Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grząskie piaski - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Grząskie piaski - ebook

Nie mogę postawić kropki. […] Jestem w trakcie leczenia. Nikt nie wie, jak to się skończy.

Henning Mankell

Wypadek samochodowy – rozdział o tym tytule otwiera wydaną w zeszłym roku książkę Henninga Mankella. Bo od wypadku wszystko się zaczęło. Przytrafił się on autorowi w grudniu 2013 roku – w drodze na spotkanie autorskie. To, co z początku wydawało się tylko bólem w karku, zakończyło się diagnozą: rak. Nowotwór płuca z przerzutami. Mankell usłyszał tę wiadomość 8 stycznia 2014 roku i przerwał pracę nad nową książką, by na kilka tygodni pogrążyć się w „grząskich piaskach”. Taką wizję końca miewałw dzieciństwie. Gdy upłynęło trochę czasu i autor pokonał paraliżujący go w tym pierwszym okresie strach, wydostał się z „piasku”, odzyskał oddech i usiadł, aby spisać najważniejsze wydarzenia swojego życia, opisać to, co przechodzi podczas leczenia, oraz – jak deklaruje – nie stawiać kropki.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2364-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Wypadek samochodowy

Wczesnym rankiem 16 grudnia 2013 Eva podwiozła mnie na stację Statoil w Kungsbacce. Czekał tam na mnie wynajęty samochód. Miałem pojechać do Vallåkry koło Landskrony i wrócić tego samego dnia. Wóz miał zostać zwrócony wieczorem, bo nazajutrz czekało mnie przedświąteczne podpisywanie książek w kilku księgarniach w Göteborgu i Kungsbacce.

Ranek był zimny, ale nie padało. Wiedziałem, że jeśli zatrzymam się na śniadanie w pobliżu Varbergu, jak mam w zwyczaju, będę w trasie około trzech godzin.

Szefowa mojego teatru w Maputo, Manuela Soeiro, z którą pracuję od trzydziestu lat, przyjechała właśnie z wizytą do Szwecji. Zaplanowaliśmy spotkanie w sprawie spektaklu, przygotowywanego na jesień następnego roku. Manuela zatrzymała się u Eyvinda, który miał wyreżyserować tę wersję Hamleta, o której rozmyślałem chyba od samego początku mojej działalności w Teatro Avenida.

Od bardzo dawna towarzyszyła mi myśl, że Hamlet jest opowieścią o afrykańskim władcy i że u Szekspira jest coś „czarnego”, co da się w takim kontekście wydobyć. Bardzo podobna historia rozegrała się bowiem w rzeczywistości, na południu Afryki w XIX wieku. Mój pomysł polegał na tym, że kiedy wszyscy są już martwi i Fortynbras wkracza na scenę, będzie symbolizował białego człowieka, który dobił do brzegów Afryki i na poważnie zaczął ją kolonizować. Dlatego też uznałem za stosowne kazać mu zakończyć spektakl monologiem „Być albo nie być”.

A jeśli chce się wystawić Hamleta, trzeba znaleźć aktora, który odegra swoją rolę zgodnie z oczekiwaniami reżysera. I właśnie nam się to udało. Czułem, że Jorginho świetnie się sprawdzi. Dorósł w ostatnich latach, poza tym pobierał najlepsze lekcje dykcji, na jakie teatr mógł sobie pozwolić. Zrobimy więc to teraz albo nigdy.

Jadąc przez region Halland, cieszyłem się na rozpoczynający się dzień. Przepełniało mnie oczekiwanie.

Droga była sucha, choć niebo spowijała ciężka zasłona chmur. Nie jechałem zbyt szybko, co dość często mi się zdarza. Byłem umówiony na konkretną godzinę i nie chciałem przybyć za wcześnie.

Tuż przed Laholmem zmieniam pas na lewy, żeby wyprzedzić wolno jadącą ciężarówkę. Na jezdni musiała być jakaś plama oleju, bo w jednej chwili wpadam w poślizg tak gwałtowny, że nie jestem w stanie skontrować kierownicą. Mój samochód uderza prosto w barierkę. Zderzam się z nią czołowo, wybucha poduszka. Ciemnieje mi w oczach i na parę sekund tracę świadomość.

Potem siedzę chwilę w kompletnej ciszy. Niebawem orientuję się, że nic mi nie jest. Nie jestem ranny, nie krwawię. Wysiadam z wozu i widzę podbiegających ludzi. Mówię, że nic mi się nie stało.

Staję na poboczu i dzwonię do Evy. Kiedy odbiera, staram się mówić spokojnym głosem.

– Słyszysz, że to ja i że nic mi nie jest, prawda?

– Co się stało? – pyta natychmiast.

Opowiadam jej o wypadku. Pomniejszam siłę uderzenia w barierkę. Nic się przecież nie stało, ale nie wiem, co teraz nastąpi. Czuję się dobrze. Nie jestem pewien, czy Eva mi wierzy.

Potem dzwonię do Vallåkry.

– Nie przyjadę – mówię. – Wjechałem w barierkę przed Laholmem. Nic mi nie jest, ale wracam do domu. Mój samochód jest skasowany.

Przyjeżdża policja. Dmucham w alkomat i zostaje stwierdzone, że jestem trzeźwy. Opisuję wypadek. Tymczasem straż pożarna usuwa z jezdni wrak samochodu, który nadaje się już tylko na złom. Ratownik medyczny dopytuje, czy na pewno nie chcę pojechać do szpitala na kontrolę. Odmawiam grzecznie, nic mnie przecież nie boli.

Policjanci odwożą mnie na dworzec kolejowy w Laholmie. Pół godziny później siedzę w pociągu jadącym do Göteborga. Podróż do Vallåkry zostaje przerwana.

Nie doszło do niej i później, podobnie jak do podpisywania książek w księgarniach następnego dnia.

Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale datuję początek mojej choroby nowotworowej właśnie na tamten dzień, 16 grudnia 2013. Nie ma w tym naturalnie żadnej logiki. Guz i wszystkie jego przerzuty musiały narastać we mnie od dłuższego czasu, tamtego dnia też nie odczułem żadnych objawów.

Zostałem jednak ostrzeżony. Działo się coś niepokojącego.

Tydzień później, w Boże Narodzenie, pojechaliśmy z Evą do naszego małego mieszkania w Antibes. Rankiem w Wigilię obudziły mnie ból i sztywność w karku. Pomyślałem, że spałem w jakiejś idiotycznej pozycji i zdrętwiała mi szyja.

Jednak ból nie tylko nie ustępował, ale rozszedł się szybko po prawej ręce i straciłem czucie w kciuku. Naprawdę bolało. W końcu zadzwoniłem do ortopedy w Sztokholmie, z którym udało mi się porozmawiać, mimo że były święta. Wróciłem do Szwecji i zostałem zbadany 28 grudnia. Lekarz stwierdził, że może to być początek dyskopatii, ale nie mógł niczego orzec na pewno bez rentgena. Zdecydowaliśmy, że pójdę na prześwietlenie po Nowym Roku.

Nadszedł ósmy stycznia. Ranek był zimny, lekko prószył śnieg. Sądziłem, że jadę na potwierdzenie diagnozy, że dotknęła mnie dyskopatia. Ból w karku nie ustępował. Mocne środki przeciwbólowe pomagały w najcięższych momentach, ale teraz miałem nareszcie uzyskać prawdziwą pomoc.

Wczesnym rankiem zrobiono mi dwa zdjęcia rentgenowskie. I tak oto podejrzenie o zwyrodnienie kręgosłupa przerodziło się w rozpoznanie zaawansowanej choroby nowotworowej. Na ekranie komputera pokazano mi trzycentymetrowy guz w lewym płucu. Nowotwór miał przerzuty i właśnie w karku odezwał się jeden z nich.

Wiadomość, jaką mi przekazano, była stanowcza. Mój stan jest poważny, choroba może się okazać nieuleczalna. Spytałem, czy mam po prostu wrócić do domu i czekać końca.

– Kiedyś właśnie tak bym panu poradził – odparł lekarz. – Ale nie w dzisiejszych czasach. Teraz podejmujemy leczenie.

Eva towarzyszyła mi tamtego dnia w szpitalu Sophiahemmet w Sztokholmie, kiedy usłyszałem diagnozę. Później, czekając na zimnie na taksówkę, nie rozmawialiśmy wiele. Właściwie nie mówiliśmy nic.

Patrzyłem na dziewczynkę wdrapującą się na zaspę i zeskakującą z niej, tam i z powrotem. Przepełniała ją radosna energia.

Nagle ujrzałem siebie jako dziecko, rozrabiającego w śniegu. Teraz miałem sześćdziesiąt pięć lat i zachorowałem na raka. Nie skakałem.

Eva musiała odgadnąć moje myśli, bo wzięła mnie pod ramię.

Kiedy odjeżdżaliśmy taksówką, dziewczynka wciąż zeskakiwała z zaspy.

Dziś, kiedy piszę te słowa, 18 lipca 2014, wiem, że czas, który upłynął od tamtego dnia, minął bardzo szybko i jednocześnie ciągnął się w nieskończoność.

Nie mogę postawić kropki. Nie umarłem, ale nie zostałem też uzdrowiony. Jestem w trakcie leczenia. Nikt nie wie, jak to się skończy.

Postanowiłem jednak spisać to, przez co przeszedłem, oraz to, co przeżyłem. Opowieść nie ma końca. Opowieść trwa.

I właśnie o tym jest ta książka. O moim życiu. O tym, co było, i o tym, co jest.2 Ludzie niechętnie odchodzą w cień

Dwa dni po wypadku wybrałem się do kościoła w miejscowości Släp, niedaleko mojego domu, nad morzem, na północ od Kungsbacki. Poczułem nagłą chęć ujrzenia obrazu, który widziałem wcześniej wiele razy. Jest jedyny w swoim rodzaju.

To portret rodzinny. Sto lat przed wynalezieniem fotografii ten, kogo było na to stać, zamawiał obraz olejny. Ten przedstawia wikariusza Gustafa Fredrika Hjortberga z żoną oraz piętnaściorgiem dzieci. Powstał na początku lat siedemdziesiątych XVIII wieku, kiedy Gustaf Hjortberg miał pięćdziesiąt lat. Zmarł parę lat później, w 1776.

Niewykluczone, że to jemu Szwedzi zawdzięczają popularność ziemniaka.

To, co w tym obrazie wyjątkowe, zapadające w pamięć, może nawet przerażające, to fakt, że przedstawia on nie tylko żywych. Malarz Jonas Durchs podjął się również sportretowania dzieci, które umarły. Ich wizyta na ziemi trwała krótko, ale należy im się miejsce na portrecie rodzinnym.

Kompozycja obrazu jest typowa dla tamtego czasu. Chłopcy, żywi i umarli, zebrani są wokół ojca po lewej stronie, dziewczynki otaczają matkę po prawej.

Żywe dzieci spoglądają w oczy oglądającemu portret, martwe mają twarze odwrócone w bok lub skrywają je do połowy za plecami rodzeństwa. Jednemu z umarłych chłopców widać tylko kawałek czupryny i jedno oko. Zupełnie jakby bezsilnie próbował dostać się na bliższy plan.

W kołysce obok matki leży do połowy zakryte niemowlę. W tle widać kilka dziewczynek. Można doliczyć się w sumie sześciorga umarłych dzieci.

Na tym obrazie czas się zatrzymał, podobnie jak na fotografii.

Gustaf Hjortberg był jednym z uczniów Linneusza, choć niczym specjalnie się nie wyróżniał. Uczestniczył w co najmniej trzech wyprawach do Chin ze Szwedzką Kompanią Wschodnioindyjską jako kapelan. Na obrazie znalazła się również kula ziemska oraz lemur. Hjortberg trzyma w prawej dłoni zapisaną kartkę papieru. Obraz przedstawia wykształconą rodzinę. Gustaf Hjortberg pozostał wierny ideałom oświecenia aż do śmierci. Był również znany dzięki zdolnościom uzdrowicielskim. Ludzie tłumnie przybywali do Släp, by uzyskać od niego poradę i pomoc.

Od namalowania tego obrazu minęło już prawie dwieście pięćdziesiąt lat. Nie więcej niż osiem, dziewięć pokoleń. Pod wieloma względami ludzie z tego portretu są do nas podobni. Przede wszystkim należeli do tej samej cywilizacji.

Wszyscy patrzący z obrazu się uśmiechają. Niektórzy trochę sztywno, inni pod nosem, jakby uśmiechali się do swoich myśli, a jeszcze inni szeroko i całkiem otwarcie, mógłbym pomyśleć, że robią to specjalnie dla mnie, patrzącego na obraz.

Jednak szczególnie zapadają w pamięć ci odwróceni lub zasłonięci. Umarłe dzieci. Patrząc na nie, ma się wrażenie, że nieustannie, nieubłaganie oddalają się od nas, zmierzają do krainy cieni.

Wstrząsające jest wrażenie, że one wcale nie chcą odchodzić.

Chyba nie znam żadnego innego obrazu afirmującego życie w tak dojmujący sposób.

Chciałbym, żeby właśnie ten portret rodzinny przetrwał jako pamiątka po naszej cywilizacji. By doczekał przyszłości tak odległej, że nie jestem w stanie sobie jej wyobrazić. Emanuje z niego wiara w ludzki rozum i jednocześnie przedstawia on tragizm naszego życia.

Jest na nim wszystko.3 Wielkie odkrycie

Chaos emocjonalny, jaki ogarnął mnie po tym, gdy podejrzenie zwyrodnienia kręgosłupa przerodziło się w pewne rozpoznanie choroby nowotworowej, sprawił, że zacząłem wracać myślami do czasów dzieciństwa.

Minęło trochę czasu, nim zrozumiałem, że pamięć próbuje pomóc mi to wszystko zrozumieć. Odnaleźć moment, dzięki któremu będę mógł poradzić sobie z katastrofą, jaka mnie dotknęła.

Od czegoś musiałem przecież zacząć. Należało dokonać wyboru. Byłem coraz bardziej pewny, że wszystko zaczęło się dużo wcześniej.

Ostatecznie wybrałem chłodny zimowy dzień 1957 roku. Rankiem otworzyłem oczy, nieświadomy, że właśnie tego dnia życie odkryje przede mną wielką tajemnicę.

Idę do szkoły wcześnie rano, przez ciemność. Mam dziewięć lat. Akurat tego dnia zachorował mój najlepszy kolega, Bosse. Zawsze zachodzę po niego, do jego domu mam kilka minut spacerem od budynku sądu, w którym mieszkam. Otwiera mi jego brat Göran. Mówi, że Bossego boli gardło i musi zostać w domu. Idę do szkoły sam.

Sveg to mała miejscowość, żadna droga nie jest tam daleka. Mimo że od tamtego dnia minęło pięćdziesiąt siedem lat, dokładnie pamiętam ten zimowy ranek. Mam przed oczami nieliczne latarnie, kołysane krótkimi porywami słabego wiatru. Jedna z nich, ta stojąca przed sklepem z farbami, ma stłuczoną szybkę. Wczoraj była jeszcze cała, więc musiała się rozbić nocą.

Napadało sporo śniegu, gdy spałem. Przed sklepem z meblami ktoś zdążył już go uprzątnąć. Pewnie ojciec Ingi-Britt. Jest właścicielem sklepu. Inga-Britt chodzi ze mną do klasy. Ale ona jest dziewczyną, więc nie chodzimy do szkoły razem. Mimo że bardzo szybko biega. Nikt nie potrafi jej dogonić.

Pamiętam sen, który przyśnił mi się tamtej nocy: stałem na krze na rzece Ljusnan, przepływającej tuż obok mojego domu. Kra płynęła na południe, trwały roztopy. Była wiosna. Znalezienie się w pojedynkę na dryfującej krze powinno być przerażające. To niebezpieczne. Parę miesięcy wcześniej pewien chłopiec, kilka lat starszy ode mnie, utonął w pobliskim jeziorze po tym, jak załamał się pod nim lód. Wciągnęło go pod taflę i aż do tamtego dnia wciąż go nie odnaleziono, chociaż szukała go straż pożarna. Nauczycielka narysowała krzyż na jego ławce. Wciąż tam był. Wszyscy w klasie boją się pękającego lodu, innych nieszczęść i duchów. Drżą ze strachu przed tym, co niepojęte, i tym, co określa się słowem „śmierć”. Krzyż na ławce budzi przerażenie.

Ale w moim śnie kra jest bezpiecznym miejscem. Wiem, że nie wpadnę do wody.

Przy sklepie meblowym przecinam skośnie ulicę i staję przed Domem Ludowym. Są przed nim dwie tablice ogłoszeniowe. Dwa razy w tygodniu zmienia się repertuar kina. Filmy przyjeżdżają pociągiem w brązowych tekturowych pudełkach. Prawdopodobnie ktoś nadaje je na stacji w Orsie, na południe od Sveg, albo przywozi je szynobus z Östersundu. Ze stacji kolejowej przesyłki są wożone do centrum Sveg wozem zaprzężonym w konia. Engman, dozorca w Domu Ludowym, odbiera kartonowe pudełka i wnosi je do budynku. Próbowałem raz podnieść jedno, ale było za ciężkie dla dziewięciolatka. Zawierało kiepski western, który później obejrzałem. Był to jeden z tych filmów klasy B albo C, w którym bohaterowie rozmawiają i rozmawiają, a potem następuje krótki pojedynek. I to wszystko. Na dodatek w dziwnych kolorach. Ludzie w tych filmach mają różowe twarze, a niebo jest bardziej zielone niż niebieskie.

Widzę na tablicy, że Engman będzie dziś wyświetlał The Hard Man George’a Shermana i jakiś szwedzki film z Nilsem Poppe. Jedyną zaletą tego drugiego jest to, że mogą go oglądać też dzieci. Nie będę musiał się zakradać do sali kinowej przez okienko piwniczne, które nauczyliśmy się z Bossem otwierać.

Nie wiem jeszcze, że właśnie tego zimnego poranka przeżyję coś, co odciśnie piętno na całym moim życiu. Pamiętam tę scenę z nienaturalną dokładnością. Zupełnie jakby to wspomnienie wypaliło mi w pamięci trwały ślad. Nagle dopada mnie nieoczekiwana myśl, jakby mną coś wstrząsnęło. Słowa same formułują się w mojej głowie:

Ja to ja, nikt inny. Ja to ja.

W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że mam tożsamość. Wcześniej moje myśli były myślami dziecka. Teraz coś się zmieniło. Tożsamość niesie ze sobą świadomość.

Ja to ja. Nie można mnie nikim zastąpić. Życie nagle stało się poważne.

Nie pamiętam już, jak długo stałem na zimnie, ważąc w myślach to oszałamiające odkrycie. Pamiętam, że się spóźniłem. Rut Prestjan, nasza nauczycielka, grała już na organach, kiedy wszedłem do szkoły. Powiesiłem okrycie i zaczekałem. Wchodzenie do klasy po rozpoczęciu porannego psalmu było surowo zabronione. W końcu ucichł śpiew i usłyszałem szuranie krzeseł. Zapukałem i otworzyłem drzwi. Ponieważ nigdy się nie spóźniałem, pani Prestjan tylko spojrzała na mnie z naganą i kiwnęła głową na znak, że mogę wejść. Gdyby znała mnie jako leniwego ucznia, moje spóźnienie na pewno by skomentowała.

– Bosse jest chory – powiedziałem. – Ma gorączkę i boli go gardło. Został w domu.

Potem usiadłem w mojej ławce. Rozejrzałem się po klasie. Nikt nie odkrył tajemnicy, którą poznałem tego zimowego ranka 1957 roku.4 Grząskie piaski

Poczułem, jakby życie nagle się skurczyło. Wczesnym rankiem zaraz po nadejściu nowego, 2014 roku, kiedy usłyszałem diagnozę, pomyślałem, że życie w jednej chwili stało się cieńsze, w jakiś sposób rozrzedzone. Inne myśli gdzieś się rozwiały, w mojej głowie rozpostarło się pustkowie.

Może po prostu bałem się myśleć o przyszłości. Była niepewna jak pole minowe. Wolałem się skupić na wspomnieniach z dzieciństwa.

Kiedy miałem osiem, może dziewięć lat, intensywnie rozmyślałem o tym, jaka śmierć jest najstraszniejsza. Nie ma w tym nic dziwnego, w takim wieku miewa się podobne myśli. W pewnej chwili życie i śmierć stają się kwestiami, do których należy się jakoś odnieść. Dzieci są bardzo poważne. Zwłaszcza kiedy zaczynają stawać się świadomymi ludźmi. Świadomymi tego, że mają niepowtarzalną tożsamość i nie da się ich nikim zastąpić. Odbicie w lustrze zmienia się z biegiem czasu, ale w głębi jest się zawsze tym, kim się było od samego początku.

Nasza tożsamość zaczyna kształtować się wówczas, kiedy znajdujemy w sobie odwagę, by stawić czoło trudnym pytaniom. Wie o tym każdy, kto jeszcze nie całkiem zapomniał swoje dzieciństwo.

Najbardziej przerażało mnie wyobrażenie, że stąpam po zamarzniętym jeziorze lub rzece, lód pęka pode mną, wpadam pod taflę i nie mogę się spod niej wydostać. Najprzeraźliwiej byłoby utonąć pod lodem, przez który przebijają promienie słońca. Udusić się w lodowatej wodzie. Wpaść w panikę, od której nikt nie jest w stanie mnie uwolnić. Wydawać z siebie niemy krzyk.

I w tych myślach nie było niczego niezwykłego. Dorastałem w prowincji Härjedalen, gdzie zimy są długie i mroźne.

W tamtym okresie doszło również do tragicznego wypadku. Pewna dziewczynka w moim wieku weszła na cienki lód na jeziorze Sandtjärn. Lód się załamał i wciągnęło ją pod niego. Wiadomość szybko obiegła całe Sveg i wszyscy popędzili na miejsce zdarzenia. Była niedziela. Rodzice dziewczynki stali na brzegu zamarzniętego jeziora i patrzyli na czerniejącą na białym tle dziurę. Kiedy strażacy wreszcie wyciągnęli dziewczynkę na powierzchnię, rodzice nie zachowywali się jak na filmach i w książkach. Nie płakali, nie krzyczeli. Stali w milczeniu. Inni płakali za nich. Na pewno nasza nauczycielka. Płakał również pastor i przyjaciółki utopionej dziewczynki.

Ktoś zwymiotował na śnieg. Było bardzo cicho. Wszyscy wypuszczali z ust białą parę, jakby wysyłali sygnały dymne.

Dziewczynka nie przebywała długo pod lodem, ale mimo to była sztywna. Wełniany płaszczyk wydawał z siebie suche trzaski, kiedy kładziono ją na śniegu nad brzegiem jeziora. Miała zupełnie białą twarz, jakby ktoś ją pomalował. Jasne włosy wystawały spod czerwonej czapki na kształt żółtych sopli.

To nie była jedyna śmierć, która mnie przerażała. Przeczytałem gdzieś o innej. Potem próbowałem sobie przypomnieć gdzie, ale nie zdołałem. Mogli o tym napisać w gazetce sportowej „Rekord-Magasinet”, drukowano w niej teksty nie tylko o sporcie, ale też fragmenty książek przygodowych. A może był to jakiś reportaż z podróży do Afryki albo krajów arabskich. Nigdy nie odnalazłem tego artykułu.

Opowiadał o grząskim piasku. O tym, jak pewien mężczyzna, ubrany w mundur w kolorze khaki, ze strzelbą przewieszoną przez ramię i ekwipunkiem, wszedł prosto w zdradliwy piasek i utknął w nim, bez cienia szansy na uwolnienie. Powoli zapadał się coraz głębiej i głębiej. W końcu piasek zasypał mu usta i nos. Mężczyzna był skazany na śmierć. Dusząc się, znikał pod piaskiem, aż przestał być widoczny nawet czubek jego głowy.

Taki piasek jest żywą istotą. Jego ziarenka zmieniają się w macki potwora, który połyka człowieka w całości. Mięsożerna piaskowa bestia.

Wiedziałem, jak unikać zdradliwego lodu, niewiele było piaszczystych plaż wokół jezior i na brzegach Ljusny. Ale sporo później, kiedy wędrowałem po wydmach w Skagen, albo jeszcze później, gdy przemierzałem afrykańskie plaże, towarzyszyła mi myśl o niebezpieczeństwie.

Kiedy dowiedziałem się, że mam raka, odżył we mnie ten dawny lęk. Myśląc teraz o tej chwili, dochodzę do wniosku, że lęk nie tylko we mnie odżył, ale też zaatakował z całą siłą.

Ogarnęło mnie absurdalne przerażenie na myśl właśnie o grząskim piasku. Wyobrażałem sobie, że mnie pochłania, a ja rozpaczliwie próbuję się z niego wydostać. Paraliżował mnie strach przed śmiertelną chorobą. Zmaganie się z paniką, która odbierała mi siłę do życia, trwało dziesięć dni i dziesięć ledwie przespanych nocy.

Nie przypominam sobie jednak, by bodaj na chwilę opanowało mnie poczucie bezsilności tak dojmujące, żebym zaczął płakać. Ani razu też nie krzyczałem. To była cicha walka. Walka o wydostanie się z grząskiego piasku.

Nie dałem się wciągnąć. W końcu wygramoliłem się z krępującej ruchy pułapki i zacząłem analizować to, co mnie spotkało. Nie kusiło mnie już, by po prostu położyć się i czekać na śmierć. Postanowiłem poddać się leczeniu, całkiem świadom, że mogę już nigdy nie wyzdrowieć, najwyżej zyskać parę lat życia.

Choroba nowotworowa jest życiową katastrofą. Musi upłynąć sporo czasu, nim człowiek się dowie, czy udało mu się z nią uporać. Ja wciąż do końca nie pojąłem, co działo się ze mną przez te pierwsze dziesięć dni i dziesięć nocy. Być może nigdy tego nie zrozumiem. Pierwsze dni stycznia 2014 roku, tuż po święcie Trzech Króli, są dla mnie mroczne i nieprzeniknione jak sam środek szwedzkiej zimy. Pamiętam, że raz po raz miałem ataki dreszczy, które przypominały mi o przebytej niegdyś malarii. Większość tamtych dni przeleżałem w łóżku, z kołdrą podciągniętą pod brodę.

Pewien jestem tylko tego, że w owym okresie byłem przekonany, iż czas stanął w miejscu. Niczym w jakimś pomniejszonym, skurczonym wszechświecie, cała rzeczywistość sprowadzała się do jednego punktu. Nie istniało żadne „dawniej” ani „później” – tylko tu i teraz. Byłem człowiekiem, który uchwycił się krawędzi śmiercionośnej piaskowej pułapki.

Kiedy w końcu udało mi się przezwyciężyć chęć poddania się chorobie i postanowiłem nie dać się wciągnąć w otchłań, zacząłem czytać książki o grząskim piasku. I dowiedziałem się, że opowieści o piaszczystej pułapce gotowej zabić człowieka to bajki, a opisywane w książkach przerażające sceny zostały zmyślone. Na jednym z holenderskich uniwersytetów zadano sobie nawet trud udowodnienia tego w praktyce.

Mimo to do dziś porównuję moją chorobę do grzęźnięcia w piaszczystej pułapce.

Tak wyglądało dziesięć dni i dziesięć nocy, które radykalnie odmieniły moje życie. A grząski piasek symbolizował bramę do piekła, od której ostatecznie udało mi się zawrócić.5 Przyszłość skrywana pod ziemią

Słowo Onkalo usłyszałem po raz pierwszy jesienią 2012 roku. Wówczas nie miałem oczywiście pojęcia, że za kilkanaście miesięcy zachoruję na raka.

Onkalo to po fińsku wgłębienie, jama lub czeluść. Słowo to może kojarzyć się też z czymś tajemniczym i mrocznym.

Czystym przypadkiem, w pociągu ze Sztokholmu do Göteborga, wpadła mi w ręce gazeta, w której znalazłem artykuł o tym, że gdzieś na fińskim odludziu trwa drążenie w podziemnych skałach bardzo głębokich tuneli, w których zostaną umieszczone najgroźniejsze radioaktywne odpady i tam zamknięte na wprawdzie określony, ale brzmiący jak cała wieczność czas. Nie krócej niż sto tysięcy lat. Choć odpady te – jak twierdzą naukowcy – są najniebezpieczniejsze, najbardziej śmiercionośne przez pierwszych parę tysięcy lat, muszą pozostać w zamknięciu na co najmniej trzy tysiące ludzkich pokoleń.

Moje pokolenie oswajano z energią atomową, odkąd pamiętam. Zachowałem słabe wspomnienia protestów i strachu przed bombą jądrową i niszczycielską wojną między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim – dwiema dzikimi bestiami rozdzielonymi siłą i tylko chwilowo nieskaczącymi sobie do gardeł. Zaraz po tym energia atomowa stała się częścią naszego świata i doszło do pierwszych katastrof. Three Mile Island, Czarnobyl, niedawno Fukushima. Jestem pewien, że zegar odlicza już doby do następnej. Nie jestem zwolennikiem energii atomowej, a wiadomość o każdej katastrofie lub awarii, która może do niej doprowadzić, nastawia mnie coraz bardziej negatywnie. Jak wszyscy, słyszałem o długim czasie rozpadu izotopów promieniotwórczych i mam świadomość, jak niebezpieczne są odpady radioaktywne, z którymi ludzkość będzie musiała żyć przez tysiące lat. Jednakże dopiero tamtego jesiennego dnia przed dwoma laty dotarło do mnie, co to naprawdę oznacza.

Artykuł wydrukowano na stronie poświęconej mniej ważnym wiadomościom. Inne newsy, takie jak życie miłosne gwiazdy rocka, porady, jak rozliczyć podatki, nie łamiąc przy tym żadnych przepisów, lub jak zrzucić iks kilogramów w czternaście dni, uznano za o wiele ważniejsze.

Nie dziwię się temu. Życie toczy się tu i teraz. Ludzie rzadko interesują się tym, co wykracza poza najbliższe dni, miesiące czy lata. Albo poza najbliższe losowanie w loterii, w której wygrana pozwoliłaby pozbyć się wreszcie wszelkich obowiązków i trosk i uciec do raju na Karaibach albo gdzieś w Azji.

W dzisiejszych czasach ludzie żyjący w mojej części świata nie wierzą już w Boga. Wierzą w loterie pieniężne i zdrapki. Kupują je, skrobią, zaraz potem kupują nowe. I tak w nieskończoność. Największym szczęściarzem jest ten, kto posiadł umiejętność odpowiedniego kombinowania i udało mu się wygrać sporą sumę. Nie musi już pracować, nie musi się martwić, do końca życia będzie mógł spoglądać na resztę społeczeństwa z arogancką wyższością.

Obiecuje to już sam sposób, w jaki zachęca się ludzi do udziału w tych grach. W jednej z loterii można na przykład wygrać równowartość miesięcznej pensji, już po odliczeniu podatków, która będzie wypłacana przez dwadzieścia pięć albo więcej lat.

Parę dni po tej podróży pociągiem napisałem do Onkalo i poprosiłem o pozwolenie na wizytę. Szybko dostałem odmowną odpowiedź. W liście napisano, że nie życzą sobie, by Onkalo posłużyło mi za miejsce akcji kolejnego kryminału. Odpowiedziałem z oburzeniem, że nigdy nie przyszło mi to do głowy, a skoro mowa o moich pobudkach, są one co najwyżej natury filozoficznej. Jak można zabezpieczyć śmiertelnie niebezpieczne miejsce na sto tysięcy lat? Najstarsze, stojące jeszcze budowle stworzone przez człowieka mają przecież nie więcej niż pięć, sześć tysiącleci. W jaki sposób można zagwarantować coś, czego nikt z żyjących teraz ludzi nie będzie w stanie dopilnować?

W drugim liście umotywowano odmowę tym, że nikt nie będzie w stanie zapewnić mi bezpieczeństwa na placu budowy i w podziemnych tunelach. Pomyślałem, że to dość komiczne i zarazem przerażające: odpowiedzialni za to przedsięwzięcie ludzie nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa jednemu odwiedzającemu, a jednocześnie utrzymują, że miejsce to ma być bezpieczne nieskończenie długo po tym, jak umrę i ja, i dyrektor, który podpisał list, a nasze doczesne szczątki rozwieje wiatr.

W końcu zrozumiałem, że nigdy nie odwiedzę Onkalo, ale dowiedziałem się, że podobne miejsce powstaje też w Szwecji, niedaleko Oskarshamn.

Odwiedziłem to miasto kilkakrotnie jako osiemnastolatek, na długo przed tym, jak w moim kraju uruchomiono pierwszą elektrownię atomową. Wówczas nikt – ani rząd, ani społeczeństwo – nie martwił się tym, co kiedyś zrobimy z odpadami.

Napisałem do elektrowni w Oskarshamn i wkrótce odpowiedziano mi zaproszeniem. Pojechałem tam parę miesięcy później.

Dziś, kiedy przyszło mi zmagać się z nowotworem, zyskałem nagle nową i niespodziewaną perspektywę spojrzenia na to, w jaki sposób obchodzimy się z odpadami atomowymi.6 Bańka powietrza w szkle

Wiktor Sundström – tak nazywał się mąż siostry mojego ojca, inżynier samouk. Ponieważ był politycznym rebeliantem, mimo różnicy wieku w młodości uznawałem go za przyjaciela. Dożył prawie dziewięćdziesięciu pięciu lat i aż do śmierci nie przestał mówić o tym, w jak potwornych warunkach żyli mieszkańcy jego ojczystej Värmlandii pod koniec XIX wieku.

Kiedyś próbował wytłumaczyć mi, czym jest wszechświat. Wtedy, w połowie lat pięćdziesiątych, teoria Wielkiego Wybuchu nie była dla wszystkich oczywistością. Wiktor uważał, że wszechświat istnieje od zawsze. Kiedy zapytałem go, co było wcześniej, odpowiedział mi, że „wcześniej” po prostu nie istniało.

Rzecz jasna, nie mogłem tego zrozumieć. W jednej chwili całe moje dziecięce wyobrażenie o świecie legło w gruzach. Pamiętam jak przez mgłę, że Wiktor zorientował się, iż wzbudził we mnie niepewność, może nawet napędził mi stracha, odbierając mi to moje „wcześniej”.

– Prawda jest taka, że nikt tego nie wie – dodał pojednawczo. – Wszechświat to jedna wielka zagadka.

Wiktor nie wierzył w Boga. Cieszył się, że mój ojciec zabronił mnie i rodzeństwu zbliżać się do szkółki niedzielnej choćby na krok. Sam nigdy nie chodził do kościoła, z wyjątkiem niektórych pogrzebów. Było mu obojętne, co stanie się po śmierci z jego ciałem.

Dla mnie Bóg był jakąś przerażającą wielkością. Niewidzialną istotą, mogącą zbliżyć się do mnie ukradkiem i czytać w moich myślach. Szybko zrozumiałem, że ani Wiktor, ani mój ojciec nie wierzą w to, że ten niewidzialny Bóg stworzył niebo i ziemię, planety i gwiazdy, i przez parę lat odczuwałem z tego powodu niepokój. Czułem się nieswojo ze świadomością, że wszechświat razem z gwiazdami migoczącymi na zimowym niebie jest jedną wielką zagadką.

Musiało istnieć coś jeszcze. Musiało być jakieś „wcześniej”.

Mimo wszystko nawet wówczas nie byłbym w stanie wyobrazić sobie przyszłości odległej o sto tysięcy lat. Nie potrafię tego i dziś. Umiem policzyć lata i podać przybliżoną liczbę ludzkich pokoleń, ale i tak nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Bo jak człowiek może sobie wyobrazić świat, jaki nastanie po tak długim czasie? Jak miałbym opisać wnuka, który będzie żył w trzytysięcznym pokoleniu, licząc ode mnie? Tak odległa przyszłość jest równie niewyraźna, co przeszłość odległa o tysiące lat wstecz. W którąkolwiek stronę spojrzymy, dostrzegamy jedynie mgłę, a może wręcz całkowitą ciemność. Możemy posłać nasze myśli w dowolnym kierunku i w dowolny wymiar czasu, ale odpowiedzi, które otrzymamy, nie będą wiele warte. Nie uda się nam przebić przez to, co z różnym skutkiem udaje się stworzyć autorom piszącym fantastykę.

Stosując przeróżne modele matematyczne, naukowcy są w stanie ocenić, kiedy powstał wszechświat, oraz orzec, kiedy Słońce osiągnie takie rozmiary, że wysuszy oceany i zakończy życie na Ziemi, całkiem ją pochłaniając. Życiodajne Słońce spowoduje naszą zagładę. Niczym wielki smok otworzy paszczę i połknie Ziemię, nim ona sama zdąży umrzeć i zmienić się w zimnego karła. Mimo to żaden matematyczny model nie pomaga zrozumieć, jak świat będzie wyglądał za sto tysięcy lat.

Istnieją inne sposoby wyobrażenia sobie tego, co niewyobrażalne. Jeden z nich wygląda tak:

Wiele lat temu poprosiłem znajomego pracującego w hucie szkła, żeby zrobił dla mnie dmuchane naczynie z bańką powietrza w środku. Dla szanującego się rzemieślnika w tym fachu bańka powietrza jest niewybaczalnym błędem i każde takie naczynie zostaje od razu zniszczone. Ja jednak, kiedy go o to prosiłem, miałem głowę pełną myśli o różnicy między prawdą a kłamstwem, bajką a rzeczywistością. Gdzieś w tyle głowy pobrzmiewało mi również pytanie o niekończące się odległości w czasie.

Mówi się, że bańka powietrza uwięziona w szkle cały czas się przemieszcza. Dzieje się to tak wolno, że nie da się dostrzec ruchu gołym okiem, właściwie przez całe życie człowieka nie da się orzec, by bańka przemieściła się w którąkolwiek stronę. Powrót na swoje pierwotne miejsce zajmuje jej ponad milion lat. Bańka powietrza ma więc do obiegnięcia jakąś orbitę, podobnie jak planety krążące po określonych torach i z określoną prędkością.

Harry Martinsson pięknie opisał to w eposie Aniara. Ale jeśli na chwilę przyjmiemy, że nie jest to wcale mit, lecz prawda, stajemy twarzą w twarz z wielkim problemem: jak można to sprawdzić? Przecież nikt, kto dziś trzyma to naczynie w dłoni, nie będzie się mógł wypowiedzieć za milion lat. Tysiące ludzkich pokoleń nie są w stanie przechować w pamięci obrazów, jakie widziały oczy ich przodków. Nie możemy zatem orzec, czy teoria o wędrowaniu bańki powietrza w szkle jest prawdą, czy kłamstwem, mitem lub faktem dającym się zweryfikować.

Próba spojrzenia sto tysięcy lat w przyszłość jest wobec tego balansowaniem na krawędzi tego, co da się przewidzieć dzięki nauce, oraz tego, co wyobrażamy sobie za pomocą fantazji i jakichś mitycznych doświadczeń.

Człowiek jest istotą, która od tysięcy lat coraz lepiej przystosowuje się do życia na Ziemi i doskonali swój gatunek. Nie wykształcilibyśmy umiejętności kreatywnego myślenia, gdyby nie było nam ono potrzebne do przeżycia, ochrony naszych dzieci i znajdowania nowych źródeł pożywienia, nawet w sytuacji gdy nasze życie wywraca do góry nogami powódź, susza, wybuch wulkanu czy inny kataklizm.

Życie ludzkie, podobnie zresztą jak życie wszelkich innych stworzeń, sprowadza się do znajdowania nowych strategii pozwalających przeżyć. To jest nasz nadrzędny cel. Rozmnażamy się, przekazujemy wiedzę następnym pokoleniom, a potem zostawiamy je z tym samym problemem.

Życie to sztuka przetrwania. W gruncie rzeczy nie jest ono niczym innym.

Szklane naczynie z bańką powietrza wciąż stoi na półce w moim domu. I jeżeli nikt go nie strąci i nie rozbije w drobny mak, być może będzie stało gdzieś przez długie lata po mojej śmierci.

Wierzę w to, że bańka powietrza się porusza. Chociaż tego nie widzę.7 Testament

Pewnego dnia wiosną 2013 roku postanowiłem usiąść i spisać testament. Minie jeszcze siedem miesięcy, nim odezwie się ból w karku. Nie odczuwam żadnych fizycznych ani psychicznych oznak choroby. Nie jestem chory, nie mam pojęcia, że śmierć zakradła się cicho i czeka za progiem.

Mam całkiem inny powód, by spisywać ostatnią wolę.

Kiedy wiele lat temu umarł mój ojciec, pozostawił po sobie szczegółowe instrukcje, jak ma być podzielony jego dobytek. Dzięki temu ja i moje rodzeństwo nie musieliśmy się głowić i zastanawiać nad jego ostatnią wolą. Które listy wolałby spalić? Które chciałby zachować, może nawet kazać nam przeczytać? Jak mają być podzielone meble i książki? A może chciałby przekazać coś na jakiś specjalny cel? Dzięki jego testamentowi szybko podzieliliśmy cały dobytek i szybko przeszliśmy do tego, co najważniejsze: do przeżywania żałoby.

Spisanie testamentu oznacza pogodzenie się ze swoją śmiertelnością. Sądzę, że w jakiejś mierze przygotowuje się go z czysto egoistycznych pobudek, ale głównym celem jest ułatwienie życia tym, którzy będą żyć dalej.

Bo śmierć oznacza przecież koniec. Po śmierci nie ma się już na nic wpływu.

Tylko za życia można powiedzieć „tak” lub „nie”.

Kiedy ludzie zaczęli spisywać testamenty? Zapewne wówczas, gdy zaczęli posiadać rzeczy, które chcieli przekazać swoim dzieciom. Potrzeba spisywania ostatniej woli zaczęła się więc pojawiać po tym, jak wprowadzano prawo do własności prywatnej.

Zapewne większość ludzi odczuwa potrzebę spisania testamentu, ale niewielu się to udaje. Zwykle nie pozostawiamy po sobie żadnych instrukcji, najwyżej szkic, zarys ostatniej woli w notatniku. Cały czas odkładamy to na później, chyba głównie z powodu wiary w prosty przesąd: pisanie testamentu to kuszenie losu, śmierć od razu szykuje się, żeby po nas przyjść. Inni myślą zapewne, że nie ma się co spieszyć, że jeszcze nie pora. Przecież wciąż jeszcze jesteśmy młodzi, na wszystko przyjdzie czas.

Wolimy stwarzać sobie iluzję, myśleć „jeśli umrę”, zamiast „kiedy umrę”.

A potem nagle giniemy w wypadku samochodowym. Albo dowiadujemy się, że mamy rosnący w zawrotnym tempie nowotwór, i wszelkie rozmyślania o testamencie zostają przerwane. Nie starcza nam sił na nic poza walką o życie.

Cywilizacje nie pozostawiają po sobie testamentów. Robią to pojedynczy ludzie. Cywilizacja Majów, Inków, starożytny Egipt i Cesarstwo Rzymskie nie zniknęły z tego świata w jednym momencie. Nie unicestwił ich nagły wybuch wulkanu, kończący życie jak śmiertelny wypadek na drodze. Koniec skradał się powoli i nikt nie chciał uwierzyć w jego nadejście. Każda z tych cywilizacji była przecież tak wielka i rozwinięta, że nie mogła się tak po prostu skończyć. Przetrwanie gwarantowali bogowie. Wystarczyło składać im ofiary, przestrzegać porad kapłanów i szamanów, a spokojne życie i przetrwanie cywilizacji miało być zagwarantowane. Nasza cywilizacja zdążyła się przecież na dobre zakorzenić w wieczności i owszem, może przechodzić jakieś przemiany, ale nigdy się nie zestarzeje i nie grozi jej śmierć.

Podobna myśl jest wspólnym mianownikiem wszystkich minionych cywilizacji i wymarłych kultur. Tym, którzy w nich żyli, współczesność zdawała się nieśmiertelna.

Wymownym przykładem jest to, co wydarzyło się na Wyspie Wielkanocnej, dzisiejszej Rapa Nui, bo tak nazywają ją Polinezyjczycy. Wyspa ta leży na Oceanie Spokojnym i jest całkiem pozbawiona drzew. Dokoła niej z falującej na wietrze trawy wyrastają wielkie posągi bóstw dawnej cywilizacji. Ludzkość nie rozgryzła ich zagadki od odkrycia wyspy przez kapitana holenderskiego statku Jacoba Roggeveena w Niedzielę Wielkanocną 1722 roku. Część posągów się przewróciła, ale część wciąż stoi tak, jak je postawiono.

Jednak najbardziej niezwykły jest kamieniołom, w którym je wyciosywano. Leżą tam na wpół ukończone posągi, pośród nich jeden, który miał być większy niż pozostałe.

To niedokończony bóg. Nigdy nie został w mozole i dzięki jakiejś zmyślnej technologii przetransportowany na miejsce wskazane przez kapłanów, nigdy nie ustawiono go w pionie.

Kamieniołom na Wyspie Wielkanocnej jest cmentarzem umarłych bogów. Tych, którzy nigdy na nic się nie przydali. Z jakiejś przyczyny kamieniarze porzucili ich tam i odeszli.

Czy ktoś kazał im przerwać pracę, czy oddalili się z własnej woli? A może uciekali w popłochu? Może nagle przestali wierzyć w bogów, których posągi wyciosywali, i dlatego postanowili odłożyć dłuta? Nikt nie zna odpowiedzi na te pytania.

Jednak badania archeologów i innych ekspertów pozwalają nam określić prawdopodobną przyczynę upadku tej dawnej kultury. A przynajmniej zredukować wersje do kilku.

Spora część naukowców zajmujących się tym tematem twierdzi, że ludzie, którzy kiedyś skolonizowali tę wyspę, przywieźli ze sobą szczury. Zapewne zrobili to nieświadomie. Gryzonie nie miały tam żadnego naturalnego wroga i rozpleniły się w zastraszającym tempie, żywiąc się owocami palm porastających wówczas ten teren.

Wyspę Wielkanocną zamieszkali ludzie z archipelagów Oceanu Spokojnego, dotarłszy do niej w trakcie swoich licznych morskich wypraw. Zostali tam prawdopodobnie ze względu na lasy. Wielu naukowców jest zgodnych, że cywilizacja, która rozwijała się na wyspie około czterystu lat, upadła z powodu wycinki drzew. Bez drzew nie dało się budować łodzi ani do połowu ryb, ani – ostatecznie – by móc wydostać się z wyspy, być może w desperackiej próbie powrotu na wybrzeża, z których niegdyś przypłynięto. Drzewa wycięto na opał, a także po to, by budować platformy i przewozić kamiennych bogów do miejsc, w których chciano się do nich modlić. Wiatr zabrał ziemię przeznaczoną pod uprawy, którą wcześniej utrzymywały na zboczach korzenie drzew. Dzieła zniszczenia prawdopodobnie dokonały szczury, które wyjadły nasiona i uniemożliwiły odrodzenie się lasów.

Nie wiadomo, jak wyglądało życie na Wyspie Wielkanocnej u schyłku cywilizacji. Nic nie zostało spisane. Jednak znalezione tam drewniane rzeźby każą przypuszczać, że mieszkańcy wyspy cierpieli głód. Wycięte w drewnie postaci obrazują wycieńczonych, wychudzonych ludzi. Ich wystające żebra są tak samo wymowne jak miny.

Walka o pożywienie musiała doprowadzić do walki między poszczególnymi grupami. Nietrudno sobie wyobrazić chaos, zwątpienie w bogów i przemoc, jaka ogarnia miejsce, w którym żywności wystarcza tylko dla nielicznych.

Naturalnie nikt z mieszkańców wyspy nie pozostawił po sobie testamentu. Nie ma też żadnego świadectwa, osobistego ani zbiorowego, które pomogłoby nam zrozumieć, co się działo na Wyspie Wielkanocnej, nim na powrót stała się odludnym miejscem. Jej mieszkańcy pozostawili nam tylko milczące ostrzeżenie.

Choć prawdę mówiąc, ta wymarła wyspa, te wywrócone i niedokończone posągi same w sobie są przecież testamentem. I dowodem na to, że nawet wysoko rozwinięte kultury czeka nieuchronny koniec.

Nie znamy ostatniej woli żadnej z minionych cywilizacji. Dzięki archeologii, paleontologii i innym dziedzinom nauki dowiadujemy się coraz więcej, sięgamy dalej wstecz, dostrzegamy coraz więcej szczegółów przez coraz doskonalsze mikroskopy i lunety. To pozwala nam lepiej poznawać to, co minęło, i to, co nas otacza.

Naszą przeszłość i prawdopodobną przyszłość najlepiej obrazują dwa słowa.

Przetrwanie i upadek.

Spoglądając we wsteczne lusterko, dostrzegamy to, co i nas nieuchronnie czeka. Oczywiście nic nie będzie wyglądało tak samo. Historia nie powtarza się na zasadzie imitacji.

Jest już dość oczywiste, co nasza cywilizacja pozostawi w spadku przyszłym pokoleniom.

Nie będzie to Rubens, Rembrandt ani Rafael.

Nie będzie to również Szekspir, Botticelli, Beethoven, Bach ani Beatlesi.

Pozostanie po nas coś całkiem innego.

Kiedy nasza cywilizacja ostatecznie przeminie, jeszcze na bardzo długo zostaną po niej dwie rzeczy: sonda międzyplanetarna Voyager, kontynuująca niekończący się lot poza Układem Słonecznym, oraz zakopane pod ziemią atomowe śmieci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: