wdzięcz­nym ru­chem opusz­czo­nej ręki pod­trzy­my­wa­ły po­włó­czy­ste sza­ty. Włos nad czo­łem drob­niuch­no tre­fio­ny, od skro­ni po­za­pla­ta­ny w mnó­stwo cien­kich war­ko­czy­ków spły­wał im ku pier­siom wy­pu­kłym. Na­wet w tej po­nie­wier­ce, oba­lo­ne i zgru­cho­ta­ne, mia­ły w so­bie te… bied­ne dziew­czę­ta ka­mien­ne czar ja­kiś ta­jem­ni­czy i dziw­nie upa­ja­ją­cy.

Mi­nął je The­mi­sto­kles i nie­ba­wem za­trzy­mał się w po­środ­ku pra­cu­ją­cej rze­szy.

– Ro­ście, ro­ście nowy gro­jec Pal­la­dy! Chwa­łaż jej za to i wam chwa­ła, wier­ne syny Aten! – za­wo­łał do­no­śnie.

Umil­kły na­gle ude­rze­nia że­la­za o ka­mień, pod­nio­sły się ku nie­mu set­ki śnia­dych, uzno­jo­nych twa­rzy i zmie­sza­ny gwar gło­sów od­krzyk­nął mu na po­wi­ta­nie:

– Zdrów nam bądź, The­mi­sto­kle­sie, Neo­klów synu! Zdrów nam bądź!

On za­sie stał nad nimi wspa­nia­ły, opro­mie­nio­ny słoń­cem i ra­do­ścią ser­ca, spi­żo­wym heł­mem i ogni­stym wy­ro­kiem ły­ska­ją­cy dum­nie.

Wpo­śród spoj­rzeń tylu, któ­re się nań zwra­ca­ły w tej chwi­li, po­czuł na so­bie jed­no tyl­ko – sil­ne, pa­lą­ce. Od­wró­cił gło­wę: obok nie­go z mło­tem i dłu­tem w gar­ściach, zgar­bio­ny nad wiel­kim gła­zem, sie­dział na zie­mi czło­wiek w ubo­giej odzie­ży, z si­wie­ją­cą rzad­ką bro­dą. Ob­li­cze ścią­głe, ko­ści­ste, o ry­sach prze­dziw­nie szla­chet­nych, jak­by z mar­mu­ru ku­tych, pod­niósł na The­mi­sto­kle­sa i nie zdej­mo­wał z jego twa­rzy oczu głę­bo­kich jak mo­rze, spo­koj­nych jak wiecz­ność, prze­ni­ka­ją­cych du­szę do sa­me­go dna, jak su­mie­nie. Ów, po­znaw­szy go, drgnął mi­mo­wo­li; chciał się z nim na spoj­rze­nia zmie­rzyć, ale po­tę­gi tych źre­nic nie mógł wy­trzy­mać: spu­ści! wzrok. Za­raz jed­nak, by po­mie­sza­nie swe po­kryć, przy­stą­pił do sie­dzą­ce­go męża i wy­cią­gnął ku nie­mu rękę.

– Wi­taj Ari­stej­de­sie! Przecz tak po­zie­rasz na mnie?

– Chcę w oczach two­ich na­leźć od­po­wiedź na jed­no py­ta­nie…

– Ja­kież to py­ta­nie?

– Żali ty mi­łu­jesz w so­bie je­dy­nie zbaw­cę Aten, sie­bie – li tyl­ko sa­me­go w Ate­nach zba­wio­nych? – od­rzekł Ari­stej­des pół­gło­sem.

Nie zna­lazł na to ni sło­wa zwy­cięz­ca z pod Sa­la­mi­ny. Sze­ro­kim ru­chem od­gar­nął na ra­mię spa­da­ją­cą chlaj­nę i da­lej po­szedł. Okrą­żył roz­wa­lo­ną świą­ty­nię i sta­nął, kędy było świę­te oliw­ne drze­wo Pal­la­dy. Z pnia świę­to­kradz­ką ręką ścię­te­go i osma­lo­ne­go po­ża­rem strze­la! wy­so­ko nad zie­mię gru­by roz­ga­łę­zio­ny już pęd, li­ściem sre­brzy­stym gę­sto po­kry­ty. W cie­niu świę­tej oli­wy le­żał bar­czy­sty, krzep­ki sta­rzec. Dy­chał cięż­ko i wodę chwi­la­mi po­pi­jał z ma­lo­wa­ne­go dzba­na. Wło­sy siwe na mo­dłę sta­ro­świec­ką zwi­nię­te miał w gład­kie za­plo­ty, któ­re mu na kark spa­da­ły; przy­trzy­my­wa­ła je lnia­na prze­pa­ska do­ko­ła gło­wy ob­wią­za­na.

– Snać bar­dzoś upra­co­wa­ny, Fry­ni­chu-rzekł, przy­stę­pu­jąc doń The­mi­sto­kles – Kro­no­so­we masz lata.

– Jesz­cze mi ra­mio­na słu­żą i nogi – od­parł sta­ry – tchu jeno w pier­siach nie sta­je cza­sa­mi.

– Młod­szych tu dość. Wo­lej byś pięk­ny chór uło­żył na cześć Pal­la­dy, niź­li tu zdzie­rał się w twar­dym zno­ju, le­ci­wy pie­śnia­rzu.

– Wi­dzisz-li, synu Neo­kla – za­wo­łał Fry­ni­chos, uka­zu­jąc ręką – jako tam dźwi­ga do bu­do­wy ka­mie­nie Aj­schy­los Eu­fo­rio­nów? Pi­je­my wodę z jed­ne­go dzba­na i pra­cu­je­my ra­zem. Mam­li gor­szy być odeń? Za­wż­dym ja mu kro­ku do­trzy­my­wał i we wszyst­kiem, dziś też nie ustą­pię!

The­mi­sto­kles po­zie­rał tym­cza­sem na męża, któ­re­go wska­zał mu był Fry­ni­chos. Tam­ten za­sie, głaz do­nió­sł­szy bu­dow­ni­kom, zbli żal się zwol­na, czo­ło znoj­ne ocie­ra­jąc dło­nią pięć­dzie­się­cio­let­ni, ro­sły jak dąb, nie­co po­chy­ło się no­sił, zwie­sza­jąc ły­sie­ją­cą gło­wę jak­by mu cię­ży­ło brze­mię ogrom­nych my­śli. Twarz miał su­ro­wą i smut­ną, lecz na ustach ja­ko­by ko­bie­cych ła­god­ność była roz­la­na. Z pod czo­ła zo­ra­ne­go przed­wcze­sne­mi zmarszcz­ka­mi po­zie­ra­ły na świat oczy mą­dre i spo­koj­ne, ja­ko­wąś mgłą wil­got­ną prze­sło­nię­te. Od ca­łej po­sta­ci jego szła ci­cha, głę­bo­ka za­du­ma i lwia moc i kró­lew­skie do­sto­jeń­stwo du­cha.

Po­grą­żo­ny w so­bie, nie wi­dząc The­mi­sto­kle­sa, przy­stą­pił do le­żą­ce­go Fry­ni­cha i po dzban rękę wy­cią­gnął w mil­cze­niu, lecz gdy go do warg pod­no­sił, wzrok jego spo­tkał się z wo­dza spoj­rze­niem. Za­trzy­mał dzban w po­wie­trzu…

THE­MI­STO­KLES. Pij, zdro­wo pij, Eu­fo­rio­nów synu. Wid­no pra­gniesz bar­dzo.

AJ­SCHY­LOS (rękę wy­cią­gnął do uści­sku). Nie tak, iż­bych cie­bie nic miał wi­tać wprzó­dy. – Pił po­tem dłu­go i chci­wie a resz­tę wody wy­lał pod pień świę­tej oli­wy.- Nie­chaj­że nam buja wy­so­ko, sze­ro­ko, drze­wo Ate­io, cu­dem od­ro­dzo­ne!…

THE­MI­STO­KLES. Jak ta oj­czy­zna oca­lo­na cu­dem.

AJ­SCHY­LOS. Za wolą bo­gów i za two­ją spra­wą, synu Neo­kla.

FRY­NI­CHOS. Gdy­byż to mia­sto sa­nuj chcia­ło z gru­zów od­ra­stać, jak z pnia to drze­wo Pal­la­dy!

THE­MI­STO­KLES. Mi­nę­ły cza­sy Or­fe­ja, co te­bań­skie mury mocą pie­śni spię­trzył z gła­zów. Dziś w Ate­nach pie­śnia­rze nasi do bu­do­wy no­sić mu­szą cio­sy krwa­wym po­tem ob­la­ne. Pie­śni two­je naj­słod­sze, Fry­ni­chu, nie ru­szą ni ka­my­ka…

FRY­NI­CHOS. Niech jeno ser­ca ludu ru­szą…

THE­MI­STO­KLES. Byle nie cło łez gorz­kich, Fry­ni­chu, jak won­czas: pła­czem te­atr cały buch­nął, gdyś w tra­ge­dyi uka­zał do­by­cie Mile tu przez bar­ba­rzyń­ców.

FRY­NI­CHOS. Po zwy­cię­stwach, po ta­kich zwy­cię­stwach miał­bych w tony ża­ło­sne ude­rzać? Nie nam dzi­siaj pła­kać i za­wo­dzić. Try­umf Aten uka­żę na sce­nie: dzie­łu mia­no da­łem Foj­ni­cy­anek.

Oczy Aj­schy­lo­sa na­głym bla­skiem za­gra­ły; chwi­lę mil­czał, bro­dę gła­dząc dło­nią.

AJ­SCHY­LOS. Try­umf Aten uka­żesz Fry­ni­chu? Ale ja­każ tra­ge­dya wy­ra­zi bo­leść Per sów opła­ka­ną, ca­łej Azyi la­men­ty a wy­cia po sa­la­miń­skim pla­taj­skim po­gro­mie?!

THE­MI­STO­KLES. Ty ją na­pisz – dzie­ło god­ne cie­bie…

AJ­SCHY­LOS. Może na­pi­szę kie­dy. Niech pier­wej mury z gru­zów po­wsta­ną i domy, niech spu­sto­szo­ny te­atr się po­dźwi­gnie.

FRY­NI­CHOS. Tak­ci tam wszyst­ko te­raz, jak przed laty, gdy – po­mnisz? – gra­li Pra­ti­na­sa sztu­kę i za­ła­ma­ły się wi­dzów sie­dzi­ska, pod­ów­czas jesz­cze drew­nia­ne.

THE­MI­STO­KLES. Na przy­szło­rocz­ne wiel­kie Dio­ny­sja, z po­mo­cą bo­gów, może już te­atr zdą­ży­my przy­wieść do ładu.

FRY­NI­CHOS. Aj­schy­los może w Sy­ra­ku­zach bę­dzie na przy­szłe wiel­kie Dio­ny­sja…

THE­MI­STO­KLES. Cóż on po­wia­da, synu Eu­io­rio­nów? I skąd­że to­bie je­chać do Sy­ra­kuz? Tam po Ge­lo­nie, iże wła­śnie umarł, brat jego pono sto­li­cę osiadł sy­ku­lij­ską, Hie­ron, co rzą­dził do­tąd Gelą mia­stem.

AJ­SCHY­LOS. Żył jesz­cze Gelo, kie­dy mnie Hie­ron od da­wien daw­na za­pra­sza! do sie­bie. Ni­nie Sy­ku­liej ca­łej pa­nem bę­dąc, swo­je po­na­wia za­pro­sze­nia. Mó­wią, że roz­mi­ło­wan w pie­śni a w pie­śnia­rzach, na swo­im dwo­rze już ma Si­mo­ni­da z Keos, Pin­da­ra te­bań­skie­go piew­cę i siła in­nych mę­żów zna­mien­nych.

THE­MI­STO­KLES. I ty chcesz je­chać?

AJ­SCHY­LOS. Nie po­je­cha­łem przed me­dyj­ską woj­ną, bo chcia­łem słu­żyć Ate­nom orę­żem, jako na­ów­czas w Ma­ra­thoń­skim boju. I nie po­ja­dę te­raz, póki mia­stu rąk do bu­do­wy groj­ca i mu­rów po­trze­ba. Lecz po­źniej, kie­dyś…

Tak oni roz­ma­wia­li, gdy oto mąż ja­ko­wyś przy­stą­pił ku nim raź­no. Mło­dy był jesz­cze, bo nie do­bie­gał lat ani trzy­dzie­stu; śred­ni wzro­stem, lecz i po­sta­wą znacz­ny i wło­sów pło­wych buj­ną gę­stwą, któ­ra na czo­ło spły­wa­ła w kę­dzio­rach, na kark opa­da­ła i kry­la uszy, łą­cząc się na li­cach z mło­dzień­czą bro­dą.

– La­ke­daj­moń­scy po­sło­wie – rzekł szyb­ko–przed go­dzi­ną do mia­sta przy­by­li. Wszy­scy cie­bie szu­ka­ją, synu Neo­kle­osów i na Are­jo­pa­gu już gro­ma­dzi się Rada…

– Idę, Ki­mo­nie – od­po­wie­dział The­mi­sto­kles, a zwra­ca­jąc się do Pry­ni­cha i Aj­schy­lo­sa, do­rzu­cił: – I wy pew­nie pój­dzie­cie przy­słu­chać się od­pra­wie spar­tań­skie­go po­sel­stwa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: